Już
jestem :) Mam nadzieję, że następny niedługo się pojawi.
Przepraszam, że musieliście tyle czekać. Poprawię się :P
W
chatce
zaległ ponury
nastrój.
Każdy
z nas zastanawiał się, kto może być następny.
Syriusz siedział przy stole
opierając głowę na ręce, totalnie załamany. James chodził po
całej izdebce w tę i nazad. A ja, standardowo, siedziałam przy
Remusie. Panowała cisza. Tylko w przybudówce coś trzeszczało i
skrzypiało.
– No dobra, i co teraz
zrobimy? – mruknął James po kilku godzinach.
– Nie wiem. Po prostu nie
wiem – stwierdziłam
bezradnie.
– Syriuszu? – zapytał
przyjaciela, jednak ten jęknął jedynie:
– Po jaką cholerę ja go
tam zostawiałem. Po co?
– Też się nad tym
zastanawiam – odparł chłodno James.
Syriusz przeniósł na niego
uważne, nieco nieobecne spojrzenie.
– Ty mnie obwiniasz –
stwierdził spokojnie.
– No wiesz… W sumie mogłeś
go tam nie zostawiać…
– A wy mogliście go wziąć
ze sobą…
– Nie rozśmieszaj mnie! –
zaśmiał się James z pogardą. – To nie ja jestem uparty, jak…
– Jak co? – zawarczał
porywczo Syriusz. – No, dalej!
Jednak James nic nie
powiedział, jedynie mierzył go zezłoszczonym spojrzeniem z góry.
Po chwili spytał z
wyrzutem:
– Musiałeś postawić na
swoim, prawda? Taką już masz naturę…
Syriusz wstał z krzesła w
sekundę.
– Poczekaj. – Złapałam
go z przodu za ramiona. – Syriuszu, nie kłóćcie się, sytuacja
jest paskudna. To niczyja wina…
– Nie oszukuj sama siebie! –
usłyszałam zza pleców wrzask Jamesa. – Doskonale wiesz, czyja to
wina! Tylko nie chcesz urazić świętej krowy, no nie?!
– James! – warknęłam,
przytrzymując Łapę, który nagle się szarpnął w jego stronę. –
James, jak możesz! Na pewno tak nie myślisz!
– Owszem, myślę tak!
Wypowiadam na głos, to co myślę! – dodał zjadliwym tonem,
czyniąc aluzyjną uwagę na mój temat.
– Dobrze więc! –
zezłościłam się. – Załatwcie to po męsku, jeśli myślicie,
że to sprawi, iż Peter i Lily wrócą. Ale nie w pomieszczeniu, nie
chcę, by krew i mięso opryskały Remusa. Na zewnątrz!
I wskazałam drzwi,
sygnalizując: „Wynocha!”. Żaden się nie ruszył.
Za to ruszył się Remus.
– Mmm…
Wszyscy natychmiast zapomnieli
o kłótni i podbiegli do niego.
Uchylił swe brązowe
oczy, błyszczące od gorączki.
– Znów się chlają?… –
spytał bardzo cichym szeptem.
Wszyscy aż się roześmiali z
powodu tego, że jego głos znów się rozległ w tym domku.
– Remusie! – spytał czule
Syriusz. – Potrzeba ci czegoś?
– Pić mi się chce…
Gdy już udało mi się go
napoić, uchylił oczy nieco szerzej.
– Coś cię boli? Jak się
czujesz?
– Boli mnie bok. I głowa. I
wszystko…
Cmoknęłam go w policzek.
Bardzo
mnie ucieszyło jego ocknięcie.
– Nie widzę Petera… –
zauważył.
Wymieniliśmy wymowne
spojrzenia.
– Bo Petera nie ma. On…
zniknął, jak Lily – wyjaśniłam.
Remus widocznie
się tym przejął,
przybierając napiętą,
zaniepokojoną minę.
– Kiedy?
– Dzisiaj… Przed kilkoma
godzinami. Ale będziemy go jeszcze szukać.
Istotnie, tak było. Jedna
osoba zostawała z bardzo słabym Luniaczkiem w domu, a dwie szły
szukać. Przez dwa dni obeszliśmy spory obszar, jednak nic nie można
było znaleźć.
– Jakby zapadli się pod
ziemię! – narzekał Syriusz
podczas
śniadania,
niecałe dwa
tygodnie
po przybyciu na
wyspę. –
Przecież muszą gdzieś być! Nawet, jak ich coś zeżarło…
Napotkał na nieprzychylne
spojrzenia, więc się zamknął i dalej konsumował.
– Znowu wyruszamy po
śniadaniu? – westchnęłam.
– Najpierw trzeba nazbierać
owoców na obiad. Już mam ich dość, porządnego mięsa nie ma…
Jestem ciągle głodny! – burknął James.
– To ja pozbieram –
zaofiarowałam się. – Obiecuję,
że nie odejdę
zbyt daleko.
– Dobra, to my w tym czasie
przejdziemy pobliską plażę. Nie zajmie nam to dużo czasu.
Tak więc po śniadaniu
chłopcy poszli na plażę, a ja udałam się w
kierunku
drzewek brzoskwiniowych
rosnących
w pobliżu.
Za każdym zerwanym owocem
odgarniałam gałęzie, by dostać się do tych ukrytych między
liśćmi. Taka powolna praca bardzo mi odpowiadała, mogłam skupić
myśli.
Jesteśmy tu już prawie dwa
tygodnie, myślałam.
Dlaczego nikt nas nie szuka? Co
z namiarem? Czasem
miałam
wrażenie, że to jakiś inny wymiar, sen…
Otarłam boleśnie rękę o
jedną z gałęzi. To wyrwało mnie nieco z letargu, odgarnęłam ją
i dalej szukałam.
Nie przedstawiało
się to zbyt sympatycznie. Dopóki nie znajdziemy Lily i Petera, nie
ma co marzyć o powrocie. Gdyby
byli tu dorośli, pewnie wiedzieliby, co robić. Naszym
największym obecnie zmartwieniem było
nie to, kiedy i jak stąd się wydostaniemy, ale czy się w ogóle
wydostaniemy. W jednym kawałku.
Natrafiłam dłonią na jakiś
czarną,
zakrzywioną,
gładką
gałąź.
Nawet mnie to zdziwiło, ale nie przywiązywałam do niego dużej
wagi.
Poczułam dziwny, nieprzyjemny
odór. Nabrałam podejrzeń i machinalnie się rozejrzałam. Nic.
Musiało mi się wydawać…
Gałąź
drgnęła
pod moją dłonią nienaturalnie.
– Co jest… – mruknęłam
ze zdziwieniem.
Dostrzegłam przed moją
twarzą inną
gałąź,
podobną
do trzymanej,
jednak zakrzywioną
nie od dołu, lecz od góry. Wyglądały jak dwa półksiężyce,
krzyżowały się. Ciekawe, co to za roślina lub drzewo…
– Hmm… – Pojechałam
wzrokiem po ich powierzchni, by dostrzec, z czego wyrastają.
Dwie
długie na pięćdziesiąt cali czarne
gałęzie
w kształcie
księżyca rosły tuż przy sobie. Wyrastały z czegoś dziwacznego,
jakiejś czarnej, pomarszczonej kuli, nieco większej, niż ludzka
głowa.
Wyglądała jak zgniła
śliwka.
– O cholera… – wyrwało
mi się. Z przerażenia.
Kula
miała oczy.
Czerwone,
złowrogie
paciorki.
Oniemiała
zlustrowałam resztę przytwierdzoną do głowy.
Wzrost
wysokiego mężczyzny. Cały czarny, miał bardzo
chude, widmowe ciało, trzy pary ramion zakończonych szponiastymi
dłońmi, na końcu każdej dostrzegłam bardzo długie i ostre jak
sztylety pazury. Z tyłu na wietrze łopotały czarne, nietoperze
skrzydła. Lecz najgorszy był ten gigantyczny dziób. Wyglądał jak
dwa skrzyżowane sierpy i wyglądało na to, że był tak samo ostry.
Stwór zasyczał przenikliwie.
Odzyskiwałam powoli mowę, poczęłam się cofać, a po chwili
wydałam z siebie najgłośniejszy z możliwych wrzasków i rzuciłam
się do ucieczki.
Za mną rozległ się
straszliwy skrzek oraz łopot skrzydeł. Rzuciłam się instynktownie
na ziemię i zasłoniłam
głowę w tym samym
momencie, w którym stwór przeleciał nade mną rozczapierzając
szpony. Po chwili zawrócił, szybując nisko przy ziemi, skrzydła
przypominały czarne, upiorne żagle.
Zerwałam się i rzuciłam do
ucieczki. Tak bardzo nie bałam się nawet chimery. Ten stwór mnie
przerażał dziesięć razy bardziej.
– SYRIUUUUUUUUSZUUUU!!!
JAAAAAMEEEEEES!!!
Słyszałam, że to coś mnie
dogania. Po chwili poczułam osty ból po obu stronach boków, a
stopy zamiast po ziemi, poczęły mielić w powietrzu – zmora
złapała mnie szponami u nóg.
Na ten moment wpadli chłopcy.
– Meg! – wrzasnął
piskliwie James. Błyskawicznie uczepił się moich nóg. Stwór
nieco zniżył lot z powodu nagłego dodatku wagi.
Syriusz krzyknął, cały
biały ze strachu:
– Sectumsempra!
Stwór zaskrzeczał ohydnie
i zwaliliśmy się w
trójkę na ziemię.
Jego czarna krew oblała moje ramię.
Bestia wzbiła się w
powietrze, po czym zniknęła za drzewami.
– Auu…
Bo oto krew wypaliła dziurę
w mojej koszuli i zraniła ramię.
– Ożeż
ty w mordę… – wydusił z siebie James, dysząc ciężko. – O
rany…
Zerknęłam na Syriusza. Stał
jak słup soli, wypatrując stwora na niebie. Ale ten
nie powrócił.
