Obudziły mnie promienie słoneczne padające na moją twarz. Z zachwytu podbiegłam do okna i wyjrzałam przez nie.
Świat skąpany był w blasku słońca, które dopiero niedawno wyłoniło się zza horyzontu. Ucieszona z tej nagłej zmiany pogody (w końcu zaczyna się drugi tydzień września, a już deszcz zdążył do tej pory porządnie napadać), spakowałam podręczniki i zeszyty do torby.
− Meg, śniadanie! Schodź szybko, bo spóźnisz się do szkoły! – usłyszałam mamę. Od dziecka nazywała mnie w ten sposób. Podobno dlatego, że bardzo chciała mieć córkę o imieniu Margaret. Nie głupi pomysł, na pewno lepszy niż to nieszczęsne „Mary Ann”…
− Już idę! − odkrzyknęłam i ubrałam się w trybie pięciosekundowym w paskudny mundurek.
− Kochanie, nie grzeb się tak! – jojczyła mama, gdy zbiegałam hałaśliwie po schodach chwilę później. Chętnie korzystała z matczynego przywileju jojczenia. Była to jej jedyna typowo macierzyńska cecha.
− Mamo… − westchnęłam ciężko, ale nie zdobyłam się na rozwinięcie myśli. Zajęłam się za to żmudnym wmuszaniem w siebie owsianki.
Później zawiązałam glany i przeczesałam rudo-czarne kłaki dłonią w celu żałosnej próby ich okiełznania, i wyszłam z domu.
Na schludnej uliczce, z dala od spojrzenia mamy, jęknęłam potępieńczo. Znowu szkoła… Kiedy wreszcie będą wakacje?! A, no tak, to dopiero połowa września…
Miejmy nadzieję, że wczorajsze tyranie nad zapomnianym przez Boga zadaniem z fizyki przynajmniej się opłaci. Ciekawe, jaki wynik wyszedł Sandrze… Parsknęłam sama do siebie. Hmm. Ciekawe, czy ona W OGÓLE wie, że mamy w szkole taki przedmiot jak fizyka.
Puściłam się biegiem przez ulicę. Nie był to najlepszy pomysł, zwłaszcza w glanach, toteż szybko się zasapałam. No cóż, mimo drobnej sylwetki nie należę do osób o najlepszej kondycji.
Dotarłam do terenów przyszkolnych. Tu i ówdzie stały nieformalne grupki uczniów czytających książki, opowiadających sobie kawały, rozwiązujących prace domowe…
Niektórzy uśmiechali się na mój widok szyderczo, lub też śmiali się w głos. Przywykłam do takich reakcji. Wiem, że moje fikuśne włosy maczały w tym kosmate palce.
Nie przejęłam się więc tą jawną oznaką pogardy i zawołałam głośno do samotnie idącej sylwetki, kierującej swe kroki w stronę wejścia na teren szkoły:
− Hej, Sandra! SANDRA!
Nie usłyszała. Ruszyłam więc w jej stronę żwawym krokiem i o mały włos nie wybuchnęłam śmiechem. Na szczęście się opanowałam, bo trochę głupio by wyglądało, jakbym śmiała się sama do siebie. Powodem mojej wesołości był sposób, w jaki Sandra ostentacyjnie kręciła tyłeczkiem, niczym jakaś żałosna parodia modelki.
Wreszcie udało mi się z nią zrównać. Jak to często robiła, nie raczyła nawet rzucić: „cześć!”. W tej chwili cała jej i tak już ograniczona uwaga skupiona była na jednym z tipsów.
− Zrobiłaś zadanie z fizyki? − zapytałam, przeczuwając odpowiedź.
− Co?… − odparła takim tonem, jakby zadanie z fizyki było ostatnią sprawą, która mogła wydawać jej się interesująca.
− Hmm… co robiłaś wczoraj?
− Byłam na randce z Mickiem. Jest cudowny!
− Hmm − odparłam, bo nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy.
