– Nie mogę w to wszystko uwierzyć. Przyjdą tu?
Severus przygryzł wąskie wargi. Staliśmy wszyscy, co do
jednego, w gabinecie Dumbledore’a. Co jakiś czas pomieszczenie oświetlał
zielony blask od kominka, gdy kolejny uczeń znikał w płomieniach. Huncwoci,
Lily, Alicja i Joanne skupili się razem pod jednym z bardzo wysokich,
strzelistych, gotyckich okien i rozglądali się naokoło. Ich twarze wyrażały
różne emocje, od gniewu po zaniepokojenie.
– Nie mam pojęcia. Raczej im się to nie uda. Zamek jest
doskonale strzeżony i w żaden sposób nie wleźliby na jego teren. Nie rozumiem
zatem, dlaczego dyrektor wysyła nas do domów.
– Może nie chce nas narażać? – szepnęłam. – Wiesz, bądź
co bądź, to są ludzie Voldemorta. Nie wydaje mi się, żeby było to coś godnego
zlekceważenia, Severusie.
– Masz rację. Z Czarnym Panem nie wolno igrać – mruknął,
patrząc czujnie na boki.
Huncwoci z dziewczynami podeszli do kominka, gdy przyszła
ich kolej.
– Meg! – rzucił do mnie Remus. – Teraz my!
– Pa, Severusie! Miłych Świąt, jeżeli mogę się tak wyrazić.
Lepiej idź i ukryj się dobrze w dormitorium, jak kazał Dumbledore!
Przytuliłam go, nieco skrępowana.
– Dziękuję, że przyszedłeś ze mną aż tu – szepnęłam
cicho.
– Chciałem się z tobą pożegnać – wyjaśnił kulawo. –
Wesołych Świąt. I przeżyj jakoś… sama wiesz co. Moje najszczersze kondolencje.
– Meg! – usłyszałam ostrzegawczy krzyk Jamesa. Odkleiłam
się od Severusa i ruszyłam ku kominkowi.
Nie było już Joanne. Dziewczyny przytuliły mnie na
pożegnanie i wskoczyły do paleniska. Lily posłała mi dodające otuchy, nieco
zatroskane spojrzenie i zniknęła w zielonym ogniu. Potem to samo uczynił Peter.
– No, teraz wy, Luniaku – zadecydował James. – My z Łapą
na końcu. Nie wejdziemy przed niewiasty!
– Ha ha – rzekł poważnie Remus. – Ja zostaję, James.
Przecież muszę dopilnować bezpieczeństwa.
– No tak, zapomniałem o twej chlubnej roli rycerza na
koniu – parsknął James. – Pa, Meggie!
Rogacz stłamsił mnie w czułym uścisku i puścił mi oko.
Black nie przytulił mnie, lecz jedynie zerknął wymownie w moją stronę. Jego
oczy zabłyszczały chytrze.
– Do rychłego zobaczenia za trzy dni, Mary Ann – wypalił
w końcu z miażdżącym spokojem.
Nie odparłam, tylko wskoczyłam do kominka, uważając na
suknię. Przełknęłam ślinę, słysząc jego ciężkie słowa w mojej głowie. Już nie
wrócę do Hogwartu jako wolna osoba.
– Epping Forest, Dwór Lupinów!
Mdłości, wywołane słowami Blacka, pogłębiła podróż przez
ruszty cudzych kominków. Wkrótce wypadłam na dywan w znienawidzonym, złotym
salonie.
Otrzepałam ostrożnie uświnioną sukienkę i odgarnęłam
loki, które wymsknęły się spod koka po dzikiej podróży w popiele.
– ŁEKHE ŁEKHE! Co to ma znaczyć?!
Podskoczyłam o dobrych parę cali do góry i obróciłam
zszokowaną głowę za siebie.
Na sofie obitej starym, wysłużonym, połyskliwym
materiałem koloru żółtego siedziała kobieta, na oko po pięćdziesiątce. Była
ubrana w staromodną srebrną szatę z aksamitu, opiętą na jej potężnym cielsku.
Miała na głowie porządny kok jasnych, nieco siwawych włosów. A piła herbatę,
którą obecnie krztusiła się hałaśliwie, bijąc pięścią wielkości własnej głowy w
potężną pierś. Jej olbrzymie ciało zajmowało trzy czwarte sofy, a więc tyle, co
trójka normalnych ludzi. Twarz była brzydka, pomarszczona i rozlazła, usta
pomalowała krwistoczerwoną szminką.
– Eee… – bąknęłam. Przez moment przyszła mi do głowy
straszliwa myśl. Czyżby tata znalazł sobie kogoś na miejsce mamy?! Niemożliwe,
załączywszy do tego wygląd rzekomej wybranki…
– Czego się tak gapisz?! Umiesz mówić w ogóle? – zaskrzeczała
niskim, ochrypłym głosem, marszcząc twarz z pogardą. – I co robisz w moim
salonie? Proszę się natychmiast wynieść! Przez ciebie krztuszę się herbatą!
WYNOCHA!
– Przepraszam, ale to jest MÓJ salon! – zawołałam z
oburzeniem. – Co za impertynencja!
– Twój, złotko? A jakim prawem, jeżeli można wiedzieć?
Mój stryj od strony ojca zawsze powtarzał: dowiaduj się, co twój oponent mo…
– Mary Ann!
To tata wszedł do pokoju i od kilku sekund przyglądał nam
się, nie kryjąc zdumienia. Rozlazła pani na sofie uniosła się z wolna,
otwierając usta w zdziwieniu.
– A więc TO jest ta twoja córka, siostrzeńcze? – zachrypiała
nisko.
– Sios… siostrzeńcze?! – wyrzuciłam z siebie.
– Tak, to jest właśnie Mary Ann, ciotuniu… – wyjaśnił
ojciec sztywno.
Usłyszałam za sobą charakterystyczny odgłos i szybko
odskoczyłam. Chwilę potem na podłogę wyleciał Remus, krztusząc się popiołem.
Wstał, otrzepując się gorliwie.
– A to jest Remus.
Mój brat zamarł w połowie otrzepywania prawego uda i
potoczył dzikim wzrokiem po otoczeniu.
– Ten wilkołak? – Nieznajoma zmierzyła go bardzo
taksującym spojrzeniem. – Jaki wymizerowany… Może ma gorączkę! Nie garb się,
chłopcze! Jesteś zupełnie jak twój ojciec, młodzieńcze! Mój dziad od strony
matki tak się garbił, że pod koniec życia łaził z głową między kolanami,
biedak. Dobrze, że szybko zszedł na okresowy zanik wątroby. Wiesz, John, jak
moja stryjeczna babka.
Remus przybrał minę, jakby sam dostał okresowego zaniku
wątroby, po czym wybełkotał coś w stylu „Bdlmwplmd…”.