Ja i James pozbieraliśmy się
z ziemi (ja z trudem, bo potwór zranił mnie pazurami w boki) i
popędziliśmy w trójkę
do domu.
– Teraz przynajmniej wiemy,
jak wygląda agresor… – mruknął Syriusz, gdy usiedli przy
stole, a ja przemywałam sobie rany, leżąc na łóżku.
– Bardzo dużo nam to dało,
nie ma co! – warknął z sarkazmem roztrzęsiony James. – Teraz
wiem, jak wygląda ten, który porwał Lily. I Peta.
– Nie zaczynaj pretensji…
– mruknął Czarny.
– Nie zaczynam! – warknął.
– I wiecie co? Teraz
rozumiem jak ważne jest, by NATYCHMIAST go znaleźć. Nie wiem, co
zrobicie z tym faktem, ale ja mam dość. Żegnam!
– Gdzie idziesz?! –
przeraził się Remus.
– Odnaleźć ją…
I zniknął za drzwiami.
– Zatrzymaj go! –
krzyknęłam do Syriusza, a
ten zerwał się i pobiegł za Jamesem.
– O rany… – mruknął
Remus. – „Odnaleźć ją”…
Pokręcił głową wymownie.
Niestety, Syriusz wrócił
parę minut później, twarz miał zdenerwowaną i bladą.
– Wsiąkł. Nigdzie go nie
ma. On naprawdę poszedł po nich…
Zakryłam dłońmi twarz i
rozpłakałam się. Emocje wzięły górę, skumulowane przez te
wszystkie dni.
– Boże, przecież on
zginie. To diabelstwo go zabije…
Usłyszałam westchnięcie
Syriusza i uderzenie pięści w stół.
– Wszystko się rozwaliło.
Wszystko. Nie ma już dla nas nadziei… – kontynuowałam.
– Wydostanę nas stąd. To
niedorzeczne, byśmy tu pomarli, tak po prostu z przypadku… Musimy
coś wymyślić. Nie można tak się poddawać – warknął Łapa.
– Już nic się nie da. Nic.
Nawet jak to coś wytropisz, to wątpię, by ci się udało to
pokonać. Nie wyglądało na zwyczajne zwierzę…
Syriusz usiadł obok i wlepił
we mnie błyszczące, szare oczy.
– Mary Ann – rzekł. –
Nie możesz tak mówić. Gorzej będzie ze znalezieniem tego stwora,
ale musimy im pomóc. Chyba nie chcesz ich z nim zostawić, nie?
– Pewnie już dawno nie
żyją. Lily została porwana już dwa tygodnie temu. Myślisz, że
wciąż trzyma ją w spiżarni?! I czeka, aż utyje?
– Nie możemy z góry
zakładać, że nie żyją. Chociaż spróbujmy! – uparł się.
– Jak? – jęknęłam
płaczliwie. – Już próbowaliśmy. Każdego dnia próbujemy… I
nic… I jeszcze James odszedł i zabrał jedną różdżkę…
Zostanie zjedzony…
Znowu zaczęłam płakać.
– Teraz nam się uda! Mamy
jeszcze jedną różdżkę! Musimy spróbować!
– A co z Remusem? Zostawisz
go tu?
– Zabezpieczają nas czary.
Nic mu nie będzie. Czuje się coraz lepiej, prawda Remus?
– Uhu – rozległo się
wielce entuzjastyczne burknięcie.
– No
widzisz? – parsknął
Łapa
nieco wymuszonym śmiechem. – Trochę
optymizmu, dziewczyno!
Jednak optymizm nie pomógł
nam ani trochę w poszukiwaniach, które prowadziliśmy przez
następne dwa dni. Praktycznie nie było nas w domu. Oczywiście nie
trzeba
nadmieniać, że James nie powrócił. Ale nas to nie zdziwiło. Na
temat potwora nic nie znaleźliśmy, żadnych poszlak, śladów
obecności. Czasem tylko rozlegało się na wyspie jakieś dziwaczne,
donośne skrzeczenie, ale wydawało się tak odległe, że nie sposób
było zorientować się, skąd dochodzi.
– Może powinniśmy
sporządzić mapę? – zapytał Syriusz trzeciego dnia od odejścia
Jamesa. – Pomogłoby
to nam w wyborze, miejsc, których nie przetrząsaliśmy.
– A nie pomyśleliście, że
skoro to fruwa, to ma kryjówkę gdzieś wysoko? – zauważył
Remus.
Syriusz uderzył całą
powierzchnią dłoni w czoło i przejechał nią w dół po całej
twarzy.
– O niebiosa, czyżby trzeba
było przechodzić całą wyspę jeszcze raz?!
– To tylko sugestia. Nie
muszę mieć racji, no nie?
– Ale pewnie, jak zwykle
zresztą, masz… – westchnął Łapa.
– Dobrze, że nie musimy
szukać pod ziemią… Albo pod wodą – mruknęłam.
– Zawsze jakiś plus.
– Hura – burknął Łapa.
– Cieszmy się.
– Jakbyś mógł z nami
szukać, Remusie… – westchnęłam. – Trzymalibyśmy się
wszyscy razem. Nie
martwiłabym się tak.
– Chyba teraz jest lepiej –
stwierdził Luniek.
– Przynajmniej jest wam łatwiej, nie? W
końcu jestem niepełnosprawny. Kilka
godzin temu, jak się kręciliście w przybudówce, to wolałem nie…
– Gdzie? – zapytaliśmy
naraz.
– No w tej małej szopce, co
stoi przy tym domku. Chodziliście tam dziś. Słyszałem was.
– Cały dzień szwendaliśmy
się po wschodnim wybrzeżu – zdumiałam się. – A do szopki nie
wchodziłam nigdy. Wchodziłeś do szopki, Syriuszu?
Pokręcił głową przecząco.
– James powiedział mi, że
tam jest jedynie pieniek i szczapki – stwierdził. – Nie było
sensu tam włazić.
– No właśnie. Jakim cudem
nas słyszałeś?
Remusowi wydłużyła się
twarz.
– Jestem absolutnie pewny,
że słyszałem wyraźne hałasy. Nie wołałem was, bo nie chciałem
was rozpraszać…
Zmierzył nas przeciągłym
spojrzeniem, po czym szybko stwierdził:
– Nie wydawało mi się!
Syriusz rzucił mi wymowne
spojrzenie i wyszedł. Chwila ciszy.
– Mary Ann? – krzyknął.
Pobiegłam do szopki. Była
jeszcze bardziej licha, niż chatynka. Na środku stał potężny
pieniek, znaczony licznymi uderzeniami siekiery, przy nim leżały
dosłownie cztery szczapki. Na ścianach nic nie wisiało.
Syriusz i ja wymieniliśmy
długie spojrzenia.
– Po co ktoś tu miałby
włazić? – zapytał.
– Bardziej zastanawiałabym
się nad jego tożsamością, niż celem wizyty… – odparłam.
– Jeżeli to był
mieszkaniec, to czemu nie wszedł do środka? – głowił się
Syriusz. – Czemu już tu nie mieszka? Po co mu coś z szopki?
– Nie wiem…
Wiadomość, że ktoś
nachodził naszą szopkę z pewnością wywarła na nas wrażenie.
Przeczesaliśmy ją dokładnie w poszukiwaniu jakichś skrytek –
bez skutku.
Żadne z nas nie potrafiło
wywnioskować, po co ów ktoś tu przyszedł. A tym bardziej, kto to
mógł być.
Wkrótce ogarnęła nas
galopująca frustracja. Nasuwające się wciąż pytania nie mające
odpowiedzi, bezskuteczne poszukiwania… Każde z nas zrobiło się
okropnie nerwowe, a najbardziej już Syriusz. Warczał o byle co i na
byle kogo. Remus nic się nie odzywał, leżał jedynie i wpatrywał
się całymi godzinami w sufit. Obaj stracili apetyt i stali się
mrukliwi.
Starałam się jak najrzadziej
siedzieć z nimi w chatce, lecz nie mogłam przecież odchodzić zbyt
daleko,
toteż zaszywałam się nieopodal,
zbierając owoce. Ewentualnie
siedziałam
pod głazem i pilnowałam
całymi godzinami przybudówki. Czasem dochodziły do mnie krzyki i
odgłosy kłótni. Na jedną z nich wkroczyłam szesnastego dnia od
przybycia tu.
– Ale czego ty w ogóle ode
mnie chcesz?! – krzyczał z żalem Remus. Syriusz stał na środku
z wściekłą miną.
– Niczego nie chcę od
ciebie! Przecież niczego nie sugerowałem!
– To dlaczego, na gacie
Merlina, się tu wyżywasz?! Nie wmawiaj mi, że to nie było
aluzyjne!
– A gdzie mam się wyżywać?!
– Na zewnątrz!
– Oczywiście, zapomniałem
o świętym Remusie, któremu dokucza główka i MUSI mieć spokój!
– Masz coś do mojej głowy?!
– Zaraz ci…
– CISZA!!!
Obaj
jednocześnie przenieśli na mnie zaskoczony wzrok.
– Nie wtrącaj się! –
warknął natychmiast Syriusz.
– Nie mów tak do niej! –
krzyknął
Remus.
– Remus, nie denerwuj się,
nie warto… – zauważyłam chłodno. – Chciałam, żebyście się
przymknęli, słyszy was cała wyspa…
– I co z tego?! – krzyknął
Syriusz. – Mam to gdzieś!
– Wiemy, że masz zawsze
wszystko gdzieś, ale nie musisz tego tak wylewnie okazywać.
Pohamowałbyś się czasem – mruknęłam.
Syriusz w swym wybuchowym
charakterze wydał zblazowany, wściekły ryk, po czym zaatakował:
– Nie jesteś moją matką!
Nie praw mi kazań!
– To nie są kazania, Black,
a jak masz problem ze zdefiniowaniem i odróżnieniem kazania od
zwykłej uwagi, to już twój zakichany interes!
Black zaklął, wściekły na
cały świat.
