Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

sobota, 19 marca 2016

40. Podróż wgłąb

Już jestem :) Mam nadzieję, że następny niedługo się pojawi. Przepraszam, że musieliście tyle czekać. Poprawię się :P


W chatce zaległ ponury nastrój. Każdy z nas zastanawiał się, kto może być następny.
Syriusz siedział przy stole opierając głowę na ręce, totalnie załamany. James chodził po całej izdebce w tę i nazad. A ja, standardowo, siedziałam przy Remusie. Panowała cisza. Tylko w przybudówce coś trzeszczało i skrzypiało.
– No dobra, i co teraz zrobimy? – mruknął James po kilku godzinach.
– Nie wiem. Po prostu nie wiem – stwierdziłam bezradnie.
– Syriuszu? – zapytał przyjaciela, jednak ten jęknął jedynie:
– Po jaką cholerę ja go tam zostawiałem. Po co?
– Też się nad tym zastanawiam – odparł chłodno James.
Syriusz przeniósł na niego uważne, nieco nieobecne spojrzenie.
– Ty mnie obwiniasz – stwierdził spokojnie.
– No wiesz… W sumie mogłeś go tam nie zostawiać…
– A wy mogliście go wziąć ze sobą…
– Nie rozśmieszaj mnie! – zaśmiał się James z pogardą. – To nie ja jestem uparty, jak…
– Jak co? – zawarczał porywczo Syriusz. – No, dalej!
Jednak James nic nie powiedział, jedynie mierzył go zezłoszczonym spojrzeniem z góry. Po chwili spytał z wyrzutem:
– Musiałeś postawić na swoim, prawda? Taką już masz naturę…
Syriusz wstał z krzesła w sekundę.
– Poczekaj. – Złapałam go z przodu za ramiona. – Syriuszu, nie kłóćcie się, sytuacja jest paskudna. To niczyja wina…
– Nie oszukuj sama siebie! – usłyszałam zza pleców wrzask Jamesa. – Doskonale wiesz, czyja to wina! Tylko nie chcesz urazić świętej krowy, no nie?!
– James! – warknęłam, przytrzymując Łapę, który nagle się szarpnął w jego stronę. – James, jak możesz! Na pewno tak nie myślisz!
– Owszem, myślę tak! Wypowiadam na głos, to co myślę! – dodał zjadliwym tonem, czyniąc aluzyjną uwagę na mój temat.
– Dobrze więc! – zezłościłam się. – Załatwcie to po męsku, jeśli myślicie, że to sprawi, iż Peter i Lily wrócą. Ale nie w pomieszczeniu, nie chcę, by krew i mięso opryskały Remusa. Na zewnątrz!
I wskazałam drzwi, sygnalizując: „Wynocha!”. Żaden się nie ruszył.
Za to ruszył się Remus.
– Mmm…
Wszyscy natychmiast zapomnieli o kłótni i podbiegli do niego.
Uchylił swe brązowe oczy, błyszczące od gorączki.
– Znów się chlają?… – spytał bardzo cichym szeptem.
Wszyscy aż się roześmiali z powodu tego, że jego głos znów się rozległ w tym domku.
– Remusie! – spytał czule Syriusz. – Potrzeba ci czegoś?
– Pić mi się chce…
Gdy już udało mi się go napoić, uchylił oczy nieco szerzej.
– Coś cię boli? Jak się czujesz?
– Boli mnie bok. I głowa. I wszystko…
Cmoknęłam go w policzek. Bardzo mnie ucieszyło jego ocknięcie.
– Nie widzę Petera… – zauważył.
Wymieniliśmy wymowne spojrzenia.
– Bo Petera nie ma. On… zniknął, jak Lily – wyjaśniłam.
Remus widocznie się tym przejął, przybierając napiętą, zaniepokojoną minę.
– Kiedy?
– Dzisiaj… Przed kilkoma godzinami. Ale będziemy go jeszcze szukać.
Istotnie, tak było. Jedna osoba zostawała z bardzo słabym Luniaczkiem w domu, a dwie szły szukać. Przez dwa dni obeszliśmy spory obszar, jednak nic nie można było znaleźć.
– Jakby zapadli się pod ziemię! – narzekał Syriusz podczas śniadania, niecałe dwa tygodnie po przybyciu na wyspę. – Przecież muszą gdzieś być! Nawet, jak ich coś zeżarło…
Napotkał na nieprzychylne spojrzenia, więc się zamknął i dalej konsumował.
– Znowu wyruszamy po śniadaniu? – westchnęłam.
– Najpierw trzeba nazbierać owoców na obiad. Już mam ich dość, porządnego mięsa nie ma… Jestem ciągle głodny! – burknął James.
– To ja pozbieram – zaofiarowałam się. – Obiecuję, że nie odejdę zbyt daleko.
– Dobra, to my w tym czasie przejdziemy pobliską plażę. Nie zajmie nam to dużo czasu.
Tak więc po śniadaniu chłopcy poszli na plażę, a ja udałam się w kierunku drzewek brzoskwiniowych rosnących w pobliżu.
Za każdym zerwanym owocem odgarniałam gałęzie, by dostać się do tych ukrytych między liśćmi. Taka powolna praca bardzo mi odpowiadała, mogłam skupić myśli.
Jesteśmy tu już prawie dwa tygodnie, myślałam. Dlaczego nikt nas nie szuka? Co z namiarem? Czasem miałam wrażenie, że to jakiś inny wymiar, sen…
Otarłam boleśnie rękę o jedną z gałęzi. To wyrwało mnie nieco z letargu, odgarnęłam ją i dalej szukałam.
Nie przedstawiało się to zbyt sympatycznie. Dopóki nie znajdziemy Lily i Petera, nie ma co marzyć o powrocie. Gdyby byli tu dorośli, pewnie wiedzieliby, co robić. Naszym największym obecnie zmartwieniem było nie to, kiedy i jak stąd się wydostaniemy, ale czy się w ogóle wydostaniemy. W jednym kawałku.
Natrafiłam dłonią na jakiś czarną, zakrzywioną, gładką gałąź. Nawet mnie to zdziwiło, ale nie przywiązywałam do niego dużej wagi.
Poczułam dziwny, nieprzyjemny odór. Nabrałam podejrzeń i machinalnie się rozejrzałam. Nic. Musiało mi się wydawać…
Gałąź drgnęła pod moją dłonią nienaturalnie.
– Co jest… – mruknęłam ze zdziwieniem.
Dostrzegłam przed moją twarzą inną gałąź, podobną do trzymanej, jednak zakrzywioną nie od dołu, lecz od góry. Wyglądały jak dwa półksiężyce, krzyżowały się. Ciekawe, co to za roślina lub drzewo…
– Hmm… – Pojechałam wzrokiem po ich powierzchni, by dostrzec, z czego wyrastają.
Dwie długie na pięćdziesiąt cali czarne gałęzie w kształcie księżyca rosły tuż przy sobie. Wyrastały z czegoś dziwacznego, jakiejś czarnej, pomarszczonej kuli, nieco większej, niż ludzka głowa.
Wyglądała jak zgniła śliwka.
– O cholera… – wyrwało mi się. Z przerażenia.
Kula miała oczy. Czerwone, złowrogie paciorki. Oniemiała zlustrowałam resztę przytwierdzoną do głowy.
Wzrost wysokiego mężczyzny. Cały czarny, miał bardzo chude, widmowe ciało, trzy pary ramion zakończonych szponiastymi dłońmi, na końcu każdej dostrzegłam bardzo długie i ostre jak sztylety pazury. Z tyłu na wietrze łopotały czarne, nietoperze skrzydła. Lecz najgorszy był ten gigantyczny dziób. Wyglądał jak dwa skrzyżowane sierpy i wyglądało na to, że był tak samo ostry.
Stwór zasyczał przenikliwie. Odzyskiwałam powoli mowę, poczęłam się cofać, a po chwili wydałam z siebie najgłośniejszy z możliwych wrzasków i rzuciłam się do ucieczki.
Za mną rozległ się straszliwy skrzek oraz łopot skrzydeł. Rzuciłam się instynktownie na ziemię i zasłoniłam głowę w tym samym momencie, w którym stwór przeleciał nade mną rozczapierzając szpony. Po chwili zawrócił, szybując nisko przy ziemi, skrzydła przypominały czarne, upiorne żagle.
Zerwałam się i rzuciłam do ucieczki. Tak bardzo nie bałam się nawet chimery. Ten stwór mnie przerażał dziesięć razy bardziej.
– SYRIUUUUUUUUSZUUUU!!! JAAAAAMEEEEEES!!!
Słyszałam, że to coś mnie dogania. Po chwili poczułam osty ból po obu stronach boków, a stopy zamiast po ziemi, poczęły mielić w powietrzu – zmora złapała mnie szponami u nóg.
Na ten moment wpadli chłopcy.
– Meg! – wrzasnął piskliwie James. Błyskawicznie uczepił się moich nóg. Stwór nieco zniżył lot z powodu nagłego dodatku wagi.
Syriusz krzyknął, cały biały ze strachu:
– Sectumsempra!
Stwór zaskrzeczał ohydnie i zwaliliśmy się w trójkę na ziemię. Jego czarna krew oblała moje ramię.
Bestia wzbiła się w powietrze, po czym zniknęła za drzewami.
– Auu…
Bo oto krew wypaliła dziurę w mojej koszuli i zraniła ramię.
– Ożeż ty w mordę… – wydusił z siebie James, dysząc ciężko. – O rany…
Zerknęłam na Syriusza. Stał jak słup soli, wypatrując stwora na niebie. Ale ten nie powrócił.
Ja i James pozbieraliśmy się z ziemi (ja z trudem, bo potwór zranił mnie pazurami w boki) i popędziliśmy w trójkę do domu.