Ojciec zaśmiał się nerwowo, zacierając ze zdenerwowania
ręce.
– Kim pani jest? – Wciąż patrzyłam na nią z niekłamanym
zdumieniem.
– Och, dziecko, jestem ciotką waszego ojca. Ciotunią
Mathildą!
– Ciotunią Mat… – wymamrotałam. Przenigdy wcześniej nie
słyszałam o ciotuni Mathildzie.
– Tak, kochanieńka. I przyjechałam się zająć tym biednym,
schorowanym młodzieńcem…
Podeszła do ojca i poklepała go łapą po policzku z taką
siłą, że prawie legł na podłodze. Remus odetchnął dyskretnie z ulgą. Pewnie
przez moment pomyślał, że chodzi o niego.
– … oraz tobą, droga panno! Ślubny kobierzec – tu
potrzeba kobiecej pieczy nad tym wszystkim!
Remus posłał mi nieco współczujące spojrzenie.
– Ja przejmuję ten dom po śmierci kochanej Rei!
Zaopiekuję się wami wszystkimi! – zaskrzeczała.
Ja i Remus popatrzyliśmy na siebie wymownie za plecami
ciotki Mathildy, która właśnie capnęła nieszczęsnego ojca pazurami za twarz,
miażdżąc ją i skrzecząc, że jest za chudy i mizerny.
– John, już ja cię dokarmię! Nie będzie tak! Nie
skończysz, jak mój stryjeczny bratanek, oczywiście ze strony matki, nie ten od
ojca, ze skurczonym żołądkiem i w piachu. Młoda damo!
Podskoczyłam.
– Znasz zasady?
– Eee… Co? – bąknęłam tępo.
– Mary Ann! – syknął ojciec zza jej potężnych barów tak,
by nie słyszała. – Mów „Słucham”!
– Tak myślałam – wychrypiała kwaśno. – John, nie kształciłeś
jej pod kątem zaręczyn? Jak mogłeś popełnić tak poważne niedociągnięcie?! Nigdy
nie zapomnę ślubu mojej koleżanki z Hogwartu. Jej mąż był niedouczony i
popełnił straszliwy błąd, gdyż podczas nocy poślubnej zamiast…
– Ciotuniu Thildo! Może następnej herbatki? – uciął
szybko ojciec, czując niebezpieczeństwo.
– Dobrze, John. Ja przyniosę. I postarajcie się o dobrego
skrzata domowego, jak ta panna wyjdzie za młodego panicza Blacka, synu!
I wyszła. Ojciec otarł spocone czoło, po czym z cichym
jękiem opadł na sofę. Patrzyłam na jego trzydziestosiedmioletnią twarz. Przez
kilka tygodni od śmierci mamy jego czarne jak smoła włosy pobielały prawie w
połowie. Siwy miał też niedbały zarost, którego wcześniej u niego nie
widziałam. Nabawił się zmarszczek, a na czubku głowy powstała mała łysinka.
– Tylko spokojnie… Dzieci, czemu nie ma was na balu w
szkole? – spytał markotnie.
– Bo śmierciożercy zaatakowali Hogwart, tato… – odparł
Remus cicho i zdjął pelerynę od wiekowej szaty.
– Co?! – przeraził się nie na żarty ojciec, po czym wstał
i zaczął krążyć ze zdenerwowania po salonie. Ja i Remus obserwowaliśmy w
milczeniu jego nerwowe kroki.
– Nic się nie stało. I tak by się nie dostali – pocieszyłam
go. – Dumbledore po prostu uznał, że nie będzie nas w to mieszał, dla naszego
bezpieczeństwa. A po rzeczy polecimy jutro.
Tata popatrzył na nas nieco dzikim, spłoszonym
spojrzeniem szaleńczych oczu. Tego również nie posiadał przed śmiercią mamy.
– Sam nie wiem, co o tym sądzić… Mary Ann, a skąd ty
wytrzasnęłaś suknię?!
– Pani Black mi przysłała, jej syn ją poprosił… – wytłumaczyłam
niechętnie.
– Tak za darmo? Doskonale. Widzisz? Tylko bez żadnych
chwytów poniżej pasa względem Blacków od tej chwili. – Popatrzył na mnie
ostrzegawczo i pogroził palcem. Spuściłam wzrok na upaprane popiołem buciki. – Zresztą,
o niczym innym nie myślę od jakiegoś czasu, jak o tym twoim ślubie. Uszanuj to.
Mama by się cieszyła.
– Tato – zagadnął cicho Remus. – Jak mama zginęła?
Wiadomo coś?
Ojciec przełknął głośno ślinę, po czym mruknął cicho,
nieco złowieszczo:
– Podobno, jak wynika z analizy Biura Aurorów, śledzili
ją. Prawdopodobnie zakradli się do niej w stosownym momencie, a wtedy…
– HERBATA! – zagrzmiała ciotunia Mathilda. Wszyscy
podskoczyli przynajmniej dziesięć cali do góry. – Słodzisz, John? Ja nie, to
takie tuczące! Ale chyba odrobinka cukru nie zaszkodzi…
I wszyscy wlepili zmęczone spojrzenia w ciotkę Thildę,
wsypującą do swojej herbaty pięć lub siedem czubatych łyżek cukru ze
staromodnej cukierniczki.
***
Śnieg nie prószył. Nawet w Wigilię Bożego Narodzenia.
Za oknami roztaczał się ponury, szary las bezlistnych
drzew otoczonych gęstą, angielską mgłą. Siny świat przypominał bolesny siniak.
Ja siedziałam skrzyżnie na aksamitnej, zielonej narzucie na łóżku, zaczytana w
cienką, bogato oprawioną książkę zatytułowaną „Tradycyjne Czarodziejskie Śluby
Czystej Krwi. Tradycja, zasady, postępowanie”.
Westchnęłam z rezygnacją. Co za lektura. Godna samych
Blacków…
Odrzuciłam z frustracją arcyciekawy zbiór niezwykle fundamentalnych,
niezbędnych zasad dotyczących wielkości i zakrzywienia obcasów panny młodej i
wstałam, opierając się na kolumience z kości słoniowej. Pod palcami wyczułam wyrzeźbione
na niej kunsztownie róże.
Co ja tu robię?! Powinnam uczyć się do owutemów w szkole.
Bez Voldemorta, z pierścionkiem zaręczynowym od Rabastana na palcu. Podjąć po
szkole wymarzoną karierę. Poślubić, kogo tylko zapragnę…
Tępo zapatrzyłam się w skórzaną książkę z wygrawerowanym,
złotym napisem. „Tradycyjne Czarodziejskie Śluby Czystej Krwi.”. Przypomniała
mi się moja rozmowa z Severusem, jaką prowadziłam z nim na początku tamtego
roku.
„– TCŚCK? Tradycyjne Czarodziejskie Śluby
Czystej Krwi…
– Brzmi makabrycznie…
– Bo takie jest.