– Po co tu w ogóle
przychodziłaś?! Żeby się na mnie, oczywiście, powyżywać, no
nie?! Znudziło ci się udawanie, że robisz coś konstruktywnego?!
– Kto tu się na kim wyżywa,
Panie Cierpiętniku?! Jesteś chamski i przewrażliwiony! Cały czas
to TY chodzisz z nosem na kwintę! Tylko TY warczysz na wszystko co
żyje i nie żyje! Tylko TY nie znosisz tego jakoś po ludzku, tylko
niczym zblazowane książątko! W sumie, to nie jestem zdziwiona, bo
ty JESTEŚ zblazowanym książątkiem!
– Jeszcze jakieś uwagi
do mnie?! – wrzasnął, wymachując niebezpiecznie rękoma na
wszystkie strony. – Proszę bardzo! Możesz do woli nadawać, a ja
tu z uśmiechem posłucham wszystkich wrzut!
– Ty? Z uśmiechem?! Cud by
się stał! – Odgięłam
się do tyłu i wrzasnęłam nieśmiesznym śmiechem.
– Jakbyś nie zauważyła,
to nie mam powodu, by się szczerzyć do byle czego i byle kogo!
– Pewnie, że zauważyłam!
Korzystasz z tego przywileju ile wlezie! I czasem mógłbyś choć
okazać, że cię TROSZKĘ interesuje, byśmy jakoś to przeżyli, a
nie na okrągło tylko żerować na cudzym pragmatyzmie!
– JA?! Kiedy ostatnio was
wykorzystywałem?! Robię tu równie dużo, jak… inni… – Nie
chciał wymówić „Ty”.
– Super! – stwierdziłam
złośliwie. – Tyle,
że nie zauważyłam.
Nie było to do końca prawdą,
bo Black pracował tyle, ile ja. Uwaga
miała wywołać w nim motywację do pokazania mi, że się myliłam.
Myślałam, że Syriusz rzuci się do jakiejś roboty w celu
zrobienia mi na złość, ale osiągnęłam raczej mierny efekt.
Black, cały siny ze złości,
odgiął nogę do tyłu i swoim ciężkim, okutym butem z całej
pary, celnie wymierzył kopa jednemu z taborecików. Krzesełko
przekoziołkowało kilka razy, po czym przyparowało w ścianę,
tracąc w locie nogę. Cała chatka zadrżała.
– CHOLERA! MAM TEGO DOŚĆ!
– wrzasnął.
– Wyobraź
sobie, że ja też.
Wychodzę stąd! –
warknęłam.
– Hura!
Będę korzystał, póki
mogę!
Odwróciłam się teatralnie
na pięcie i wybiegłam z domku, nie panując ze złości nad
własnymi ruchami. Nogi niosły mnie przed siebie. Po
chwili zorientowałam się, iż wyprowadziły
mnie na plażę.
Usiadłam na niskim
kamieniu,
opanowując się nieco.
Nie spodziewałam się, że
tak to się skończy. Ale jeśli chodziło
o mnie i o Blacka, to
się często
tak kończyło…
Dawno się z nim nie kłóciłam.
Chyba ostatnio w lutym. Bardzo mnie to przejęło. Nie powinniśmy
stawać po dwóch różnych stronach obozu w takim położeniu, a
jednak stanęliśmy.
Wiedziałam, że nie
powinnam tak ostro i ironicznie reagować.
Siedziałam dość długo na
małym
kamieniu,
obserwując
słońce nad horyzontem. Wszystko
było nie tak. My
siedzimy w chatce, a nasza trójka przyjaciół gdzieś leżała,
może nawet nie żyli…
Teoretycznie powinniśmy ich
szukać. Tyle, że zrobiliśmy już chyba wszystko. Mogli
być jedynie pod ziemią lub pod wodą, o
ile w ogóle.
– Mary Ann? – usłyszałam
nieśmiały głos.
To był Black. Zerknęłam na
niego niechętnie.
– Przepraszam – mruknął,
nie patrząc na mnie. – To moja wina, za bardzo się denerwuję…
– Dobra, zapomnijmy, to była
też moja wina… – wymamrotałam dla świętego spokoju i
odwróciłam wzrok na horyzont.
– Wciąż się na mnie
boczysz – stwierdził.
– Nie, już nie…
Dosiadł się do mnie i
siedzieliśmy w milczeniu przez kilkadziesiąt minut, dopóki słońce
nie zawisło wyjątkowo nisko nad linią horyzontu.
– Gdzie oni mogą być? –
zapytałam w zamyśleniu po raz setny chyba.
Odpowiedziało mi milczenie.
– Byliśmy już wszędzie…
– kontynuowałam.
– Może nie? Może jest coś,
o czym nie wiemy…
– Ale co? – zirytowałam
się. – Chyba mogą być tylko pod ziemią… A poza tym, co tu
robi ten były
mieszkaniec naszej
chatki? Po co mu było
przychodzić do szopki?
Nie
ma tam nic ciekawego! Dlaczego my go nigdy nie słyszeliśmy i nie
widzieliśmy?
– Może nie chciał nam
wchodzić w drogę? Może ma tam ukrytego coś ważnego? –
zastanawiał się Syriusz.
– Taa, rzeczywiście!
Przecież tam spoczywają nieprzebrane bogactwa! – sarknęłam.
– Och, może je zakopał i
teraz szuka… Może są pod pieńkiem…
– Nie wiem. Mam wrażenie,
że koleś nas unika…
– Może… – zamyślił
się Syriusz i zapadło milczenie trwające kilka sekund.
Nagle Syriusz zerwał się.
Miał rozgorączkowane oblicze.
– Co jest? – spytałam.
Począł chodzić w kółko,
ogarnięty euforią.
– Powiedz mi jedno
– poprosił
z niepokojem. – Czemu
nasze zaklęcia kamuflujące nie działają?
– Nie? – zdziwiłam
się.
– O rany… Przecież ktoś
nam się nieustannie ładuje do szopki, no! WIDZI JĄ!
Zmarszczyłam brwi i
mruknęłam:
– Nie irytuj się… Wygląda
na to, że niedokładnie
je rzuciłeś.
– Nie! – prawie krzyknął.
– Wiem, że są prawidłowe! No więc?
Pokręciłam głową na znak,
że nie wiem.
– Ponieważ one działają
na ludzi. I większość zwierząt. Chyba, że jakieś zwierze jest
czarnomagiczne i widzi
przez takie osłony mimo wszystko…
Zawiesił głos, bym mogła
zastanowić się nad jego słowami. Coś kliknęło w moim mózgu i
ciarki przeszły moje plecy.
– Ty sugerujesz, że…
– Ten stwór włazi nam do
przybudówki! – zawołał,
zaskoczony. – Tyle, że nie wiem, po co.
– Już ci mówiłam, że tam
nic nie ma – szepnęłam, przerażona faktem, że ta zmora
przebywała tak blisko nas.
– Taa… – burknął z
rezygnacją. – Mówiłaś, że…
Jego oczy bardzo powoli wyszły
z orbit, by z powrotem do nich wrócić, jednakże inicjując
zwyczajowe dla Syriusza mrużenie ich od dołu. Nawet się lekko
uśmiechnął. Wyglądał, jak dzieciak, który ze stoickim spokojem
zdaje sobie sprawę, że „mój plan wysadzenia połówki szkoły
jest genialny…”. Trochę przerażał mnie w tamtym
momencie.
– Już wiem… – wydusił
z siebie z lekkim zdziwieniem, jakby było to dziecinnie proste, by
dostrzec rozwiązanie. – Już wiem! Remus mi…
Nagle z wolna jednak jego
twarz przybrała przerażony, sparaliżowany wyraz. Jednomyślnie ze
mną zresztą.
– Remus… – szepnęliśmy
naraz i rzuciliśmy się ku domowi.
Po kilku chwilach wpadliśmy
do domku. Syriusz syknął jakieś przekleństwo i runął jak długi,
wywracając się o jedną z nóg stołu, leżącą przed wejściem.
Bo cały stół leżał wywrócony
gdzieś nieopodal.
W moich oczach zaszkliły się
łzy. Taboreciki leżały kompletnie rozwalone, nie wspominając
o stole. Skorupy misek walały się na podłodze, dywan się podarł…
Na łóżku Remusa spoczywała
jedynie zbełtana pościel.
– REMUS?! – krzyknęłam,
a łzy potoczyły się po mojej twarzy obficie. Wyleciałam na
zewnątrz, na środek placyku i wrzasnęłam, ile sił w płucach:
– TY DIABLE! ZWRÓĆ MI
MOJEGO BRATA!!!
Cisza. Tylko echo odbijało
się jeszcze chwilę w powietrzu.
Osunęłam się na kolana,
łkając.
– Weź mnie, zamiast niego…
– błagałam, kryjąc twarz w dłoniach.
Potworny ból brzucha pozbawił
mnie tchu. Położyłam
się na ziemi i zwinęłam w kłębek, czekając na śmierć. Jeżeli
Remus miał umrzeć, ja także chciałam umierać. Nikt nie mógłby
mi go zastąpić, nigdy. Bez niego nic nie miało sensu.
Syriusz przyszedł, w oczach
miał łzy. Już po chwili przytulałam się do niego i płakałam
ile mogłam. Nigdy tak się nie czułam. Nigdy. Nawet, jak zginęli
mi rodzice.
– Zabij mnie! – poprosiłam
przez łzy. – Remus nie żyje…
– Żyje, nie mów tak!
Uratujemy go! Teraz już wiem, jak!
– Nikogo tak nie kocham, jak
jego. Jeżeli on nie żyje…
Nie mogłam mówić dalej.
Syriusz zaprowadził mnie do chatki i postarał się zrobić jedyną
różdżką porządek.
Gdy już się uspokoiłam, na
dworze było zupełnie ciemno. W chatce panowała cisza.
– I co? – zapytałam
wilgotnym tonem Syriusza, który siedział na posłaniu naprzeciw i
ukrywał twarz w dłoniach. Rozczapierzył dwa palce i jedno oko
błysnęło do mnie spomiędzy nich.
