Dziękuję za komentarze :)
Witajcie, dziewczyny! Oczywiście, że pamiętam Wasz blog ;)
Przepraszam za te przerwy w rozdziałach, to przez brak czasu i komplikacje w życiu osobistym. Następny jest krótki, może pojawi się jeszcze w tym tygodniu.
Miłego czytania!
„Panno
Lupin!
Proszę
udać się 17 listopada do lazaretu. Tam, codziennie, od godziny 6
wieczorem odbywać się będzie panny szlaban. Pielęgniarka sama
określi, jak jej się przydasz. Castor Nigellus Black”
– Mus
to mus – westchnęłam do siebie, chowając do kieszeni dzwonów
wiadomość od Blacka. W sumie, to dobrze, że tak się skończyło.
Mógłby mnie przecież wpakować za karę do czegoś na wzór
krajalnicy do szynki…
Pokonałam
ostatnie stopnie schodów, by znaleźć się przed wylotem jasno
oświetlonego korytarza do skrzydła szpitalnego. Panowała względna
cisza, o tej godzinie przesiadywano zazwyczaj w bibliotece lub pokoju
wspólnym. Mieszkańcy niektórych portretów smacznie chrapali.
Wkrótce
przekroczyłam próg szpitala i podeszłam do Pomfrey, która dawała
jakiemuś drugoklasiście coś do picia.
– O,
jesteś, Lupin… – Rozejrzała się. – Twoim zadaniem jest
opiekować się panem Goyle’em, leży na samym końcu po lewej...
I
wskazała mi jego miejsce pobytu. Zamarłam.
Wolno
podeszłam do obiektu moich zmartwień. Gregory Goyle leżał w
bezruchu, szczelnie okryty po same pachy. Muskularne łapska osiłka
spoczywały przy jego bokach, a na twarzy o grubych rysach nie było
widać żadnych emocji. Może dlatego, że pogrążony był w
głębokim śnie.
– Jest
nieprzytomny od kilku dni, niedługo powinien się ocknąć –
mruknęła do mnie pielęgniarka, gdy podeszła. – Jakby się
obudził, daj mu ten eliksir. Musisz kontrolować, czy oddycha.
Jeżeli przestanie, nasmaruj mu płuca tym…
Wskazała
na etażerkę przy łóżku, gdzie spoczywała sporych rozmiarów
butla i mały flakonik z eliksirem.
– Co
mam zrobić?! – zachłysnęłam się. – Nasmarować płuca?! Jak?
– Normalnie,
na zewnątrz, rękoma! – zniecierpliwiła się i odeszła do
dziewczyny, która bredziła coś pod nosem o tym, że widziała
wampira z Lasu. Na odchodnym pielęgniarka zawołała:
– Za
godzinę kończysz dyżur i cię puszczam wolno!
Podrapałam
się po głowie i usiadłam przy prawym boku napakowanego Ślizgona.
Wyglądało na to, że będę wpatrywać się w niego przez następną
godzinę. Git.
Zauważyłam,
że po czole Goyle’a spływały krople potu, lądując w jego
krótkich, ciemnych włosach, które przystrzygł na czubku tak, by
głowa wyglądała jak spłaszczona. Hmm, ciekawe, co mu się stało?
I dlaczego może przestać oddychać?
Postanowiłam
skorzystać z okazji i przyjrzeć się bliżej wrogowi. Jego twarz
niewątpliwie była średniej urody, choć bez przesady, mogło być
gorzej. Przypomniało mi się nagle, jak w czwartej klasie, w
styczniu, zaatakowali mnie Ślizgoni i wepchnęli do toalety. To on
mnie wtedy przytrzymywał. Niezbyt sympatyczne przeżycie.
Zerknęłam
na niego i zalała mnie odraza i nienawiść. Dupek. Przez niego
musiałam tu siedzieć, a on nawet mi nie podziękuje! Niech korzysta
z tego, że teraz śpi, potem będzie musiał powrócić do realiów
życia i znów będzie tym członkiem społeczności szkolnej, który
nikogo nie obchodzi. Równie dobrze mogłoby go nie być, nikt go nie
potrzebował, nikt nie zorientowałby się, że czegoś brakuje.
Dobrze mu tak! Zapewne nie ma także odwiedzających. Nie zdziwiłoby
mnie to.
Wpatrywałam
się w niego z zaciętą miną, a on wciąż niewinnie, spokojnie
oddychał, nieświadomy moich gniewnych myśli. W pewnym momencie
powoli zaczął robić się czerwony. Parsknęłam do siebie z
mściwością, wyglądał, jak świeża mielonka wołowa.
