Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

poniedziałek, 14 września 2015

7. Konfrontacja z magią

Obudził mnie miarowy stukot deszczu w szybę okna. Wrześniowe ciepło dawno należało już do przeszłości, za to w pokoju było piekielnie zimno. W kominku hulał wiatr.
Z początku nie wiedziałam, co się dzieje; leżałam w aksamitnej pościeli, nie słyszałam żadnych odgłosów z ulicy, moje oczy utkwione były w wielgachnym żyrandolu, całym z czystego kryształu. Dopiero po chwili wróciła mi świadomość wczorajszego dnia. Wydawało mi się, że poranek pod drzewem, spanie w tej wilgoci to było życie zupełnie innej Mary Ann Brown… to znaczy Lupin. To niemożliwe, aby żywot jednej osoby zmienił się tak diametralnie w ciągu jednej doby!
Po dłuższym zastanowieniu się dotarło do mnie, że była niedziela. Jeszcze tydzień temu planowaliśmy z rodzicami wypad do Londynu. Przeszedł mnie skurcz na myśl o przedwczorajszej panice związanej z testem z matmy. Gdyby się nic nie stało, dziś bym zapewne się kuła. Pomyślałam o Sandrze. Ciekawe, czy wie o tragedii z domem. Pewnie całe osiedle huczy od plotek. Może w mojej szkole jutro będzie wielki apel na mój temat… Aż parsknęłam, gdy wyobraziłam sobie symboliczną minutę ciszy na moją cześć! Pomyślałam, że raczej nikogo by to nie ruszyło, lecz, co dziwne, nie zrobiło mi się z tego powodu jakoś przykro. Ciekawe tylko, do jakiej szkoły teraz trafię?
Usiadłam na łóżku i, swoim starym zwyczajem wrzasnęłam, ile sił w płucach:
− Mamo!
Nikt nie odpowiedział. Założyłam aksamitne balerinki, stojące przy łóżku i pokuśtykałam do drzwi. Ostatnie trzydzieści sześć godzin mojego życia dały o sobie znać: miałam zakwasy w każdym mięśniu.
Zeszłam powoli na dół do biblioteki. „Ciekawe, która godzina?”, przeszło mi przez myśl. Wszędzie panowała absolutna cisza, moje kroki odbijały się echem od ścian. Było w tym coś niepokojącego, przebywać samemu w dużym, starym, nieco upiornym dworku.
Doszłam do kuchni, także opuszczonej. Dopiero teraz, z całą mocą, zdałam sobie sprawę, że nie jadłam nic od… no, w każdym razie ostatni posiłek spożyłam w poprzednim domu, lub raczej życiu. Wczoraj rodzice chcieli mnie, rzecz jasna, poczęstować kolacją, ale sprawy przybrały dość niespodziewany obrót, toteż zapomnieli, i nie tylko oni, o jedzeniu. Postanowiłam uciszyć hałasujący żołądek, więc pozaglądałam do szafek kuchennych i znalazłam trochę jedzenia. Żaden z produktów nie był opakowany w normalny sposób, nie dostrzegłam znajomych marek na opakowaniach. Do przechowywania używali papieru, glinianych naczyń, a jedzenie generalnie wyglądało na niskoprzetworzone, domowej roboty. Czyżby zdobywali je w jakiś magiczny sposób?
− Ale gdzie mam ugotować mleko? − zapytałam sama siebie i wyciągnęłam skopek z mlekiem.
Na blatach zrobionych z kamionki było tylko kilka niewielkich palenisk. Nie dostrzegłam kurków od gazu, a także nie mogłam znaleźć zapałek.
− Prymitywność − mruknęłam, dość skołowana i naburmuszona. − Trudno, zimne też w cenie.
Znalazłam kilka tostów i trochę zbożowych ciastek. Nie było to może królewskie śniadanie, ale dla mnie w tamtej chwili było najlepszym jedzeniem w życiu. Pochłaniałam je na stojąco jak przegłodzone prosię i zastanawiałam się, czym różnią się tosty, ciastka owsiane i świeże mleko od najwykwintniejszych dań z ekskluzywnych restauracji.
Nagle zauważyłam coś na wyszorowanym stole kuchennym. To był list:

„Kochanie, ja i tata jesteśmy w pracy, wrócimy po południu.