– Wiesz, jak tam się
dostać, prawda?
Kiwnął głową, zdecydowany,
by działać.
Poszliśmy zatem do
przybudówki. Syriusz podszedł do pnia i spróbował go ruszyć
bezskutecznie z miejsca.
– I co? – spytałam.
– Patrz…
Na bokach pnia dostrzegłam
podobne rysunki, jakie widziałam na skale tego pamiętnego dnia,
którego zaatakowała mnie chimera.
Spojrzał na mnie w stylu „A
nie mówiłem?”.
– Ale nie chce się ruszyć…
– zauważyłam.
Syriusz uważnie zlustrował
powierzchnię pnia, po czym rozgorączkowany wybiegł. Po chwili
wrócił z ostrym kamieniem. Począł rąbać nim tam, gdzie zwykle
kładzie się szczapki.
Rozległ się jakiś podziemny
zgrzyt, po czym pień odjechał w bok, ukazując pionowy wylot
jakiegoś oświetlonego czerwienią kamiennego szybu. Wyglądał, jak
okrągły komin.
– Skąd wiedziałeś? –
zapytałam z podziwem, gdy kucnęliśmy na jego krawędzi.
– Po primo, wyobraziłem
sobie, że jestem ostrodziobym stworem. Musi mieć jakiś sposób
tajnego otwierania.
Po secundo, na pniu nie ma jedynie bruzd po siekierze. Są także
dziwne, stożkowe wgłębienia.
– Jesteś genialny…
Zerknął na mnie z lekkim
uśmiechem, jego twarz podświetliło od dołu czerwone światło
panujące na dole.
– A jak się domyśliłeś,
że to tu?
– Coś tu nieustannie
skrobało, a że tkwi tu
jedynie ten pieniek, to nie było zbyt trudne, by powiązać go z tym
wszystkim…
Szybem
dolatywały do nas dziwaczne, dudniące
odgłosy. Przeszły mnie
ciarki.
– Kto by pomyślał… –
Pokręciłam
głową i dalej kucaliśmy, nie robiąc żadnych manewrów. – Pod
naszym nosem…
– Nie wiem, jak ty, ale ja
teraz nie mam wcale ochoty tam złazić! – parsknął.
– Ja też nie… –
przyznałam.
– Dobra, czas nagli…
Oparł stopy w jakichś
wgłębieniach i począł złazić w dół. Obserwowałam z góry
jego czarną głowę, dopóki nie uniósł twarzy do góry.
– Schodzisz teraz, czy ja
mam najpierw… ?
– Schodź, schodź…
Poczekam… Chyba byś nie chciał mną oberwać, jakby mi się
omsknęła noga, nie? Tylko jak już zejdziesz, to daj mi znać…
– Jakby co, to cię złapię…
– zarechotał
i wznowił
wędrówkę w dół.
W końcu czerwień całkowicie
go wchłonęła. Przechodziły po mnie ciarki, gdy zdałam sobie
sprawę,
że stwora może nie być tam, na
dole, tylko gdzieś na wyspie.
I zaraz wróci,
wejdzie do szopki… A Syriusz, daleko
stąd, ma jedyną
różdżkę… Wolałam nie wskakiwać na łeb na szyję do szybu.
Usłyszałam z dołu stłumiony
krzyk:
– Dobra!…
Z
duszą na ramieniu i trzęsącymi się rękoma wlazłam do komina i
zaczęłam szukać wgłębień.
W
szybie panowała nieprzyjemnie
wysoka temperatura. Skały były zwietrzałe i kruche a ja wciąż
miałam wrażenie, że stwór patrzy na mnie z góry przez malejące,
okrągłe okienko na
świat.
Podróż w dół trwała
wyjątkowo długo, zbyt długo. W końcu trzęsące się kończyny
oderwały się od skały, a ja zeskoczyłam ze ściany kilka cali nad
ziemią. Napięte mięśnie nóg puściły, co zaowocowało stratą
równowagi. Na szczęście Syriusz złapał mnie mocno wpół i
zamarliśmy, nadsłuchując.
Przed nami rozpościerał się
wylot kamiennego korytarza o niskim stropie. Jego końca nie można
było dostrzec, ginął w czerwieni. Dochodziły stamtąd dziwaczne
odgłosy od czasu do czasu. Coś jakby uderzenia młota. A może echo
tak to zniekształcało?
Syriusz puścił mnie,
wymieniliśmy wymowne spojrzenia, uśmiechnął się, by dodać mi
otuchy, po czym z wolna ruszyliśmy korytarzem, trzymając się
blisko ściany.
Straszliwie się bałam,
zerkając nieustannie nerwowo przez ramię. Korytarz zdawał się nie
mieć końca, nasze kroki odbijały się dudniącym echem od
kamiennych ścian. Chwilami
modliłam się, żeby
rzeczywiście nie miał końca…
Syriusz, jakby czytając w
moich myślach, mruknął zachęcająco:
– Ej! Jeszcze nie takie
przygody cię czekają…
Wreszcie stanęliśmy u wylotu
korytarza. Naszym oczom ukazała się bardzo wysoka, wielka… no
właśnie, co? Grota, jaskinia… Jej strop ginął w czerni,
panowała wysoka temperatura,
pochodzenia
której nie mogliśmy w żaden sposób zrozumieć.
Syriusz
zmarszczył brwi.
Na drugim końcu majaczył
topornie wyciosany portal. Wolno udaliśmy się w tamtym kierunku,
uważnie nadsłuchując. Prócz dziwnych dźwięków, odbijających
się echem od ścian, nie zarejestrowałam niczego podejrzanego.
Panował niezwykły spokój i cisza. Ale to jeszcze bardziej
napełniało mnie paraliżującym strachem. Pomyślałam, że jeżeli
coś nagle wyskoczy zza węgła, to dostanę zawału. Jednakże nic
się nie działo, jaskinia wciąż wpędzała mnie w chory spokój i
poczucie bezpieczeństwa.
Przeszliśmy przez kamienny
łuk. Na lewo biegły strome, wyciosane schody w dół, a za nimi
zakręt w lewo, ginący za ścianą. Ogarnęła mnie paranoja. W
poprzedniej jaskini chociaż była przestrzeń, a tu? Ciasne
korytarze…
Zagłębialiśmy się coraz
bardziej w kompleks korytarzy i zawiłości, nie wydając pary z ust.
Obracałam głowę na prawo i lewo, ale nic się nie działo.
Lustrowałam dziwaczne, zamurowane wnęki. Ciekawe, co w nich
zamurowano?
– Dziwne, nie? – szepnęłam
do Syriusza. – Prawda? Syriusz… ?
Spostrzegłam, że nie było
go ze mną. Z przerażeniem rzuciłam okiem naokoło, ale zaraz
wydałam westchnięcie ulgi: po prostu, Syriusz zatrzymał się kilka
kroków za mną i zaglądał przez jakieś drzwi. Podeszłam do
niego. Żołądek podjechał mi pod samo gardło.
W komnacie o wyjątkowo małych
rozmiarach leżały kości: małe, duże, długie i krótkie,
zwierzęce i… ludzkie.
Wolno weszliśmy do środka.
Myślałam, że zwymiotuję.
– Czy myślisz, że to mogą
być… ich kości? – spytał słabo Syriusz.
Nie odparłam, bo nawet nie
chciałam dopuścić takiej opcji do świadomości.
– Dobra, wracajmy… –
szepnął.
W miarę spokojnie wyszliśmy.
Rozległ się klekot i jedna z
czaszek, kopnięta niechcący butem Syriusza,
wytoczyła się na korytarz. Brzmiało to zdecydowanie za głośno.
– Cicho!
– skarciłam go. – Bo…
Straszny
łoskot zagłuszył dalszą część. Na
naszych oczach zamurowane dotąd nisze doczekały się wielkiego
otwarcia. W chmurze pyłu, która napełniła momentalnie korytarz
zaczęłam dostrzegać poskręcane ręce, nogi i twarze… tyle że
bez gałek ocznych i z wyschniętą na wiór, obkurczoną skórą.
Widok zbliżającej się z
wolna armii martwych
ciał na pewno nie był
krzepiący.
– Matko, Syriuszu… –
wydusiłam i przywarłam do niego. – Zrób coś… błagam!
„Gdybym tylko miała
różdżkę”, przeszło mi przez myśl.
Łapa powalił najbliższego
zaklęciem Relashio, jednak stwór wstał i z wolna ruszył ku nam,
wyciągając ręce do przodu i powłócząc nogami. Tu i ówdzie
rozlegało się warczenie
i jakiś niski, dudniący bulgot. Syriusz oniemiał. Ku nam tłoczyły
się nowe stwory, nie było drogi ucieczki…
Wyrwałam mu różdżkę i,
myśląc, że to jedyny sposób, krzyknęłam:
– Incentio Maxima!
Potężny, huczący płomień,
długi, jak smoczy
ogień, uderzył w mur stworów. Kilka od razu stanęło w
płomieniach niczym żywe pochodnie, niektóre padły od ognia,
dogorywając na ziemi. Wolno ruszyłam do przodu, by ogień strawił
wszystko, co się rusza, poza Syriuszem i mną. Wkrótce u naszych
stóp słał się dywan z poskręcanych, zwęglonych
ciał. W powietrzu unosił się obrzydliwy smród smażonego mięsa.
W
korytarzu już nic się nie ruszało, za wyjątkiem krematoryjnego
dymu i migoczącego żaru.
– Genialnie! – szepnął
Syriusz. – Tylko żeby huk nie zwabił jakichś sił wyższych…
Przykucnęliśmy w ciemnym
kącie ślepej uliczki, by czekać na odzew. W tym czasie ponuro
lustrowaliśmy nieruchome ciała. Miałam
takie nieprzyjemne
przeczucie, że zaraz się podniosą.
– Dobra, chyba teren czysty…
– mruknął Łapa po pewnym czasie.