Z
wolna zmieniał kolor na sinofioletowy. Wyglądało to całkiem
interesująco. Przynajmniej coś się działo.
Wytrzeszczyłam
oczy, zaskoczona tym, że dopiero teraz się zorientowałam, CO się
działo.
– Pani
Pomfrey!!! – Ale pielęgniarka wyparowała. – Pomocy!!!
Z
ust Goyle’a poczęła wypływać piana. Bez namysłu chwyciłam
butlę, wylałam krem na dłoń, odkryłam osiłka do pasa i
rozsmarowałam maść w miejscu, gdzie powinny być płuca. Bleee,
owłosiona klata Goyle’a…
– Oddychaj,
palancie… – wydyszałam z przerażeniem.
Z
wolna jego szeroka pierś zaczęła unosić się w górę i w dół.
Odetchnęłam z ulgą. Było blisko…
„Cóż,
tłuku, jesteś mi coś winien”, przeszło mi przez myśl.
Przyjrzałam mu się uważnie, zastanawiając się, czy w przyszłości
ma zamiar znowu się dusić.
Opadłam
z powrotem na łóżko, wpatrując się w niedoszłego denata.
– Jak
tam? – spytała Pomfrey, gdy piętnaście minut potem przyszła.
– Jakoś.
Raz zaczął się dusić, ale teraz już wszystko gra…
– Biedaczek.
Cały czas ktoś musi przy nim czuwać, żeby nie wyzionął ducha.
Nikt nawet o niego nie pytał, nikt się nie zainteresował…
Pokręciła
głową i odeszła. Zerknęłam na niewinnie leżącego Ślizgona.
Wyglądał jak dziecko pogrążone we śnie, w swym własnym świecie.
Zrobiło
mi się go żal.
***
– Powoli
odmierzajcie składniki, eliksir wtedy nie wybuchnie. Panie Potter,
NIE! Co pan wyprawia?! Proszę natychmiast przestać robić to tej
biednej dżdżownicy!
Slughorn
i jego wielgachny brzuch zniknął z mojego pola widzenia, gdy ten
rzucił się ku trzem Huncwotom.
– Podasz
mi nóż? – spytała Alicja, która zawsze stała ze mną przy
jednym stoliku na eliksirach. Podałam jej narzędzie przez lewe
ramię i skupiłam wzrok na krojeniu grzybów do wywaru drugim nożem.
– Siostra!
– rozległ się syk z prawej. Zerknęłam tam dyskretnie.
Remus,
bledszy niż zwykle (zbliżała się pełnia), wlepiał we mnie pełne
oczekiwania spojrzenie. Jego prawy policzek oświetlił nagle
jadowicie niebieski blask, bo oto, nie wiedzieć czemu, eliksir
Syriusza zaczął emitować jasne, neonowe światło, rzucając
poświatę na jego zszokowaną do ostatnich granic twarz.
Slughorn
wytrzeszczył gały, po czym roześmiał się i pogroził paluchem
Syriuszowi z rozbawieniem.
– No
no, panie Black! Jeszcze chwila, a stworzy pan coś w rodzaju
mugolskiej żaretki… żorawki…
– Żarówki…
– mruknął Syriusz nieco błagalnie, a wielgachne wąsy profesora
zatrzepotały.
– Ano,
właśnie. Ho, ho, ho! – to ostatnie wykrzyknienie wydobył z
siebie w taki sposób, że myślałam, iż zaraz w podobny sposób
doda: „Merry Christmas!!!”.
Gdy
Slughorn zajął się Lily, siedzącą na końcu, Remus mógł znowu
do mnie zawołać.
– Czy
ten twój szlaban jest przeprowadzany we w miarę humanitarny sposób?
– zapytał.
– Taa.
Nie przejmuj się tak, Remusie…
– Co
robisz?
– Coś
taki ciekaw? A Syriusz? Wciąż ma szlaban, jakby był zdrajcą
narodowym?
Remus
popatrzył na Syriusza, który w skupieniu usilnie szorował ręką
po włosach, bo jego fluorescencyjny twór, najwyraźniej obdarzony
własną inteligencją, wskoczył mu w pewnym momencie na głowę i
nie chciał złazić.
– Nie,
jego nowym zadaniem jest mycie podłogi pod drzwiami w sali
wejściowej. Czasem narzeka, że wolałby ten pierwszy szlaban.
Wiesz, teraz spadł śnieg i wszyscy wnoszą błoto.
Rozległ
się dzwonek i wszyscy rzucili się ku wyjściu z lochów.