W Sandrę magicznie wstąpiło życie i umiejętność werbalnego formułowania zdań, i cudownym Mickiem męczyła mnie aż pod drzwi do klasy historii.
Dwóch tak różnych od siebie dziewczyn nie było w całej szkole.
Moje dziwaczne włosy kontrastowały z jej modnie natapirowanymi, długimi do pasa blond-kosmykami. Podczas, gdy ja miałam na sobie niechlujnie założony mundurek, Sandra wyszła z siebie, żeby nadać szkolnemu ubraniu erotyki. Moja ciemnozielona, sięgająca kolan torba kompletnie nie pasowała do jej różowo-białej torebki w krzykliwe, duże kwiaty, w której zwykle nosiła tylko wypasioną kosmetyczkę i dwa zeszyty (w czym jeden wyłącznie na numery telefonów i daty imprez). To samo było z moimi glanami i jej złotymi butami na koturnach. Sandra miała taką ilość tapety, że nakładała ją chyba z betoniarki. Jej wygląd raczej odstręczał, przynajmniej mnie. Chłopaków pewnie nie. Czasem miałam ochotę wyzłośliwić się na niej i zapytać, czy idzie do szkoły, czy do pracy, ale mogłaby nie zrozumieć, o jakiej pracy mowa.
Chłopcy gwizdali za nami (konkretnie za Sandrą), a ja myślami już odpływałam w kierunku powrotu do domu, łóżka i zatopienia się w lekturze jakiejś książki przygodowej.
Na lekcjach nie wydarzyło się nic ciekawego. Sandrze jak zwykle upiekł się fakt braku pracy domowej. Ona zawsze ma fory u nauczycieli płci męskiej. To przez ten duży dekolt.
Po przyjściu do domu wzięłam się za jakże fascynujące prace domowe, czyli za to, za co zwykle się biorę.
− Meg! − To mama wetknęła głowę przez moje drzwi. W jednej ręce trzymała szczotkę do włosów, w drugiej parę rajstop. − Jakiś kolega prosi cię do słuchawki…
Pofatygowałam się flegmatycznie na parter i przyłożyłam telefon do ucha. Usłyszałam zakatarzony głos Zane’a, mojego kolegi z klasy.
− Eee… Cześć, Meg! Jestem chory, możesz do mnie wpaść z lekcjami? Nie mam ich od kogo wziąć. Nasza klasa trochę nie ogarnia…
Westchnęłam, dobrze wiedząc, co Zane miał na myśli… Powiedziałabym nawet, że ujął to dziadostwo zbyt łaskawie. Nazwałabym to raczej stadem jednokomórkowców w stanie hibernacji, a nie że: „trochę nie ogarnia”…
Najczęściej dzwonienie o lekcje wyglądało tak, że na trzydzieści osób jakieś TRZY potrafiły mi powiedzieć coś więcej, niż tylko: „yyyy…?”, albo: „myślisz, że ja coś z tego ględzenia pamiętam, dziecinko?”.
Tak na marginesie, wśród tych trzech szczęściarzy znajdywała się Sandra. Może i nie mówiła o lekcjach, ale jednak coś. Zamiast tego, bardzo zgrabnie, z wyćwiczoną już w tej kwestii zwinnością, zaczynała nawijać o jej mrożącej krew w żyłach przygodzie z odpadającą sztuczną rzęsą, hłe, hłe. Drugą osobą był zwykle Zane, trzecią – jedyna kujonka, jaką posiadaliśmy w klasie.
– Hej, Zane – rzuciłam. – Dzisiaj nie dam rady, rodzice idą do kina. Nie pozwalają mi wychodzić z domu pod ich nieobecność.
– Kurczę… A jutro?
Skrzywiłam się do siebie samej niechętnie. Za nic w świecie nie chciało mi się jutro łazić po Zane’ach i innych takich. Chciałam po prostu posiedzieć pod kołdrą z książką… Dlaczego nie można mieć chwili spokoju? Może by go wkręcić, że jutro muszę iść do lekarza?