Bądź ostrożna. Nie dotykaj flaszek z dużego
kuchennego regału; są w nich eliksiry, które mogłyby Cię
skrzywdzić. Zupa z wczoraj jest w ostatniej szafce na prawo. Mama”

− Zapamiętam – mruknęłam, zignorowałam informację o zupie (w końcu byłam najedzona) i ruszyłam do pokoju, głowiąc się nad jakimś zajęciem. W pokoju ubrałam się w moje stare ubrania, teraz czyste i suche. Mama pewnie doprowadziła je do porządku czarami. To miło, że pamiętała.
Podeszłam do okna i z zaciekawieniem wyjrzałam za nie. Szary świat wydawał mi się taki monotonny! Nie widziałam zbyt wiele poza lasem koron drzew i pokrytą mokrymi liśćmi ziemią, chociaż mój pokój był na wieży, dość wysoko.
Westchnęłam z ukontentowaniem. Mimo ponurej atmosfery i lekkiego zagubienia w obecnej sytuacji, czułam się naprawdę przyzwoicie. Jedyne, co mnie uwierało, to niedawna śmierć moich rodziców. Chociaż w trybie natychmiastowym dostałam nowych, można by rzec, to jednak było to zbyt świeże, żeby zapomnieć o dziesięciu latach razem. Moim ukochanym wychowawcom zawdzięczałam wszystko, a nawet więcej.
Łzy zaszczypały mnie w oczy, ale postanowiłam się nie smucić, dać radę. Przybicie, melancholia i zatracanie się w stracie rodziny to było najgorsze, czemu mogłam się poddać w samotności, siedząc w ponurym dworku podczas gdy jesienna, szara zasłona okryła las wkoło.
Już ruszyłam ku drzwiom, bo wpadł mi do głowy pomysł, by coś poczytać we wielgachnej bibliotece dla zabicia smutku i czasu, gdy nagle usłyszałam hałas przy kominku.
− Cześć, siostra!
− Aaaach! − wrzasnęłam, bo na kominku płonął zielony ogień, a w płomieniach tkwiła… głowa Remusa.
− Podejdź bliżej, nie będę się wydzierał przez cały pokój, niczym jakiś tam Potter − powiedział spokojnie.
− Co… co ty tam robisz?! Jak to się dzieje?!
− Nudziłem się i postanowiłem cię nastraszyć. Super zabawa. Podejdziesz w końcu?
Wykonałam grzeczną prośbę braciszka, sztywna, niczym tyka, i uklękłam przy kominku.
− Wystraszyłem cię? Przepraszam – uśmiechnął się czule, już normalniejąc. − To jest sieć Fiuu, rozmawiam z tobą przez kominek w Hogwarcie. Siecią Fiuu się także podróżuje. Czy wszystko gra? Nie nudzisz się? Rodzice są? Aua, James!
− To ostatnie było do mnie? − zmarszczyłam brwi z ironią.
Remus parsknął śmiechem i podjął przerwany wątek:
− Nudzisz się? To ja ci radzę: zwiedź dom! Tu jest mnóstwo zakamarków, których nawet ja nie znam najlepiej, bo budynek jest naprawdę spory i ma zawiłą architekturę. Ja bym tak zrobił, gdybym się przeprowadził i zaczął nowe życie. Możesz też polatać po terenie, albo coś poczytać…
− Właśnie miałam… − zaczęłam, ale na moich oczach z lewej strony głowy Remusa z płomieni wyłoniła się łepetyna jakiegoś chłopaka. „Łepetyna” to dobre określenie, najlepiej opisujące to coś, co wyłoniło się z płomieni, uzbrojone jedynie w lekko przekrzywione okulary i wyszczerz na całego.
Zauważyłam, że chłopak miał wyjątkowo ładne oczy.
− Się ma! Jesteś siostrą Lunatyka? – zagadnął jowialnie, nieco zbyt głośno.
− Lunatyka? – powtórzyłam, zdziwiona, ale chłopak nie zareagował, bo Remus jęknął głośno, jakby mu ktoś nadepnął na dłoń.
− No nie, Łapa, nie pchaj się tu!