– A
co ty robisz? – Remus dogonił mnie w kolejce do wyjścia.
– Opiekuję
się Gregorym Goyle’em. Szczytny akt miłosierdzia…
Remus
wydał z siebie jakiś odgłos pomiędzy okrzykiem uciechy, a
okazaniem obrzydzenia.
– Nie
jest źle. Jest nieprzytomny. A mi jest trochę go żal.
– Tobie?
– zdziwił się. – On na stówę był wśród tych, którzy
zaatakowali cię w październiku.
– Wiem…
Ale postanowiłam być dla niego miła. Wiesz, gdy kimś musisz się
opiekować, to łączy cię z nim taka swoista więź, że…
W
tym momencie z sali obok wybiegła jakaś dziewczyna i wpadła prosto
na nas, a konkretnie na Remusa.
– Och,
przepraszam cię, Remusie! – Posłała mu przepraszający, miły
uśmiech. – Czy mógłbyś to dać Syriuszowi? Prosił mnie o to
już dawno…
I
szybko odeszła. Poznałam ją. Była to Joanne, która w zeszłym
roku była partnerką Syriusza na balu.
Remus
posłał jej niezbyt przychylne spojrzenie, a potem zerknął na nią
z jakimś dziwnym, zawstydzonym smutkiem.
– Pismo
o motocyklach? – zdziwiłam się, zerkając na przedmiot.
– Taa…
Syriusz przymierza się do kupna jednego…
Ostatnia
lekcja tego piątku, obrona z Castorem, przeszła szybko, lecz w
wielkim stresie.
– WSTAWAJ,
BLACK!!!
Syriusz,
siedzący ze mną, przewrócił wymownie oczami i podniósł się z
wolna, po czym wyprostował się mimowolnie, jakby był w wojsku.
– Cóżem
znów uczynił? – zapytał ze znużeniem.
Black
zmrużył oczy w podobny sposób, jak jego krewniak i nic nie
odpowiedział.
– Siedzisz
w ławce i wyglądasz podejrzanie… – mruknął zjadliwie po
chwili.
Syriusz
wydął policzki i wargi drwiąco.
– Siadaj
i wyglądaj normalnie! – warknął Black, a Syriusz wykonał
rozkaz, po czym odchylił się na dwóch tylnych nogach swego
krzesła. Castor zauważył to i podszedł do niego zamaszystym
krokiem, na co tamten machinalnie zerwał się z miejsca.
– CO
JA CI MÓWIŁEM, BARANIE?! – wrzasnął na Syriusza, opryskując go
śliną, a ten, nie do końca świadomie, wygiął się do tyłu w
pałąk. – NIE HUŚTAJ SIĘ NA TYM KRZEŚLE, BO ŁEB ROZWALISZ I
BĘDĘ MIAŁ PAPIERKOWĄ ROBOTĘ!!!
Gdy
Black zawrócił ku katedrze, Syriusz dyskretnie otarł twarz
rękawem, co doprowadziło Jamesa do utraty kontroli nad powagą.
– A
TY, POTTER, Z CZEGO SIĘ CIESZYSZ?! – Przechodząc obok Jamesa,
zdzielił go w głowę od tyłu, aż Rogaś wyrżnął nosem w blat
ławki.
Po
wszystkim udałam się do szpitala, jak co wieczór. Goyle,
niezmiennie leżał na swym łóżku, pogrążony w śnie.
– Wiesz,
co masz robić – mruknęła Pomfrey, stawiając flaszkę na szafce
nocnej Ślizgona.
– Wiem
– burknęłam bardzo niechętnie.
– Co
to za ton, Lupin? – spytała cierpko. – Ja tak muszę cały czas!
Wiesz, jak mi pomaga to, że nie muszę go pilnować i doglądać
chociaż przez godzinę dziennie, gdy ty tu jesteś?
Tak
więc znów rozpoczęłam czuwanie. Nużyło mnie kontemplowanie
nieruchomego Goyle’a, ale cóż robić. Wyglądał nawet słodko,
jak tak leżał niewinnie.
Jedna
z jego powiek drgnęła gwałtownie. Hmm, pewnie śniło mu się coś
ciekawego.
Ale
Goyle otworzył oczy i wlepił we mnie nieobecne, zaskoczone
spojrzenie.
– Musisz
to wypić… – Niechętnie podałam mu do ust flaszkę z eliksirem.
Pił ostrożnie, unosząc na mnie zdziwione spojrzenie.
– Wielkie
Nieba, nareszcie, Goyle! – Pomfrey podbiegła do nas. – Spałeś
już tak długo, że rozważałam przeniesienie cię do Munga…
– Co
ona tu robi? – zapytał, marszcząc brwi i wskazując na mnie.