Teraz to dopiero był stres!
Przechodzenie nad ciałami i wyobrażanie sobie, że któraś ręka
zaraz zaciśnie się kurczowo na twej kostce u nogi nie należało do
najprzyjemniejszych przeżyć. Jednak dotarliśmy do punktu wyjścia
po pewnym czasie, tym razem starając się iść wyjątkowo
dyskretnie.
Udaliśmy się w inną stronę
i po pewnym czasie dotarliśmy do kolejnego
pomieszczenia, o
czarnym stropie i
gigantycznych rozmiarach.
Było
całe
z gładkiego kamienia, naprzeciw nas majaczył ołtarz ofiarny. A
wysoko nad nami…
– Co to? – szepnął
zaskoczony Syriusz.
Zobaczyliśmy ledwo
dostrzegalne w mroku panującym przy sklepieniu zarysy dziwacznych,
podłużnych obiektów. Były czarne i wyglądały jak śpiące
nietoperze.
– To te stwory… One śpią…
– wykrztusiłam z
siebie ze strachem.
Syriusz z najwyższą
ostrożnością stanął pod nimi i uniósł głowę do góry,
wyglądając, jak małe dziecko obserwujące ze zdziwieniem samolot.
– To nie stwory –
stwierdził po chwili. – To kokony.
– Kokony?! – Zemdliło
mnie na samą myśl, co mogłoby w nich być. Takie aż nazbyt ciche,
czające się gdzieś w mrokach ziemi, zastygłe w bezruchu…
Było ich chyba cztery.
Przynajmniej tyle naliczyłam.
Syriusz bez zastanowienia
uniósł wymownie różdżkę, by strzelić w najbliższy kokon
jakimś czarem. Gwałtownie złapałam go za nadgarstek.
– Co jest? – spytał,
marszcząc brwi.
– Dlaczego celujesz w to
różdżką?
– No bo… Nie wiem,
powinniśmy chyba to zabić…
– A jak to jakieś
paskudztwo, które tylko rozjuszysz? – jęknęłam.
Syriusz przygryzł wargi,
przenosząc spojrzenie ze mnie na kokony.
– Przesadzasz. Powinniśmy
przynajmniej je strącić… – Wzruszył ramionami.
– Po co?
– Ech, nie zaszkodzi
sprawdzić, co w nich jest… – mruknął Łapa.
– Zaraz, chcesz grzebać w
tych ohydnych, maziowatych kokonach?!
– Jeżeli jest tam coś
wrogiego, to zaburzymy jego dojrzewanie. To chyba dobrze, nie?
– A jeśli jednak
coś na ciebie wyskoczy
ze środka?! Co może zrobić? – przeraziłam się.
– Powie: „Bu!” –
zniecierpliwił się Syriusz. – Strąćmy, nie zaszkodzi. Mamy
różdżki, a to coś jest niedojrzałe jeszcze… Inaczej by się
wykluło.
Popatrzyliśmy w górę w
milczeniu. Uspokoiłam się nieco.
–
Strąćmy to, denerwują mnie
już – mruknął Syriusz, ponownie unosząc różdżkę. Złapałam
go za przegub. Spojrzał na mnie pytająco.
– Tam
może być coś kruchego! Pomyślałam
sobie… a jak to jest człowiek? Albo… nasi przyjaciele?
Syriusz
wybałuszył oczy, po czym przeniósł zdumione spojrzenie w kierunku
stropu i czarnych, milczących kokonów.
– Nasi
przyjaciele? – skrzywił się sceptycznie. – W kokonach?
Dlaczego?
– A
dlaczego nie?
– Ech,
w sumie… Nic mnie już tu nie zdziwi. Tak czy siak, sprawdźmy. Co
proponujesz? – spytał
z napięciem, wciąż lustrując uważnie obiekty.
–
Wspiąć się do nich. I bez
zrzucania można sprawdzić, co jest w środku. Tylko jak
my się tam dostaniemy? – westchnęłam do siebie, nie spuszczając
wzroku z kokonów. Syriusz lustrował różne powierzchnie
pomieszczenia, a w jego głowie okrytej czarnym włosiem formował
się plan.
– Jakby
ktoś wlazł na tamtą półkę… – szepnął i wskazał palcem
wysoko położoną skalną wnękę. – A
może jednak je
zrzucić? Wejście na
tamtą półkę nie wydaje się proste, a mógłbym strącony kokon
złapać…
– Co
ty. To może być tak ciężkie, że zrobi z ciebie placek.
Westchnął.
– Już
nie wiem, co robić.
Zaległa
cisza.
– A da
się magią utkać jakąś… No nie wiem, pajęczynę?
Syriusz
wzruszył ramionami, lecz
po chwili plasnął się w czoło dłonią.
– My
głupi!… Czary!
Parsknęłam
na to i pokręciłam głową.
– Gimnastykujemy
mózg, a wystarczy… Wingardium Leviosa!
Syriusz
machnął różdżką w stronę najbliższego kokonu. Ten zmienił
położenie, jakby w kierunku Syriusza ciągnęła go niewidzialna
lina, ale pozostał przytwierdzony do stropu.
– Spróbuj
jeszcze raz.
Syriusz
ze zniecierpliwieniem zaczarował kokon ponownie. Efekt był taki, że
tajemniczy obiekt jedynie zatańczył pod sufitem, lecz oderwać się
najwidoczniej nie zamierzał.
– Dlaczego
to nie działa? – warknął Syriusz i zaklął siarczyście.
– No
nic – westchnęłam. – Pozostaje nam wrócić do planu z
włażeniem na górę i sprawdzaniem zawartości kokonów bez
zdejmowania ich.
–
Świetnie.
–
Dobra, włażę – mruknęłam,
a za pasek wetknęłam różdżkę. – Tylko jak?
Nie
miałam zielonego pojęcia, jak dostać się na górę.
– Chyba
musisz porobić wgłębienia w ścianie. A może ja tam wejdę? –
spytał Syriusz.
Bez
słowa ruszyłam ku ścianie.
–
Reductio – mruknęłam.
Powstało
niewielkie wgłębienie, resztka skały upadła z delikatnym hałasem
na ziemię. Poczęłam się wspinać, gdy wydrążyłam w skale
kolejne trzy.
Sukcesywnie
robiłam wgłębienia na ręce i nogi. Była to żmudna, długa
robota. Miałam wrażenie, że półka wcale się nie przybliża.
Starałam się nie patrzeć w dół, tylko wlepiałam
oczy w odpadające fragmenty ściany.
Wreszcie,
a zdawało się, że
upłynęła wieczność, ległam plackiem na półce opanowując
drżenie kończyn. Wychyliłam się zza krawędzi, by spojrzeć na
Syriusza.Wlepiał we mnie milczący wzrok, co chwila rozglądając
się naokoło nieco nerwowo.
Zorientowałam
się nagle, że kokony są o wiele dalej, niż się wydawało. Ledwo
mogłam dosięgnąć choćby do pierwszego z nich, ale
tylko czubeczkami palców.
– A
ja już myślałem, że spadniesz na ryjek! – usłyszałam z dołu,
ale puściłam uwagę mimo uszu.
–
Syriuszu, nie sięgnę!
–
Spróbuj!
–
Spadnę… Poczekaj!
Incarcerus…
Wyczarowałam
liny, które opadły przed moimi stopami na skalną półkę.
Przymocowałam
porządnie jeden
koniec liny do skalnej
wypustki za
mną, przewiązałam
się w pasie drugim końcem.
– Co
ty robisz? – zakrzyknął z dołu Syriusz.
–
Asekuruję się.
Stanęłam
niebezpiecznie blisko krawędzi i wyciągnęłam maksymalnie ramiona
w kierunku kokonu.
– MARY
ANN?! – usłyszałam zaniepokojony krzyk
z dołu. Zerknęłam za krawędź i aż jęknęłam.
W jaskini zaroiło się od
obślizgłych, jadowicie żółtych stworów wielkości człowieka.
Wyglądały, jak ludzie obdarci
ze skóry. Szli
wolno ku Syriuszowi, było ich chyba z dwudziestu, lub więcej.
Wydawały okropne, chrapliwe, bulgoczące krzyki. „To musi być
jakiś produkt
nekromancji!”,
przeszło mi przez myśl. Poprzednio
zmumifikowane ciała wyłażące z wnęk, teraz żółtawe, animowane
zwłoki, obdarte ze skóry…
– SYRIUSZU! RÓŻDŻKA! –
wrzasnęłam. – ŁAP!
Wystawił ręce do góry, a ja
cisnęłam ku niemu broń. Złapał ją bezbłędnie
w jedną dłoń i miotnął ogniem prosto między oczy najbliższego.
Uśmiechnęłam się i wpatrywałam z napięciem w jego samotną
walkę.
– MARY ANN! – krzyknął.
– Relashio! Och… UWAŻAJ!
– Co?!
Nie zrozumiałam go, dopóki
nie poczułam podmuchu wiatru z prawej. Obejrzałam się, rejestrując
jakiś syk.
Obok mnie na półce stał
uskrzydlony stwór. Nie zważając na pożogę na dole, zbliżał się
do mnie. Poderwałam się na równe nogi. Cholera!…
Zanim ktokolwiek (nie
wyłączając mnie samej) cokolwiek
pomyślał lub uczynił, ja wzięłam rozpęd i skoczyłam ku
kokonowi, rozpaczliwie się
go łapiąc i wspinając po nim wyżej, by nie spaść. W
kompletnym szoku i zupełnej obojętności względem zawartości
kokonu oplotłam go mocno ramionami i nogami. Stwór
rozwinął skrzydła, wrzasnął przeraźliwie i podleciał do mnie,
atakując pazurami długimi
na
kilkanaście cali. Kopnęłam
go z całej pary, odleciał na chwilę wrzeszcząc, a potem ponowił
atak na kokon, tym razem od drugiej strony i to z taką mocą, że
nas rozhuśtało. Rozległo się głośne CHRUP! i kokon oderwał się
od sklepienia…
Runęłam z nim ku kamiennej
podłodze, lecz poczułam ostre szarpnięcie w pasie i
zorientowałam się, że przecież przepasałam się liną kilka
chwil temu.