– Teraz przynajmniej wiemy, jak wygląda agresor… – mruknął Syriusz, gdy usiedli przy stole, a ja przemywałam sobie rany, leżąc na łóżku.
– Bardzo dużo nam to dało, nie ma co! – warknął z sarkazmem roztrzęsiony James. – Teraz wiem, jak wygląda ten, który porwał Lily. I Peta.
– Nie zaczynaj pretensji… – mruknął Czarny.
– Nie zaczynam! – warknął. – I wiecie co? Teraz rozumiem jak ważne jest, by NATYCHMIAST go znaleźć. Nie wiem, co zrobicie z tym faktem, ale ja mam dość. Żegnam!
– Gdzie idziesz?! – przeraził się Remus.
– Odnaleźć ją…
I zniknął za drzwiami.
– Zatrzymaj go! – krzyknęłam do Syriusza, a ten zerwał się i pobiegł za Jamesem.
– O rany… – mruknął Remus. – „Odnaleźć ją”…
Pokręcił głową wymownie.
Niestety, Syriusz wrócił parę minut później, twarz miał zdenerwowaną i bladą.
– Wsiąkł. Nigdzie go nie ma. On naprawdę poszedł po nich…
Zakryłam dłońmi twarz i rozpłakałam się. Emocje wzięły górę, skumulowane przez te wszystkie dni.
– Boże, przecież on zginie. To diabelstwo go zabije…
Usłyszałam westchnięcie Syriusza i uderzenie pięści w stół.
– Wszystko się rozwaliło. Wszystko. Nie ma już dla nas nadziei… – kontynuowałam.
– Wydostanę nas stąd. To niedorzeczne, byśmy tu pomarli, tak po prostu z przypadku… Musimy coś wymyślić. Nie można tak się poddawać – warknął Łapa.
– Już nic się nie da. Nic. Nawet jak to coś wytropisz, to wątpię, by ci się udało to pokonać. Nie wyglądało na zwyczajne zwierzę…
Syriusz usiadł obok i wlepił we mnie błyszczące, szare oczy.
– Mary Ann – rzekł. – Nie możesz tak mówić. Gorzej będzie ze znalezieniem tego stwora, ale musimy im pomóc. Chyba nie chcesz ich z nim zostawić, nie?
– Pewnie już dawno nie żyją. Lily została porwana już dwa tygodnie temu. Myślisz, że wciąż trzyma ją w spiżarni?! I czeka, aż utyje?
– Nie możemy z góry zakładać, że nie żyją. Chociaż spróbujmy! – uparł się.
– Jak? – jęknęłam płaczliwie. – Już próbowaliśmy. Każdego dnia próbujemy… I nic… I jeszcze James odszedł i zabrał jedną różdżkę… Zostanie zjedzony…
Znowu zaczęłam płakać.
– Teraz nam się uda! Mamy jeszcze jedną różdżkę! Musimy spróbować!
– A co z Remusem? Zostawisz go tu?
– Zabezpieczają nas czary. Nic mu nie będzie. Czuje się coraz lepiej, prawda Remus?
– Uhu – rozległo się wielce entuzjastyczne burknięcie.
– No widzisz? – parsknął Łapa nieco wymuszonym śmiechem. – Trochę optymizmu, dziewczyno!
Jednak optymizm nie pomógł nam ani trochę w poszukiwaniach, które prowadziliśmy przez następne dwa dni. Praktycznie nie było nas w domu. Oczywiście nie trzeba nadmieniać, że James nie powrócił. Ale nas to nie zdziwiło. Na temat potwora nic nie znaleźliśmy, żadnych poszlak, śladów obecności. Czasem tylko rozlegało się na wyspie jakieś dziwaczne, donośne skrzeczenie, ale wydawało się tak odległe, że nie sposób było zorientować się, skąd dochodzi.
– Może powinniśmy sporządzić mapę? – zapytał Syriusz trzeciego dnia od odejścia Jamesa. – Pomogłoby to nam w wyborze, miejsc, których nie przetrząsaliśmy.
– A nie pomyśleliście, że skoro to fruwa, to ma kryjówkę gdzieś wysoko? – zauważył Remus.
Syriusz uderzył całą powierzchnią dłoni w czoło i przejechał nią w dół po całej twarzy.
– O niebiosa, czyżby trzeba było przechodzić całą wyspę jeszcze raz?!
– To tylko sugestia. Nie muszę mieć racji, no nie?
– Ale pewnie, jak zwykle zresztą, masz… – westchnął Łapa.
– Dobrze, że nie musimy szukać pod ziemią… Albo pod wodą – mruknęłam. – Zawsze jakiś plus.
– Hura – burknął Łapa. – Cieszmy się.
– Jakbyś mógł z nami szukać, Remusie… – westchnęłam. – Trzymalibyśmy się wszyscy razem. Nie martwiłabym się tak.
– Chyba teraz jest lepiej – stwierdził Luniek. – Przynajmniej jest wam łatwiej, nie? W końcu jestem niepełnosprawny. Kilka godzin temu, jak się kręciliście w przybudówce, to wolałem nie…
– Gdzie? – zapytaliśmy naraz.
– No w tej małej szopce, co stoi przy tym domku. Chodziliście tam dziś. Słyszałem was.
– Cały dzień szwendaliśmy się po wschodnim wybrzeżu – zdumiałam się. – A do szopki nie wchodziłam nigdy. Wchodziłeś do szopki, Syriuszu?
Pokręcił głową przecząco.
– James powiedział mi, że tam jest jedynie pieniek i szczapki – stwierdził. – Nie było sensu tam włazić.
– No właśnie. Jakim cudem nas słyszałeś?
Remusowi wydłużyła się twarz.
– Jestem absolutnie pewny, że słyszałem wyraźne hałasy. Nie wołałem was, bo nie chciałem was rozpraszać…
Zmierzył nas przeciągłym spojrzeniem, po czym szybko stwierdził:
– Nie wydawało mi się!
Syriusz rzucił mi wymowne spojrzenie i wyszedł. Chwila ciszy.
– Mary Ann? – krzyknął.
Pobiegłam do szopki. Była jeszcze bardziej licha, niż chatynka. Na środku stał potężny pieniek, znaczony licznymi uderzeniami siekiery, przy nim leżały dosłownie cztery szczapki. Na ścianach nic nie wisiało.
Syriusz i ja wymieniliśmy długie spojrzenia.
– Po co ktoś tu miałby włazić? – zapytał.
– Bardziej zastanawiałabym się nad jego tożsamością, niż celem wizyty… – odparłam.
– Jeżeli to był mieszkaniec, to czemu nie wszedł do środka? – głowił się Syriusz. – Czemu już tu nie mieszka? Po co mu coś z szopki?
– Nie wiem…
Wiadomość, że ktoś nachodził naszą szopkę z pewnością wywarła na nas wrażenie. Przeczesaliśmy ją dokładnie w poszukiwaniu jakichś skrytek – bez skutku.
Żadne z nas nie potrafiło wywnioskować, po co ów ktoś tu przyszedł. A tym bardziej, kto to mógł być.
Wkrótce ogarnęła nas galopująca frustracja. Nasuwające się wciąż pytania nie mające odpowiedzi, bezskuteczne poszukiwania… Każde z nas zrobiło się okropnie nerwowe, a najbardziej już Syriusz. Warczał o byle co i na byle kogo. Remus nic się nie odzywał, leżał jedynie i wpatrywał się całymi godzinami w sufit. Obaj stracili apetyt i stali się mrukliwi.
Starałam się jak najrzadziej siedzieć z nimi w chatce, lecz nie mogłam przecież odchodzić zbyt daleko, toteż zaszywałam się nieopodal, zbierając owoce. Ewentualnie siedziałam pod głazem i pilnowałam całymi godzinami przybudówki. Czasem dochodziły do mnie krzyki i odgłosy kłótni. Na jedną z nich wkroczyłam szesnastego dnia od przybycia tu.
– Ale czego ty w ogóle ode mnie chcesz?! – krzyczał z żalem Remus. Syriusz stał na środku z wściekłą miną.
– Niczego nie chcę od ciebie! Przecież niczego nie sugerowałem!
– To dlaczego, na gacie Merlina, się tu wyżywasz?! Nie wmawiaj mi, że to nie było aluzyjne!
– A gdzie mam się wyżywać?!
– Na zewnątrz!
– Oczywiście, zapomniałem o świętym Remusie, któremu dokucza główka i MUSI mieć spokój!
– Masz coś do mojej głowy?!
– Zaraz ci…
– CISZA!!!
Obaj jednocześnie przenieśli na mnie zaskoczony wzrok.
– Nie wtrącaj się! – warknął natychmiast Syriusz.
– Nie mów tak do niej! – krzyknął Remus.
– Remus, nie denerwuj się, nie warto… – zauważyłam chłodno. – Chciałam, żebyście się przymknęli, słyszy was cała wyspa…
– I co z tego?! – krzyknął Syriusz. – Mam to gdzieś!
– Wiemy, że masz zawsze wszystko gdzieś, ale nie musisz tego tak wylewnie okazywać. Pohamowałbyś się czasem – mruknęłam.
Syriusz w swym wybuchowym charakterze wydał zblazowany, wściekły ryk, po czym zaatakował:
– Nie jesteś moją matką! Nie praw mi kazań!
– To nie są kazania, Black, a jak masz problem ze zdefiniowaniem i odróżnieniem kazania od zwykłej uwagi, to już twój zakichany interes!
Black zaklął, wściekły na cały świat.
– Po co tu w ogóle przychodziłaś?! Żeby się na mnie, oczywiście, powyżywać, no nie?! Znudziło ci się udawanie, że robisz coś konstruktywnego?!
– Kto tu się na kim wyżywa, Panie Cierpiętniku?! Jesteś chamski i przewrażliwiony! Cały czas to TY chodzisz z nosem na kwintę! Tylko TY warczysz na wszystko co żyje i nie żyje! Tylko TY nie znosisz tego jakoś po ludzku, tylko niczym zblazowane książątko! W sumie, to nie jestem zdziwiona, bo ty JESTEŚ zblazowanym książątkiem!