– Co to jest? Te
śluby?
– Jak sama nazwa
wskazuje: ślub.
– Ślub?!
– Taa…”
Czy wtedy mogłabym przypuszczać, że to będzie dotyczyć
mnie? Nie sądzę. Czy mogłabym przypuszczać, że przepowiednia Trelawney będzie miała
ziarnko prawdy? Może, ale na pewno nie w taki sposób. Były momenty, gdy
wydawała mi się całkiem bliska prawdy. Ale to było kiedyś. Jednak nigdy bym nie
pomyślała, że tak się to wszystko skończy.
Czy mogłabym podejrzewać, że ten niewiarygodnie
przystojny, czarnowłosy czternastolatek, który pojawił się w kominku trzy lata
temu, będzie w dorosłym życiu moim mężem? Może przewinęła się taka krótkotrwała
myśl (w końcu Black był nieprzeciętnie urokliwy), ale nie, że to stanie się w
ten sposób. Nie tak.
Czy naprawdę kocham Rabastana, skoro o tym rozmyślam i
tak łatwo się poddałam?
Otrząsnęłam się z tego natychmiast i mój wzrok padł na platynowego
kotka, który od prawie roku zbierał kurz w kąciku biurka, samotnie porzucony.
Od tego okropnego dnia, w którym całe moje życie legło w gruzach, nieustannie i
bezczelnie mruczał.
Nie. Ja go kocham. Gdyby tak nie było, nie myślałabym o
nim. Zależy mi na nim, naprawdę. Prawda?
Łza bezsilności spłynęła po piegowatym, bladym policzku.
– Moja panno, ogarnij się! Musimy upiec indyka! Czemu
jesteś jeszcze w piżamie?! Jest już trzecia godzina!
Cielsko ciotuni Thildy wtoczyło się bezceremonialnie do
mojego pokoju.
– Co to za bałagan?! Posprzątaj z biurka te rolki
pergaminu, młoda damo!
– Uczę się do owutemów! – burknęłam, buńczucznie
zaplatając ręce na piersi.
– Cuda na kiju, owutemy, ha! – huknęła ciotka i zmierzyła
mnie pogardliwie, zabierają naręcze brudnej bielizny. – Nic nimi nie osiągniesz
w życiu, kochaneczko! Tylko małżeństwo z tym młodym Blackiem da ci perspektywy,
o jakich nie marzyłaś!
Dostałam niekontrolowanego szczękościsku. Głos ciotki,
jej upierdliwe chrypanie, wygłaszanie przemądrzałym tonem kazań opartych na
faktach, doprowadzało mnie właśnie do takiego stanu.
– Moja kuzynka od strony ojczulka wydała się bardzo
bogato, za jednego z Crouchów! Do końca życia leżała do góry brzuchem i nic nie
musiała robić!
– Do góry brzuchem całe życie. Cóż za niezwykła przygoda –
zadrwiłam.
– Śmiej się śmiej, głupiutkie cielę – rzuciła i pokręciła
głową z politowaniem. – Docenisz fortunę Blacków, już niedługo… Ja też mogłam
się bogato wydać…
Z godnością zakołysała obszernym siedzeniem, arogancko
wypinając je jeszcze bardziej.
– Ale byłam tak rozchwytywana, że postanowiłam zachować
mą urodę jedynie dla siebie… Przeczytaj książkę do końca, ubierz się porządnie
i pójdziesz mi pomóc. Przed wieczerzą musimy jeszcze wysprzątać dom, upiec
potrawy i przygotować zaręczyny! Mało czasu! A, twoja suknia przybędzie
wkrótce. Przynajmniej powinna.
Po czym spróbowała wyjść, co zaowocowało tym, że wkrótce
przepychała się przez wąskie drzwi bokiem, zagarniając olbrzymi brzuch i biust
paluchami, by nie zawadzały o futrynę.
Parsknęłam mściwie, po czym podeszłam do szafy z kości
słoniowej, ignorując przykazanie o książce. Tylko spokojnie…
Zarzuciłam na siebie swetrzysko po kolana, koloru burego,
i szare dżinsy. Westchnęłam cierpiętniczo i powlokłam się na dół. Nawet
perspektywa jutrzejszych odwiedzin Blacków w wiadomo jakim celu wydawała mi się
spokojniejsza, niż przebywanie z ciotką w jednym pomieszczeniu. To będzie rzeź
niewiniątek…
Wkroczyłam z entuzjazmem godnym nieboszczyka do reprezentatywnego,
gościnnego salonu w lawendowo-błękitnych barwach, który był największy z trzech
naszych salonów. Tam zawsze odbywały się wszystkie uroczystości.
Remus stał na środku, zaciskając cierpliwie oczy. Obok
kotłowała się ciotka Mathilda.
– Remusie! Spokojnie, synu! Bo nabawisz się kalectwa! Mój
stryj zawsze powtarzał: z choinką nie ma żartów, kawalerze!
– Do ciotuni mówił per kawalerze? – zapytał przekornie
Remus, nie wytrzymując już jej gdakania.
Choinka, którą lewitował przy pomocy różdżki, opadła
perfekcyjnie przy jednym z rzędu kilku okien.
– Doskonale, mój młody panie! Ale czy nie dałoby się
przestawić jej z pół cala w lewo?
– Przecież tam stała przez ostatnie dwie minuty, dopóki ciotunia
nie zarządziła inaczej – rzekł, nie kryjąc znużenia.
– Nie, tam nie stała! Tylko dwa cale do przodu, tam ją
postawiłeś! I nie mądruj się przed mądrzejszymi! Kiedyś moja matka…
– Która? Od strony matki czy ojca? – mruknął Remus do
siebie.
– Co mówisz? Tak bełkoczesz! Ta dzisiejsza młodzież nic w
gębie nie ma… Powinni ich uczyć retoryki i charyzmy! Zawsze powtarzam: młod… – zaskrzeczała
ochryple, ale w końcu zauważyła moje przyjście, więc całą siłę rażenia
skierowała na mnie. – Mary Ann! Twój brat dekoruje dom! Tobie przykazuję
zajęcie się jedzeniem! Idź do kuchni! Przypilnuj puddingu! Bo spali się! Co to
za pomysł, zaręczyny w Święta… Jakby i bez tego było mało roboty… Idź!
– Yes, sir! – Zasalutowałam, nie mogąc się oprzeć.
Kobieta popatrzyła na mnie niechętnie.
– Tak mi się odpłacasz? A ja ci za matkę robię, dziecko!
Za knut wdzięczności…
– Wyrazy uznania, ciotuniu. Przepraszam, jeśli uraziłam
dumę ciotuni w ten niegodny sposób. – Ukłoniłam się nisko, niczym Black,
obróciłam teatralnie na pięcie i wypadłam z salonu, by zejść do kuchni. Ucieszyłam
się w duchu, że to nie na mnie spadło brzemię towarzystwa ciotki Mathildy.