Dyndałam
z ciążącym
okrutnie kokonem
w objęciach w połowie
drogi na glebę i to jeszcze do góry nogami, więc
wcale nie uśmiechała
mi się walką z bestią. Lecz jej chyba
tak, bo
zaatakowała mnie,
łopocząc wściekle nietoperzymi skrzydłami. Kokon
zaczął się rozpadać,
wyciekał z niego cuchnący, żółtawy płyn… Myślałam, że
zwymiotuję. W pewnym momencie z poszarpanego kokonu wysunęło się
coś obślizgłego i pacnęło mnie w twarz, smarując cieczą. Była
to bezwładna, blada, opuchnięta ręka…
Zakręciło
mi się w głowie, a żółć podjechała do gardła. Przerażona
tym,
co zamierzałam zrobić
i wciąż kopiąc stwora, rozprułam część kokonu. W środku, jak
podejrzewałam, była głowa.
W
tym momencie kokon zupełnie się rozwalił i runął w dół. Ale
mnie wystarczyła sekunda, by wiedzieć, kto to był. Ze złością
odwinęłam celnego, zdrowego kopa stworowi, prosto w oko. Poczułam,
że wypłynęło. W istocie, stwór wrzasnął z potwornego bólu,
zaczął zataczać kręgi ku ziemi.
Odwinęłam
głowę, by spojrzeć w
dół i wlepiłam wzrok
w kokon i Remusa, leżącego w jego szczątkach. Oby żył…
Stwór
chyba szykował się do kontrataku, ignorując Syriusza zmagającego
się z armią ożywionych
ciał. Do głowy
przyszedł
mi pewien pomysł.
Z
najwyższym trudem, wspięłam się na górę po linie, po czym
przedostałam się na drugi kokon. Stwór już wzbił się w
powietrze.
Rozprułam
czarną
materię
i otarłam twarz trzęsącymi się ze strachu i wysiłku rękoma.
Nie, to Peter… Odrzucił mnie jego widok. Wyglądał dwa razy
gorzej niż Remus. Był pomarszczony i jakby zjełczały. Starając
się nie wyobrażać sobie Lily, przeskoczyłam na drugi kokon.
Poczułam okropny ból w nodze…
– Auu!!!
W oczach zaszkliły mi się
łzy, bo oto potworny dziób rozharatał moją nogę. Próbowałam ją
wyszarpnąć, skutek był jeszcze gorszy. Zamachnęłam się drugą i
kopnęłam go w szyję. Puścił, chyba się krztusząc. Ja straciłam
nieco równowagę i osunęłam się po kokonie w dół, krzywiąc z
bólu twarz. Rozszarpałam kolejny kokon na wysokości piersi. Bingo,
to James, poznałam
jego sweter.
Szybko, tracąc uścisk i zsuwając się w dół, poczęłam
przeszukiwać jego kieszeń, kątem oka widząc zbliżający się
czarny, uskrzydlony pocisk. Namacałam drewno i huknęłam sekundę
później:
– Confundus!
Potwór oberwał między oczy,
wpadł z całym impetem na Petera, po czym obaj spadli, powalając
kilka żółtych ciał
pod sobą.
Zaczęłam gramolić się
wyżej, wsłuchując się w bojowe wrzaski Syriusza. Kokon jednak był
już dostatecznie rozwalony, toteż chwilę potem poczułam lekkie
szarpnięcie w dół, a w następnej chwili ja i James runęliśmy,
lądując na animowanych
ciałach i rozkwaszając
je.
Uniosłam się z krwawej mazi, zmieszanej z żółtą cieczą z
kokonu Jamesa. Obdartych
ze skóry potworów
zostało tylko trzy
sztuki, reszta leżała
na ziemi, w znacznej części zwęglona lub poszatkowana, zapewne
Sectumsemprą. Unosił się swąd spalenizny. A Czarny, cały
zakrwawiony, spocony i naprawdę czarny, walczył mężnie z małą
grupką. Remus i Peter leżeli wśród pozostałości po kokonach, a
stwór… no właśnie, stwór zniknął.
– Syriuszu… –
wyszeptałam, bo wydało mi się bardzo istotne, by mu to powiedzieć.
Zamiast tego położyłam głowę na piersi Jamesa, na którym
leżałam. Jego serce biło,
bardzo wolno… nie można dopuścić, by Lily kisiła się tam na
górze dłużej…
Odkaszlnęłam krwią i
spróbowałam się podnieść. Noga odmówiła mi posłuszeństwa,
więc ległam znów na ziemi.
Syriusz powalił ostatniego z
przeciwników, dysząc ciężko, po czym, w idealnej ciszy z wolna
ruszył ku mnie.
– Mary…
Ale nie dane mu było
skończyć. Z góry rozległ się świst, z boku coś śmignęło,
Syriusz zniknął. Stwór wyniósł go wysoko pod sklepienie jaskini
i zrzucił z wysoka. Czarny legł w oszołomieniu przy ołtarzu i nie
ruszał się.
– NIE! – krzyknęłam. –
REDUCTIO!
Zaklęcie
chybiło, krusząc wysoko jedną z kamiennych ścian. Jeden
potężny odłam skalny zniszczył ołtarz ofiarny.
Syriusz
wstał i złapał się stołu. Stwór zbliżał się ku niemu powoli.
Próbowałam na leżąco wycelować w niego czymś, ale ręka tak mi
się trzęsła, że nie trafiłabym.
Syriusz nagle dostrzegł coś,
co leżało na drugim końcu ofiarnego stołu, w akcie przypływu
energii wskoczył na niego, kopnął okutym butem stwora w czaszkę,
po czym chwycił przedmiot. Dostrzegłam, że błysnęło jakby
ostrze.
Stwór, wyjąc z bólu, rzucił
się na niego, lecz Syriusz zamachnął się i ciął
na odlew.
Trafił
w krtań. Rozległo się okropne rzężenie. Łapa wrzasnął i
ponowił atak, by pogłębić ranę. Po czterech ciosach potwór
upadł na ziemię, dziób
zaklekotał o kamienną podłogę. Ocean
czarnej krwi oblał Syriusza, wyżerając dziury w
ubraniu i ciele. Jęknął z bólu i osunął się na stół. Czarna
krew, dymiąc jeszcze, zalewała posadzkę.
Panowała absolutna cisza.
Leżeliśmy w bezruchu chyba z
pięć minut.
– Ferula
– mruknęłam na swoją nogę. Obwiązała się bandażem. Z trudem
wstałam i podeszłam do Syriusza. Leżał z zamkniętymi oczami,
dysząc ciężko, a w ręce ściskał
kurczowo rytualny nóż, długi na kilka cali. Z ust ciekła mu krew.
Ogarnęła mnie nagle wielka
ulga. Pokonaliśmy stwora! Ale… to może nie koniec. Może bestia
była jedynie sługą czegoś straszliwszego, potężniejszego? Może
przylecą zaraz
następne czarne upiory?
Kto przeprowadzał tu
praktyki nekromanckie, animował zmarłych i obdzierał ludzi ze
skóry? Nagle wyspa
wydała mi się jedynie dachem dla zamieszkujących podziemne
czeluście demonów i stworzeń…
– Syriuszu, musimy stąd
uciekać! – szepnęłam.
Wstał, trzymając się za
ramię.
– Jeden z
tych żółtych mnie
ukąsił – wytłumaczył. Podeszliśmy jednomyślnie do Petera,
który leżał najbliżej.
– Żyje? – spytał.
Przyjrzałam się Glizdkowi.
Nieznacznie poruszała mu się pierś.
– Taa… Podejrzewam, że
Remus także żyje. Ale co z Lily?
Zerknęliśmy na kokon u góry.
Syriusz zaczął wspinać się po ścianie z mozołem, a ja klęknęłam
przy Remusie. Szybko wyjęłam go z kokonu i otarłam go z cuchnącej
cieczy najlepiej, jak umiałam. Zakasłał.
– Co… jest…?
Rozchylił powieki, a mnie
zalała nieopisana radość.
– Meggie… – mruknął
jakby z ulgą. – Gdzie jest to…
– Nie żyje. Syriusz go
zabił.
Remus podniósł się i
zachwiał.
– Nie czuję nóg –
stwierdził.
Tymczasem ze stropu spłynęłam
lina, po której zjeżdżał Syriusz z Lily przewieszoną przez
ramię. Remus zachwiał się znowu i runął na mnie. Przytrzymałam
go mimo problemów z nogą.
– Oż
w mordę… – skomentował krótko wygląd Lily, gdy odzyskał
równowagę. W istocie, było to trafne podsumowanie. Lily była
bardzo wychudzona i zapadła w sobie, ale jednocześnie opuchnięta.
Włosy zlepiły się w jedną bryłę, ciało sflaczało, do tego
zrobiło się jakby rozmiękłe, co wyglądało dość osobliwie. Z
nabrzmiałych ust wypływała ciurkiem czarna ciecz.
Syriusz ze zrozpaczoną miną
położył ucho na jej piersi.
– Jej serce bije tak wolno,
że prawie nie jestem w stanie go wyłapać…
– Musimy szybko stąd
uciekać, póki jeszcze możemy! – Rozejrzałam
się trwożnie. Było zbyt cicho.
Wśród krwawej paćki udało
nam się wygrzebać różdżkę, a za jej pomocą przywołaliśmy
drugą, porzuconą samotnie gdzieś przy ścianie.
– Dobrze, że chociaż nasza
trójka jest przytomna! – ucieszył się Remus. – Łatwiej ich
weźmiemy.
– Z czego dwoje z nas ma
problemy z chodzeniem. Pocieszające – burknął Syriusz.
– To co robimy? –
spytałam.