– Panna
Lupin opiekuje się tobą – wyjaśniła pielęgniarka.
– Ona?!
Nie chcę jej! Niech ktoś inny…
– Świetnie!
– warknęłam i wstałam. Wezbrała we mnie wściekłość,
rzuciłam mu nienawistne spojrzenie, po czym wypadłam z lazaretu,
nie zważając na to, że miałam wciąż szlaban.
– Co
za niewdzięczność! – warczałam do siebie pod nosem. – Nigdy
więcej nie podejdę do tego idioty! Jutro na szlabanie zajmę się
czymś innym, a nie NIM. Nie ma mowy! Ja tu pilnuję, czy on jeszcze
dycha, czy już nie, a tu proszę! Szlag mnie jasny trafi!
***
Grudzień
przyniósł roztopy i nieco wyższą temperaturę, a także drugi
mecz quidditcha. Tym razem miały grać Ravenclaw i Hufflepuff.
– Coś
czuję, że to Ślizgoni w tym roku zdobędą Puchar… – skarżył
się James, gdy stanęliśmy na trybunach.
– Coś
ty, mamy genialnego kapitana i szukającego, trójkę sprawnych
ścigających, wypasionych pałkarzy, kumatego obrońcę… –
Syriusz pociągnął nosem, obserwując parę, która wyleciała z
jego ust po tych słowach.
– Jestem
genialny?! Bóg zapłać w dzieciach!!! – ucieszył się James.
– Może
poczekamy z tym chociażby do zakończenia przeze mnie edukacji… –
burknął Łapa.
Stałam
obok Jamesa, Syriusza i Petera, obserwując stojącą nieopodal Lily
z jakąś dziwaczną tęsknotą. Dawno z nią nie rozmawiałam.
Spędzała ostatnio dużo czasu z Alicją. Czyżby się o coś
obraziła?
Przeczesywałam
wzrokiem publikę, ale nigdzie nie mogłam dostrzec Severusa.
Niestety, przede mną stanęła grupka gryfońskich piątoklasistów,
śmiejąc się i wesoło rozmawiając ze sobą.
– Niech
to, przez nich nic nie będę widzieć!… – zaklęłam pod nosem.
– Meggie,
na barana! – zadecydował James.
– Nie!
– Co,
nie ufasz mi? – zasmucił się.
– Nie,
po prostu chcę żyć… – westchnęłam.
– Jak
nic nie widzisz, Meg, to może mogę ci jakoś pomóc… – Nasz
pałkarz, Lukas Steinmann, jeden z tych rozwrzeszczanych
piątoklasistów, obrócił się nagle ku mnie i posłał uśmiech
olśniewających zębów.
– No
nie wiem, Luke… – James wsparł ręce na biodrach i zmierzył go
taksującym spojrzeniem. – U mnie na barkach byłoby jej
zdecydowanie wygodniej.
– Na
pewno. Zważywszy, że on jest barczystym pałkarzem, a ty drobnym
ścigającym… – burknął Peter.
– Cicho,
tam w dole! – zripostował James.
– Chodź,
wciśniesz się! – I Luke pociągnął mnie za rękaw, po czym
postawił przed sobą.
– A
OTO ONI! DRUŻYNA KRUKONÓW!!! – rozległo się nagle. Rozbrzmiały
wiwaty.
– Wszystko
widzisz? – Wzdrygnęłam się, bo Luke szepnął mi znienacka do
lewego ucha.
– Taak,
eee… Wszystko gra, Luke. Naprawdę.
Zerknęłam
przez prawe ramię z niekłamaną odwagą w jego lśniące oczy.
Zawahał się.
– Zawsze
mogę cię podnieść na barki.
– Nie,
stąd mam idealny widok…
Nie
czułam się zbyt komfortowo, przyklejona do Luke’a przez cały
mecz. Ale w tym tłumie nie mogłam nawet zrobić manewru, by
powrócić do Huncwotów.
– Doskonale,
Gryfoni i Ślizgoni prowadzą łeb w łeb! – cieszył się James,
gdy już szliśmy ku zamkowi. Zadął zimny wiatr, pozbawiając go na
sekundę tchu, po czym trajkotał już dalej. – Teraz musimy tylko
rozkwasić resztę!
– Dobry
był ten dzisiejszy mecz… – westchnął Syriusz, wpychając ręce
głęboko do kieszeni kurtki.
– Mów
za siebie – burknęłam.
James
zachichotał z uciechą.
– Pierwszy
romantyczny meczyk w życiu panny Lupin!