Po chwili po drugiej stronie głowy mojego brata pojawiła się twarz kolejnego zainteresowanego, z ciekawością rozglądającego się po pokoju. Był tak przystojny, że na moment mnie zamurowało. Nigdy nie widziałam kogoś takiego! Przeniosłam wzrok czym prędzej na Remusa, by się nie zdradzić tym chwilowym osłupieniem.
− Powiedz mi coś… − zagadnęłam, odzyskując przytomność umysłu. − Ciągle mówiłeś, że jesteśmy biedni, ale ten dom jest urządzony z przepychem! Może nie nowoczesnym, lecz jednak…
− Jeśli o to chodzi, to dziadek, tata mamy, przegrał prawie cały majątek w szachy. Resztę przepił. Pochodzimy ze starożytnych rodów czystej krwi, ale rodzice muszą pracować za marną kasę. No i autorytet spadł do zera. Ale domek z wyposażeniem został po pokoleniach! Jesteśmy tak naprawdę biedni, zubożali, ale używamy spuścizny przodków. Przynajmniej jakaś sprawiedliwość…
− Nie macie teraz lekcji przypadkiem? − zapytałam podejrzliwie.
− Nie. Przecież jest niedziela!
Remus wyszczerzył zęby, a ja westchnęłam. Nie wiem czemu, ale zrobiło mi się przykro.
− Specyficzne włosy.
Otrząsnęłam się błyskawicznie, natychmiast sztywniejąc, i przeniosłam spojrzenie Cerbera na tego przystojnego chłopaka. Patrzył na mnie przenikliwie z lekkim uśmieszkiem i jakimś arystokratycznym chłodem. Ogarnęła mnie fala gniewu. Cały jego urok już prysł. Jak mógł tak powiedzieć!?
− Luniaczku! – zagadnął z umiarkowanym zainteresowaniem. − Czemu ty takich nie masz?
− Bo mi się nie chciało. Peter, nie pchaj się, aua!
− Glizdogon, co ty wyrabiasz?! − wrzasnął chłopak w okularach, a ten niesympatyczny jęknął:
− Jesteś za gruby, nie wciśniesz się. Gdzie z tą ręką, Glizdek!
− Wyglądacie kompletnie idiotycznie − rzekłam z mściwą satysfakcją.
− Dobra, siostra, już spadamy. Pa, pa! Wyślę ci sowę!
Remus cmoknął w powietrze na pożegnanie i głowa znikła. Jego kumpel z prawej strony posłał mi nonszalancki uśmieszek i także się wycofał.
− Tak na pożegnanie ci powiem, że jestem James − zagadnął wesoło okularnik. − Ale możesz mi mówić Rogacz − dodał po chwili namysłu. − Auu! Nie, zaczekajcie, sam wyjdę!
I znikł, podejrzewam, że został brutalnie wyciągnięty za co popadło.
Wstałam z kolan i ruszyłam na podbój mojego domu. Najpierw wyszłam na dwór, wcześniej jednak założyłam jakąś pelerynę z kapturem, która wisiała przy drzwiach.
Wszędzie było mokro, siąpiła mżaweczka. Okrążyłam dom, ruszając w stronę sadku. Przewiesiłam się przez obślizgły, sczerniały pal i przyglądałam roślinom. Były dziwne, na pewno magiczne. „Ciekawe, co to za okaz?”, pomyślałam i dotknęłam bąbla na jednej z roślinek. Pękł, opryskując mi dłoń cuchnącą cieczą. Na skórze pojawiły mi się bąble. Strasznie bolało.
− Aua! Przeklęty badyl! – jęknęłam ze łzami w oczach, delikatnie wytarłam resztę mazi o trawę.
Wróciłam do domu, przewiązałam dłoń jakimś materiałem i znów wyszłam, tym razem okrążyłam z daleka sad, fukając na niego groźnie i ostrzegawczo pod nosem.
Z tyłu domu rozciągał się rządek kilku mniejszych pomieszczeń. W jednym znalazłam kury, w innym krowy, a w jeszcze innym było mnóstwo starych rupieci. W ostatnim, najmniejszym, stały ze trzy miotły i kilka wiader. Chwyciłam pierwszą lepszą z brzegu miotłę, na rączce miała starty prawie już napis „Asteroida”. Skoro czarownice latają na miotłach we wszystkich bajkach, nie wzięło się to znikąd. Wsiadłam ostrożnie, czując się wyjątkowo durnie, i odbiłam od podłoża.