Poczułam się głupio. Ja tu kombinuję, żeby nie iść do Zane’a, a on zawsze był dla mnie uprzejmy. No, i nigdy się nie śmiał z moich włosów, przynajmniej nie publicznie.
− Och, no dobra… Pójdę do ciebie, Zane…
– To świetnie – wyraźnie mu ulżyło. – Zaraz po lekcjach?
– Taa… Do zobaczenia jutro.
Powróciłam nieszczęśliwa do pokoju i usiadłam na parapecie, obserwując rodziców wychodzących na podjazd. Wyglądali bardzo szykownie. Chwilę później odjechali naszym samochodem.
Może i zrobiłoby mi się przykro, że nie wzięli mnie ze sobą, ale zdążyłam się już przyzwyczaić do tego, że byli mocno skupieni na sobie nawzajem. Nie widziałam w tym nic złego. Żeby tylko więcej małżeństw było tak udanych, jak małżeństwo mamy i taty…
Czasem mi to jednak doskwierało. Pewnie byłoby łatwiej, gdybym miała rodzeństwo, własne życie towarzyskie i nie tęskniłabym tak bardzo za atencją rodziców. Z jakiegoś względu nie udawało mi się zawiązywać trwalszych więzi z rówieśnikami. Może powodem były bardzo częste przeprowadzki i zmiany środowisk w ostatnich trzech latach. Problem mógł też leżeć gdzieś we mnie, w moim charakterze.
Westchnęłam smutno i podkuliłam kolana pod brodę. Za oknem powoli zapadał zmrok, w oddali brzęczało ludzkie życie, na niebie mrugały pierwsze gwiazdy, oddalone od tego zgiełku o całą wieczność.
W domu panowała prawie idealna cisza. Słyszałam jedynie mój spokojny oddech.
Poczucie melancholii i przygnębienia nasilało się z każdą chwilą. W głowie pęczniały pytania bez odpowiedzi i strach.
Czy zawsze tak będzie? Czy kiedykolwiek znajdę swoją bratnią duszę? Skąd w ogóle bierze się we mnie takie uczucie pustki, niepełności? Czy posiadanie przyjaciela by to załatało? I dlaczego nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nigdzie nie pasuję? Czy to przez te wieczne przeprowadzki po całym świecie, które rodzice uskuteczniali przez ostatnie trzy lata? Czy inne czternastolatki też mają takie zagwozdki?
O ile byłoby prościej, gdybym była po prostu jak Sandra – bez refleksji, bez problemów, a czasem to chyba nawet bez rozumu… A może Sandrę też gryzie pustka egzystencji, tylko udaje, że nie?
Westchnęłam. Dobrze mieć chociaż ją. Jak to się w ogóle stało, że się trzymamy razem? A, no tak, tylko ja byłam w stanie kolegować się z dziewczyną, przy której dla chłopaków jest się zerem.
Pokrzepiona tą optymistyczną konkluzją, wzięłam długą kąpiel i zakopałam się pod kołdrą, starając się nie płakać zbyt obficie.
Śniła mi się jakaś kobieta, która wołała do mnie coś w stylu: „pa, pa, kochanie!”. Co za historia. Chyba wieczorne użalanie się nad sobą ma zgubny wpływ na zdrowie psychiczne człowieka i uzdalnia go do ogólnego melodramatu. Ale wróćmy do rzeczywistości…
Deszcz ciął w szyby.
Z entuzjazmem suszonego ślimaka powlokłam się w strugach wody do szkoły. Ale mi się cholernie uśmiecha wizyta u Zane’a akurat dzisiaj, nie ma co!... To będzie takie super, wyglądać nawet nie jak jedna zmokła kura, ale cała ich ferma.
− Ciszej! − wrzasnęła matematyczka, pani McGloy. − Pragnę ogłosić, iż w następny piątek robię wam wszystkim, bez wyjątku, sprawdzian z wszystkich lat waszej nauki matematyki! O ile to można nazwać nauką, co się tyczy tych kilku ciężkich przypadków!
