Witajcie w wakacje :D
Już po sesji i innych sprawach, więc jestem pewna, że rozdziały będą pojawiać się znacznie częściej.
Miłego czytania!
Księżyc rzucał swój srebrzysty blask,
nieomalże oślepiająco biały, prosto na iskrzący śnieg. Sypki puch wyglądał jak
setki diamentów, porozrzucanych po ziemi z powodu czyjejś nieuwagi. Biała
warstwa spoczywała na każdej najmniejszej gałęzi. Co jakiś czas rozlegał się
delikatny szelest, gdy tu i ówdzie śnieg zsuwał się dyskretnie z drzewa.
Na niebie czarnym jak aksamit widać było
wszystkie gwiazdy północnego nieba; Droga Mleczna, bardzo wyrazista, wyglądała
jak smuga nonszalancko rzuconej garści srebrnego kruszcu. Na północnym horyzoncie
majaczyły delikatne muśnięcia zielonkawej zorzy. Księżyc, zawieszony po drugiej
stronie nieba, wyglądał bardzo blado przy tym wszystkim, zdawał się
niewyobrażalnie maleńki.
Nieco dalej, tam, gdzie kończył się wysoki
las poskręcanych ponuro drzew, zaczynał się młody zagajnik niskich iglaków.
Wszystkie pokryte były niemalże całkowicie diamentowym śniegiem i wyglądały jak
armia niskich, garbatych stworów, zamarłych na zawsze w trakcie ruchu.
Najdelikatniejszy podmuch wiatru nie
poruszał ani jedną iglastą gałązką. Każde drzewko pogrążone było we śnie.
Wszystko wydawało się wieczne…
Nagły ruch strącił lawinę śniegu z jednego
z drzewek. Coś bardzo szybko przemierzało niski lasek. Po chwili przystanęło,
łapiąc oddech, by odpocząć po dzikiej ucieczce. Wyczuło szybko, że napastnik
nie poddał się i jest coraz bliżej. Z cichym skowytem ruszyło w dalszą
ucieczkę. Wystarczy wpaść w ten las, tam na pewno zgubi trop mordercy.
Stwór kluczył między drzewami, oświetlonymi
z południa przez księżyc, z północy delikatnym blaskiem zielonej zorzy. Jego
łapy zostawiały niezbity dowód spontanicznej trasy na śniegu.
Czuł, że wróg jest zbyt blisko, praktycznie
za pierwszym z brzegu drzewem. Nie da się go wykiwać czy zgubić, już za późno…
Istota raptownie zatrzymała się. Przed nią
majaczył ciemny, nieruchomy kształt. Zrobiła szybki odwrót przez prawy bark.
Nie zdążyła jednak dobiec do najbliższego drzewa, gdy coś dosłownie zwaliło ją
z nóg. A potem był już tylko ból i mocne, cichnące z wolna uderzenia
przerażonego serca.
Nieznajomy uniósł się i popatrzył z góry na
swego śmiertelnego wroga. Parująca krew skapnęła na śnieg, topiąc go i żłobiąc
w nim czerwone wgłębienie.
– Jonaszu, to niezbyt roztropnie. Nagrabisz
sobie tymi polowaniami.
Wysoki mężczyzna, zawieszony swobodnie w powietrzu,
nagle zeskoczył na ziemię. Przypatrywał się stygnącemu ciału z odrazą.
– Poza tym krew wilkołaków jest gorzka,
bracie – dodał po chwili z powagą.
– Doskonale wiesz, że nie zabijam ich dla
pożywienia! – prychnął Jonasz. – To rasa, którą trzeba eliminować.
– Wilkołaki tak łatwo nie zapominają urazy.
Jeżeli cię wytropią, to z pewnością zgotują ci niesamowite cierpienia.
– Nie boję się tych kudłatych psów! –
warknął łowca z wyższością. – Tak łatwo nie można mnie dorwać i wiesz o tym
doskonale, Florianie.
Ruszył wolno w stronę, z której przybył.
Jego rozmówca poszybował za nim.
– Śledziłeś mnie! – rzucił po chwili
Jonasz.
– Tak, trochę. Wiesz, że matka nie lubi,
jak znikasz na parę dni. Jej zdaniem jesteś taki sam jak ojciec.
– Jestem dorosły. Mogłaby się uspokoić
wreszcie.
Po tych słowach twarz Jonasza zmienił
szyderczy, władczy uśmiech.