Zamachnęłam
się na niego, ale umknął przed ciosem, wpadając z boku na Petera,
czym go zbulwersował.
– Nie
wiem, co go ugryzło… – podjęłam, marszcząc brwi. – Przecież
nigdy ze mną dotąd nawet nie rozmawiał!
– Nieprawda,
raz cię zaczepił o coś… – zauważył James. – W szatni.
– Taa…
Ale nawet wtedy go nie zauważyłam i sobie poszłam. Byłam czymś
bardzo zaabsorbowana. Myślałam, że się obrazi za tak ewidentne
ignorowanie. Zresztą, tak nagle by się obudził?…
– Nagle?
– prychnął Syriusz. – Ty chyba nie widziałaś, jak wlepia w
ciebie wzrok na każdym treningu. Już od października. Przyuważyłem
go.
– Co?
– No
tak. Nieustannie ciebie obserwuje. Nie spostrzegłaś? – I
uśmiechnął się szyderczo.
Wytrzeszczyłam
oczy, zaskoczona tą uwaga.
Rozległ
się świst, trzepot, skrzek i dziki ryk Jamesa:
– CO
TO MA ZNACZYĆ!!!
Wszyscy
parsknęliśmy śmiechem, bo czymś, co go prawie powaliło, była
mała, szara sówka, która kokosiła się właśnie na jego bujnej
czuprynie, ćwierkając dziko. Syriusz, wciąż rechocząc, odwiązał
liścik i przeczytał nagłówek.
– To
do ciebie, Mary Ann.
„Panno
Lupin!
Pan
Goyle jest bardzo zażenowany swym zachowaniem i prosi, byś wróciła
do niego i pomogła mu się leczyć. Byłby wdzięczny i przeprasza
za swą obcesowość. Poppy Pomfrey”
– Pięknie!
– warknęłam. – Mowy nie ma!
– Co
tam? – spytał Syriusz i zajrzał mi przez ramię, ignorując
wyczyny James zajętego całkowicie próbami pozbycia się
niepożądanej lokatorki jego główki. Innymi słowy, biegał
naokoło niskiego krzaczka z dość dużą prędkością.
– Mógłby
sam napisać przeprosiny! – oburzyłam się.
– Co
ty. Za dużo od niego wymagasz. Przecież on nie umie pisać! –
parsknął Łapa.
– WEEEEŹCIE
TO ZE MNIE!!! W MORDĘ JEŻA!!! – zawył niespodziewanie James i,
wrzeszcząc dziko, rzucił się do ucieczki w stronę zamku. Za nim
leniwie poszybowała sówka.
– Może
powinnaś mu pomóc? Tak ładnie cię prosi… – zasugerował
Peter.
– Sama
nie wiem. Może to jakiś podstęp Pomfrey…
Wszyscy
obserwowaliśmy linię horyzontu na tle szarego nieba. James,
znajdujący się akurat w naszym widoku, wziął dziki rozpęd,
schylił głowę, jak byk atakujący rogami, i z sówką na głowie
oraz dzikim rykiem ruszył prosto na drzewo. Ptak w ostatnim momencie
ewakuował się i odleciał gdzieś, podczas gdy Rogaś wyrżnął z
głuchym "UMPF!" w gruby pień, odbił się od niego i
zaliczył glebę z zaskoczenia.
– Ta
sowa była nienormalna! – James podbiegł do nas chwiejnym krokiem
już bez towarzystwa. Miał lekkiego zeza z powodu oszołomienia.
Przejechał ręką po czuprynie i powąchał dłoń z obrzydzeniem. –
I w dodatku chyba śmiała dokonać defekacji na mojej idealnej,
świętej, nieskazitelnej główce! Co za impertynencja!
– Cóż,
chyba dała do zrozumienia, jaka czynność podświadomie ściśle
łączy się z pojęciem „Głowa Jamesa Pottera”! – parsknął
Syriusz. – A teraz już się nie bocz! Idziemy odprowadzić
niewiastę do szpitala. Wampir nie śpi…
– Ciebie
bym tam raczej zaprowadził, doskonale się uplasujesz wśród
chorych jednostek – odciął się Rogaś, ale grzecznie udali się
ze mną obaj na mój szlaban.
Z
niechęcią wypisaną na twarzy podeszłam do Goyle’a. Przyglądał
mi się przepraszająco.
– Bardzo
to było niegrzeczne z mojej strony – mruknął głucho i z pokorą.
Nieco zbiło mnie z tropu, że w ogóle może sklecać zdania.
– Owszem
– odburknęłam obrażona.