Zmroziło mnie. Nie znosiłam matmy. I nic, co gorsza, nie umiałam. I wątpię, żeby stan rzeczy się jakoś bardzo zmienił do następnego piątku…
Na szczęście jeszcze w połowie zajęć deszcz przestał padać, a zza chmur wyjrzało blade, nieśmiałe słońce.
Stojąc w pełnej zgiełku szkolnej szatni, zarzuciłam na siebie dżinsową kurtkę i kiwnęłam z dystansu do Sandry na pożegnanie. Odpowiedziała niewylewnym machnięciem dłoni dość zdawkowo, aktualnie zajęta ślinieniem się w kącie z jakimś dryblasem z ostatniej klasy.
Powłócząc nogami udałam się do Zane’a, zastanawiając się, co mnie w zasadzie podkusiło do bycia dobrą koleżanką. I jak w zasadzie mam zdać ten cholerny test z matematyki.
Jego dom także mieścił się na obrzeżach Londynu, jednakże na nieco obskurniejszym osiedlu. Mijały mnie grupki dzieciaków i od czasu do czasu jakiś samochód. Było też całkiem sporo emerytek, łypiących wojowniczo spod białych loczków i kapelusików.
Przystanęłam pod drzwiami kolegi z klasy i z pewnym oporem nacisnęłam okrągły dzwonek obok futryny. Po chwili rozległo się szuranie i kroki, i przede mną stanęła matka Zane’a.
Otaksowała mnie wzrokiem od stóp do głów, jakby próbowała wykryć jakąś pułapkę.
– Dzień dobry – rzekła w końcu cierpkim, przyzwyczajonym do rozkazów tonem. – Zane jest w pokoju.
Ściągnęła usta i szurnęła w stronę kuchni, nie odwracając się za siebie. Aż dziw, że nie pozostawiła za sobą na posadzce płonącego śladu.
Zebrałam się w sobie do udania się po drewnianych schodach na piętro, po czym zapukałam do sypialni mojego kolegi. Otworzył mi prawie natychmiast.
Był to chudy, wysoki i wynędzniały chłopak, dość zdystansowany i enigmatyczny.
– Cześć – rzucił bezemocjonalnie.
– Hej – odparłam równie temperamentnie.
Mierzyliśmy się przez chwilę spojrzeniami, by po momencie Zane stwierdził:
– Zapraszam.
– Dziękuję.
Weszłam za nim do pokoju, który wyglądał jak przeciętna sypialnia czternastolatka. Bywałam już tu nieraz, z lekcjami oczywiście. Nie było żadnego innego powodu, dla którego miałabym tu siedzieć.
Wyciągnęłam zeszyty i pomoce naukowe na biurko Zane’a, a z dołu dało się słyszeć subtelne:
– ZANE!!! HERBATA!!! NA DÓŁ, W TEJ CHWILI!!!
Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia, po czym jednomyślnie powlekliśmy się w kierunku schodów i potem kuchni.
Tam znajdowali się rodzice mojego kolegi. Jego ojciec był przysadzistym, wąsatym mężczyzną z wiecznie wkurzoną miną i nerwowymi ruchami. Siedział w wygodnym, pstrokatym fotelu przy ścianie. Czytał gazetę i gorliwie drapał się po głowie, wzniecając tumany łupieżu. Za to matka Zane’a nakrywała stół do herbaty, rzucając elementami serwisu o blat.
– Siadaj w fotelu, moja droga – zakomenderowała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Wykonałam rozkaz. Zane opadł na krzesło przy stole, patrząc tępo w ścianę przed nim.
– Ciasteczek?
Spojrzałam na mamę Zane’a, która zadała to pytanie i teraz wyczekująco wwiercała we mnie wzrok, gotowa rzucić się głową naprzód w kierunku słoika z ciastkami.
To się stało w kilka sekund.