– Przecież wiesz, bracie, że to moja
ulubiona rozrywka. Matka nie powinna mi w niej przeszkadzać – położył nacisk na
sformułowanie „nie powinna”.
Florian zerknął nań z ukosa.
– Czasem mnie przerażasz.
– Ciebie? – Jonasz zaśmiał się szyderczo. –
Pomyśleć, że ktokolwiek mógłby przestraszyć wampira… Chodź, braciszku, jak
pobiegniemy, to dotrzemy do domu w pięć minut…
Obaj rzucili się w stronę domu biegnąc w tempie zawstydzającym nawet mistrzów świata w
sprincie. Gdyby jakiś
nieszczęśnik zaplątał się w te rejony i miał możliwość obserwować ich bieg, z
pewnością upierałby się, że widział tylko jakieś niewyraźne smugi przemykające
pomiędzy drzewami.
Dopadli do wiekowych ruin okrągłej wieży na
niewielkiej polance. Rozwalające się, zwietrzałe kamienie, które kiedyś musiały
tworzyć solidny mur, leżały porozrzucane i przykryte śniegiem. Ściana zachodnia
była najwyższa i najlepiej zachowana, po północnej, która była w nieco gorszym
stanie, piął się martwy bluszcz. Wschodniej, przed którą stali bracia,
praktycznie nie było, z południowej też niewiele zostało. Jednak w wieży były
aż cztery dobrze zachowane pokoje. Reszta, na wyższych poziomach, albo już
dawno nie istniała, albo nie miała sufitu czy którejść ze ścian. Resztki
świetności strażnicy widać było po czerwonej draperii w jej północnej części
tam, gdzie kiedyś musiało być pierwsze piętro. Materiał, niegdyś niezwykle
piękny, zwisał smętnie, kołysany delikatnym powiewem, noszący znamiona czasu.
Zdawał się śpiewać jakąś smętną pieśń o przemijaniu. Na sąsiedniej ścianie,
naprzeciw draperii zachowały się resztki czerwonej boazerii, zaledwie pięć
listewek. Na podłodze pierwszego piętra, niczym na straży, stała jakaś osoba.
Dwóch wysokich mężczyzn przekroczyło próg i
znaleźli się w najmniejszym pomieszczeniu, niewielkim przedpokoju. Choć świece
płonące w zaśniedziałych kandelabrach dawały niezwykle mętne światło, Jonasz
zmrużył oczy ze wstrętem, po czym popatrzył na nogawki swoich spodni w kant.
Natychmiast wyschły.
– Czy myślisz, że to matka stoi na dachu? –
zapytał Florian, gdy uczynił to samo.
– Być może to Marina – mruknął Jonasz,
przeczesując długimi, białymi palcami gęstą czuprynę czarną niczym antracyt. Niewiele go to, szczerze mówiąc, obchodziło.
– Co noc, zawsze to samo…
Weszli obaj do pokoju na lewo. Mieściła się
tu spora, jak na rozmiary pomieszczenia, biblioteka. Cały pokój utrzymany był w
czerwono-brązowych odcieniach.
Jonasz opadł na jedną z pluszowych,
czerwonych puf, a Florian rozwalił się na kanapie. Zerknął na flaszkę
bursztynowego płynu, która po chwili sama doń podleciała, a za nią kieliszek z
grubo ciosanego kryształu. Sam Florian, po wypiciu sporego haustu napoju,
założył ręce za głowę, pokrytą stojącymi na sztorc włosami koloru miodu, i
wlepił w brata swe oszołomione spojrzenie.
Zawsze, odkąd stał się nieśmiertelnym, miał
oczy i włosy jakby go piorun trzasnął.
– 1976, no, prawie ’77 – mruknął
czarnowłosy wampir, zanim jego brat zadał pytanie. Odpowiedział mu śmiech.
– Nie lubię, jak czytasz w moich myślach.
Nie ufasz mi, czyż nie? – uśmiechnął się Florian.
– Nikomu nie ufam, zauważ.
– Dziękuję, że chociaż odparłeś na pytanie
o rok, jaki mamy. Czyż niedługo nie minie dwusetna rocznica naszej przemiany?
– Być może – brzmiała chłodna odpowiedź.
Jonasza najwyraźniej drażniły rozmowy z bratem.
– Już dwieście lat kiszę się w tym miejscu,
nie mogę umrzeć ni się zestarzeć… Wieczny dziewiętnastolatek! – parsknął z
goryczą Florian, wlepiając niewidzący wzrok w sufit. – Wieczny samotnik…
– O czym ty bredzisz? – zaśmiał się Jonasz.