– Jeszcze jakieś uwagi do mnie?! – wrzasnął, wymachując niebezpiecznie rękoma na wszystkie strony. – Proszę bardzo! Możesz do woli nadawać, a ja tu z uśmiechem posłucham wszystkich wrzut!
– Ty? Z uśmiechem?! Cud by się stał! – Odgięłam się do tyłu i wrzasnęłam nieśmiesznym śmiechem.
– Jakbyś nie zauważyła, to nie mam powodu, by się szczerzyć do byle czego i byle kogo!
– Pewnie, że zauważyłam! Korzystasz z tego przywileju ile wlezie! I czasem mógłbyś choć okazać, że cię TROSZKĘ interesuje, byśmy jakoś to przeżyli, a nie na okrągło tylko żerować na cudzym pragmatyzmie!
– JA?! Kiedy ostatnio was wykorzystywałem?! Robię tu równie dużo, jak… inni… – Nie chciał wymówić „Ty”.
– Super! – stwierdziłam złośliwie. – Tyle, że nie zauważyłam.
Nie było to do końca prawdą, bo Black pracował tyle, ile ja. Uwaga miała wywołać w nim motywację do pokazania mi, że się myliłam. Myślałam, że Syriusz rzuci się do jakiejś roboty w celu zrobienia mi na złość, ale osiągnęłam raczej mierny efekt.
Black, cały siny ze złości, odgiął nogę do tyłu i swoim ciężkim, okutym butem z całej pary, celnie wymierzył kopa jednemu z taborecików. Krzesełko przekoziołkowało kilka razy, po czym przyparowało w ścianę, tracąc w locie nogę. Cała chatka zadrżała.
– CHOLERA! MAM TEGO DOŚĆ! – wrzasnął.
– Wyobraź sobie, że ja też. Wychodzę stąd! – warknęłam.
– Hura! Będę korzystał, póki mogę!
Odwróciłam się teatralnie na pięcie i wybiegłam z domku, nie panując ze złości nad własnymi ruchami. Nogi niosły mnie przed siebie. Po chwili zorientowałam się, iż wyprowadziły mnie na plażę.
Usiadłam na niskim kamieniu, opanowując się nieco.
Nie spodziewałam się, że tak to się skończy. Ale jeśli chodziło o mnie i o Blacka, to się często tak kończyło
Dawno się z nim nie kłóciłam. Chyba ostatnio w lutym. Bardzo mnie to przejęło. Nie powinniśmy stawać po dwóch różnych stronach obozu w takim położeniu, a jednak stanęliśmy. Wiedziałam, że nie powinnam tak ostro i ironicznie reagować.
Siedziałam dość długo na małym kamieniu, obserwując słońce nad horyzontem. Wszystko było nie tak. My siedzimy w chatce, a nasza trójka przyjaciół gdzieś leżała, może nawet nie żyli…
Teoretycznie powinniśmy ich szukać. Tyle, że zrobiliśmy już chyba wszystko. Mogli być jedynie pod ziemią lub pod wodą, o ile w ogóle.
– Mary Ann? – usłyszałam nieśmiały głos.
To był Black. Zerknęłam na niego niechętnie.
– Przepraszam – mruknął, nie patrząc na mnie. – To moja wina, za bardzo się denerwuję…
– Dobra, zapomnijmy, to była też moja wina… – wymamrotałam dla świętego spokoju i odwróciłam wzrok na horyzont.
– Wciąż się na mnie boczysz – stwierdził.
– Nie, już nie…
Dosiadł się do mnie i siedzieliśmy w milczeniu przez kilkadziesiąt minut, dopóki słońce nie zawisło wyjątkowo nisko nad linią horyzontu.
– Gdzie oni mogą być? – zapytałam w zamyśleniu po raz setny chyba.
Odpowiedziało mi milczenie.
– Byliśmy już wszędzie… – kontynuowałam.
– Może nie? Może jest coś, o czym nie wiemy…
– Ale co? – zirytowałam się. – Chyba mogą być tylko pod ziemią… A poza tym, co tu robi ten były mieszkaniec naszej chatki? Po co mu było przychodzić do szopki? Nie ma tam nic ciekawego! Dlaczego my go nigdy nie słyszeliśmy i nie widzieliśmy?
– Może nie chciał nam wchodzić w drogę? Może ma tam ukrytego coś ważnego? – zastanawiał się Syriusz.
– Taa, rzeczywiście! Przecież tam spoczywają nieprzebrane bogactwa! – sarknęłam.
– Och, może je zakopał i teraz szuka… Może są pod pieńkiem…
– Nie wiem. Mam wrażenie, że koleś nas unika…
– Może… – zamyślił się Syriusz i zapadło milczenie trwające kilka sekund.
Nagle Syriusz zerwał się. Miał rozgorączkowane oblicze.
– Co jest? – spytałam.
Począł chodzić w kółko, ogarnięty euforią.
– Powiedz mi jedno – poprosił z niepokojem. – Czemu nasze zaklęcia kamuflujące nie działają?
– Nie? – zdziwiłam się.
– O rany… Przecież ktoś nam się nieustannie ładuje do szopki, no! WIDZI JĄ!
Zmarszczyłam brwi i mruknęłam:
– Nie irytuj się… Wygląda na to, że niedokładnie je rzuciłeś.
– Nie! – prawie krzyknął. – Wiem, że są prawidłowe! No więc?
Pokręciłam głową na znak, że nie wiem.
– Ponieważ one działają na ludzi. I większość zwierząt. Chyba, że jakieś zwierze jest czarnomagiczne i widzi przez takie osłony mimo wszystko…
Zawiesił głos, bym mogła zastanowić się nad jego słowami. Coś kliknęło w moim mózgu i ciarki przeszły moje plecy.
– Ty sugerujesz, że…
– Ten stwór włazi nam do przybudówki! – zawołał, zaskoczony. – Tyle, że nie wiem, po co.
– Już ci mówiłam, że tam nic nie ma – szepnęłam, przerażona faktem, że ta zmora przebywała tak blisko nas.
– Taa… – burknął z rezygnacją. – Mówiłaś, że…
Jego oczy bardzo powoli wyszły z orbit, by z powrotem do nich wrócić, jednakże inicjując zwyczajowe dla Syriusza mrużenie ich od dołu. Nawet się lekko uśmiechnął. Wyglądał, jak dzieciak, który ze stoickim spokojem zdaje sobie sprawę, że „mój plan wysadzenia połówki szkoły jest genialny…”. Trochę przerażał mnie w tamtym momencie.
– Już wiem… – wydusił z siebie z lekkim zdziwieniem, jakby było to dziecinnie proste, by dostrzec rozwiązanie. – Już wiem! Remus mi…
Nagle z wolna jednak jego twarz przybrała przerażony, sparaliżowany wyraz. Jednomyślnie ze mną zresztą.
– Remus… – szepnęliśmy naraz i rzuciliśmy się ku domowi.
Po kilku chwilach wpadliśmy do domku. Syriusz syknął jakieś przekleństwo i runął jak długi, wywracając się o jedną z nóg stołu, leżącą przed wejściem. Bo cały stół leżał wywrócony gdzieś nieopodal.
W moich oczach zaszkliły się łzy. Taboreciki leżały kompletnie rozwalone, nie wspominając o stole. Skorupy misek walały się na podłodze, dywan się podarł…
Na łóżku Remusa spoczywała jedynie zbełtana pościel.
– REMUS?! – krzyknęłam, a łzy potoczyły się po mojej twarzy obficie. Wyleciałam na zewnątrz, na środek placyku i wrzasnęłam, ile sił w płucach:
– TY DIABLE! ZWRÓĆ MI MOJEGO BRATA!!!
Cisza. Tylko echo odbijało się jeszcze chwilę w powietrzu.
Osunęłam się na kolana, łkając.
– Weź mnie, zamiast niego… – błagałam, kryjąc twarz w dłoniach.
Potworny ból brzucha pozbawił mnie tchu. Położyłam się na ziemi i zwinęłam w kłębek, czekając na śmierć. Jeżeli Remus miał umrzeć, ja także chciałam umierać. Nikt nie mógłby mi go zastąpić, nigdy. Bez niego nic nie miało sensu.
Syriusz przyszedł, w oczach miał łzy. Już po chwili przytulałam się do niego i płakałam ile mogłam. Nigdy tak się nie czułam. Nigdy. Nawet, jak zginęli mi rodzice.
– Zabij mnie! – poprosiłam przez łzy. – Remus nie żyje…
– Żyje, nie mów tak! Uratujemy go! Teraz już wiem, jak!
– Nikogo tak nie kocham, jak jego. Jeżeli on nie żyje…
Nie mogłam mówić dalej. Syriusz zaprowadził mnie do chatki i postarał się zrobić jedyną różdżką porządek.
Gdy już się uspokoiłam, na dworze było zupełnie ciemno. W chatce panowała cisza.
– I co? – zapytałam wilgotnym tonem Syriusza, który siedział na posłaniu naprzeciw i ukrywał twarz w dłoniach. Rozczapierzył dwa palce i jedno oko błysnęło do mnie spomiędzy nich.
– Wiesz, jak tam się dostać, prawda?
Kiwnął głową, zdecydowany, by działać.
Poszliśmy zatem do przybudówki. Syriusz podszedł do pnia i spróbował go ruszyć bezskutecznie z miejsca.
– I co? – spytałam.
– Patrz…
Na bokach pnia dostrzegłam podobne rysunki, jakie widziałam na skale tego pamiętnego dnia, którego zaatakowała mnie chimera.
Spojrzał na mnie w stylu „A nie mówiłem?”.
– Ale nie chce się ruszyć… – zauważyłam.
Syriusz uważnie zlustrował powierzchnię pnia, po czym rozgorączkowany wybiegł. Po chwili wrócił z ostrym kamieniem. Począł rąbać nim tam, gdzie zwykle kładzie się szczapki.