Poza jej wzrokiem i polem rażenia na stół wskoczył gruby, rudy kot. Nieszczęśnika zauważył ojciec Zane’a, który błyskawicznie napadł z gazetą w dłoni zwierzę.
– ZŁAŹ, CHOLERO JEDNA!
Kot oberwał gazetą po tłustym zadku i przeszedł w tryb histerii. Podskoczył i zamachał łapkami w powietrzu, jakby był kotem kreskówkowym. Na łeb, na szyję, niczym futrzany pocisk armatni, wystrzelił przed siebie, lądując gdzieś w odmętach regału. Mebel zachwiał się i może na tym by się skończyło, gdyby nie szturm przypuszczony przez ojca Zane’a na krnąbrnego mruczka.
Mężczyzna w pełnym pędzie za kotem wpadł na ten sam regał. Tego już było za wiele dla półki, która o wiele gorzej zniosła bliskie spotkanie z nim, niż z kotem wcześniej.
– UWAŻAJ! – rozległ się histeryczny wrzask matki Zane’a.
Regał zachwiał się w posadach, a stojący na szczycie wielki wazon z kwiatami z nim. Jak na filmie w zwolnionym tempie obserwowałam, że naczynie niebezpiecznie przechyla się na półce wprost nad moją głową. Zanim zdążyłam zareagować, potężny obiekt runął w dół, rosnąc w moich oczach z każdym ułamkiem sekundy.
Raptownie zatrzymał się w powietrzu tuż nad moim czołem. Kwiaty obsypały mnie, a za ich przykładem poszła cała woda. Otarłam szybko mokre oczy i z niedowierzaniem wpatrywałam się w puste wnętrze wazonu, który obecnie wisiał swobodnie nade mną już dobrych kilka sekund. Co, do cholery?...
Zanim zdążyło to do mnie w pełni dotrzeć, wazon najwyraźniej rozmyślił się i grzecznie wrócił na swoje miejsce na półce.
W kuchni panowała idealna cisza.
Przeniosłam wzrok najpierw na pana domu, potem na jego żonę, a na końcu na ich syna, upewniając się, że też to widzieli. Wszyscy uskuteczniali swobodny opad szczęki.
Potrzeba było kilku chwil, żeby wrócić do funkcjonowania. Zostałam zaproszona przez mamę Zane’a do łazienki i gruntownie wysuszona oraz zapewniona kilkukrotnie, że wazony w ich domu nigdy jeszcze nie atakowały ludzi. I na pewno nie umieją latać.
Zostawiła mnie na chwilę i pobiegła wstawić wodę na herbatę. Siedziałam na krawędzi wanny z ręcznikiem na włosach i patrzyłam na linoleum pod stopami.
Co się właściwie stało? Jakbym to była tylko ja… Ale trzy inne osoby też to widziały! Wazon wiszący w powietrzu dobre kilka sekund… Jak, co, gdzie, dlaczego, jakim cudem?
W otwartych drzwiach łazienki stanął Zane, przyglądając mi się.
– Yyy – stwierdził błyskotliwie. – To może zaczniemy od matematyki.
Matematyki?... Ach, no tak. Lekcje. Po to tu jestem.
– Ale… jak to tak… Nie zastanawia cię twój własny wazon? – zapytałam w ciężkim szoku.
Mój kolega spojrzał na mnie w zupełnym zagubieniu. Nie wiedział, co powiedzieć.
Wracamy na Ziemię.
– Zane – rzekłam zdecydowanym tonem. – Zostawię ci moje zeszyty. Przepraszam, ale bardzo chcę iść do domu. Ja niezbyt rozumiem, co właśnie widziałam. Chcę pobyć sama.
On jedynie kiwnął głową i odprowadził mnie do drzwi, nie mówiąc nic więcej. Chyba był dość mocno wytrącony z równowagi, chociaż starał się tego nie okazywać.