– Tak jest zdecydowanie lepiej!
Wpatrzył się w swoje blade, długie palce
– Jestem nieśmiertelny. Niewiarygodnie szybki. Niewiarygodnie
niebezpieczny… – szepnął, a oczy
zabłyszczały mu dziką gorączką.
Florian przyjrzał mu się z uwagą, a gdzieś
na twarzy błąkało się politowanie.
– Ej, braciszku, to nie miejsce dla ciebie.
Nie ma tu prawie żadnej zwierzyny, poza wilkołakami. Jeżeli chcesz ludzkiej
krwi, nie znajdziesz jej tutaj – mruknął w końcu.
– Właśnie dlatego zmierzam na południe. Ale
matka wciąż wścieka się na mnie o te wędrówki. Czegóż ona chce?! To północna
Norwegia, muszę zmierzać na południe, jeżeli chcę dotrzeć do cywilizacji…
Kiedyś odejdę i będę polować na ludzi.
– Jak chcesz. Dla mnie to ohydne. – Florian
zmarszczył brwi, po czym dodał szeptem – Przeklinam dzień, w którym stałem się
tym czymś…
Jonasz uśmiechnął się drwiąco. Florian nie
potrafił znieść w tej chwili jego obecności, obecności tej krwawej bestii,
która wyśmiewała jego delikatność i odrazę do wampiryzmu. Uniósł się z kanapy i
wylewitował leniwie na plecach z pokoju tam, gdzie jeszcze nie był tej nocy: do serca wieży. Było to już trzecie z
czterech pomieszczeń, przez które przeszedł.
Znajdowały się tu kręte stopnie, wystające
ze ściany, z których i tak nigdy nie korzystał. Podleciał prosto ku
niewielkiemu portalowi, prowadzącemu na niegdysiejsze pierwsze piętro.
Przeraźliwe zimno norweskiej nocy uderzyło w jego policzki, lecz nic nie
poczuł, jak zwykle zresztą. Wolno, wciąż unosząc się kilka cali nad podłożem,
poszybował w pionowej postawie do stojącej na dachu kobiety. Wpatrywała się z
uporem w południowe niebo.
– Nie ma go jeszcze. Miał powrócić dwa dni
temu… – szepnęła kobieta. Kasztanowe włosy przechodzące w heban, poskręcane w
łagodne fale na końcach owiewały jej ramiona.
– Matko, jestem pewien, że wszystko w
porządku. Nieraz szmat czasu go nie było, spóźnił się raz rok, pamiętasz?
Jej srebrne oczy spoczęły na bladej,
oszołomionej twarzy najmłodszego dziecka.
Florian pomyślał, że jest piękna. Zawsze
nazywał ją „Panią Zimą”, gdy tylko był młodszy. Miała białą cerę i piękne rysy,
nawet jak na czterdziestoczteroletnią kobietę. Myślał, że to może i dobrze, że
została pogryziona. Jej twarz już na zawsze pozostanie zakonserwowana i
chroniona przed zdradzieckim upływem czasu…
– Florianie… – szepnęła kobieta i musnęła
bladą ręką policzek syna. Razem wpatrzyli się w południowy horyzont i księżyc,
zawieszony nad nim. Zadął potężny wiatr, nadeszła śnieżyca i lodowa zamieć.
Tymczasem Jonasz przeszedł przez niewielki
przedpokój, po czym wszedł do jadalni. Był to zdecydowanie największy z
pokojów, zajmował prawie połowę wieży. Miał kształt półksiężyca, jego ściany
były gładkie, brunatne, a na środku stał dębowy, wyszorowany stół i kilka
miękkich, obitych pluszem foteli. Na blacie ktoś postawił złoty świecznik z
sześcioma świecami. Jonasz zakrył dłonią ich blask i rozejrzał się.
W ścianach tkwiły pionowe, głębokie i
długie wnęki, jak gdyby półki, każda zasłonięta grubą, czerwoną zasłoną.
Doskonale wiedział, że znajdowały się w nich dębowe trumny. Łącznie w całej
jadalni było ich pięć.
– Marina? – zapytał na tyle głośno, by
przekrzyczeć świsty wiatru dobiegające z zewnątrz.