– Pielęgniarka
mi powiedziała, co robiłaś. Dzięki.
– Eee,
proszę. – Wpatrywałam się w niego z niekłamanym zdumieniem. On
powiedział „Dzięki”?! Chyba mu się mózg zniekształcił od
tej choroby.
– Tu,
Lupin. Masz w misce owsiankę, pan Goyle nie może ruszać rękoma,
więc musisz mu pomóc. – Pielęgniarka położyła tacę na moich
kolanach.
CO?!
No chyba ze schodów spadła. Ja mam karmić Goyle’a?! Prędzej
Dumbledore odwali tęczowego irokeza na głowie.
Goyle
posłusznie rozdziawił buzię, powodując u mnie niekontrolowany
ruch wstecz.
– Nie
gryzę przecież! – parsknął. Jaki bystry jest! Niewiarygodne.
Nabrałam
na łyżkę kleistej zupy i ostrożnie umieściłam w jego buzi. Za
jakie grzechy?! Dobra, spokój… Mogło być gorzej, Black mógłby
kazać mi czyścić nocniki.
Gdy
nareszcie skończyło się karmienie wyrośniętego bobasa, zostało
mi jedynie piętnaście minut szlabanu. Jadł niezwykle wolno.
– Dziś
był mecz, nie? – zagadnął, gdy pomogłam mu na nowo położyć
się w łóżku na plecach.
Kiwnęłam
głową.
– I
jak?
– Krukoni
zwyciężyli różnicą stu siedemdziesięciu punktów – odparłam
sztywno.
Goyle
zapatrzył się gdzieś wysoko.
– Miałem
być pałkarzem – rzekł po chwili namysłu tępym głosem.
– Hmm
– mruknęłam, bo nic nie przyszło mi do głowy.
– Masz
fajnie. Jesteś w drużynie.
– To
oznacza mniej czasu – odparłam nieco chłodno.
– Nie
szkodzi. Masz więcej radochy.
Uśmiechnął
się do mnie krzywo.
Rozmawialiśmy
jeszcze trochę. Potem, na szczęście, mogłam uciekać.
Podobnie
wyglądał każdy grudniowy wieczór, dopóki Goyle nie raczył wyjść
ze skrzydła szpitalnego, a mój szlaban tym samym się skończył.
Ostatniego
dnia kary przyczołgałam się do dormitorium. Było po siódmej
wieczorem. W salonie panował przyjemny rumor, ale ja nie
zatrzymywałam się ani na chwilę i udałam się prosto do sypialni.
Jak
to dobrze, że mogę wreszcie złożyć spracowaną głowę na tej
miękkiej, czerwone podusi, tak ładnie pachnącej, pomyślałam,
kładąc się i dziękując w duchu pościeli, że jest.
Niestety,
nie dane było mi długo spać. Śniły mi się różne męczące
rzeczy, między innymi twarz Lukasa: jego olśniewające zęby, włosy
o barwie roztopionej smoły, świecące, ciemne oczy i olbrzymi,
żydowski nochal.
Wlepiłam
wzrok w czerwony baldachim nade mną. Srebrne pasmo księżyca w
pełni padało na niego malowniczo. W dormitorium było niezwykle
jasno. W promieniach światła satelity wirował kurz, nadając
komnacie bajkowy wygląd.
W
sumie nie dziwiłam się, że wampiry wolą noc. Jest niezwykła,
naprawdę…
Podeszłam
z wolna do okna i uchyliłam je, by wpatrzeć się w osnute światłem
błonia. Gdzieś tam, daleko, za lasem czai się Voldemort. Czy śpi?
Może knuje, jak nam wszystkim zaszkodzić?
Albo
ten wampir…
Nagle
wpadło mi coś do głowy, gdy wpatrywałam się w oświetloną
srebrnym blaskiem chmurę, doskonale widoczną na bladym, nocnym
niebie. Podeszłam do szafki nocnej po różaną różdżkę.
– Accio
Mapa Huncwotów!
Chwilę
potem przez okno wleciał kawałek pergaminu.
Dobrze,
że chłopaki pałętają się gdzieś z Remusem, pomyślałam. Na
pewno się nie obrażą, że pożyczyłam tę mapę…
– Uroczyście
przysięgam, że knuję coś niedobrego… – szepnęłam z
podnieceniem. Dziewczyny spały w najlepsze a ja obserwowałam z
wolna ujawniającą się mapę Hogwartu.
„Lumos”,
pomyślałam, a koniec różdżki zalśnił delikatnym światłem.
Ciekawe, czy mogłabym zobaczyć tego wampira. Co byłoby napisane
przy jego kropce?