Rozległ się jakiś podziemny zgrzyt, po czym pień odjechał w bok, ukazując pionowy wylot jakiegoś oświetlonego czerwienią kamiennego szybu. Wyglądał, jak okrągły komin.
– Skąd wiedziałeś? – zapytałam z podziwem, gdy kucnęliśmy na jego krawędzi.
– Po primo, wyobraziłem sobie, że jestem ostrodziobym stworem. Musi mieć jakiś sposób tajnego otwierania. Po secundo, na pniu nie ma jedynie bruzd po siekierze. Są także dziwne, stożkowe wgłębienia.
– Jesteś genialny…
Zerknął na mnie z lekkim uśmiechem, jego twarz podświetliło od dołu czerwone światło panujące na dole.
– A jak się domyśliłeś, że to tu?
– Coś tu nieustannie skrobało, a że tkwi tu jedynie ten pieniek, to nie było zbyt trudne, by powiązać go z tym wszystkim…
Szybem dolatywały do nas dziwaczne, dudniące odgłosy. Przeszły mnie ciarki.
– Kto by pomyślał… – Pokręciłam głową i dalej kucaliśmy, nie robiąc żadnych manewrów. – Pod naszym nosem…
– Nie wiem, jak ty, ale ja teraz nie mam wcale ochoty tam złazić! – parsknął.
– Ja też nie… – przyznałam.
– Dobra, czas nagli…
Oparł stopy w jakichś wgłębieniach i począł złazić w dół. Obserwowałam z góry jego czarną głowę, dopóki nie uniósł twarzy do góry.
– Schodzisz teraz, czy ja mam najpierw… ?
– Schodź, schodź… Poczekam… Chyba byś nie chciał mną oberwać, jakby mi się omsknęła noga, nie? Tylko jak już zejdziesz, to daj mi znać…
– Jakby co, to cię złapię… – zarechotał i wznowił wędrówkę w dół.
W końcu czerwień całkowicie go wchłonęła. Przechodziły po mnie ciarki, gdy zdałam sobie sprawę, że stwora może nie być tam, na dole, tylko gdzieś na wyspie. I zaraz wróci, wejdzie do szopki… A Syriusz, daleko stąd, ma jedyną różdżkę… Wolałam nie wskakiwać na łeb na szyję do szybu.
Usłyszałam z dołu stłumiony krzyk:
– Dobra!…
Z duszą na ramieniu i trzęsącymi się rękoma wlazłam do komina i zaczęłam szukać wgłębień.
W szybie panowała nieprzyjemnie wysoka temperatura. Skały były zwietrzałe i kruche a ja wciąż miałam wrażenie, że stwór patrzy na mnie z góry przez malejące, okrągłe okienko na świat.
Podróż w dół trwała wyjątkowo długo, zbyt długo. W końcu trzęsące się kończyny oderwały się od skały, a ja zeskoczyłam ze ściany kilka cali nad ziemią. Napięte mięśnie nóg puściły, co zaowocowało stratą równowagi. Na szczęście Syriusz złapał mnie mocno wpół i zamarliśmy, nadsłuchując.
Przed nami rozpościerał się wylot kamiennego korytarza o niskim stropie. Jego końca nie można było dostrzec, ginął w czerwieni. Dochodziły stamtąd dziwaczne odgłosy od czasu do czasu. Coś jakby uderzenia młota. A może echo tak to zniekształcało?
Syriusz puścił mnie, wymieniliśmy wymowne spojrzenia, uśmiechnął się, by dodać mi otuchy, po czym z wolna ruszyliśmy korytarzem, trzymając się blisko ściany.
Straszliwie się bałam, zerkając nieustannie nerwowo przez ramię. Korytarz zdawał się nie mieć końca, nasze kroki odbijały się dudniącym echem od kamiennych ścian. Chwilami modliłam się, żeby rzeczywiście nie miał końca…
Syriusz, jakby czytając w moich myślach, mruknął zachęcająco:
– Ej! Jeszcze nie takie przygody cię czekają…
Wreszcie stanęliśmy u wylotu korytarza. Naszym oczom ukazała się bardzo wysoka, wielka… no właśnie, co? Grota, jaskinia… Jej strop ginął w czerni, panowała wysoka temperatura, pochodzenia której nie mogliśmy w żaden sposób zrozumieć. Syriusz zmarszczył brwi.
Na drugim końcu majaczył topornie wyciosany portal. Wolno udaliśmy się w tamtym kierunku, uważnie nadsłuchując. Prócz dziwnych dźwięków, odbijających się echem od ścian, nie zarejestrowałam niczego podejrzanego. Panował niezwykły spokój i cisza. Ale to jeszcze bardziej napełniało mnie paraliżującym strachem. Pomyślałam, że jeżeli coś nagle wyskoczy zza węgła, to dostanę zawału. Jednakże nic się nie działo, jaskinia wciąż wpędzała mnie w chory spokój i poczucie bezpieczeństwa.
Przeszliśmy przez kamienny łuk. Na lewo biegły strome, wyciosane schody w dół, a za nimi zakręt w lewo, ginący za ścianą. Ogarnęła mnie paranoja. W poprzedniej jaskini chociaż była przestrzeń, a tu? Ciasne korytarze…
Zagłębialiśmy się coraz bardziej w kompleks korytarzy i zawiłości, nie wydając pary z ust. Obracałam głowę na prawo i lewo, ale nic się nie działo. Lustrowałam dziwaczne, zamurowane wnęki. Ciekawe, co w nich zamurowano?
– Dziwne, nie? – szepnęłam do Syriusza. – Prawda? Syriusz… ?
Spostrzegłam, że nie było go ze mną. Z przerażeniem rzuciłam okiem naokoło, ale zaraz wydałam westchnięcie ulgi: po prostu, Syriusz zatrzymał się kilka kroków za mną i zaglądał przez jakieś drzwi. Podeszłam do niego. Żołądek podjechał mi pod samo gardło.
W komnacie o wyjątkowo małych rozmiarach leżały kości: małe, duże, długie i krótkie, zwierzęce i… ludzkie.
Wolno weszliśmy do środka. Myślałam, że zwymiotuję.
– Czy myślisz, że to mogą być… ich kości? – spytał słabo Syriusz.
Nie odparłam, bo nawet nie chciałam dopuścić takiej opcji do świadomości.
– Dobra, wracajmy… – szepnął.
W miarę spokojnie wyszliśmy.
Rozległ się klekot i jedna z czaszek, kopnięta niechcący butem Syriusza, wytoczyła się na korytarz. Brzmiało to zdecydowanie za głośno.
– Cicho! – skarciłam go. – Bo…
Straszny łoskot zagłuszył dalszą część. Na naszych oczach zamurowane dotąd nisze doczekały się wielkiego otwarcia. W chmurze pyłu, która napełniła momentalnie korytarz zaczęłam dostrzegać poskręcane ręce, nogi i twarze… tyle że bez gałek ocznych i z wyschniętą na wiór, obkurczoną skórą.
Widok zbliżającej się z wolna armii martwych ciał na pewno nie był krzepiący.
– Matko, Syriuszu… – wydusiłam i przywarłam do niego. – Zrób coś… błagam!
„Gdybym tylko miała różdżkę”, przeszło mi przez myśl.
Łapa powalił najbliższego zaklęciem Relashio, jednak stwór wstał i z wolna ruszył ku nam, wyciągając ręce do przodu i powłócząc nogami. Tu i ówdzie rozlegało się warczenie i jakiś niski, dudniący bulgot. Syriusz oniemiał. Ku nam tłoczyły się nowe stwory, nie było drogi ucieczki…
Wyrwałam mu różdżkę i, myśląc, że to jedyny sposób, krzyknęłam:
– Incentio Maxima!
Potężny, huczący płomień, długi, jak smoczy ogień, uderzył w mur stworów. Kilka od razu stanęło w płomieniach niczym żywe pochodnie, niektóre padły od ognia, dogorywając na ziemi. Wolno ruszyłam do przodu, by ogień strawił wszystko, co się rusza, poza Syriuszem i mną. Wkrótce u naszych stóp słał się dywan z poskręcanych, zwęglonych ciał. W powietrzu unosił się obrzydliwy smród smażonego mięsa. W korytarzu już nic się nie ruszało, za wyjątkiem krematoryjnego dymu i migoczącego żaru.
– Genialnie! – szepnął Syriusz. – Tylko żeby huk nie zwabił jakichś sił wyższych…
Przykucnęliśmy w ciemnym kącie ślepej uliczki, by czekać na odzew. W tym czasie ponuro lustrowaliśmy nieruchome ciała. Miałam takie nieprzyjemne przeczucie, że zaraz się podniosą.
– Dobra, chyba teren czysty… – mruknął Łapa po pewnym czasie.
Teraz to dopiero był stres! Przechodzenie nad ciałami i wyobrażanie sobie, że któraś ręka zaraz zaciśnie się kurczowo na twej kostce u nogi nie należało do najprzyjemniejszych przeżyć. Jednak dotarliśmy do punktu wyjścia po pewnym czasie, tym razem starając się iść wyjątkowo dyskretnie.
Udaliśmy się w inną stronę i po pewnym czasie dotarliśmy do kolejnego pomieszczenia, o czarnym stropie i gigantycznych rozmiarach. Było całe z gładkiego kamienia, naprzeciw nas majaczył ołtarz ofiarny. A wysoko nad nami…
– Co to? – szepnął zaskoczony Syriusz.
Zobaczyliśmy ledwo dostrzegalne w mroku panującym przy sklepieniu zarysy dziwacznych, podłużnych obiektów. Były czarne i wyglądały jak śpiące nietoperze.