– Taa?– rozległ się kobiecy głos i z jednej
wnęki wyłoniła się jego właścicielka, na oko dwudziestoparoletnia. Miała włosy
takie, jak jej matka i była do niej niezwykle podobna. – Musisz zawsze
przeszkadzać mi w regeneracji?
– Regeneruj się w dzień – warknął Jonasz w
odpowiedzi.
– Nie mam co robić teraz, nudzi mi się.
Poza tym, tylko ty masz tak zaawansowaną fotofobię, że nie możesz funkcjonować
nawet w bladym świetle słonecznym. Ja nie muszę tu sterczeć w dzień.
– Nie bądź taka znów zgryźliwa – mruknął. –
Chciałem się przekonać, czy to ty sterczysz znów na tym dachu, czy nasza matka…
– Oczywiście, że ona. – Marina podeszła
wolnym krokiem do jednego z foteli i opadła na niego, po czym westchnęła. –
Dłuży mi się to czekanie na ojca.
– Poradzimy sobie i bez niego – warknął
ciemnowłosy wampir.
– Czy ty coś sugerujesz? – spytała
wyniośle, bawiąc się rozwidlonym rękawem sukni.
– Mam pewne przeczucia, ale to nie teraz… I
nie waż mi się czytać w myślach! Chcę chociaż myśli zachować dla siebie!
– Dobrze, nie irytuj się, bo coś spalisz.
W tym momencie do pomieszczenia wszedł
Florian.
– Czy matka łaskawie raczy zejść z dachu w
tym stuleciu? – zapytał Jonasz ze znużeniem.
– Jesteś okrutny… – mruknęła Marina.
– Tak, zaraz zejdzie, byśmy mogli posilić
się przed świtem – objaśnił Florian, po czym opadł na fotel niedaleko siostry.
Na zewnątrz rozpętała się prawdziwa burza
śnieżna. Kobieta, stojąca na straży postanowiła zejść, by móc pobyć choć trochę
z drogimi jej osobami. Śnieg niczym sypkie diamenty owiał jej smukłą postać
stojącą na wieży, wicher poderwał jej delikatne loki do góry. Ruszyła w
kierunku zejścia na sam dół.
Diano…! Diano…!
Co…?
Diano…!
– No co ty. Jeżeli wyruszysz, to gdzie
schowasz się na czas trwania dnia? – Florian przeczesał włosy, jeszcze bardziej
stawiając je do góry. – Przecież ty, Jonaszu, nie wytrzymałbyś w dzień nawet
minuty.
– Wynajdę jakąś norę w lesie, czy coś – warknął
czarnowłosy. – Zjem mieszkańców i już.
– Taa, jasne – zadrwił jego brat wampir. –
Już widzę ciebie, tak wyniosłego i wciśniętego z wściekłością do jakiejś norki
dla królików.
Marina zawtórowała Florianowi, gdy ten
roześmiał się perliście. Ciemne brwi Jonasza zbiegły się w jedną krechę ze
złości.
W tym momencie drzwi jadalni rozwarły się z
hukiem. Włosy matki rozrzucone w nieładzie, jej zaróżowiona twarz,
rozgorączkowane spojrzenie i potworny grymas wściekłości i bólu sprawiły, że
cała trójka skuliła się w sobie.
– Zginął… – wycedziła, raniąc ze złości
własne wargi długimi kłami. Krew pociekła po brodzie. Po czym wrzasnęła,
zawyła, targana piekielną furią.
TRZASK! Jedna z trumien wyleciała z hukiem
z wnęki i rąbnęła o ścianę naprzeciw. Stół, przy którym siedziało rodzeństwo
podleciał do góry, wyrżnął w sufit i począł zataczać dzikie kręgi pod stropem.
Krzesło, na którym siedziała Marina, podjechało pod samą ścianę i uderzyło o
nią z łoskotem. Wampirzyca nie zaprotestowała, opanowana paraliżującym szokiem.
– NIE ŻYJE!!! ON NIE ŻYJE!!! – matka
poderwała się do góry, sama ze złości wyczyniając różne akrobacje na ścianach,
suficie, krzesłach, nie mogąc zapanować nad własnym ciałem.
Florian złapał się za szyję i począł się
krztusić…
I właśnie w tym momencie zaczęłam odzyskiwać przytomność…
Jej!nowy rozdział :) Jak ja kocham wampiry. czekam na nowy rozdział bo znowu czuję taki niedosyt że chce więcej i więcej (jak kolwiek to brzmi i się pisze XD)
OdpowiedzUsuńElfka