Długo
szukałam wzrokiem, czy jakakolwiek kropka (no, może poza tą
Filchową) ma czelność się poruszać. Nic.
W
końcu to dostrzegłam: kropeczkę sunącą powoli po błoniach, tuż
na skraju Lasu. A imię i nazwisko? Lily Evans…
Lily?!
O matko, co ona robi na zewnątrz o tej godzinie?!
Kropeczka
szła wolno, czasem przystając, to tu, to tam. Obserwowałam ją
tępo, dopóki coś innego nie przykuło mojej uwagi: prosto na nią
pędziły aż cztery punkty, a ona, najwyraźniej tego nieświadoma,
wciąż tkwiła w miejscu…
Rzuciłam
mapę w kąt, wskoczyłam w buty i z różdżką wypadłam z
dormitorium niczym burza. Nic mnie nie obchodziło. Lily była w
śmiertelnym niebezpieczeństwie – za chwilę miała napatoczyć
się na Huncwotów, na Remusa…
Filcha
nie spotkałam, na szczęście. Wybiegłam na zimną, grudniową noc.
Na szczęście trawę pokrywał twardy szron, a nie śnieg po kolana.
Biegłam tak szybko, że w płucach czułam już coś na kształt
setek kryształków lodu.
W
końcu ich dostrzegłam: Lily, totalnie oszołomiona i nieprzytomna,
wpatrywała się w psa, wilkołaka i jelenia (oraz niewidocznego z
daleka szczura), zmierzających w jej stronę. Grupka raptownie się
zatrzymała, gdy tylko spostrzegła dziewczynę. O, nie…
Rozległo
się narastające warczenie, a ja zrozumiałam, że żaden z
chłopaków się nie przemieni, by usunąć ją z drogi: wszystko by
się wydało, no a Remus mógłby pogryźć i jego. A na pewno mieli
obecnie niezły dylemat, więc nie zanosiło się, że szybko
zareagują.
Dopadłam
więc do Lily, która nawet się jeszcze nie ruszyła, i szarpnęłam
za koronkowy rękaw koszuli nocnej.
– Lily,
chodź, UCIEKAJ! – Bez skutku.
Syriusz
szczeknął do mnie ostrzegawczo, a Remus, wciąż warcząc, zbliżał
się na ugiętych łapach, gotów do skoku. Zamarłam. To koniec.
Syriusz
zagrodził drogę Remusowi, warcząc głucho. James podbiegł do nas
w biegu przemieniając się z powrotem.
– Zwariowałeś?!
– szepnęłam piskliwie, słysząc w uszach podwójne warczenie.
– Evans!
Ona… lunatykuje – stwierdził ze zdziwieniem, ciągnąc ją ku
sobie.
Syriusz
i Remus zaczęli walczyć. Okropny hałas oraz metody pobudkowe
Jamesa sprawiły, że Lily ocknęła się.
– Co?…
Co się dzieje?– szepnęła ospale, przeczesując włosy palcami.
To
było straszne. Syriusz i Remus obficie krwawili, kąsając się
wzajemnie przy kakofonii okropnych odgłosów, a Peter gdzieś
uciekł…
Nagle
rozległo się skamlenie i Remus, wyjątkowo mocno ugryziony przez
Syriusza, poratował się ucieczką prosto w Zakazany Las.
Peter
(który pojawił się znowu, gdy tylko niebezpieczeństwo minęło) i
Syriusz zamienili się w ludzi. Glizdogon piszczał ze strachu
skulony na oszronionej trawie, a Syriusz zataczał się, trzymając
kurczowo broczące posoką ramię.
Zaległa
cisza, wszyscy się w siebie wzajemnie wpatrywali. I nagle to do mnie
dotarło. Remus pobiegł do Zakazanego Lasu. A tam jest…
– Wampir!
– jęknęłam.
Mój
brat był w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zawahałam się jeszcze
trochę, po czym puściłam się biegiem za Remusem.
– MARY
ANN! – usłyszałam za plecami. – Wariatko…!
Obejrzałam
się za siebie. To Syriusz pędził, by mnie zatrzymać. Pomyślałam,
że mnie nie dogoni.
Myliłam
się. Skubaniec, przemienił się w biegu w psa i już był całkiem
niedaleko.
Całą
siłą przestraszonej woli skupiłam się na kocie i pomyślałam
zaklęcie. I oto upadłam na cztery łapy, biegnąc szybciej, niż
mogłabym marzyć i zostawiając Czarnego daleko za sobą.