W całej kuchni pachniało pieczonym indykiem. Na stole
ciotka rozsypała mąkę, obok leżała gula ciasta do ciasteczek nugatowych.
Westchnęłam i zabrałam się za wałkowanie ciasta. Rozkoszowałam się ciszą, samotnością,
zapachem jedzenia, możliwością wykonania jakiejś ręcznej pracy, na której mogłam
się skoncentrować. Od myślenia o Blacku od kilku dni rozbolał mnie już brzuch.
Co będzie jutro? Przełknęłam ślinę przez mocno zaciśnięte gardło.
– Nie! Nie tak! Mary Ann, upaćkasz się! Nie możesz
różdżką? Jesteś przecież pełnoletnia od prawie roku, czyż nie? Nie zachowuj się
jak jakiś niedorozwinięty mugol!
Ciotunia, ku mej wątpliwej uciesze, wtoczyła się do
kuchni.
– Wolę pracować ręcznie, ciotuniu Thildo – odparłam
cierpliwie. – To przyjemniejsze.
– Nie ma czasu na przyjemności, próżna i leniwa
dziewczyno! – zachrobotała nisko. – Zaraz musimy udekorować tamten salon! OCH!
Co to?!
Do kuchni wleciała sowa z dużą, tekturową paczką.
– Twoja suknia do zaręczyn! – wrzasnęła, a mnie
zadzwoniło niebezpiecznie w głowie. – Leć i ją przymierz! Musimy się przekonać,
czy spełnia standardy i czy pasuje…
– Ciotunia przecież trzy razy podkreśliła piórem w liście
do madame Malkin, że to ma być suknia zaręczynowa zgodna z zasadami TCŚCK, a do
tego przeglądała tamten katalog…
– Nie mądruj się, moja panno! Trzeba na zimne dmuchać! Na
górę! O, John!
Tata wszedł do kuchni z nieco nieprzytomną miną, która
zaraz wyparowała, gdy zdał sobie sprawę, że napatoczył się na ciotunię.
Podskoczył nerwowo.
– Ja… zaraz… właśnie sobie przypomniałem, że…
Wykonał podświadomy manewr do tyłu, pokazując głupawo na
hall, z którego przyszedł.
– John, właśnie miałam cię szukać… Wyczyść toalety! Ja
nie pomieszczę się w tych malutkich kabinach, siostrzeńcze! Dla kogo je
zbudowano?! Chyba dla goblinów i skrzatów, idioci! Mary Ann Reo! Twa kreacja!
Upewnij się, że jest czerwona, to podstawa!
Tata zakrył rękoma twarz za jej plecami, a ciotunia
Mathilda wręczyła mi niespodziewanie z potężnym rozpędem wielkie pudło od
madame Malkin. Zrobiła to tak gwałtownie, że zabrakło mi tchu i ległam w
oszołomieniu na podłodze krztusząc się śliną, znokautowana przez własną
sukienkę na zaręczyny.
– Podstawa… Bez tego świat zginie… – burknęłam, przełykając
łzy.
Ojciec pomógł mi wstać, a ja poleciałam do własnego
pokoju, niosąc duży pakunek podobny do tego, w którym otrzymałam suknię na bal.
Rzuciłam wszystko na łoże i rozpakowałam roztrzęsionymi rękoma. Odetchnęłam z
ulgą. Suknia była czerwona. W przeciwnym razie Ministerstwo Magii i ulica
Pokątna kolejnego dnia ległyby w gruzach po wizycie rozwścieczonej ciotuni.
Z zaintrygowaniem wyjęłam ją z paczki i włożyłam. Była
bardzo ładna, chociaż krwista czerwień nigdy mi nie odpowiadała. Lecz przecież
nie będę się sprzeciwiać świętym zasadom.
Jej spodnia część była z czerwonego, jaskrawego aksamitu.
Bardzo smukła, bez ramiączek, sztywno opinała cale ciało z wyjątkiem łydek,
gdzie rozkloszowała się, sięgając samej ziemi. Drugą suknię zarzucało się na
pierwszą. Była to delikatna, iskrząca się jak diamenty koronkowa siatka
wykonana z krwistej czerwieni, imitująca pajęczą sieć. Bardzo mi się spodobała.
Miała długie, ciasne rękawy kończące się w połowie dłoni, wysoki kołnierz
opatulający szyję, a sięgała w większej części kolan, choć gdzieniegdzie
nieregularnie dochodziła do kostek u nóg.
Przejrzałam się parę razy w lustrze stwierdzając, że jest
w porządku. Z ulgą zdjęłam ją i powiesiłam obok białej sukni balowej w szafie,
po czym opadłam na łoże i otworzyłam książkę na rozdziale „Wygląd czarownicy
podczas uroczystych zaręczyn”.
„ … Suknia winna być czerwona niczym krew lub wino.
Czerwień symbolizuje miłość i nowe życie, którym niewiasta po ślubie męża
obdarzy. Wzornictwo winno być oparte o jakiś czarodziejski motyw – przynależność
do czarodziejów czystej krwi. DOPUSZCZA SIĘ kolor biały sukni – niewinność i
czystość – lecz wskazane jest, by włożyć czerwień. Włosy niewiasta winna
rozpuścić, co symbolizuje witalność i brak jakichkolwiek oporów, by wyjść za
mężczyznę. Niewskazany…”.
Przerwałam i zmarszczyłam brwi. To wszystko, co dzieje się
naokoło, jest takie sztuczne. „Czerwień symbolizuje miłość…”. Miłość? O jakiej
miłości tu mowa?
Nastrój pospiesznych, ekscytujących przygotowań wcale mi
się nie udzielił. Chociaż udało nam się do wieczora ze wszystkimi dekoracjami i
daniami, ciotka wychodziła z siebie i wprowadzała bardzo nerwową atmosferę.
Kolację świąteczną zjedliśmy w jednej z dwóch odświętnych
jadalni, w bardzo napięty sposób. Tata siedział na szczycie długiego, ciężkiego
stołu, na jego przeciwległym końcu rozkokosiła się ciotunia Mathilda (na trzech
krzesłach naraz). Ja i Remus zasiedliśmy gdzieś na środku, obok siebie.
Panowało umowne milczenie, przynajmniej ze strony stałych mieszkańców Dworu
Lupinów. Bo ciotka nadawała nawet wtedy, gdy jej obszerną paszczę zajął w
znacznej części mięsny pudding, przez co opryskiwała nim stół. Zanudzała nas
rodzinnymi, mało interesującymi opowieściami, z której każda posiadał jakiś
górnolotny morał.