– To te stwory… One śpią… – wykrztusiłam z siebie ze strachem.
Syriusz z najwyższą ostrożnością stanął pod nimi i uniósł głowę do góry, wyglądając, jak małe dziecko obserwujące ze zdziwieniem samolot.
– To nie stwory – stwierdził po chwili. – To kokony.
– Kokony?! – Zemdliło mnie na samą myśl, co mogłoby w nich być. Takie aż nazbyt ciche, czające się gdzieś w mrokach ziemi, zastygłe w bezruchu…
Było ich chyba cztery. Przynajmniej tyle naliczyłam.
Syriusz bez zastanowienia uniósł wymownie różdżkę, by strzelić w najbliższy kokon jakimś czarem. Gwałtownie złapałam go za nadgarstek.
– Co jest? – spytał, marszcząc brwi.
– Dlaczego celujesz w to różdżką?
– No bo… Nie wiem, powinniśmy chyba to zabić…
– A jak to jakieś paskudztwo, które tylko rozjuszysz? – jęknęłam.
Syriusz przygryzł wargi, przenosząc spojrzenie ze mnie na kokony.
– Przesadzasz. Powinniśmy przynajmniej je strącić… – Wzruszył ramionami.
– Po co?
– Ech, nie zaszkodzi sprawdzić, co w nich jest… – mruknął Łapa.
– Zaraz, chcesz grzebać w tych ohydnych, maziowatych kokonach?!
– Jeżeli jest tam coś wrogiego, to zaburzymy jego dojrzewanie. To chyba dobrze, nie?
– A jeśli jednak coś na ciebie wyskoczy ze środka?! Co może zrobić? – przeraziłam się.
– Powie: „Bu!” – zniecierpliwił się Syriusz. – Strąćmy, nie zaszkodzi. Mamy różdżki, a to coś jest niedojrzałe jeszcze… Inaczej by się wykluło.
Popatrzyliśmy w górę w milczeniu. Uspokoiłam się nieco.
– Strąćmy to, denerwują mnie już – mruknął Syriusz, ponownie unosząc różdżkę. Złapałam go za przegub. Spojrzał na mnie pytająco.
– Tam może być coś kruchego! Pomyślałam sobie… a jak to jest człowiek? Albo… nasi przyjaciele?
Syriusz wybałuszył oczy, po czym przeniósł zdumione spojrzenie w kierunku stropu i czarnych, milczących kokonów.
– Nasi przyjaciele? – skrzywił się sceptycznie. – W kokonach? Dlaczego?
– A dlaczego nie?
– Ech, w sumie… Nic mnie już tu nie zdziwi. Tak czy siak, sprawdźmy. Co proponujesz? – spytał z napięciem, wciąż lustrując uważnie obiekty.
– Wspiąć się do nich. I bez zrzucania można sprawdzić, co jest w środku. Tylko jak my się tam dostaniemy? – westchnęłam do siebie, nie spuszczając wzroku z kokonów. Syriusz lustrował różne powierzchnie pomieszczenia, a w jego głowie okrytej czarnym włosiem formował się plan.
– Jakby ktoś wlazł na tamtą półkę… – szepnął i wskazał palcem wysoko położoną skalną wnękę. – A może jednak je zrzucić? Wejście na tamtą półkę nie wydaje się proste, a mógłbym strącony kokon złapać…
– Co ty. To może być tak ciężkie, że zrobi z ciebie placek.
Westchnął.
– Już nie wiem, co robić.
Zaległa cisza.
– A da się magią utkać jakąś… No nie wiem, pajęczynę?
Syriusz wzruszył ramionami, lecz po chwili plasnął się w czoło dłonią.
– My głupi!… Czary!
Parsknęłam na to i pokręciłam głową.
– Gimnastykujemy mózg, a wystarczy… Wingardium Leviosa!
Syriusz machnął różdżką w stronę najbliższego kokonu. Ten zmienił położenie, jakby w kierunku Syriusza ciągnęła go niewidzialna lina, ale pozostał przytwierdzony do stropu.
– Spróbuj jeszcze raz.
Syriusz ze zniecierpliwieniem zaczarował kokon ponownie. Efekt był taki, że tajemniczy obiekt jedynie zatańczył pod sufitem, lecz oderwać się najwidoczniej nie zamierzał.
– Dlaczego to nie działa? – warknął Syriusz i zaklął siarczyście.
– No nic – westchnęłam. – Pozostaje nam wrócić do planu z włażeniem na górę i sprawdzaniem zawartości kokonów bez zdejmowania ich.
– Świetnie.
– Dobra, włażę – mruknęłam, a za pasek wetknęłam różdżkę. – Tylko jak?
Nie miałam zielonego pojęcia, jak dostać się na górę.
– Chyba musisz porobić wgłębienia w ścianie. A może ja tam wejdę? – spytał Syriusz.
Bez słowa ruszyłam ku ścianie.
– Reductio – mruknęłam.
Powstało niewielkie wgłębienie, resztka skały upadła z delikatnym hałasem na ziemię. Poczęłam się wspinać, gdy wydrążyłam w skale kolejne trzy.
Sukcesywnie robiłam wgłębienia na ręce i nogi. Była to żmudna, długa robota. Miałam wrażenie, że półka wcale się nie przybliża. Starałam się nie patrzeć w dół, tylko wlepiałam oczy w odpadające fragmenty ściany.
Wreszcie, a zdawało się, że upłynęła wieczność, ległam plackiem na półce opanowując drżenie kończyn. Wychyliłam się zza krawędzi, by spojrzeć na Syriusza.Wlepiał we mnie milczący wzrok, co chwila rozglądając się naokoło nieco nerwowo.
Zorientowałam się nagle, że kokony są o wiele dalej, niż się wydawało. Ledwo mogłam dosięgnąć choćby do pierwszego z nich, ale tylko czubeczkami palców.
– A ja już myślałem, że spadniesz na ryjek! – usłyszałam z dołu, ale puściłam uwagę mimo uszu.
– Syriuszu, nie sięgnę!
– Spróbuj!
– Spadnę… Poczekaj! Incarcerus…
Wyczarowałam liny, które opadły przed moimi stopami na skalną półkę. Przymocowałam porządnie jeden koniec liny do skalnej wypustki za mną, przewiązałam się w pasie drugim końcem.
– Co ty robisz? – zakrzyknął z dołu Syriusz.
– Asekuruję się.
Stanęłam niebezpiecznie blisko krawędzi i wyciągnęłam maksymalnie ramiona w kierunku kokonu.
– MARY ANN?! – usłyszałam zaniepokojony krzyk z dołu. Zerknęłam za krawędź i aż jęknęłam.
W jaskini zaroiło się od obślizgłych, jadowicie żółtych stworów wielkości człowieka. Wyglądały, jak ludzie obdarci ze skóry. Szli wolno ku Syriuszowi, było ich chyba z dwudziestu, lub więcej. Wydawały okropne, chrapliwe, bulgoczące krzyki. „To musi być jakiś produkt nekromancji!”, przeszło mi przez myśl. Poprzednio zmumifikowane ciała wyłażące z wnęk, teraz żółtawe, animowane zwłoki, obdarte ze skóry…
– SYRIUSZU! RÓŻDŻKA! – wrzasnęłam. – ŁAP!
Wystawił ręce do góry, a ja cisnęłam ku niemu broń. Złapał ją bezbłędnie w jedną dłoń i miotnął ogniem prosto między oczy najbliższego. Uśmiechnęłam się i wpatrywałam z napięciem w jego samotną walkę.
– MARY ANN! – krzyknął. – Relashio! Och… UWAŻAJ!
– Co?!
Nie zrozumiałam go, dopóki nie poczułam podmuchu wiatru z prawej. Obejrzałam się, rejestrując jakiś syk.
Obok mnie na półce stał uskrzydlony stwór. Nie zważając na pożogę na dole, zbliżał się do mnie. Poderwałam się na równe nogi. Cholera!…
Zanim ktokolwiek (nie wyłączając mnie samej) cokolwiek pomyślał lub uczynił, ja wzięłam rozpęd i skoczyłam ku kokonowi, rozpaczliwie się go łapiąc i wspinając po nim wyżej, by nie spaść. W kompletnym szoku i zupełnej obojętności względem zawartości kokonu oplotłam go mocno ramionami i nogami. Stwór rozwinął skrzydła, wrzasnął przeraźliwie i podleciał do mnie, atakując pazurami długimi na kilkanaście cali. Kopnęłam go z całej pary, odleciał na chwilę wrzeszcząc, a potem ponowił atak na kokon, tym razem od drugiej strony i to z taką mocą, że nas rozhuśtało. Rozległo się głośne CHRUP! i kokon oderwał się od sklepienia…
Runęłam z nim ku kamiennej podłodze, lecz poczułam ostre szarpnięcie w pasie i zorientowałam się, że przecież przepasałam się liną kilka chwil temu.
Dyndałam z ciążącym okrutnie kokonem w objęciach w połowie drogi na glebę i to jeszcze do góry nogami, więc wcale nie uśmiechała mi się walką z bestią. Lecz jej chyba tak, bo zaatakowała mnie, łopocząc wściekle nietoperzymi skrzydłami. Kokon zaczął się rozpadać, wyciekał z niego cuchnący, żółtawy płyn… Myślałam, że zwymiotuję. W pewnym momencie z poszarpanego kokonu wysunęło się coś obślizgłego i pacnęło mnie w twarz, smarując cieczą. Była to bezwładna, blada, opuchnięta ręka…
Zakręciło mi się w głowie, a żółć podjechała do gardła. Przerażona tym, co zamierzałam zrobić i wciąż kopiąc stwora, rozprułam część kokonu. W środku, jak podejrzewałam, była głowa.