Wpadłam
w prawdziwą gęstwinę, nie bojąc się niczego. Pędziłam, jak
nigdy dotąd, po korzeniach pod oświetlonymi drzewami, skacząc z
omszałych skarp, odbijając się łapkami od pni, wykonując dalekie
skoki, przeganiając własne myśli…
Wreszcie
wpadłam do głębokiego jaru, który okolony był koronami drzew i
ich wystających, poskręcanych na różne sposoby korzeniami. Po
Remusie ani śladu, ale przed sobą dostrzegłam jakiś obiekt. Ktoś
przede mną stał… i to był Wiktor, chłopak poznany jakiś czas
temu przy barze u Rosmerty. Trzymał się kurczowo za nogę.
Zmieniłam
się więc w siebie.
– Wiktor?
– zagadnęłam.
– Och,
to ty… – powiedział, zaskoczony.
– Co
tu robisz tak późno w nocy?! W samym środku Lasu?
– Zgubiłem
się – mruknął. – W dodatku coś mi się stało z nogą…
Zawiesił
głos, ewidentnie czekając na moją pomoc.
– Może
ci jakoś… Tu gdzieś jest wampir.
– Możesz
mnie podtrzymać? – zapytał gwałtownie.
Pokonałam
te kilkanaście kroków, które nas dzieliły i objęłam go w pasie,
a on zarzucił mi ramię na szyję.
– To
idziemy… – mruknęłam.
– Mary
Ann!
To
był Syriusz. Stał na szczycie skarpy. Jego sylwetka rysowała się
imponująco na tle księżyca.
– Patrz!
– zawołałam. – Wiktor ma problemy z nogą, pomożesz?
Ale
Syriusz tylko zmarszczył podejrzliwie brwi. A potem warknął:
– Puszczaj
ją w tej chwili!
Wytrzeszczyłam
oczy. Co on gada…?
– Syriuszu,
o co ci chodzi? – zdziwiłam się ze złością. – Dlaczego tak
się zachowujesz?Tu jest wilkołak i wampir! Zgłupiałeś do
reszty?! Musisz pomóc i zmywamy się!
– Być
może – wycedził, sięgając po różdżkę – ale ludzie
ZAZWYCZAJ posiadają coś takiego, jak cień!…
Zerknęłam
machinalnie na jasno oświetlone podszycie leśne. Mój cień kładł
się na ziemi za moimi plecami. Ale Wiktor…
Zdałam
sobie sprawę ze wszystkiego. Zmroziło mnie. Stałam ramię w ramię
z trzymającym mnie mocno wampirem, który, tak, teraz to czułam, to
ON mnie kurczowo trzymał, nie ja jego.
Syriusz
obszukiwał siebie samego gorączkowo, a tymczasem Wiktor roześmiał
się i lekko urósł. Jego twarz wydłużyła się, zrobiła
kanciasta i upiornie blada. Przeistaczał się z nastolatka w
dorosłego, wysokiego mężczyznę. Byłam sztywna, autentycznie
sztywna. Dopiero, gdy rozchylił wargi, a jego oddech owiał moją
szyję, odwróciłam głowę do Czarnego i poprosiłam szeptem,
sparaliżowana strachem, przez który nie mogłam nawet się ruszyć:
– Syriuszu,
ratuj…
Syriusz
zaniechał szukania różdżki i z gołymi rękoma rzucił się
desperacko ku wampirowi. Ledwie zeskoczył ze skarpy, poczułam
bardzo ostry punktowy ból z lewej strony szyi, a krew całymi
litrami ulatnia się w niebyt. Zrobiło mi się zimno, z mózgu
odpłynął tlen, a wzrok zrobił się nieostry. Rozchyliłam
zsiniałe usta, chrapliwie chwytając ostatnie porcje powietrza.
Ciało wykonywało jeszcze mimowolne szarpnięcia, żałosne próby
przeciwstawienia się zaistniałej sytuacji, ale zamroczony umysł
już się poddał.
Zanim
wszystko znikło, usłyszałam, jak Syriusz krzyczy długie,
rozmazane w mojej głowie:
– NIEEEEEE!!!
A
potem się skończyło… Osunęłam się w próżnię z ociekającą
własną, świeżą krwią szyją…
Diano…!
Diano…!
Ojejku! Nowy rozdział!!! Te emocje :D ogólnie to rozdział mege fajny szczególnie że są wampiry :3 czekam z zniecierpliwieniem na nowy rozdział!
OdpowiedzUsuńElfka
Kiedy nowy rozdział? prosze odpowiedz! nie opuszczaj bloga bez poinfomowania :'(
OdpowiedzUsuńElfka