Prawie wybiegłam na chłodne popołudnie chylące się ku zmrokowi. Niebo przytłaczało ciemniejącymi chmurami i dało zachodzącemu słońcu jedynie skrawek miejsca na horyzoncie. Z ulgą odetchnęłam samotnością i pobiegłam przed siebie, podświadomie kierując swe kroki ku domowi.
Bądźmy rozsądni… Musi być jakieś logiczne wytłumaczenie tego, czego właśnie doświadczyłam. Czy wazony mogą tak po prostu, bez pytania, fruwać nad ludzkimi głowami i do woli zmieniać zdanie, czy trzepnąć mnie w łeb czy nie? Skąd mam wiedzieć, nie jestem najlepsza w klasie, jeśli chodzi o fizykę… A może to zagadnienie bardziej zahaczające o biologię? Czy wazony mogą potajemnie zaliczać się do jakiegoś gatunku ze świata zwierząt?
Rodzina Zane’a też wydawała się być w szoku, więc był to najwyraźniej pierwszy taki incydent. To by oznaczało, że ich wazony i meble w ogóle nie mają jakichś specjalnych sposobów zachowania. Przypuszczalnie nic takiego nie miało wcześniej miejsca, a tylko to jedno naczynie wyszło przed szereg i postanowiło zachować się alternatywnie… Tylko dlaczego?
Pędząc w szoku i obruszeniu nie zauważyłam, że pokonałam już połowę drogi do domu.
Czy mówić o tym rodzicom? Chyba mi nie uwierzą. Nawet nie wiem, jak to ująć, żeby nie wzięli mnie i nie zawieźli do szpitala na sygnale. Z drugiej strony oni może wiedzą nieco więcej o tym świecie niż ja i może umieliby to wytłumaczyć. Musi być tu coś, czego jeszcze nie rozumiem.
Niestety, najprędzej mi powiedzą, że naczytałam się jakichś fantastycznych głupot i wyobraźnia mnie ponosi. Lub że za dużo czytam pod kołdrą i mam problemy ze wzrokiem i ogólnym zorientowaniem w przestrzeni naokoło.
Robiło się zimno i ciemno.
Zapatrzona w glany uderzające bezwiednie o chodnik poczułam się nagle zagubiona. Otuliłam się szczelniej dżinsową kurtką, wymijając jakiegoś rozanielonego i wyraźnie nieświeżego hipisa.
Tak naprawdę nigdy nie miałam się za osobę twardo stąpającą po ziemi. Może to efekt naczytania się fantastyki, ale gdzieś zawsze liczyłam na istnienie jakiegoś innego wymiaru. Czegoś niezwykłego, niewytłumaczalnego. Czegoś, co mogłoby pokolorować to wszystko naokoło mnie: ten szary chodnik, szkołę, nudnych ludzi, a potem zarabianie i płacenie rachunków…
Skręciłam w ulicę nieopodal domu, przyspieszając. Czułam, że tak łatwo dzisiaj nie usnę. Szok i niezrozumienie zaczęły ustępować jakiejś dziwnej ekscytacji. Resztka racjonalizmu z uporem maniaka próbowała tę ekscytację zabić, zepchnąć głęboko na dno serca.
Przystanęłam, łapiąc oddech. Minął mnie wóz strażacki, pędząc gdzieś gorączkowo. Poza tym nie było naokoło żywej duszy.
Raptownie pojawił się silny, niespodziewany strach i natychmiast wziął górę nad resztą uczuć.
Z lekkim popłochem obejrzałam się za siebie, czy przypadkiem nie stoi za mną zjawa albo inne diabelstwo. Zachowajmy zimną krew…
Stojąc niepewnie pod latarnią, otoczona przez ciemność poczułam nagle silną potrzebę znalezienia się pod własną kołdrą. Rzuciłam się więc w kierunku domu, skręcając w moją ulicę.
Przystanęłam jak wryta. Coś było nie w porządku.
:D
OdpowiedzUsuńHuraaa :D
fajnie ze jestes i piszesz :)
aniloraK
Cieszę się, że i Ty się cieszysz ;)
UsuńWkrótce nowy wpis.