W tym momencie kokon zupełnie się rozwalił i runął w dół. Ale mnie wystarczyła sekunda, by wiedzieć, kto to był. Ze złością odwinęłam celnego, zdrowego kopa stworowi, prosto w oko. Poczułam, że wypłynęło. W istocie, stwór wrzasnął z potwornego bólu, zaczął zataczać kręgi ku ziemi.
Odwinęłam głowę, by spojrzeć w dół i wlepiłam wzrok w kokon i Remusa, leżącego w jego szczątkach. Oby żył…
Stwór chyba szykował się do kontrataku, ignorując Syriusza zmagającego się z armią ożywionych ciał. Do głowy przyszedł mi pewien pomysł.
Z najwyższym trudem, wspięłam się na górę po linie, po czym przedostałam się na drugi kokon. Stwór już wzbił się w powietrze.
Rozprułam czarną materię i otarłam twarz trzęsącymi się ze strachu i wysiłku rękoma. Nie, to Peter… Odrzucił mnie jego widok. Wyglądał dwa razy gorzej niż Remus. Był pomarszczony i jakby zjełczały. Starając się nie wyobrażać sobie Lily, przeskoczyłam na drugi kokon. Poczułam okropny ból w nodze…
– Auu!!!
W oczach zaszkliły mi się łzy, bo oto potworny dziób rozharatał moją nogę. Próbowałam ją wyszarpnąć, skutek był jeszcze gorszy. Zamachnęłam się drugą i kopnęłam go w szyję. Puścił, chyba się krztusząc. Ja straciłam nieco równowagę i osunęłam się po kokonie w dół, krzywiąc z bólu twarz. Rozszarpałam kolejny kokon na wysokości piersi. Bingo, to James, poznałam jego sweter. Szybko, tracąc uścisk i zsuwając się w dół, poczęłam przeszukiwać jego kieszeń, kątem oka widząc zbliżający się czarny, uskrzydlony pocisk. Namacałam drewno i huknęłam sekundę później:
– Confundus!
Potwór oberwał między oczy, wpadł z całym impetem na Petera, po czym obaj spadli, powalając kilka żółtych ciał pod sobą.
Zaczęłam gramolić się wyżej, wsłuchując się w bojowe wrzaski Syriusza. Kokon jednak był już dostatecznie rozwalony, toteż chwilę potem poczułam lekkie szarpnięcie w dół, a w następnej chwili ja i James runęliśmy, lądując na animowanych ciałach i rozkwaszając je. Uniosłam się z krwawej mazi, zmieszanej z żółtą cieczą z kokonu Jamesa. Obdartych ze skóry potworów zostało tylko trzy sztuki, reszta leżała na ziemi, w znacznej części zwęglona lub poszatkowana, zapewne Sectumsemprą. Unosił się swąd spalenizny. A Czarny, cały zakrwawiony, spocony i naprawdę czarny, walczył mężnie z małą grupką. Remus i Peter leżeli wśród pozostałości po kokonach, a stwór… no właśnie, stwór zniknął.
– Syriuszu… – wyszeptałam, bo wydało mi się bardzo istotne, by mu to powiedzieć. Zamiast tego położyłam głowę na piersi Jamesa, na którym leżałam. Jego serce biło, bardzo wolno… nie można dopuścić, by Lily kisiła się tam na górze dłużej…
Odkaszlnęłam krwią i spróbowałam się podnieść. Noga odmówiła mi posłuszeństwa, więc ległam znów na ziemi.
Syriusz powalił ostatniego z przeciwników, dysząc ciężko, po czym, w idealnej ciszy z wolna ruszył ku mnie.
– Mary…
Ale nie dane mu było skończyć. Z góry rozległ się świst, z boku coś śmignęło, Syriusz zniknął. Stwór wyniósł go wysoko pod sklepienie jaskini i zrzucił z wysoka. Czarny legł w oszołomieniu przy ołtarzu i nie ruszał się.
– NIE! – krzyknęłam. – REDUCTIO!
Zaklęcie chybiło, krusząc wysoko jedną z kamiennych ścian. Jeden potężny odłam skalny zniszczył ołtarz ofiarny.
Syriusz wstał i złapał się stołu. Stwór zbliżał się ku niemu powoli. Próbowałam na leżąco wycelować w niego czymś, ale ręka tak mi się trzęsła, że nie trafiłabym.
Syriusz nagle dostrzegł coś, co leżało na drugim końcu ofiarnego stołu, w akcie przypływu energii wskoczył na niego, kopnął okutym butem stwora w czaszkę, po czym chwycił przedmiot. Dostrzegłam, że błysnęło jakby ostrze.
Stwór, wyjąc z bólu, rzucił się na niego, lecz Syriusz zamachnął się i ciął na odlew. Trafił w krtań. Rozległo się okropne rzężenie. Łapa wrzasnął i ponowił atak, by pogłębić ranę. Po czterech ciosach potwór upadł na ziemię, dziób zaklekotał o kamienną podłogę. Ocean czarnej krwi oblał Syriusza, wyżerając dziury w ubraniu i ciele. Jęknął z bólu i osunął się na stół. Czarna krew, dymiąc jeszcze, zalewała posadzkę.
Panowała absolutna cisza.
Leżeliśmy w bezruchu chyba z pięć minut.
– Ferula – mruknęłam na swoją nogę. Obwiązała się bandażem. Z trudem wstałam i podeszłam do Syriusza. Leżał z zamkniętymi oczami, dysząc ciężko, a w ręce ściskał kurczowo rytualny nóż, długi na kilka cali. Z ust ciekła mu krew.
Ogarnęła mnie nagle wielka ulga. Pokonaliśmy stwora! Ale… to może nie koniec. Może bestia była jedynie sługą czegoś straszliwszego, potężniejszego? Może przylecą zaraz następne czarne upiory? Kto przeprowadzał tu praktyki nekromanckie, animował zmarłych i obdzierał ludzi ze skóry? Nagle wyspa wydała mi się jedynie dachem dla zamieszkujących podziemne czeluście demonów i stworzeń…
– Syriuszu, musimy stąd uciekać! – szepnęłam.
Wstał, trzymając się za ramię.
– Jeden z tych żółtych mnie ukąsił – wytłumaczył. Podeszliśmy jednomyślnie do Petera, który leżał najbliżej.
– Żyje? – spytał.
Przyjrzałam się Glizdkowi. Nieznacznie poruszała mu się pierś.
– Taa… Podejrzewam, że Remus także żyje. Ale co z Lily?
Zerknęliśmy na kokon u góry. Syriusz zaczął wspinać się po ścianie z mozołem, a ja klęknęłam przy Remusie. Szybko wyjęłam go z kokonu i otarłam go z cuchnącej cieczy najlepiej, jak umiałam. Zakasłał.
– Co… jest…?
Rozchylił powieki, a mnie zalała nieopisana radość.
– Meggie… – mruknął jakby z ulgą. – Gdzie jest to…
– Nie żyje. Syriusz go zabił.
Remus podniósł się i zachwiał.
– Nie czuję nóg – stwierdził.
Tymczasem ze stropu spłynęłam lina, po której zjeżdżał Syriusz z Lily przewieszoną przez ramię. Remus zachwiał się znowu i runął na mnie. Przytrzymałam go mimo problemów z nogą.
– Oż w mordę… – skomentował krótko wygląd Lily, gdy odzyskał równowagę. W istocie, było to trafne podsumowanie. Lily była bardzo wychudzona i zapadła w sobie, ale jednocześnie opuchnięta. Włosy zlepiły się w jedną bryłę, ciało sflaczało, do tego zrobiło się jakby rozmiękłe, co wyglądało dość osobliwie. Z nabrzmiałych ust wypływała ciurkiem czarna ciecz.
Syriusz ze zrozpaczoną miną położył ucho na jej piersi.
– Jej serce bije tak wolno, że prawie nie jestem w stanie go wyłapać…
– Musimy szybko stąd uciekać, póki jeszcze możemy! – Rozejrzałam się trwożnie. Było zbyt cicho.
Wśród krwawej paćki udało nam się wygrzebać różdżkę, a za jej pomocą przywołaliśmy drugą, porzuconą samotnie gdzieś przy ścianie.
– Dobrze, że chociaż nasza trójka jest przytomna! – ucieszył się Remus. – Łatwiej ich weźmiemy.
– Z czego dwoje z nas ma problemy z chodzeniem. Pocieszające – burknął Syriusz.
– To co robimy? – spytałam.
– Chłopaków na nosze! – zadecydował Remus. – Już od dawna wiedziałem, że prędzej, czy później na nich wylądują…
– A jak różdżka nam będzie potrzebna? Spróbujmy ich obudzić. Chociaż jednego…
Ale okazało się to zbędne, bo oto rozległ się jęk, mogący należeć wyłącznie do Jamesa:
– Nie mam ciała! Matko, to nie sen, mam samą głowę!
Podbiegłam doń i podniosłam go. Natychmiast się ugiął i upadł, jakby był z gumy.
– Tylko mi nie mów, że trzeba cię będzie nieść! – warknęłam, udając złość. Popatrzył na mnie cielęcym wzrokiem.
Syriusz chwycił Lily, ja przytrzymałam Jamesa, a Remus wyczarował nosze dla Petera. Drugą różdżkę miał Syriusz.
– Dobra, a teraz szybko, do wyjścia – mruknął. – W zgranej grupie, razem.
– Właśnie, trzymajmy się kupy, bo kupy nikt nie tknie – skomentował James, starając się rozluźnić atmosferę.
Łatwo powiedzieć, gorzej zrobić. Wędrówka korytarzem okazała się wyjątkowo żmudna. Syriusz, niosący Lily na rękach, szedł z przodu w jakimś konkretnym tempie. A reszta? Za nim kuśtykałam ja, trzymając w objęciach jeszcze mniej sprawnego Jamesa, który straszliwie mi ciążył. Za nami telepał się na zwiotczałych nóżkach Remus, lewitujący nieprzytomnego Peta na noszach.