Ja dłubałam widelcem w mięsie indyka, czując się
fatalnie. Nie dość, że brzuch rozbolał mnie od samego widoku zupy z ostryg (jak
zwykle, chociaż tym razem zabrakło osoby, która wmuszałaby mi to danie), to
jeszcze z całą mocą czułam na sobie jutrzejszą uroczystość. Jutro o tej samej
godzinie będę już zaręczona, po raz drugi w życiu.
Prostując się jak mogłam najbardziej (nie chcąc narazić
się na kazanie na temat garbienia przy stole), włożyłam do ust kawałek indyka
nadziany na widelec, w najbardziej beznamiętny i opanowany sposób, na jaki mnie
było stać. Przeżułam gorliwie. Po prostu, ciotka lubiła narzekać, jeżeli ktoś
za szybko i niedostatecznie dystyngowanie jadł. Utrzymywała, że jej kuzyn
drugiego stopnia od strony ojczulka zakrztusił się kisielem i umarł.
Wlepiając oczy w talerz i słuchając mimochodem paplaniny
ciotuni Thildy na temat rur w łazienkach, zastanawiałam się nad zaręczynami.
Czy można być zaręczonym z dwoma chłopakami naraz? Jakiś złośliwy głosik w
mojej głowie mruknął, że moje zaręczyny z Rabastanem są już przeszłością i się
nie liczą. Wiedziałam o tym od dawna, ale nie zdawałam sobie z tego w pełni sprawy.
Wciąż nosiłam piękny, zaręczynowy pierścionek z czarnym kamieniem w kształcie
półksiężyca. Dlaczego? Chyba po to, by pamiętać.
Popatrzyłam nieprzytomnie na ojca. Wlepiał wzrok w
ciotkę, ale jego oczy nie widziały jej. Talerz wciąż pozostawał nietknięty.
Wiedziałam, o kim myślał. O pewnej drogiej mu osobie, której los nie pozwolił
zasiąść dziś z nami do świątecznej kolacji.
Gdyby mama żyła, te święta nie byłyby takie sztuczne.
Wszystko zrobiłaby z miłością i radością, że widzi dzieci w domu. Panowałby
ciepły nastrój, dom pachniałby piernikami, jak zawsze…
Wiedziałam, że ciotunia Thilda bardzo starała się zastąpić
nam matkę i gospodynię. Lecz jej staropanieńska postawa, sposób bycia i
zachowanie kłóciły się ze wspomnieniem kochanej przez męża i dzieci mamy. Nigdy
nie potrafiłaby nam jej zastąpić. Nikt by nie potrafił.
Jedna łza skapnęła na zimne już mięso indyka. Zasłoniłam
twarz lokami, by nie zdradzić się przed ciotką i ojcem. Remus zauważył łzę i
schwycił dyskretnie moją dłoń pod stołem. Ścisnęłam ją.
– Młoda damo! Co z twoją ogładą? Nie wkładaj włosów do
talerza, to takie nieestetyczne! I nie waż mi się tak zachowywać jutro!
Nie słuchałam jej zbyt uważnie. Wciąż przeżuwałam na nowo
pytanie, które nurtowało mnie od października. Czemu zmarła? Dlaczego nie ma
jej tu, wśród nas? Święta powinny być radosne, spędzone z rodziną. A jej
zabrakło. Takie Święta nie mają najmniejszego sensu.
Po niezbyt udanej, podejrzanie cichej kolacji świątecznej
rzuciłam się na łoże, czując ból brzucha. Nie miało to nic wspólnego z kolacją
ani kobiecymi sprawami. W gardle wyczułam nieprzyjemną gulę, ściskającą za nie
coraz mocniej. Jutrzejszy dzień wydał mi się nagle przerażający, jakby mieli
mnie posłać na szubienicę.
Całą noc nie potrafiłam zmrużyć oka, czując paraliżujący
ból głowy i brzucha. Stres i trema, pomieszane z poczuciem klęski i
nieprzyjemnym obrzydzeniem do Blacka, nie dały mi spać.
Ocknęłam się po płytkim, ciężkim, krótkotrwałym śnie,
czując pulsujące zmęczenie. Usiadłam na łożu, obserwując swój starodawny pokój.
Oświetlał go bardzo słaby szary blask zza okna wychodzącego na nieprzyjemny,
bezlistny las.
Westchnęłam i podeszłam do prezentów chwiejnym krokiem.
Nawet mały stosik podarków nie poprawił mi wisielczego nastroju.
Gdy odpakowałam już prezenty od Lily, Jamesa, Remusa,
taty i ciotuni, trafiłam na trzy kartki świąteczne: od Severusa, Petera i
Rabastana.
Usiadłam z rezygnacją, przyglądając się bardzo krótkiemu liścikowi
od Rabastana. Dlaczego przysłał mi tylko jakąś kartkę? Przecież nie był biedny.
Mógłby wysłać chociaż bukiet, coś słodkiego. Żaden wielki prezent. Jakiś
drobiazg, który zwykle kobiety dostają od zakochanych w nich panów.
Trzymana kartka wydała mi się nagle obca i chłodna, nie
jak kartka od ukochanego. Zmięłam świstek w dłoni, czując gniew, rezygnację i
rozczarowanie. A więc tak kończy się uczucie. Brakiem zainteresowania.
Nie zeszłam na śniadanie. Usiadłam skrzyżnie na łóżku,
przybierając obojętny, chłodny, nieobecny wyraz twarzy. Zapatrzyłam się w
przestrzeń, ignorując mruczącego Fąfla, ocierającego się o mój bolący brzuch.
Czekałam biernie.
Przez kilka godzin nikt nie wchodził do mojej sypialni, a
ja wciąż czekałam, czując smutek i napięcie, a także dziwaczny lęk. Wreszcie
ciotka otworzyła drzwi na oścież i ryknęła:
– TO TY JESZCZE W PIŻAMIE?! BLACKOWIE PRZYBYWAJĄ LADA
MOMENT, MŁODA DAMO! UBIERZ SIĘ NATYCHMIAST!
Podskoczyłam do góry na łóżku, a ciotka już gramoliła się
ku mnie, z trudem przechodząc przez drzwi.
– OOO!!! – zapiała wysoko, zatrzymując się w połowie, bo
z dołu usłyszałyśmy głos Remusa:
– JUŻ SĄ!
Przełknęłam głośno ślinę, co przyszło mi z trudem, i
wydałam mimowolny jęk rozpaczy, czując się tak potwornie, jak jeszcze chyba
nigdy. O nie…
– Nie mogę przejść! Utknęłam!!! MARY ANN, POMOCY!!! – zakwiczała
ciotka.
Nie wiedząc z roztrzepania, co robię, gwałtownie zerwałam
się z łoża, zahaczając nogą o zieloną narzutę. Zaliczyłam wywrotkę i ległam na
ziemi, ryjąc twarzą po zielonym dywanie w róże, chociaż nogi wciąż spoczywały
na łożu. To jest jak sen…
– MARY ANN!!!
Uniosłam się z wolna na rękach, zabierając nogi z łóżka.