– Chłopaków na nosze! –
zadecydował Remus. – Już od dawna wiedziałem, że prędzej, czy
później na nich wylądują…
– A jak różdżka nam
będzie potrzebna? Spróbujmy ich obudzić. Chociaż jednego…
Ale okazało się to zbędne,
bo oto rozległ się jęk, mogący należeć wyłącznie do Jamesa:
– Nie mam ciała! Matko, to
nie sen, mam samą głowę!
Podbiegłam doń i podniosłam
go. Natychmiast się ugiął i upadł, jakby był z gumy.
– Tylko mi nie mów, że
trzeba cię będzie nieść! – warknęłam, udając złość.
Popatrzył na mnie cielęcym wzrokiem.
Syriusz chwycił Lily, ja
przytrzymałam Jamesa, a Remus wyczarował nosze dla Petera. Drugą
różdżkę miał Syriusz.
– Dobra, a teraz szybko, do
wyjścia – mruknął. – W zgranej grupie, razem.
– Właśnie, trzymajmy się
kupy, bo kupy nikt nie tknie – skomentował James, starając
się rozluźnić atmosferę.
Łatwo powiedzieć, gorzej
zrobić. Wędrówka korytarzem
okazała się wyjątkowo żmudna. Syriusz, niosący Lily na rękach,
szedł z przodu
w jakimś konkretnym tempie. A reszta?
Za nim kuśtykałam ja, trzymając w objęciach jeszcze
mniej
sprawnego Jamesa, który straszliwie mi ciążył. Za
nami telepał się na zwiotczałych nóżkach Remus,
lewitujący nieprzytomnego Peta na noszach.
Syriusz, zniecierpliwiony
naszym ultraszybkim tempem, odwrócił się do nas i parsknął:
– He he. Stado kalek!
– Nie
bądź taki mądry! – prychnął James, urażony nazwaniem go
kaleką. Tak
się zatracił w obrażeniu, że wyrżnął
w ścianę. –
Uch…
Ty też byś poruszał się jak emeryt, gdybyś
tyle czasu kisił
się niczym ogórek w mazi.
Za nami rozległo się dziwne
echo, coś jakby dudnienie w odległych partiach korytarzy. Wszyscy
zatrzymali się, wstrzymując oddech i nadsłuchując. Na twarzach
zalśnił pot, wymienialiśmy przerażone spojrzenia. Nic… a potem
długi ryk i odgłos miarowych, dudniących uderzeń. Brzmiały
dziwnie regularnie, coraz głośniej…
– Coś się zbliża –
wysapał Syriusz. – Chodu!
Najszybciej, jak mogliśmy,
ruszyliśmy do przodu. Tak trudno było mi iść, noga bardzo
dokuczała. Odgłos wydawał się dźwięczeć wszędzie, obijał się
o ściany, coraz bliżej i bliżej…
Wielką ulgę poczuliśmy, gdy
stanęliśmy przy wylocie na powierzchnię.
– Najpierw może trzeba
wnieść Lily, nie? – mruknął z lekką paniką w głosie Syriusz.
Perspektywa tego, że jest jedynym zdolnym wspiąć się samodzielnie
napawała go chyba paranoją.
– Tak, najpierw Lily… Nie,
Remusie? Remus?!
Teraz dopiero zorientowaliśmy
się, że Remusa i Petera z nami nie było.
– Musieli zatrzymać się po
drodze… – stwierdził Syriusz aż nadzwyczaj spokojnym głosem.
Serce stanęło mi na chwilę.
I co teraz?! Mamy po nich wracać… Prosto w objęcia nieznanego
zła…
Znowu długi, niski ryk.
– Wespnij się z Lily, ja
pójdę po nich – powiedziałam i położyłam grzecznie Jamesa pod
ścianą. Był blady na twarzy. Syriusz jak najszybciej wziął się
do roboty. Musiał jeszcze zdążyć wrócić po Jamesa i po nas.
Zostawiłam wspinającego się
Czarnego z Lily na plecach, oraz przerażonego Jamesa, leżącego
bezbronnie pod ścianą, po czym ruszyłam szybko, kuśtykając.
Trzeba
się śpieszyć. Nie wiadomo, kiedy ich zgubiliśmy.
Korytarz w lewo, w prawo, znów
w lewo… A dudnienie rozbrzmiewało coraz bliżej, podobne do
uderzeń w jakiś gigantyczny bęben…
– Remus!
– krzyknęłam, bo oto dostrzegłam go, skręcającego się w
wysiłkach i próbach podniesienia się z ziemi. Widocznie musiał
się przewrócić z pośpiechu. Peter leżał na swych noszach
nieopodal, nieświadomy niczego.
– Meggie! – sapnął
Remus. – Już myślałem, że po nas…
– Dlaczego nie krzyczałeś
za nami?!
– Krzyczałem, tylko
dudnienie chyba zagłuszyło…
– Nieważne. Uciekajmy stąd.
Szybko go podniosłam i
pomogłam mu iść, lewitując jednocześnie Petera. Ruszyliśmy
z powrotem, a ja modliłam się o to, by przypomnieć sobie drogę
powrotną. Odgłos kroków
towarzyszył nam
bez przerwy, dudniąc w naszych umysłach. Czasem cichły, jakby
właściciel węszył, w którą stronę udał się jego cel…
Dobrnęliśmy do Syriusza po
pewnym czasie, gdy dudnienie było wyjątkowo
głośne. Rozlegały
się też niedaleko dziwne fuknięcia i niskie warczenie.
– Szybko! – Syriusz
podbiegł do nas. – Wylewituję
Petera do góry.
Patrzyliśmy z Remusem, jak
Peter znika w górze, lecąc pionowym szybem ku wolności.
– Dobra, teraz Remus! –
zadecydowałam, obracając się nerwowo.
– Nie, najpierw ona! –
uparł się Lunatyk.
– Ja nigdzie nie idę. Moje
ostatnie słowo.
Syriusz westchnął i pomógł
Remusowi we wspinaczce.
To było straszliwe.
Siedziałam przerażona do ostatnich granic pod ścianą, wsłuchując
się w odgłosy, zdawać by się mogło zza węgła. A Syriusz i
Remus mozolnie wspinali się ku górze.
Czekanie było okropne.
Gorsze, niż gorsze.
Jednakże Syriusz zeskoczył
wkrótce i podbiegł do mnie.
– Szybko, nie ma czasu do…
Ale jego wypowiedź zagłuszył
potężny ryk. Na tle czerwonej łuny panującej w korytarzu
zamajaczył monstrualny, czarny kształt…
– SZYBKO!
Bez wahania wziął mnie na
barana i podszedł do szybu.
– Tylko się trzymaj mnie
mocno!
– Nie utrzymasz mnie!
– Zakład?! – warknął i
rozpoczął wędrówkę ku górze.
Od ścian szybu odbijał się
echem straszliwy odgłos, wydawany przez nieokreślone
zwierzę
na dole. A my wolno przemieszczaliśmy się ku powierzchni. Bałam
się zerkać w dół.
Syriusz dobrnął wreszcie do
szopki. Jak dziwnie było ją zobaczyć! Jakbyśmy opuścili ją
zaledwie dwie minuty temu…
Puściłam Syriusza i ległam
plackiem na podłodze, podobnie jak leżała reszta. Jedynie Łapa
stał na nogach, bo zamierzał zablokować tunel. Gdy już to
uczynił, zaległa cisza, mącona westchnięciami ulgi.
Nagle zatrzęsła się ziemia.
Jej powierzchnia poczęła pękać…
– W
NOGI! – wrzasnął Remus.
Szybko
się pozbierali ci, co mieli czym i pospiesznie opuściliśmy szopkę,
lewitując Petera i taszcząc bezwładną Lily. James, rzecz jasna
nie mógł iść o własnych siłach, więc
mu pomagałam.
– Musimy
się oddalić. Czym prędzej! – krzyknęłam, przekrzykując wrzawę
towarzyszącą pękaniu ziemi. Potężny, niewyobrażalnie
głośny ryk rozdarł
ciemność.
Nawet
nie zauważyliśmy,
kiedy dotarliśmy do miejsca, w którym się pojawiliśmy po raz
pierwszy: do gaiku oliwnego.
Rozlegały się tu i ówdzie
ciche tąpnięcia oliwek o podłoże, gdyż
cała wyspa się
trzęsła.
– MUSIMY OPUŚCIĆ WYSPĘ! –
krzyknął z paniką Syriusz. Zatrzymaliśmy się.
– Nie ma stąd ucieczki,
przecież wiesz! – odwrzasnął doń Remus.
– Myślałem o… stworzeniu
świstoklika… – rzekł
Syriusz i
przygryzł wargi.
– CO?! Przecież nie wiesz,
jak! To niebezpieczne!
– Znam inkantację! –
Syriusz ściszył nagle głos. – Widziałem,
jak ojciec to robił. Ale
nie wiem, co dalej…
– Może pomyśl o miejscu,
do którego chcesz transport – zasugerował James. – Jak w
teleportacji! O rany, czy to…
Zboczem pagórka płynęła
rozgrzana, gęsta, płonąca substancja…
– Ożeż,
Syriuszu, pospiesz się! – poprosiłam. – Nic
gorszego nas i tak nie spotka, najwyżej nie zadziała!
– Dobra, ale gdzie ten
dziennik?! – krzyknął, rozglądając się rozgorączkowany. –
Został przecież tutaj!
– Widzę go! – wrzasnął
James. – Tam! Idź
tam! Nie, nie
w tę
mańkę, Syriuszu!
– Och, żenada… –
burknął poszukujący
bezskutecznie dziennika Syriusz. –
Accio dziennik!
Rozgotowana skała
nieuchronnie zbliżała się ku nam, paląc po drodze wszystko.
Skupiliśmy swe siły w kręgu.
– O Boże, to przecież może
nas rozszczepić… – westchnęłam z przerażeniem.
– Przenieść na Grenlandię…
– podsunął James.
– Osadzić na szczycie
Uralu… Rozwalić na milion kawałeczków…
– Wysłać w niebyt. I tym
podobne.