Syriusz, zniecierpliwiony naszym ultraszybkim tempem, odwrócił się do nas i parsknął:
– He he. Stado kalek!
– Nie bądź taki mądry! – prychnął James, urażony nazwaniem go kaleką. Tak się zatracił w obrażeniu, że wyrżnął w ścianę. – Uch… Ty też byś poruszał się jak emeryt, gdybyś tyle czasu kis się niczym ogórek w mazi.
Za nami rozległo się dziwne echo, coś jakby dudnienie w odległych partiach korytarzy. Wszyscy zatrzymali się, wstrzymując oddech i nadsłuchując. Na twarzach zalśnił pot, wymienialiśmy przerażone spojrzenia. Nic… a potem długi ryk i odgłos miarowych, dudniących uderzeń. Brzmiały dziwnie regularnie, coraz głośniej…
– Coś się zbliża – wysapał Syriusz. – Chodu!
Najszybciej, jak mogliśmy, ruszyliśmy do przodu. Tak trudno było mi iść, noga bardzo dokuczała. Odgłos wydawał się dźwięczeć wszędzie, obijał się o ściany, coraz bliżej i bliżej…
Wielką ulgę poczuliśmy, gdy stanęliśmy przy wylocie na powierzchnię.
– Najpierw może trzeba wnieść Lily, nie? – mruknął z lekką paniką w głosie Syriusz. Perspektywa tego, że jest jedynym zdolnym wspiąć się samodzielnie napawała go chyba paranoją.
– Tak, najpierw Lily… Nie, Remusie? Remus?!
Teraz dopiero zorientowaliśmy się, że Remusa i Petera z nami nie było.
– Musieli zatrzymać się po drodze… – stwierdził Syriusz aż nadzwyczaj spokojnym głosem.
Serce stanęło mi na chwilę. I co teraz?! Mamy po nich wracać… Prosto w objęcia nieznanego zła…
Znowu długi, niski ryk.
– Wespnij się z Lily, ja pójdę po nich – powiedziałam i położyłam grzecznie Jamesa pod ścianą. Był blady na twarzy. Syriusz jak najszybciej wziął się do roboty. Musiał jeszcze zdążyć wrócić po Jamesa i po nas.
Zostawiłam wspinającego się Czarnego z Lily na plecach, oraz przerażonego Jamesa, leżącego bezbronnie pod ścianą, po czym ruszyłam szybko, kuśtykając.
Trzeba się śpieszyć. Nie wiadomo, kiedy ich zgubiliśmy.
Korytarz w lewo, w prawo, znów w lewo… A dudnienie rozbrzmiewało coraz bliżej, podobne do uderzeń w jakiś gigantyczny bęben…
– Remus! – krzyknęłam, bo oto dostrzegłam go, skręcającego się w wysiłkach i próbach podniesienia się z ziemi. Widocznie musiał się przewrócić z pośpiechu. Peter leżał na swych noszach nieopodal, nieświadomy niczego.
– Meggie! – sapnął Remus. – Już myślałem, że po nas…
– Dlaczego nie krzyczałeś za nami?!
– Krzyczałem, tylko dudnienie chyba zagłuszyło…
– Nieważne. Uciekajmy stąd.
Szybko go podniosłam i pomogłam mu iść, lewitując jednocześnie Petera. Ruszyliśmy z powrotem, a ja modliłam się o to, by przypomnieć sobie drogę powrotną. Odgłos kroków towarzyszył nam bez przerwy, dudniąc w naszych umysłach. Czasem cichły, jakby właściciel węszył, w którą stronę udał się jego cel…
Dobrnęliśmy do Syriusza po pewnym czasie, gdy dudnienie było wyjątkowo głośne. Rozlegały się też niedaleko dziwne fuknięcia i niskie warczenie.
– Szybko! – Syriusz podbiegł do nas. – Wylewituję Petera do góry.
Patrzyliśmy z Remusem, jak Peter znika w górze, lecąc pionowym szybem ku wolności.
– Dobra, teraz Remus! – zadecydowałam, obracając się nerwowo.
– Nie, najpierw ona! – uparł się Lunatyk.
– Ja nigdzie nie idę. Moje ostatnie słowo.
Syriusz westchnął i pomógł Remusowi we wspinaczce.
To było straszliwe. Siedziałam przerażona do ostatnich granic pod ścianą, wsłuchując się w odgłosy, zdawać by się mogło zza węgła. A Syriusz i Remus mozolnie wspinali się ku górze.
Czekanie było okropne. Gorsze, niż gorsze.
Jednakże Syriusz zeskoczył wkrótce i podbiegł do mnie.
– Szybko, nie ma czasu do…
Ale jego wypowiedź zagłuszył potężny ryk. Na tle czerwonej łuny panującej w korytarzu zamajaczył monstrualny, czarny kształt…
– SZYBKO!
Bez wahania wziął mnie na barana i podszedł do szybu.
– Tylko się trzymaj mnie mocno!
– Nie utrzymasz mnie!
– Zakład?! – warknął i rozpoczął wędrówkę ku górze.
Od ścian szybu odbijał się echem straszliwy odgłos, wydawany przez nieokreślone zwierzę na dole. A my wolno przemieszczaliśmy się ku powierzchni. Bałam się zerkać w dół.
Syriusz dobrnął wreszcie do szopki. Jak dziwnie było ją zobaczyć! Jakbyśmy opuścili ją zaledwie dwie minuty temu…
Puściłam Syriusza i ległam plackiem na podłodze, podobnie jak leżała reszta. Jedynie Łapa stał na nogach, bo zamierzał zablokować tunel. Gdy już to uczynił, zaległa cisza, mącona westchnięciami ulgi.
Nagle zatrzęsła się ziemia. Jej powierzchnia poczęła pękać…
– W NOGI! – wrzasnął Remus.
Szybko się pozbierali ci, co mieli czym i pospiesznie opuściliśmy szopkę, lewitując Petera i taszcząc bezwładną Lily. James, rzecz jasna nie mógł iść o własnych siłach, więc mu pomagałam.
– Musimy się oddalić. Czym prędzej! – krzyknęłam, przekrzykując wrzawę towarzyszącą pękaniu ziemi. Potężny, niewyobrażalnie głośny ryk rozdarł ciemność.
Nawet nie zauważyliśmy, kiedy dotarliśmy do miejsca, w którym się pojawiliśmy po raz pierwszy: do gaiku oliwnego.
Rozlegały się tu i ówdzie ciche tąpnięcia oliwek o podłoże, gdyż cała wyspa się trzęsła.
– MUSIMY OPUŚCIĆ WYSPĘ! – krzyknął z paniką Syriusz. Zatrzymaliśmy się.
– Nie ma stąd ucieczki, przecież wiesz! – odwrzasnął doń Remus.
– Myślałem o… stworzeniu świstoklika… – rzekł Syriusz i przygryzł wargi.
– CO?! Przecież nie wiesz, jak! To niebezpieczne!
– Znam inkantację! – Syriusz ściszył nagle głos. – Widziałem, jak ojciec to robił. Ale nie wiem, co dalej…
– Może pomyśl o miejscu, do którego chcesz transport – zasugerował James. – Jak w teleportacji! O rany, czy to…
Zboczem pagórka płynęła rozgrzana, gęsta, płonąca substancja…
– Ożeż, Syriuszu, pospiesz się! – poprosiłam. – Nic gorszego nas i tak nie spotka, najwyżej nie zadziała!
– Dobra, ale gdzie ten dziennik?! – krzyknął, rozglądając się rozgorączkowany. – Został przecież tutaj!
– Widzę go! – wrzasnął James. – Tam! Idź tam! Nie, nie w tę mańkę, Syriuszu!
– Och, żenada… – burknął poszukujący bezskutecznie dziennika Syriusz. – Accio dziennik!
Rozgotowana skała nieuchronnie zbliżała się ku nam, paląc po drodze wszystko. Skupiliśmy swe siły w kręgu.
– O Boże, to przecież może nas rozszczepić… – westchnęłam z przerażeniem.
– Przenieść na Grenlandię… – podsunął James.
– Osadzić na szczycie Uralu… Rozwalić na milion kawałeczków…
– Wysłać w niebyt. I tym podobne.
– Taa. A prócz tego ma moc wysłania nas do domu… – mruknął Syriusz, kładąc dziennik na ziemi. – Do rodziny… Ile zła w głupiej książce…
Zainicjowaliśmy ciszę, Syriusz odetchnął i zamknął oczy, skupiając się. Od lawy zrobił się niemiłosierny upał, wszystko oświetlało mętne, czerwone światło. Na czoło Syriusza wystąpiły krople potu…
– Portus – wyrzucił spokojnie z siebie po chwili milczenia. Dziennik rozjarzył się błękitnym światłem. Spojrzeliśmy po sobie w ciszy. Remus wziął Petera pod pachę. Syriusz objął Lily. James poruszył się niespokojnie, ale udawał ślepego. Obawa wisiała w powietrzu.
– Trzy cztery… TERAZ!
Naraz dotknęliśmy świstoklika. Serce waliło mi w piersi. Ufałam zdolnościom Syriusza, ale niebezpieczeństwo było na tyle duże, by się obawiać tego, co dalej.
Mknęliśmy obok siebie. Znikła czerwona poświata, potwory, noc.
Rąbnęłam z całej pary o drewnianą podłogę. Do nosa doleciał przyjemny zapach pieczystego.
– AAACH!!!
Nie otwierałam oczu. To takie sympatyczne, leżeć na ciepłej podłodze…
– Dorea?! – rozległ się nowy głos. Powalający zapach jedzenia podrażnił mój żołądek i zdałam sobie sprawę z całą mocą, że nie jadłam od rana. I że w zasadzie całe te tygodnie głodowałam. Hmm, schrupałabym teraz rogalika… Albo…