Czułam się jak w transie.
– Co mam zrobić? – szepnęłam w dezorientacji.
– PRZEPCHNIJ MNIE! – zaryczała.
Bolące, roztrzęsione mięśnie niewiele dały przy tuszy
ciotki.
– REMUS!!! ŁAP ICH! – zawyła głupio w stronę otwartej
klapy w podłodze korytarza. – I ZACHOWUJ SIĘ PRZYZWOICIE! TY SIĘ UBIERAJ!
Posłusznie doskoczyłam do szafy.
– ALBO NIE! POMÓŻ MI! ALBO NIE! UBIERAJ SIĘ SZYBKO!
Stanęłam na środku, nie wiedząc, co robić. Podleciałam do
biurka po różdżkę i mruknęłam:
– Relashio.
Ciotka zaryczała, po czym siła zaklęcia przepchnęła ją na
korytarz, gdzie legła na podłodze.
– JAK ŚMIAŁAŚ PODNIEŚĆ NA MNIE RÓŻDŻKĘ?! – wrzasnęła, gdy
uniosłam ją z trudem na nogi. – UBIERZ SIĘ, NIEWDZIĘCZNICO!
– Przepraszam, na drugi raz poczekam, aż ciotunia wyrwie
drzwi z futryną… – burknęłam do siebie słysząc, jak przeciska się przez klapę w
podłodze i zbiega do biblioteki, wrzeszcząc: „Dzień dobry, państwo Black! Och,
jakiż przystojny kawaler!”.
– Tja – mruknęłam do siebie, dziękując niebiosom, że nie
utknęła w klapie (pewnie trzeba by było po niej skakać, by ją przepchnąć), i
włożyłam w pośpiechu suknię, po czym wsunęłam nogi w czerwone pantofelki na
średniej wysokości obcasie. Zgodnie z zasadami TCŚCK rozpuściłam długie do
pasa, czarno-rude loki i zaczęłam wolno przeczesywać je grzebieniem. Nie
śpieszyło mi się do własnej celi więziennej. By lepiej się czuć, spryskałam
szyję ulubioną wodą różaną i wolno ruszyłam na dół, szorując czerwoną sukienką
po podłodze.
Dom opustoszał. Pewnie siedzą w salonie, pomyślałam z
goryczą. Z każdym krokiem brzuch i gardło zaciskały mi się boleśnie jeszcze
bardziej, dodając do tego zmęczoną nieprzespaną nocą głowę. Z całą mocą zdałam
sobie sprawę, że Blacków obskakuje na pewno ciotunia Thilda. O nie, ale nam
narobi siary… Wstyd się pokazać! Już widzę Blacka i jego zmarszczone brewki.
Zza drzwi dało się słyszeć rozmowę. Przełknęłam ślinę,
łapiąc się za brzuch i krzywiąc, po czym uchyliłam portal, zanim nie nabrała
mnie ochota do zwiania.
Salon, który udekorowaliśmy pod kierunkiem zaręczyn, był
środkowym w hierarchii reprezentatywności. W barwach czerwono-brązowych,
ładniej wyglądał w krwistoczerwonych draperiach (zasada TCŚCK…), niż
wyglądałyby pozostałe salony.
Meble ze środka salonu postawiliśmy pod ścianą,
pozostawiając sporo miejsca.
– Mary Ann! Doskonale! – zakwiczała ciotunia Mathilda
zacierając ręce, gdy tylko nieśmiało wsunęłam się do salonu. Remus i ojciec,
ubrani odświętnie, popatrzyli na mnie ze wzruszeniem i radością. Ojciec
dyskretnie otarł łzę.
Nerwowo i nieco nieprzytomnie potoczyłam spojrzeniem po
pomieszczeniu. Blackowie stali niedaleko paleniska. Ojca Syriusza widziałam już
kiedyś. Miał poprzetykane siwizną włosy o barwie roztopionej smoły, krótsze niż
u jego syna. Był przystojny, szczupły i wysoki. Matka Blacka miała na głowie arystokratyczny
kok, była przysadzista i niska. To po niej Syriusz odziedziczył szare oczy,
arystokratyczny ich chłód i stosunkowo szczupły nos.
Syriusz stał w pewnej odległości od rodziców. Przyglądał
mi się z zaintrygowaniem, ubrany był w czarną, drogą szatę. Czarny miał
symbolizować władzę. Phi, pomyślałam. Się przeliczą chyba.
Posłałam mu chłodne spojrzenie i ukłoniłam się lekko w
stronę Blacków.
– Dzień dobry.
– A więc to jest wasza córka, panie Lupin – ozwała się niskim
głosem pani Black. Jej mąż mierzył mnie spojrzeniem, które mogłoby uchodzić za
całkiem sympatyczne. – A na imię masz Mary Ann Rea, prawda, drogie dziecko?
– Zaiste – odparłam, kłaniając się i czując przemożną
chęć pobawienia się nieco w Blacka.
Remus parsknął głośno, zabity moją ripostą. Blackowie
posłali mu nieco oburzone spojrzenie. Ojciec otaksował go ostrzegawczo i
powiedział bezgłośnie: „Bez wygłupów!”.
– Och, Remusie! Gdzieżeś się wychował! – zachrypiała
ciotka Thilda.
– No! To chyba możemy zaczynać! – rzekł pan Black niskim,
chłodnym głosem, przesuwając ze mnie na mojego tatę wyniosłe spojrzenie.
– Oczywiście! – Tata zrobił jakiś niezidentyfikowany,
nerwowy ruch w stronę środka. Ogarnęła mnie narastająca panika i rozpacz. – Remus!
Gdzie ta książka?
– Tu, ojcze – powiedział teatralnie Remus i wskazał
szlacheckim gestem na stolik. Black zakasłał, maskując wybuch śmiechu. – W tymże
godnym miejscu położyłem ją.
– Cudownie, synu – odparł tata uprzejmie, posyłając mu
spojrzenie wściekłego bazyliszka.
– No, to zaczynajmy! – zapiała ciotunia i zamaszyście
usiadła na sofie, a ta jęknęła, uginając się pod jej cielskiem. Obok ulokowali
się już Remus, Walburga Black i tata. Na nogach pozostaliśmy my z Blackiem i
Orion, który jako ojciec pana młodego musiał poprowadzić ceremonię.
– Podejdźcie tu…
Stanęliśmy z Syriuszem naprzeciwko siebie na środku
salonu. Obok nas, naprzeciw widzów, stanął już pan Black, trzymając moją
książkę z zasadami Ślubów.