Tak się przeraziłam, że prawie zleciałam z powrotem na ziemię: miotła pofrunęła do góry z jakąś zawziętością i okrucieństwem osoby lubującej się w męczeniu innych. Przylgnęłam płasko do rączki, pomstując na własną głupotę i mając ochotę dokonać samouduszenia. Miotła skierowała rączkę ku podłożu, a ja skotłowałam się z niej jak wybitnie niezdarny worek kartofli, omijający łukiem lekcje baletu. Na szczęście nie byłam wysoko.
− Nigdy więcej! Wracam!
I ruszyłam do domu, ściskając opuchniętą dłoń z bąblami przy ciele.
W kuchni odkryłam jakieś drzwi, prowadzące do nieznanej mi części domu.
Zaglądałam do wszystkich pokoi, napotykanych po drodze. Większość stanowiły opuszczone sypialnie, łazienki, salony. Remus miał rację: dom był zawiły i dość duży na tyle, by odciąć się od reszty domowników na całe dnie.
Napotkałam wreszcie na schody na jakieś piętro. Wiele z drzwi tam było zamkniętych, z wyjątkiem łazienki, jakiegoś gabinetu i jednej sypialni, całej na w kolorze brudnego złota i brązu. Rozejrzałam się po niej. Na biurku stało ruszające się zdjęcie dwóch bobasów, Remusa i mnie. Było też kilka osobistych akcentów wskazujących na to, iż pokój był używany. To na pewno sypialnia rodziców!
Pomimo niechęci do grzebania w cudzym, zajrzałam do biurka, zafascynowana poznaniem rodziców nieco bliżej. Znalazłam kilka kawałków dziwnego papieru, butelki z atramentem, jakieś ptasie pióra i inne drobiazgi. Potem podeszłam do biblioteczki i wodziłam wzrokiem po tytułach na grzbietach książek. Kilka woluminów wyjęłam, przyglądając się zawartości. Był bardzo stare, ale dostrzegłam też kilka, które wyglądały na stosunkowo nowe. Grzbiet jednej z tych starszych mnie zafrapował – był kompletnie nieozdobiony, okryty czarnym płótnem, odstawał od reszty skromnością na siłę.
Wyciągnęłam księgę i usłyszałam zgrzyt. Biblioteczka uchyliła się, niczym drzwi, ukazując wylot kamiennych schodów na górę.
Zawahałam się, lecz po chwili ciekawość przeważyła nad lekkim strachem i niechęcią do odkrywania sekretów rodziców. Ruszyłam po zimnych, wąskich stopniach, prosto na górę.
Znalazłam się nad sypialnią, w małej, kamiennej komnacie bez okien. W powietrzu unosił się kurz. W ścianie płonęło kilka świec, ale i tak panował tu półmrok. Przeszły mnie ciarki. Nie stało tu nic. Nic, prócz jakichś szpargałów w skrzyniach w kącie i drewnianego stołka na samym środku. Podeszłam tam.
Na stołeczku stało jakieś kamienne naczynie, co więcej, wypełnione nieznaną substancją, o nie wiadomo jakim stanie skupienia. Ściągnęłam brwi w niemym zdumieniu. Co to może być?
Dotychczasowe spotkania z magią utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie wolno dotykać nieznanych substancji. I mioteł.
Pochyliłam się nisko nad misą. Zobaczyłam jakiś pokój z góry. Schyliłam jeszcze niżej głowę, niefortunnie stykając nos z substancją. Poczułam, że osuwam się w jakiś dziwny wymiar. Po chwili stałam w… nieco inaczej wyglądającej kuchni, dwa piętra niżej. O co biega?!
Podskoczyłam ze strachu. Przy stole siedziała ciężarna kobieta. To była moja biologiczna matka…
− Mamo? Co się dzieje? – zapytałam ostrożnie, ale nie odparła. Dotknęłam jej ramienia, a moja dłoń przeniknęła przez nie. Zmarszczyłam brwi i zastanowiłam nad tym, co robić.