– Taa. A prócz tego ma moc
wysłania nas do domu… – mruknął Syriusz, kładąc dziennik na
ziemi. – Do rodziny… Ile zła w głupiej książce…
Zainicjowaliśmy ciszę,
Syriusz odetchnął i zamknął oczy, skupiając się. Od lawy zrobił
się niemiłosierny upał, wszystko oświetlało mętne, czerwone
światło. Na czoło Syriusza wystąpiły krople potu…
– Portus – wyrzucił
spokojnie z siebie po chwili milczenia. Dziennik rozjarzył się
błękitnym światłem. Spojrzeliśmy po sobie w ciszy. Remus wziął
Petera pod pachę. Syriusz objął Lily. James poruszył się
niespokojnie, ale udawał ślepego. Obawa wisiała w powietrzu.
– Trzy cztery… TERAZ!
Naraz dotknęliśmy
świstoklika. Serce waliło mi w piersi. Ufałam zdolnościom
Syriusza, ale niebezpieczeństwo było na tyle duże, by się obawiać
tego, co dalej.
Mknęliśmy obok siebie.
Znikła czerwona poświata, potwory, noc.
Rąbnęłam z całej pary o
drewnianą podłogę. Do nosa doleciał przyjemny zapach pieczystego.
– AAACH!!!
Nie otwierałam oczu. To takie
sympatyczne, leżeć na ciepłej podłodze…
– Dorea?! – rozległ się
nowy głos. Powalający zapach jedzenia podrażnił mój żołądek i
zdałam sobie sprawę z całą mocą, że nie jadłam od rana. I że
w zasadzie całe te tygodnie głodowałam. Hmm, schrupałabym teraz
rogalika… Albo…
***
Do moich uszu doszły odgłosy
krzątania się. Usiadłam na łóżku, obok siedział Remus. Koło
kominka kucała postać w czarnej sukience.
– Nie za zimno, Remusie? –
Odgarnęła
pojedyncze marchewkowe sprężynki, które wymsknęły się z koka.
Mama wstała i przyjrzała mu się z troską. Naraz zobaczyła, że
oprzytomniałam.
– Och, moje dziecko! –
krzyknęła i zbliżyła się szybko.
– Gdzie jesteśmy? –
spytałam.
– W naszej sypialni.
Niedawno z ojcem was tu
przynieśliśmy. Nie wiem, czy wiesz, ale pojawiliście się
raptownie w salonie Potterów.
– Uff, udało się… –
odetchnęłam.
– Mamo, czemu nas nie
szukaliście? – zapytał nagle Remus.
– Szukaliśmy – rzekła
cicho mama. – My, rodzice Jamesa, rodzina Black pół Ministerstwa
postawiła na nogi… Ale bez skutku…
– Ale przecież ojciec
Jamesa wiedział, dokąd był świstoklik!
– Wzięto to pod uwagę.
Niestety, z tego co mi opowiadał John, obszukano wysepkę Augón
wielokrotnie, lecz was nie znaleźli. To by oznaczało, że
świstoklik, który was tam wysłał, był wykonany błędnie. Panu
Potterowi musiało się pomylić. Najłatwiej zrobić świstoklik
myśląc o danym miejscu, a jeśli tam cię nigdy nie było, to
trzeba znać współrzędne geograficzne. Najwyraźniej coś
pokręcił.
– Namiar, a co z nim? –
spytałam. – Sądziliśmy, że Ministerstwo wykryje, że używamy
nielegalnie czarów poza szkołą…
– Z tego co mi wiadomo, nie
sięga aż tak daleko poza Anglię – odparła mama. – A na pewno
bym się nie spodziewała, żeby obejmował jakieś dzikie wysepki na
Morzu Egejskim. Ale dość już, odpocznijcie. Ważne, że już po
wszystkim i jesteście znowu z nami.
Wymieniłam z Remusem spokojne
spojrzenia. Każde z nas wiedziało, co czuło drugie. Cóż za miły
moment, po traumatycznych wydarzeniach i kilku dniach napięcia tak
po prostu siedzieć spokojnie w łóżku obok ukochanego rodzeństwa,
najedzonym, rozgrzanym i bezpiecznym.
Do pokoju wpadł tata.
Dostrzegł, że się
obudziłam i pocałował mnie w czoło.
– Właśnie rozmawiałem z
Charlusem – wysapał po
chwili do mamy.
– I? – Mama
uniosła brwi.
– Ta biedna dziewczynka
została osadzona w Mungu. Jej mugolscy rodzice zostali o tym
poinformowani i Potterowie się nimi zajmą.
– Och, a Peter? – spytał
Luniek.
– Zdaje się, że go
docucili… W każdym razie wezwano matkę, bo zaczął płakać…
– Czyli nic mu nie jest –
westchnął Remus.
– Która godzina? –
spytałam szeptem brata.
– Chyba coś koło czwartej
rano.
Z trzy godziny temu podobno zmaterializowaliśmy się w salonie
Potterów.
– A co z Syriuszem? –
spytałam tatę.
– Pan Black zabrał go zaraz
po tym, jak Charlus nas powiadomił. Ja wziąłem wtedy także
was. Chyba ma się
dobrze, nie wiem, rozmawiałem tylko z Charlusem przez kominek.
Poczułam falę
ulgi.
Znów byliśmy
u siebie, w domu, w Epping, w Anglii… To cud, że świstoklik
Syriusza
nie nawalił.
– Który dziś dzień? –
zapytałam.
– Dwudziesty trzeci lipca –
mruknął tata, ale mama poprawiła go:
– Dwudziesty czwarty, John.
– Ach, racja…
– Byliśmy tam… trzy
tygodnie… – wymamrotałam
i wytrzeszczyłam oczy.
Tata wyszedł, a mama
wyciągnęła z jednej z szuflad koperty.
– W międzyczasie przyszło
to… – wręczyła nam listy, cała rozpromieniona.
Szybko rozpakowałam, a Remus
zrobił podobnie. Serce mi stanęło, gdy zdałam sobie sprawę, co
trzymałam.
WYNIKI
EGZAMINU
POZIOM
STANDARDOWYCH UMIEJĘTNOŚCI
MAGICZNYCH
Oceny
pozytywne:
Oceny
negatywne:
wybitny
(W)
nędzny (N)
powyżej
oczekiwań (P)
okropny (O)
zadowalający
(Z)
troll (T)
MARY
ANN REA LUPIN OTRZYMAŁA:
Astronomia
P
Opieka
nad magicznymi stworzeniami Z
Zaklęcia
W
Obrona
przed czarną magią P
Wróżbiarstwo
Z
Zielarstwo
P
Historia
magii
Z
Eliksiry
W
Transmutacja
P
Starożytne
runy
P
Uśmiechnęłam się do
siebie, czując euforię.
Wiedziałam, że eliksiry i zaklęcia poszły mi dobrze. Trochę
zlekceważyłam opiekę, ale kit z tym. P z transmutacji… Kariera
czekała!
– I jak tam, nieuku, u
ciebie? – zaśmiałam się do
Remusa.
– Jest git… – Wręczył
mi list ze
skromną minką.
Od góry do dołu same „W”. Ze wszystkiego.
– Macie piękne wyniki! –
Mama
rozpromieniła się,
gdy przejrzała listy.
Naraz zrobiło mi się
dziwnie. Takie chwilowe oderwanie od przeżytych wydarzeń, sumy.
Poczułam nagle, że
chciałabym wrócić do
szkoły. Jednocześnie
znów w myślach
widziałam skrzypiącą przybudówkę. Wzdrygnęłam się.
– Remus! Tak się cieszę,
że żyję! Musimy to oblać! – parsknęłam
i wyszczerzyłam się.
– Noo! Spraszamy naszych
ziomów? – zapytał ze śmiechem.
– Co? – Ryknęłam
śmiechem, manifestując odczuwaną radość z poczucia, że
przeżyłam. – Skąd żeż
znasz takie słowa? Ty?!
– Zgadnij… Ale, przecież
Lily jest chora! – Posmutniał.
– To co, zaprosimy ZIOMÓW,
a
ją odwiedzimy w Mungu. Ale tylko we dwoje.
– Ej, zostawisz ich tu
samych? – Zerknął
na mnie z niedowierzaniem.
– No! W twoim pokoju. –
Uśmiechnęłam
się słodko.
– Nie ma głupich! Nie chcę
potem przeczesywać pobliskich pół w poszukiwaniu żyrandola!
– A ja nie…
W tym momencie wszedł tata,
bardzo czymś poruszony.
– Coś nie tak? – spytała
milcząca od dłuższego czasu mama, która spoczywała na fotelu
przy kominku i czuwała przy nas.
– Hmm, pan Black przed
chwilą się ze mną kontaktował… – Przygryzł
wargi.
– Czemu?
– Ten ich syn, Syriusz…
Nie ma go. Zniknął. A z okna zwisa prześcieradło…
Cudny rozdział!
OdpowiedzUsuńWarto było czekać , tylko czemu urwałaś akurat w tym momencie !
Kiedy nowy rozdział?
UsuńTu autorka :P
UsuńRozdział pojawi się wkrótce, mam nadzieję, że do piątku. Jest długi, ale z tego co pamiętam, niewiele w nim do poprawy, więc powinno pójść łatwo :)
Niemoge się doczekać :)
Usuńzawsze warto zaczekac :)
OdpowiedzUsuńno i sie wydostali :)
a Syriusz uciekl od rodzinki co??
no to czekamy na ciag dalszy :)
aniloraK
Za każdym razem jak kończę rozdział nie mogę doczekać się kolejnego! Piszesz ciekawie i naprawdę nie łatwo oderwać się do lektur. Mam nadzieje że kolejny rozdział pojawi się już nie długo!
OdpowiedzUsuńKate
Rozdział długi :D i swietny :D Syriusz i Maggie to po prostu bohaterowie, uratowali przyjaciół! :)
OdpowiedzUsuń