***

Do moich uszu doszły odgłosy krzątania się. Usiadłam na łóżku, obok siedział Remus. Koło kominka kucała postać w czarnej sukience.
– Nie za zimno, Remusie? – Odgarnęła pojedyncze marchewkowe sprężynki, które wymsknęły się z koka. Mama wstała i przyjrzała mu się z troską. Naraz zobaczyła, że oprzytomniałam.
– Och, moje dziecko! – krzyknęła i zbliżyła się szybko.
– Gdzie jesteśmy? – spytałam.
– W naszej sypialni. Niedawno z ojcem was tu przynieśliśmy. Nie wiem, czy wiesz, ale pojawiliście się raptownie w salonie Potterów.
– Uff, udało się… – odetchnęłam.
– Mamo, czemu nas nie szukaliście? – zapytał nagle Remus.
– Szukaliśmy – rzekła cicho mama. – My, rodzice Jamesa, rodzina Black pół Ministerstwa postawiła na nogi… Ale bez skutku…
– Ale przecież ojciec Jamesa wiedział, dokąd był świstoklik!
– Wzięto to pod uwagę. Niestety, z tego co mi opowiadał John, obszukano wysepkę Augón wielokrotnie, lecz was nie znaleźli. To by oznaczało, że świstoklik, który was tam wysłał, był wykonany błędnie. Panu Potterowi musiało się pomylić. Najłatwiej zrobić świstoklik myśląc o danym miejscu, a jeśli tam cię nigdy nie było, to trzeba znać współrzędne geograficzne. Najwyraźniej coś pokręcił.
– Namiar, a co z nim? – spytałam. – Sądziliśmy, że Ministerstwo wykryje, że używamy nielegalnie czarów poza szkołą…
– Z tego co mi wiadomo, nie sięga aż tak daleko poza Anglię – odparła mama. – A na pewno bym się nie spodziewała, żeby obejmował jakieś dzikie wysepki na Morzu Egejskim. Ale dość już, odpocznijcie. Ważne, że już po wszystkim i jesteście znowu z nami.
Wymieniłam z Remusem spokojne spojrzenia. Każde z nas wiedziało, co czuło drugie. Cóż za miły moment, po traumatycznych wydarzeniach i kilku dniach napięcia tak po prostu siedzieć spokojnie w łóżku obok ukochanego rodzeństwa, najedzonym, rozgrzanym i bezpiecznym.
Do pokoju wpadł tata. Dostrzegł, że się obudziłam i pocałował mnie w czoło.
– Właśnie rozmawiałem z Charlusem – wysapał po chwili do mamy.
– I? – Mama uniosła brwi.
– Ta biedna dziewczynka została osadzona w Mungu. Jej mugolscy rodzice zostali o tym poinformowani i Potterowie się nimi zajmą.
– Och, a Peter? – spytał Luniek.
– Zdaje się, że go docucili… W każdym razie wezwano matkę, bo zaczął płakać…
– Czyli nic mu nie jest – westchnął Remus.
– Która godzina? – spytałam szeptem brata.
– Chyba coś koło czwartej rano. Z trzy godziny temu podobno zmaterializowaliśmy się w salonie Potterów.
– A co z Syriuszem? – spytałam tatę.
– Pan Black zabrał go zaraz po tym, jak Charlus nas powiadomił. Ja wziąłem wtedy także was. Chyba ma się dobrze, nie wiem, rozmawiałem tylko z Charlusem przez kominek.
Poczułam falę ulgi. Znów byliśmy u siebie, w domu, w Epping, w Anglii… To cud, że świstoklik Syriusza nie nawalił.
– Który dziś dzień? – zapytałam.
– Dwudziesty trzeci lipca – mruknął tata, ale mama poprawiła go:
– Dwudziesty czwarty, John.
– Ach, racja…
– Byliśmy tam… trzy tygodnie… – wymamrotałam i wytrzeszczyłam oczy.
Tata wyszedł, a mama wyciągnęła z jednej z szuflad koperty.
– W międzyczasie przyszło to… – wręczyła nam listy, cała rozpromieniona.
Szybko rozpakowałam, a Remus zrobił podobnie. Serce mi stanęło, gdy zdałam sobie sprawę, co trzymałam.


WYNIKI EGZAMINU
POZIOM STANDARDOWYCH UMIEJĘTNOŚCI
MAGICZNYCH
         Oceny pozytywne:                   Oceny negatywne:
         wybitny (W)                        nędzny (N)
         powyżej oczekiwań (P)              okropny (O)
         zadowalający (Z)                   troll (T)

MARY ANN REA LUPIN OTRZYMAŁA:

         Astronomia                          P 
         Opieka nad magicznymi stworzeniami  Z
         Zaklęcia                            W
         Obrona przed czarną magią           P
         Wróżbiarstwo                        Z
         Zielarstwo                          P
         Historia magii                      Z
         Eliksiry                            W
         Transmutacja                        P
         Starożytne runy                     P
  
Uśmiechnęłam się do siebie, czując euforię. Wiedziałam, że eliksiry i zaklęcia poszły mi dobrze. Trochę zlekceważyłam opiekę, ale kit z tym. P z transmutacji… Kariera czekała!
– I jak tam, nieuku, u ciebie? – zaśmiałam się do Remusa.
– Jest git… – Wręczył mi list ze skromną minką. Od góry do dołu same „W”. Ze wszystkiego.
– Macie piękne wyniki! – Mama rozpromieniła się, gdy przejrzała listy.
Naraz zrobiło mi się dziwnie. Takie chwilowe oderwanie od przeżytych wydarzeń, sumy. Poczułam nagle, że chciałabym wrócić do szkoły. Jednocześnie znów w myślach widziałam skrzypiącą przybudówkę. Wzdrygnęłam się.
– Remus! Tak się cieszę, że żyję! Musimy to oblać! – parsknęłam i wyszczerzyłam się.
– Noo! Spraszamy naszych ziomów? – zapytał ze śmiechem.
– Co? – Ryknęłam śmiechem, manifestując odczuwaną radość z poczucia, że przeżyłam. – Skąd żeż znasz takie słowa? Ty?!
– Zgadnij… Ale, przecież Lily jest chora! – Posmutniał.
– To co, zaprosimy ZIOMÓW, a ją odwiedzimy w Mungu. Ale tylko we dwoje.
– Ej, zostawisz ich tu samych? – Zerknął na mnie z niedowierzaniem.
– No! W twoim pokoju. – Uśmiechnęłam się słodko.
– Nie ma głupich! Nie chcę potem przeczesywać pobliskich pół w poszukiwaniu żyrandola!
– A ja nie…
W tym momencie wszedł tata, bardzo czymś poruszony.
– Coś nie tak? – spytała milcząca od dłuższego czasu mama, która spoczywała na fotelu przy kominku i czuwała przy nas.
– Hmm, pan Black przed chwilą się ze mną kontaktował… – Przygryzł wargi.
– Czemu?
– Ten ich syn, Syriusz… Nie ma go. Zniknął. A z okna zwisa prześcieradło…

7 komentarzy:

  1. Cudny rozdział!
    Warto było czekać , tylko czemu urwałaś akurat w tym momencie !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedy nowy rozdział?

      Usuń
    2. Tu autorka :P
      Rozdział pojawi się wkrótce, mam nadzieję, że do piątku. Jest długi, ale z tego co pamiętam, niewiele w nim do poprawy, więc powinno pójść łatwo :)

      Usuń
    3. Niemoge się doczekać :)

      Usuń
  2. zawsze warto zaczekac :)
    no i sie wydostali :)
    a Syriusz uciekl od rodzinki co??
    no to czekamy na ciag dalszy :)
    aniloraK

    OdpowiedzUsuń
  3. Za każdym razem jak kończę rozdział nie mogę doczekać się kolejnego! Piszesz ciekawie i naprawdę nie łatwo oderwać się do lektur. Mam nadzieje że kolejny rozdział pojawi się już nie długo!

    Kate

    OdpowiedzUsuń
  4. Rozdział długi :D i swietny :D Syriusz i Maggie to po prostu bohaterowie, uratowali przyjaciół! :)

    OdpowiedzUsuń