Syriusz patrzył na mnie, w jego oczach znów szalało rozbawienie
i tryumf. Zmiażdżyłam go chłodnym, obojętnym spojrzeniem i opuściłam wzrok. Nie
dajmy się zwariować. Będzie dobrze. Dla Remusa i mamy…
– „Przyrzeczenia czas dotrzymać. Wedle czarodziejskich,
odwiecznych zasad” – zaczął czytać pan Black. – „Ten oto mój syn, Syriusz
Alphard Black, został zobowiązany przeze mnie i mą umiłowaną małżonkę do
poślubienia panny mu obiecanej, Mary Ann Rei Lupin. Przemawiając w imieniu
rodzicieli pary młodej, wyrażam nadzieję, iż młodzi wychowają w tradycji
przyszłych czarodziejów i los przewrotny uchroni ich od hańby charłaczego
potomstwa”.
Posłał mu takie spojrzenie, jakby sam fakt
przyprowadzenia wnuka-charłaka do jego nieskalanego domu mógłby się skończyć
dla Syriusza błyszczącym butem Oriona w pośladkach.
Grdyka Syriusza podleciała do góry po jego długiej szyi
i, pomimo względnego opanowania i zblazowania na twarzy, oblał się rumieńcem
zakłopotania, speszenia i wstydu, co nie zdarzało mu się często. Westchnęłam
spazmatycznie.
– Powtarzaj za mną, synu. Przysięga – syknął pan Black.
Syriusz, sprawiający wrażenie nieco zagubionego, chwycił
podstawiony mu przez Oriona przedmiot rozedrganymi palcami, mianowicie
pierścionek zaręczynowy. Wystąpiły na mnie siódme poty. Zdałam sobie sprawę, że
nie zdjęłam pierścionka od Rabastana.
Black uklęknął przede mną. Z lewej rozległ się szloch. To
była Walburga, wycierająca dystyngowanie nos ciemnofioletową, koronkową
chustką. Z zakłopotaną miną próbowałam ściągnąć palcami prawej ręki pierścionek
założony na tą samą dłoń, starając się robić to dyskretnie.
Tymczasem przede mną Black powtarzał słowa za swoim
ojcem:
– „Daję ci, Mary Ann Reo Lupin, ma narzeczono, ten oto
pierścień, symbol mego uczucia i oddania tobie całkowicie…”
Przełknęłam ślinę, męcząc się z pierścionkiem od
Rabastana. To, co mówił Black, brzmiało tak sztucznie w jego ustach. Przypomniały
mi się te wszystkie momenty naszych kłótni. Nienawiść, jaką wysyłał mi swym
rozognionym wzrokiem. Czemu zgodził się na taki los? Co zmusiło go do uległości
rodzicom? Czy, jak utrzymywał, robił to dla mojego dobra? Aż tak by się
poświęcił? A może…
Przypomniał mi się ten moment mojego życia, dawno
zapomniane wspomnienie, zagrzebane, pokryte warstwą naszych kłótni. Pewien
kwietniowy wieczór w ruinach. Gdyby James nie wpadł z informacją o treningu, co
by się wydarzyło? Czy jego pojawienie się odwróciło bieg historii?
Pierścionek od Rabastana brzdęknął o podłogę i odtoczył
się niechciany, niedaleko paleniska. Nikt go nie zauważył.
– Mary Ann? Coś się stało? – zapytał uważnie pan Black. –
Załóż pierścień od mojego syna!
Wzdrygnęłam się, orientując, że Syriusz od jakiegoś czasu
wyciągał rękę po moją własną, robiąc pytającą minę. Machinalnie i bez ceregieli
podałam mu dłoń, a on wsunął na mój serdeczny palec kolejny pierścień,
zastępując srebrny klejnot z półksiężycem. Wyraźnie mu ulżyło. Przełknęłam
ślinę. Klamka zapadła, jestem narzeczoną Syriusza Blacka.
– Powtarzaj za mną… – usłyszałam, nieco nieprzytomna,
wciąż wlepiając zdziwiony wzrok w Syriusza klęczącego przede mną i ciągle
trzymającego moją dłoń.
– „Przyjmuję twój dar, radując się w sercu mym twym
uczuciem. Zgadzam się być twa i urodzić dzieci szlacheckiej krwi czarodziejów”
– syknął Orion Black.
Przełknęłam ślinę, czując zamroczenie. Wciąż chłodno
wpatrywałam się w Blacka.
– „Przyjmuję… twój dar, radując się w sercu mym… twym
uczuciem. Zgadzam się być twa i… i urodzić dzieci szlacheckiej krwi
czarodziejów ” – szepnęłam bezbarwnie.
– „Na mą szlachecką krew czarodzieja”. Powtórzcie.
– „Na mą szlachecką krew czarodzieja” – wymamrotałam,
czując wiążące słowa przysięgi.
– „Na mą szlachecką krew czarodzieja” – rzekł Black,
wciąż wpatrując się we mnie świecącymi oczyma. Nie było w nich w tej chwili
chłodu, lecz bardziej smutek.
Wstał, nie odrywając ode mnie tego osobliwego spojrzenia.
– „Jesteście zatem narzeczeństwem. Macie nasze
błogosławieństwo. Wyrażamy nadzieję, że za pół roku szczęśliwie zwiążemy
różdżką wasze dłonie i na zawsze połączy was los”.
Orion Black zamknął subtelnie książkę i popatrzył na nas
uważnie, po czym kiwnął głową.
– To wszystko.
– Pięknie! Och, wzruszyłam się! – Ciotunia Mathilda
zalana była łzami.
Popatrzyłam na wszystkich. Remusowi radośnie świeciły się
oczy, ojciec dyskretnie ocierał swoje. Panie ryczały jak bobry.
– Mój mały Syriuszek – chlipała Walburga Black. – Nie
sądziłam, że dożyję…
Syriusz popatrzył na nią z niekłamanym zdumieniem. Remus
znów głośno parsknął.
– Państwo Black życzą sobie może herbatki? – zagadnęła dziarsko
ciotunia. – Mamy doskonałe ciasteczka anyżkowe! To robota Mary Ann!
– Och, chętnie napijemy się herbaty. Prawda, mężu? – odparła
wyniośle pani Black.
– Przejdźmy zatem do drugiego salonu! – Ciotka podniosła
się z trudem. Jej dłonie drgały nerwowo. Cała ta sytuacja chyba ją przerastała.
– Podam herbatę!
– Nie mają państwo skrzata domowego? Straszliwa ujma! – zauważyła
pani Black, oburzona.
– Eee, skrzat domowy był tu! Taki z niego niedorajda, że
go zwolniliśmy! – natychmiast skłamała ciotunia Thilda. Black uniósł brwi, gdy
nikt nie widział. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, ile w tym prawdy.
– Tak, proszę pani. To wielki problem. U nas w rodzinie
UCINA się głowy nierozgarniętym, starym skrzatom – objaśniła chłodno pani Black,
a jej mąż pokiwał z powagą potakująco.
Tata i Remus wymienili przerażone spojrzenia.
– Eee, taak. Cóż… – wydusiła z siebie ciotka Mathilda,
tracąc język w gębie, co nie zdarzało jej się często. – Nad wyraz skuteczne…
Tędy!
Obróciła się do mnie i Blacka, stojących na końcu
korowodu.
– Wy zajmiecie się sobą! Mary Ann, zaprowadź tego
kawalera do swego pokoju! Tak wypada! Chyba, że państwo chcieliby, by młodzi
napili się z nami?
– Nie, to doskonały pomysł. Niech pobędą razem, poznają
się lepiej… – rzucił nonszalancko pan Black. Widocznie spodobał mu się pomysł
pozbycia się syna z oczu.
– Cudownie! No, już! – zaskrzeczała ciotka nisko, a gdy
ojciec i Walburga Black zniknęli w korytarzu, ciotka syknęła:
– Tylko zachowujcie się przystojnie! Niech wam nie uderzy
do głowy uczucie! Mam tam wysłać Remusa w roli przyzwoitki?!
Remus tym razem wcale nie utrzymał powagi, pomimo
usilnych starań, i włożył prawie głowę do wazy, byle nie ryknąć śmiechem.
– Wydaje mi się to zbędne. Mój syn jest całkiem rozsądny,
chociaż czasem wątpiłbym w to… – Pan Black posłał potomkowi chłodne spojrzenie.
– Zapewniałbym, że nie dobierze się do tej młodej panienki, panno Lupin.
Zabrzmiało to tak makabrycznie, że ciarki przebiegły po
całych moich plecach.
– To dość ryzykowne, zostawiać młodych samych w pokoju… –
Ciotunia posłała nam nieufne spojrzenie. – Mogliby splamić rodzinę skandalem.
Ale dobrze. Jeżeli pan ufa synowi… Chodźmy!
Na odchodnym posłała Remusowi miażdżące spojrzenie i
syknęła tak, by Orion nie usłyszał:
– Czmychaj stąd, młodzieńcze. Nie pokazuj mi się na oczy.
Do pokoju!
Remus nie usłuchał, rzecz jasna. Zostaliśmy razem we
trójkę i zaległa cisza.
Podeszłam do pierścionka porzuconego na ziemi, nie
zważając na towarzystwo. Podniosłam klejnot. Tymczasem chłopcy kopali się
przyjacielsko po łydkach, posyłając sobie chytre uśmieszki. Czułam się
fatalnie. Jakby ktoś wyrwał ze mnie coś istotnego, byłam pusta w środku,
pozbawiona czegoś ważnego. Pochłonęła mnie obojętność i beznadzieja.
– No, to ZAJMIJCIE się sobą, hehe! – zarechotał złośliwie
Remus i wyszedł, zamykając za sobą drzwi i pozostawiając głuchą ciszę.
Była to chyba najgorsza cisza, jaką pamiętałam. Ja i
Black staliśmy sobie w pewnej odległości, nie patrząc na siebie. Ja wlepiałam
ślepy wzrok w obracany nerwowo pierścionek od Rabastana. Czułam gorycz
przegranej.
– Yyyy… – ozwał się inteligentnie po kilku minutach
Black.
Podniosłam na niego pełen wyrzutu wzrok. Patrzył w
skupieniu na dywan. Po chwili przeniósł na mnie nieco zawstydzony wzrok. Oczy
pozostały rozbawione.
– To… jesteśmy narzeczonymi – skonkludował nareszcie
niepewnie.
– Zaiste – rzekłam chłodno, mrużąc oczy.
Black parsknął.
– Tak w ogóle, to ładnie wyglądasz – rzucił i zmrużył
arystokratycznie oczy.
Kiwnęłam sztywno głową na znak przyjęcia komplementu.
– To… chyba muszę cię wziąć do pokoju. Chodź – mruknęłam
niechętnie, nie patrząc na niego.
W nieprzyjemnym milczeniu wspięliśmy się po schodach za
regałem w bibliotece. Chwyciłam klamkę w kształcie róży i weszliśmy do środka.
– Rozgość się, jeżeli chcesz… – wzruszyłam ramionami,
wbijając wzrok w trzymany pierścień od Rabastana.
Black, zamiast usiąść, podszedł z zaciekawieniem do
biurka.
– O, platynowy kotek ode mnie! – zdziwił się. – Myślałem,
że go…
Przerwał, obserwując kawałek ściany przy biurku.
Przykleiłam tam zdjęcia bliskich. Był więc Remus i ja jako dwa przytulające się
bobasy, ja z Lily i Alicją w dormitorium, zdjęcie ślubne rodziców, ja z Jamesem
nad jeziorem, Severus, sam Remus, a na końcu ja z Rabastanem. Trzymał mnie w
czułych objęciach i śmialiśmy się do obiektywu. To zdjęcie wykonał Mulciber w
czerwcu. Z twarzy Blacka zniknęły okresowo kolory. Opuściłam smutny wzrok na
kolana, czując zakłopotanie. Nagle zdałam sobie sprawę, że może Blacka to
zabolało.
– Chcesz posłuchać Beatlesów? – zagadnęłam nieśmiało.
Przeniósł na mnie jakiś dziki wzrok, po czym kiwnął
krótko. Podeszłam zatem do gramofonu, który dostałam od niego w zeszłym roku, i
puściłam jedną z płyt winylowych. Wkrótce w pokoju zabrzmiało liryczne „Yes, it
is”.
– Lubię tą piosenkę – mruknął i uśmiechnął się do siebie.
– Uspakaja mnie.
Odgarnęłam długie włosy na plecy. Syriusz tymczasem bez
zbytniej krępacji zaczął nucić piosenkę Beatlesów, podrygując i obracając się
wolno wokół własnej osi na środku pokoju.
– „If you’ll wear red tonight…”
Zacisnęłam pięści na kolanach okrytych czerwienią. To
mógłby być taki piękny dzień, przy innych okolicznościach…
Podniosłam niechętnie wzrok na Blacka. Obserwował z
zaciekawieniem gzyms kominka, na którym stały książki Tolkiena.
– Co to? Nie znam tej książki – powiedział.
– Bo to mugolska powieść – mruknęłam chłodno.
Podszedł i chwycił „Powrót Króla”.
– Mogę? Nigdy nie czytałem mugolskich książek tego typu.
Wzruszyłam ramionami. Zaczął więc gmerać przy „Władcy
Pierścieni”, a ja usiadłam nieco sztywno przy biurku, zapatrzona tęskno w
zdjęcie Rabastana. On nawet nie wie, co się teraz ze mną dzieje. Jakby
zareagował, gdyby się dowiedział?
Nowy wpis!!! ;o Nawet nie wiesz, jak często tu wchodzę w poszukiwaniu dalszych części opowieści. Cieszę się, że kontynuujesz ;)
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę z nowego wpisu. Uwielbiam historię Mary Ann. :) Czekam na kolejne rozdziały :)
OdpowiedzUsuń