Do kuchni wszedł nieogolony, niechlujnie ubrany człowiek. Ojciec. Niósł jakieś małe dziecko. Tym razem uniosłam brwi, doznając szoku, bowiem dotarło do mnie, że byłam to ja sama, we własnej, czteroletniej osobie. Zrozumiałam. W jakiś sposób było to wspomnienie mamy. Ale jak to możliwe?
− Reo? – szepnął delikatnie i uspokajająco ojciec. − Przytul Mary Ann, zanim… no wiesz.
− John! – jęknęła mama, wstrząsana spazmami. − Może się uda? Może sobie poradzimy?
− Kochanie… Już to przerabialiśmy – westchnął tata i położył jej wolną rękę na ramieniu z bólem wypisanym na twarzy. – Remus jest wilkołakiem. Musimy, dla jej dobra, odsunąć ją od niego. Zresztą, Brownowie oczekują nas, podpisali papiery adopcyjne. Wszystko załatwione. Nie damy rady inaczej.
− John, ja nie chcę… nie dam rady… − łamała się mama. Patrzyłam na nią ze smutkiem.
− Mama! Gdzie Lemi? − zapytałam ja ze wspomnienia piskliwym głosikiem czterolatka.
Mama przytuliła mnie mocno, łkając. Ojciec również to uczynił, po czym posadził mnie na stole.
− Musimy rzucić na nią zaklęcie zapomnienia – szepnął. – Nie może nas pamiętać, nie może też szukać. Dla jej dobra, zapewnijmy jej spokój. Brownowie też nie chcą nic mówić. Tak będzie lepiej.
Ojciec wycelował we mnie różdżką, mama zrobiła to samo, kompletnie się rozklejając. Poczułam dziwny skurcz, bo wiedziałam, co się zaraz stanie.
− OBLIVATE! – krzyknął ojciec. Matka nie dała rady, odpadła przed rzuceniem inkantacji, zanosząc się szlochem, jej ręka z różdżką zwiędła i zawisła bezwładnie, różdżka upadła na ziemię i odtoczyła się gdzieś, nieistotna. Dziecko na stole zaczęło płakać…
Wszystko się rozmazało, a po chwili upadłam na kamienną posadzkę w schowku nad sypialnią, niczym chwilę temu we wspomnieniu różdżka, wytrzeszczając w szoku oczy.

***

− Dotknęłaś czyrakobulwy, dziecko!
Mama przemywała mi palce jakimś eliksirem, a tata chodził naokoło stołu w kuchni.
− Jesteś już naszą córką, pełnoprawnie. Wszystko załatwiłem! Nawet nie musiałem się kontaktować z mugolskimi urzędami – pochwalił się z łagodnym uśmiechem.
− Do jakiej szkoły mnie poślecie? − zapytałam z lękiem. W końcu taki los dziecka, uczyć się.
− Szkoły? Najlepiej by było do Hogwartu, ale nie wiem, czy cię już teraz przyjmą, może być krucho. Wymienię słowo z Dumbledorem. Zobaczymy… – podrapał się po lekkim zaroście w zadumie.
− A jak nie, to gdzie? – Skoro Remus leciał aż na północ do tego sławetnego Hogwartu, to wątpiłam, żeby w Londynie czarodzieje założyli stosowną placówkę. Coś czułam, że długo z rodzicami nie pobędę…
− Nigdzie. Sami cię wykształcimy, szkoła nie jest obowiązkowa.
− Ale super! Czarodzieje to jednak są mądrzy! – Wyszczerzyłam zęby.
Rodzice zerknęli na siebie z powątpiewaniem. Chyba się nie zrozumieliśmy. Mieli pewnie inne zdanie.
− Pozostaje jeszcze jedna kwestia… − zaczął tata powoli. – Kto zabił Brownów? Dlaczego przyszedł do was, by zaatakować waszą rodzinę?
− Tata mówił, że chcieli mnie porwać dla okupu – mruknęłam niechętnie. – Ale czary-mary mnie ochronią?
− Ech… Przypuszczalnie. Lepiej, żebyś tam nie jechała w najbliższym czasie. Tu jesteś bezpieczna.
− Wiecie co? − zagadnęłam cicho i rozpromieniłam się. − Cieszę się, że tu jestem.
Rodzice uśmiechnęli się z wdzięcznością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz