Dotarliśmy całą gromadą
do stacji w Hogsmeade. Czekał tam na nas bardzo długi, czerwony parowóz.
– Jedziemy do domu
pociągiem? – zapytałam, zaskoczona.
– Tak, tak jest co roku –
odparła Lily. – A czym dotarłaś do szkoły, bo zapomniałam?
– Siecią Fiuu… No tak,
chyba byłyby niezłe korki w kominkach, gdyby uczniowie musieli nią podróżować
do Hogwartu!
– Dlatego mamy pociąg. Dobra,
wsiadamy. Chodź, bo nam wszystko pozajmują!
Znalazłyśmy szybko jakiś
pusty przedział. Niedługo potem dał się słyszeć gwizdek, buchanie pary i
staromodny pociąg podjął wyprawę. Tak dawno nie jechałam pociągiem, że aż mnie
to zdumiało.
Droga jawiła się jako
długa, patrzyłam na oświetlone słońcem, białe wzgórza. Otaczała nas piękna,
cicha zima. W przedziale też było cicho. Panowało milczenie, Lily zajęła się
czytaniem czegoś.
W ciągu całej podróży
panował raczej spokój, tylko Rogacz z Syriuszem czasami przebiegali obok drzwi
do naszego przedziału. Obaj wyszczerzali się do Lily uśmiechami radosnych
idiotów, a Lily ignorowała to ostentacyjnymi spojrzeniami w sufit.
– Severus nie jedzie z
nami. Dlaczego? – spytałam, gdy zaczęło mnie to nurtować.
– Nie, on… no, niezbyt
lubi spędzać czas ze swym ojcem. Jego matka ledwo sobie radzi. Mieszkają w
takiej zatęchłej dziurze, na okropnie nieprzyjemnej dzielnicy. Jego ojciec jest
mugolem i ciągle tylko pije. Sev zostaje zazwyczaj w szkole na wszystkie
święta. Zachowaj to dla siebie, dobra?
Zanim zdołałam
zareagować, z sąsiedniego przedziału rozległo się krótkie parsknięcie i chwilę
potem wielkie BUM! W całym pociągu rozległy się zawodzenia i przekleństwa.
Rozsunęłam drzwi i wyjrzałam na zewnątrz z zaintrygowaniem. Przez korytarz
biegł już wpieniony prefekt, a na jego purpurowej twarzy malowniczo rozprysła
się jakaś substancja podejrzanego pochodzenia. Z jego szeroko rozwartych ust
wydostawały się raz po raz dwa słowa:
– POOOOTERR!!!
BLAAAAAAAAAAAAAACKKKK!!!
Wpadł z impetem do
sąsiedniego przedziału. Po chwili do naszych uszu doszły wrzaski i odgłosy,
jakby ktoś trzepał dywan.
– SZLAABAAAN!!! JAK
WRÓCICIE DO SZKOŁY!!! OSOBIŚCIE DOPILNUJĘ, BY WAS UKARANO! A TERAZ OPANUJCIE
SWOJE CHORE WYMYSŁY I SIEDŹCIE TU JAK TRUSIE! BEZ DYSKUSJI!
Odczekałam, aż prefekt
pogalopuje z powrotem do swej siedziby i weszłam do sąsiedniego przedziału
okupowanego przez Huncwotów. James obmacywał swą głowę z nietęgą miną, Peter
wygrzebywał się spod siedzenia, pod którym najwyraźniej się schował, a Syriusz
kończył wyrażać się swym kwiecistym językiem pod adresem prefekta.
– Co tam znowu
wykombinowaliście? – spytałam ze złośliwym uśmieszkiem.
– My nie kombinujemy! –
powiedział James z wyniosłą, świętoszkowatą miną.
– Nie, tylko hmm…
uwalniacie swe chore wymysły?
James zignorował mnie i
począł zbierać rozsypane fasolki z podłogi.
Syriusz zachichotał,
zwrócił się do mnie:
– Wiesz, umieściliśmy
pod wszystkimi przedziałami tak zwane fetorokulki. W każdym opakowaniu jest
około sto fetorokulek. Gdy jedną z tych stu rozbijesz, wybuchają wszystkie
pozostałe. Ale umieściliśmy także w pobliżu fetorokulek łajnobomby, a one
wybuchają, gdy coś niedaleko nich się poruszy. Wystarczyło wyrzucić jedną
fetorokulkę za okno, by poszły w drobny mak wszystkie pozostałe i spowodowały
wybuch łajnobomb.
– Ale ja i Lily nie
otrzymałyśmy takiego zestawu, prawda? – zapytałam z lekkim niepokojem.
– Nie, coś ty – mruknął
James, wciąż lekko niezadowolony z reakcji prefekta na tak finezyjny dowcip. –
Najbardziej oberwali Ślizgoni, każdy ich przedział otrzymał po trzy dawki…
I zarechotał mściwie.
– Hmm, dobrze, że tu nie
ma Remusa… – zauważyłam powoli.
– No co ty! – żachnął
się Peter. – By się chłopaczysko rozerwał choć raz!
– Rozerwał w sensie
dosłownym? – parsknął James. – Szkoda, że nie możemy teraz przy nim być…
– Dotrze do was jutro,
tak? – zapytał mnie Syriusz, a ja kiwnęłam potakująco. – No! Przynajmniej
ominęły go szlaban i pranie na odlew po twarzy i innych częściach ciała!
– To nie nasza wina, że
tak nam się rozwinęła półkula mózgowa, odpowiadająca za dowcipy! – burknął
Rogacz.
– Wiesz, James, jakby ci
to powiedzieć w łagodny sposób… Nie można mieć rozwiniętego organu, którego się
nie posiada – rzekłam z politowaniem.
Huncwoci w odwecie
rzucili się na mnie z dzikim wrzaskiem (nie ma to jak nadpobudliwość
neandertala, no nie?), ale ja zdążyłam wypaść z ich przedziału i zamknąć drzwi
przed ich nosami, przez co cała trójka skołtuniła się przed nimi w jednej
plątaninie ludzkiej i legli w oszołomieniu na podłodze. Otworzyłam do połowy
drzwi i wetknęłam głowę do środka, śmiejąc się mściwie nad poległymi. Żaden z
Huncwotów się nie podnosił, nie mogli sobie poradzić, tak bardzo się zaplątali
w swoje odnóża.
– Coś ty powiedziała?! –
zapytał Peter nagle i przestał próbować się wygrzebać spod kumpli.
– Co?
– Że uwalniamy swe chore
wymyły?! Jak możesz!
– O rany, Glizdek! –
rzekł Syriusz rozbawionym tonem. – Ale ty masz szybki zapłon!
Wszyscy zaczęli się
śmiać z Petera, a on, gdy tak leżał, wyglądał łudząco podobnie do jakiegoś nabzdyczonego
dziecka. Gdy przestaliśmy nabijać się z „Glizdka”, Łapa i Rogacz jednomyślnie rzucili
się na niego i zaczęli go łaskotać, a Peter pruł się, jakby go zarzynano.
Postanowiłam zostawić ich w tej osobistej chwili samych i wróciłam do Lily.
Reszta podróży minęła
spokojnie, nie licząc prefekta, który zaraz po moim odejściu przygalopował znowu,
tym razem zarzucając chłopcom zakłócanie świętego spokoju.
Wyszłam na zimny,
londyński peron, taszcząc za sobą kufer. Obok mnie stanęła Lily, uśmiechnęłyśmy
się do siebie porozumiewawczo. W końcu przebywanie tyle czasu w magicznym
otoczeniu sprawiało, że człowiek się kompletnie odzwyczajał od czegoś takiego,
jak perony w mieście.
– Mary Ann!
Rodzice już do mnie
podbiegli i zaczęli obściskiwać. Przez ułamek sekundy poczułam do nich jakiś
irracjonalny wstręt; jakby byli kimś obcym, lub po prostu rodzicami, ale
takimi, którzy zrobili mi w życiu dużo krzywdy. Poczułam się trochę obco.
– Kochanie! –
szczebiotała mama. – Na pewno spodobają ci się świąteczne dekoracje! A swój
pokój ozdobisz wedle własnych zachcianek!
– Opowiadaj, dziecko,
jak ci minęło to półrocze! – nadawał do drugiego ucha tata, a ja już nie
wiedziałam, na kogo patrzeć.
– Eee… – odpowiedziałam
jedynie inteligentnie.
– Dobra, Reo! –
zakomenderował ojciec. – Dajmy jej odetchnąć! Pożegnaj się z przyjaciółmi.
Poczekamy na ciebie pod tamtym filarem, dobra? Daj kufer!
Rodzice odeszli z moim kufrem, a ja zbliżyłam się do Lily i uścisnęłyśmy się serdecznie.
Rodzice odeszli z moim kufrem, a ja zbliżyłam się do Lily i uścisnęłyśmy się serdecznie.
– Wesołych Świąt! –
rzekła Lily. – Myślę, że będą cudowne!
– Nawzajem! Pa, Lily!
Lily odeszła do swoich
rodziców, a do mnie, z kombinatorskimi uśmieszkami, podeszli Huncwoci.
– Też chcecie się ze mną
żegnać? – zapytałam z udawanym niesmakiem.
– Przywykliśmy do
występowania w czteroosobowym stadzie, ktoś musi zastępować Remusa, a, póki co,
ty najlepiej nadajesz się, by reprezentować jego osobę! – James wyszczerzył
zęby, a potem uściskał mnie i szepnął do ucha. – I nie zapomnij przez ferie o
starym, skostniałym Jamesie, dobra?
Chciałam mu już
odpowiedzieć, że o nim wyjątkowo dużo będę myśleć, ale ugryzłam się w język.
– Dobra – odszepnęłam, a
on cmoknął mnie na pożegnanie niedbale w bok głowy i odszedł do rodziców. Byłam tak rozkojarzona,
że nie zauważyłam, jak Peter potrząsnął moją dłonią dziarsko, wołając: „Wesołych
Świąt!”. Ocknęłam się dopiero, gdy Syriusz drgnął, by podejść bliżej, a powodem
tego otrząśnięcia z transu było to, że coś małego prawie mnie znokautowało, bo
rzuciło się ku mnie z wielkim entuzjazmem.
– Miłych ferii, Mary Ann!
– wykrzyknął Joseph gdzieś z dołu i potrząsnął mną z pasją.
Syriusz stanął za nim i nad jego głową wyciągnął dłoń, po czym położył ją na moim ramieniu, mrużąc zwyczajowo oczy od dołu. Poczułam się bardzo durnie, w końcu mieliśmy tyle samo lat, a zachował się jakoś… po ojcowsku. W tym geście i spojrzeniu czaiło się coś dziwnego, zrozumienie i współczucie?
Syriusz stanął za nim i nad jego głową wyciągnął dłoń, po czym położył ją na moim ramieniu, mrużąc zwyczajowo oczy od dołu. Poczułam się bardzo durnie, w końcu mieliśmy tyle samo lat, a zachował się jakoś… po ojcowsku. W tym geście i spojrzeniu czaiło się coś dziwnego, zrozumienie i współczucie?
Uśmiechając się swym
chłodnym uśmieszkiem, mruknął:
– Wesołych Świąt. I
rozchmurz się troszkę, dobra?
Czyżby było po mnie
widać aż tak bardzo smutek? Starałam się go ukrywać, wypierać, ale,
najwyraźniej, wiele to nie dało…
– Spróbuję… – mruknęłam
w odpowiedzi, uśmiechając się kwaśno.
– Do zobaczenia… –
zawahał się, po czym z lekkim trudem dodał – Kotku. Bez skojarzeń i drugiego
dna, rzecz jasna.
Uśmiechnął się, jakby
mówił: „Jestem królem, klękajcie narody!” i odszedł. Stałam jeszcze przez chwilę
w osłupieniu. Co to miało znaczyć? Black się do mnie dowala, czy co? Niezbyt mi
się to podobało, ale życzyłam Joshowi miłych Świąt i podeszłam do rodziców,
kompletnie zdezorientowana.
– Co jesteś taka
zaczerwieniona? – zapytała matka z troską. – Masz gorączkę?
– Nie… – mruknęłam w
odpowiedzi, a po mojej głowie odbijało się echo głosu Blacka: „Kotku”.
Ruszyłam z rodzicami ku
wyjściu z peronu, czując coraz większe zdenerwowanie. Co za beznadziejny
palant! Dlaczego tak powiedział?
***
***
– Kochanie, jak pięknie!
– zachwyciła się mama, gdy nareszcie udekorowałam swój pokój całymi kurtynami
srebrnych anielskich włosów. Prawdopodobnie była tak zachwycona, bo ten pokój
miał dekoracje pierwszy raz od wielu, wielu lat. – Na pewno nie chcesz żadnych
bombek? Same anielskie włosy?
– Tak, mamo. Czy Remus
przyjedzie dzisiaj?
– Tak, powinien być lada
moment. Dziś będziemy mieć pyszną kolację świąteczną! Indyk jest świeży,
jeszcze nie zaczęłam go piec! Och, Remus!
Bo oto Remus pojawił się
w maleńkim korytarzyku, przedzielającym nasze pokoje, i zajrzał do mojego. Był
mizerny, jakby przeszedł ciężką chorobę, wlókł za sobą kufer. Uśmiechnął się
blado.
– Hej, Meg! Cześć, mamo!
Zeskoczyłam z drabiny po
powieszeniu ostatniego anielskiego włosa i podeszłam do brata, by przytulić go
mocno, gdy mama skończyła go miażdżyć w uścisku.
– Rogaś przesyła
pozdrowienia – powiedziałam Remusowi.
– A reszta nie? – spytał
z nutką podejrzliwości.
– Peter też, ale Syriusz
hmm… zresztą, zaraz ci opowiem, tylko mama… – mruknęłam cicho, bo mama krzątała
się po jego pokoju, taszcząc za sobą kufer Remusa. Nie chciałam, by usłyszała.
Gdy Luniaczek trochę odsapnął,
zaczęliśmy dekorować tę część domu, w której egzystujemy. Właściwie nie
namęczyliśmy się z tym zbytnio – mama już udekorowała znaczną część przed
naszym przyjazdem. Dla nas zostawiła tylko korytarze i choinkę. Drzewko
wyglądało pięknie, wisiało na nim mnóstwo śpiewających bombek, elfów,
mieniących się łańcuchów.
– Mamo – zwróciłam się
po wszystkim do rodzicielki, gdy padliśmy zmęczeni po dekoracjach na sofę w
saloniku. – Nie mam prezentu dla przyjaciółki, wymyślisz coś?
– Hmm, gdyby tata
wiedział, kupiłby ci coś w drodze powrotnej z pracy… – zmartwiła się mama. – Ale
w tej sytuacji… Czy twoja przyjaciółka lubi wełniane rzeczy? Mogę jej coś
machnąć na drutach w dosłownie kilka minut.
– No nie wiem… Może
rękawiczki? Takie z jednym palcem byłyby chyba niezłe…
– No, to mogę jej zrobić
szybciutko takie. A jaki kolor?
– Hmm, nie wiem, jaki
lubi… Ale najlepiej by chyba pasowały takie dwukolorowe, na przykład jakiś
szlaczek z zielonej, takiej wiosennej, wełny i do tego czekoladowe tło… Nie,
Remus?
– Co, do Lily? – Remus
chyba nieco się zestresował faktem, że pytają go o zdanie na temat dziewczyn. –
Taa, zielony…
– Nie ma sprawy,
córeczko! – Mama już grzebała w dużym koszu z wełną, postawionym w rogu salonu.
Zachodziłam w głowę, jak ona to zrobi, mając jednocześnie na głowie tyle spraw,
ale od czego są czary, prawda?
Ja i Remus poszliśmy na
górę, konspiracyjnie wymykając się.
– Jak ci minęła podróż? –
spytał, gdy usiedliśmy na jego łóżku naprzeciw siebie skrzyżnie.
– Hmm… Było zabawnie.
Twoi kumple wysadzili pociąg. Były ofiary śmiertelnie.
– Co?!
– Nie… żartuję. Tylko
obsadzili cały pociąg fetorokulkami i łajnobombami. Prefekt ich sprał, a potem
trochę rozmawialiśmy.
– O czym? – spytał
Remus, gdy już opanował chichot.
– W sumie… o ich
nieistniejących mózgach. Co się tak uśmiechasz pod wąsem?
Remus parsknął i
spojrzał z jakąś tęsknotą w okno, za którym prószył śnieg.
– Nie żałuj, że tam cię
nie było – Poklepałam go po dłoni, by dodać otuchy. – Huncwoci bardzo za tobą
tęsknili. Ale, przynajmniej, ominął cię łomot od wściekłego prefekta.
Luniaczek otrząsnął się
z zamyślenia i spytał:
– Coś miałaś mi
powiedzieć na temat Łapy?
– Ano. – Otrząsnęłam się
z łagodnego nastroju i przybrałam wojowniczy ton. – On jest jakiś dziwny! Powiedział
do mnie „kotku!”, czujesz? To mi się wcale nie podoba! Wiesz, gdyby to był
James… albo nawet ty… to nie byłoby to aż takie dziwne. Ale z Blackiem nie mam
prawie żadnego kontaktu, ledwo co przestaliśmy być pokłóceni, a tu takie coś.
Nawet mi to do niego nie pasuje.
Mój brat zamyślił się,
wyraźnie zafrapowany.
– Faktycznie, to do
niego niepodobne… Może chciał ci coś dać do zrozumienia? Bo on nigdy nie
powiedział tak do żadnej dziewczyny, choćby nie wiem, jakiej. Czasem tak gada
do nas, ale w formie żartów, rzecz jasna. Syriusz i takie coś? Sam nie wiem…
– Co mi radzisz?
– Cóż, na twoim miejscu
wcale bym się na niego jakoś specjalnie nie zacietrzewiał. Prawdopodobnie
powiedział tak z jakiegoś konkretnego powodu, żeby coś ci przekazać. Sądzę, że
niewiele ma to wspólnego z jakimiś emocjami. No, chyba, że chciał cię zirytować
dla zabawy.
– Pff… Czyli sugerujesz
jakiś szyfr? – Uniosłam brwi w zdumieniu.
– Sugeruję.
– Na mózg mu padło? Jaki
szyfr?
W tym momencie weszła
mama.
– Kochanie, rękawiczki
zrobiłam – oznajmiła z uśmiechem.
– Co?! Tak szybko? –
zawołałam w szoku.
– Od czego są czary! –
parsknął Remus.
– No dobra, ale jak ja
to do niej dostarczę? – zmartwiłam się.
– Weź służbową sowę ojca.
Remus pewnie też tak zrobi – doradziła mama, kładąc ładne, nowe rękawiczki na
biurku.
Toteż niedługo potem
opakowałam schludnie prezent dla Lily i przywiązaliśmy go i inne drobne pakunki
do nóżki sowy, siedzącej w gabinecie taty. Była nieco obrażona faktem, że robi
za Świętego Mikołaja, sanie i stado reniferów jednocześnie.
Kolacja świąteczna była
przepyszna. Niestety, nie mogłam jeść tego, co zechciałam, mama wmusiła we mnie
wszystko po kolei, nie było mowy o wybrzydzaniu.
Gdy dom pogrążył się w
śnie, wyjrzałam przez okno z jakimś spokojem. Noc była piękna, mroźna i
gwiaździsta. Gwiazdy błyszczały, jakby parę skrzących płatków śniegu wróciło z
powrotem na firmament i zawisło nieruchomo w przestworzach.
…Krok, jeden krok. Mgła
znów się nasila, ale furtka się otwarła! Nareszcie! Ale… tam jest tylko ten
dziwny pies, którego widziałam w lesie…
Zwierzę podbiegło do mnie,
przewróciło i zaczęło lizać po twarzy. Niech przestanie, to obrzydliwe…
Powracała mi świadomość,
ale coś NAPRAWDĘ lizało mnie po twarzy.
– Przestań! To okropne!
Otworzyłam oczy w stresie
i przed moją twarzą zobaczyłam jakiś mały pyszczek.
Szybko usiadłam na
łóżku. Zauważyłam niewielki stosik prezentów obok kominka. A to, co mnie
obudziło, okazało się być najprawdziwszym kotkiem. Czarnym, jak smoła. Miał
tylko białe „skarpetki” i koniec ogonka.
Krzyknęłam cicho ze
zdumienia. Kociątko przewiązane było białą, aksamitną wstążką, na której
dyndała karteczka „Dla Mary Ann od rodziców”. Obecnie siedziało na tyłku na
moim podołku, obrażone za tak impertynenckie traktowanie w postaci strącenia go
z mojej twarzy. Uśmiechnęłam się, odsunęłam delikatnie kociaka i wstałam, by
rozsunąć zasłony. Podeszłam do prezentów z zaintrygowaniem, zerkając co jakiś
czas kontrolnie na kotka na łóżku. Prezentów było niewiele, a ja zazwyczaj
miałam góry podarków, moi przybrani rodzice byli przecież zamożni. Ale jakoś
wcale mi nie przeszkadzało, że było ich tak mało. Cóż, bardziej doskwierał mi
brak moich byłych opiekunów, niż ich prezentów.
Ciekawe, co dostają
czarodzieje…
Odwiązałam pierwszy z
brzegu. Były to perfumy. A pachniały niesamowicie.
– Niezwykłe te zapachy
czarodziejów… – mruknęłam do siebie z ukontentowaniem. - Mama też ładnie
pachnie. I Black także.
Karteczka przy moim
nowym, magicznym zapachu wyglądała tak: „Dla najbardziej najbardziejszej dziewczyny
w szkole, Meggie, od starego, skostniałego Jamesa!”. A więc o mnie pamiętał!
Westchnęłam. Zrobiło mi
się bardzo miło (pomijając nieprzyjemną myśl, że ja mu nic nie dałam). Dlaczego
dostałam od niego taki prezent? Czy byłam na tyle istotna, że mi to wysłał?
Odrzuciłam bolesne,
słodkie, żenujące, nieprzyjemne, tęskne, miłe rozmyślania o Jamesie i za
wszelką cenę skupiłam uwagę na podarkach. Trzeci prezent był od rodziców. Okazało
się, że w środku są dwie srebrne miseczki dla kota. Potem odpakowałam ładny
koszyk z białej wikliny, wykładany zielonym pluszem. No, kotek będzie miał
gdzie spać.
Czwarty prezent był od
Remusa: pudło czekoladowych żab. Od Lily dostałam pierścionek z różą z
oksydowanego srebra. Był naprawdę piękny. Rodzice dali mi jeszcze książkę o
quidditchu, a pod nią znalazłam kopertę od Blacka.
Była tam zdobiona kartka
świąteczna z ruchomym Mikołajem, który wpada w zaspę.
„Mam nadzieję, ze Ci się
spodoba prezent, kotku. Życzę ci bardzo wesołych Świąt i dobrego rozpoczęcia
Nowego Roku.
P.S.: Jeśli nie chcesz,
bym Cię tak nazywał, to oczywiście nie wahaj się mi tego powiedzieć w jakiś
delikatny sposób, kotku.
Pozdrawiam!
Syriusz Łapa Black.”
Westchnęłam, z niezadowoleniem
kręcąc głową.
Do listu dołączył
wisiorek w kształcie prężącego się kota. Oczy co rusz zmieniały kolor, były z
jakiegoś magicznego kryształu, a cały kot był z czegoś przypominającego platynę.
Kot nagle ożył, ziewnął,
przeciągnął się i zwinął w kłębek. Był nawet słodki.
Zostawiłam wisiorek na
podłodze delikatnie, żeby nie obudzić śpiącego kota i popędziłam z listem do
Remusa.
– Patrz! Co za dziwny
człowiek! – wyrzuciłam z siebie, zerkając z niesmakiem na kartkę od Blacka.
Remus aktualnie siedział
na podłodze i oglądał klatkę z sową, którą dostał, przypuszczam, że od
rodziców. Po przeczytaniu dostarczonej przeze mnie kartki parsknął śmiechem.
– To faktycznie dziwne… –
stwierdził po jakimś czasie, marszcząc brwi nad kartką.
– To wszystko? – oburzyłam
się, po czym odwróciłam się na pięcie i wróciłam do pokoju, by posprzątać, bo
uznałam, że więcej Remusa nie ma co męczyć dziwnymi wymysłami jego kumpla.
Założyłam pierścionek od
Lily, ale z wisiorkiem Blacka miałam dylemat. Wreszcie postanowiłam, że na
razie nie będę go nosić, dopóki nie policzę się z jego dawcą, i położyłam
miauczącego żałośnie kotka na toaletce.
Kiedy zjedliśmy
świąteczne śniadanie, ja i Remus wyszliśmy na zewnątrz, by odbyć bitwę na
śnieżki. Przynajmniej przez chwilę różne przykre rzeczy nie zaprzątały mojej
głowy.
***
Dni ferii mijały szybko.
Ostatniego wieczora przyszedł do Remusa list od Blacka.
– Wiesz… – mruknął po
tym, jak wszedł do mojego pokoju i usiadł przy biurku. – Zapytałem go w moim
ostatnim liście, czemu tak cię nazywa, a on odpisał, że to sprawa między nim, a
tobą.
– Co? – zdenerwowałam
się.
Remus wzruszył
ramionami, a potem został wezwany przez ojca w trybie pilnym na dół. Gdy
wyszedł, zebrałam całe moje skupienie, by poćwiczyć animagię, jak co wieczór. Na
razie szło mi to niezwykle słabo, ale pocieszałam się myślą, że jestem dopiero
początkująca i ostatnio bardzo rozproszona. No i, kurczę, nie każdy urodził się
od razu Merlinem!
Kot… Kotku, też mi coś!
Black jest jakiś nienormalny, to musi być to, skoro tak się na to uwziął. Nazywanie
mnie kotkiem…
I nagle coś kliknęło w
mojej głowie. Nie nazywał mnie tak wcześniej, na początku… Ale ja wtedy nie
ćwiczyłam zamiany w kota. Czy to ma jakieś powiązanie? Może Black w jakiś sposób
wie, że jestem początkującym animagiem? Może, jakimś cudem, znalazł tę
książeczkę lub James mu powiedział, co jest bardziej prawdopodobne…
Coś mi mówiło, że on o
tym naprawdę wiedział i dawał mi do zrozumienia, że to jest „nasz mały, wspólny
sekret”. A jeśli tak, to nie chciałby napisać o tym Remusowi. Remus przecież nie
wiedział o moich zuchwałych planach. Gdyby wiedział, już dawno by to jakoś
skomentował.
Poćwiczyłam trochę
animagię i położyłam się spać. Przedtem jednak założyłam na szyję śpiącego,
platynowego kotka.
***
– Ładny! Takie bidzi-bidzi
trochę – stwierdził James prostodusznie.
Ja i Huncwoci staliśmy w
Pokoju Wspólnym. Huncwoci oglądali mojego nowego zwierzaka, który obecnie łypał
na nich w skupieniu i miał chyba dość ambiwalentny pogląd na otaczającą
rzeczywistość.
– Ile ma miesięcy? –
spytał Rogacz.
– Nie mam pojęcia, nie
znam się – mruknęłam. – Jest bardzo mały, prawda?
– A jak go nazwałaś? –
zapytał Peter, ze średnim zainteresowaniem podtykając kotu palec do powąchania.
– Jeszcze nie wymyśliłam
mu imienia. Jak myślicie, jakie imię do niego pasuje?
– Kuba Rozpruwacz –
podsunął natychmiast Syriusz, a kotek spojrzał na niego niewinnie.
Łypnęłam na niego spode
łba z politowaniem.
– Nie możesz go nazwać
hmm… Kretyn? – zasugerował James.
– No wiesz, Rogaś! –
zaśmiał się Czarny. – Nie szastaj swoim drugim imieniem na prawo i lewo!
James udał obrażonego
grubiaństwem Łapy i odszedł w swoją stronę z nosem na kwintę. Peter popędził za
nim, niemiłosiernie się z niego nabijając, a Remus, po chwili zastanowienia,
pobiegł za Peterem, krytykując go i krzycząc do Jamesa różne rzeczy w stylu:
„Ej, James, nie bądź babą!”.
Zapadła cisza, którą
przerwał Black:
– Mam nadzieję, że
spodobał ci się prezent ode mnie?
Milczałam, obserwując go
wymownym spojrzeniem.
– Nie? – Uniósł brwi.
– Muszę z tobą
porozmawiać – odparłam. – Chodźmy tu, z boku…
– Dzięki! Ładnie mnie
tak nazywać? – parsknął.
Dopiero po chwili do mnie
dotarło, o co mu chodziło. Tym sposobem pozbawił mnie powagi mimo tego, że
zbierałam ją całe ferie na ten moment.
Stanęliśmy w jednym z
cichych kątów pokoju, a ja szybko pozbierałam się do kupy i zaatakowałam z
biegu:
– Czemu nazywasz mnie
kotkiem? To jakiś żart?
Syriusza trochę
zamurowało to pytanie.
– Bo… hmm, no… Po
prostu… nie domyślasz się?
Zerknęłam na niego
podejrzliwie i zapytałam powoli, szeptem:
– Czy ty odkryłeś, że
robię coś… nie do końca zgodnego z regulaminem?
Syriusz milczał jakiś
czas.
– To miała być taka
aluzja? – kontynuowałam. – Bo wiesz, co ćwiczę, tak? Chciałeś mi przekazać
szyfrem, że o tym wiesz?
Kiwnął głową.
– Ćwiczysz animagię –
wyszeptał. – Tak, o to chodziło.
– Skąd wiesz? – spytałam
po chwili milczenia, patrząc na niego uważnie.
Tym razem Syriusz
ewidentnie się zmieszał. Przełknął głośno ślinę.
– Ja… domyśliłem się –
wymamrotał w końcu.
– Jak? – drążyłam dalej.
Wpatrzył się w
platynowego kotka. Czułam, że kotek spaceruje mi po obojczyku i ociera się o szyję,
wyrażając swoje uczucia.
– Czytałem kiedyś jakąś
książkę i poznałem po twoim zachowaniu.
Patrzyłam hardo w jego
twarz, ale on uparcie utkwił wzrok w wisiorku. Jakim zachowaniu? Po minucie
ciszy odpuściłam jednak, choć nic mi się tu nie kleiło.
– Dobra, muszę iść… –
mruknęłam niechętnie. – Ale na przyszłość: nie nazywaj mnie już kotkiem, bo
mnie to wkurza. Zrozumiałam przekaz, wystarczy.
Syriusz wyraźnie
odetchnął, a nawet powrócił jego zwyczajowy, arogancki uśmieszek.
– Jak sobie życzysz,
kotku!
– BLACK!
– Pa, pa, kotku!
I odszedł, dumny ze swego
denerwującego charakteru.
***
***
Szłam korytarzem. Na
zewnątrz było ciemno, a ja przechadzałam się z własnymi myślami po opustoszałej
szkole.
Niedługo luty. Jeszcze
tylko półtora tygodnia…
Ktoś złapał mnie z tyłu
za ramiona i zakneblował usta. Pomyślałam, że to James albo Lily chcą mnie nastraszyć,
ewentualnie Syriusz lub Peter, ale jakiś głos wysyczał mi do ucha:
– Tylko się nie rzucaj,
bo oberwiesz…
Usłyszałam złośliwe
chichoty i silne ramiona wepchnęły mnie do męskiej toalety. Wreszcie ręce
obróciły mnie brutalnie tak, że stanęłam twarzą w twarz z… grupką Ślizgonów.
– Co to ma znaczyć? –
warknęłam, w połowie wściekła, w połowie przestraszona.
– Witamy! – wycedził Gwidon
Malfoy, a inni wyszczerzyli się w paskudnych uśmiechach. – Pamiętasz nas?
– Trudno byłoby
zapomnieć największych idiotów w szkole… – mruknęłam chłodno, zaczęłam się bać,
lecz, mimo tego, postanowiłam trzymać gardę wysoko. – Auu!
Czyjeś ręce wykręciły mi
mocno ramię. Ślizgoni zaczęli się śmiać.
– Trochę inaczej zaraz
zatańczysz, złotko! – zachichotał Malfoy i cała grupka, razem ze mną, ruszyła w
stronę kabin. Jeden ze Ślizgonów otworzył na oścież drzwi ostatniej kabiny, a
Ślizgon, który mnie trzymał, zaczął mnie do niej wpychać. „Chcą mi wsadzić
głowę do muszli”, pomyślałam z przerażeniem i zaparłam się stopami o nóżki
obudowy kabiny, czując narastające wymioty i chęci walki o ucieczkę za wszelką
cenę. Ślizgon napierał na mnie, tamci zaczęli się śmiać jeszcze głośniej, a ja
już nie mogłam utrzymać mojej blokady i wiedziałam, że dystans pomiędzy mną i
sedesem wkrótce zmaleje. Kolacja niebezpiecznie podjechała do gardła na tę
myśl.
Nagle do toalety z
impetem wpadło dwóch chłopaków. Cała wataha Ślizgonów, oraz ja, spojrzeliśmy w
tamtą stronę.
Chłopcy celowali w
siebie różdżkami, obserwując tylko swoje wykrzywione nienawiścią twarze. Jeden
z nich rozbroił tego drugiego zaklęciem sekundę później. Różdżka upadła gdzieś
pod jedną z umywalek, podczas gdy jej właściciel obserwował rywala z wściekłością
i zaciśniętymi pięściami.
Jeden ze Ślizgonów za mną parsknął bezwiednie
szyderczym śmiechem. Na ten dźwięk naraz się odwrócili w naszą stronę i
zmarszczyli brwi symultanicznie.
– Hej! – zawołali w tym
samym momencie na nasz widok. Na twarzy pierwszego malowało się przerażenie i
odraza, na obliczu drugiego: nienawiść i furia.
– Co wy jej robicie,
przepraszam bardzo?! – zapytał ten drugi, czyli Syriusz Black. – Chcecie
oberwać po waszych ślizgońskich mordach?!
– Puśćcie ją – wycedził pierwszy,
czyli Severus Snape groźnym, cichym głosem, a różdżkę wycelował w naszą grupkę.
Ślizgoni roześmiali się
jak jeden mąż.
– Co jest, Snape? –
zapytał jeden z nich. – Jeszcze wczoraj byłeś normalny, co ci się stało? Może
chcesz się dołączyć do zabawy?
– Puść ją, Goyle! –
powtórzył dobitnie Severus, mrużąc czarne oczy wrogo.
– Nie! – usłyszałam tępy
stęk za moimi plecami.
– Levicorpus! – Goyle
zawył, puścił mnie, natomiast ja upadłam pod nogi moich zielonych kumpli.
Przewróciłam się szybko na plecy i zanotowałam, że Goyle zwisa do góry nogami i
strasznie się pruje. Reszta Ślizgonów powyciągała różdżki, Snape już miotał
różne zaklęcia, a Syriusz, rozbrojony sekundę temu przez Severusa, pochylił
głowę (skojarzył mi się groteskowo z bykiem, szykującym się do ataku) i rzucił
się z bojowym okrzykiem, prosto w Ślizgonów, skacząc w ich gromadę na główkę.
Połowę ścięło z nóg, gdy w nich uderzył rozpędzony ludzki taran. Gdy już
znaleźli się wszyscy, z Syriuszem, na podłodze, ten zaczął wszystkich okładać,
czym i gdzie popadło.
Niektórzy uciekli z
łazienki z wielkim wrzaskiem i lękiem, głównie wywołanym paskudnymi w skutkach
zaklęciami Snape’a, a tymi, którzy jeszcze stawiali opór, zajął się Sev.
Resztę, tę z podłogi, można było porównać do spranych batem i pałką
nieszczęśników, którzy, jak tylko wyczuli, że Syriusz i Severus są zajęci kimś
innym, pouciekali, o ile mieli czym uciekać.
Syriusz podniósł mnie z
podłogi, mruknął coś do siebie niezrozumiale pod wąsem, po czym wyskoczył z
łazienki w szalonym amoku, podejrzewam, by wytłuc niedobitki, lub wezwać jakieś
siły wyższe. Schwycił jeszcze tylko różdżkę i podjął pościg.
Na placu boju pozostał tylko
jeden nieprzytomny Ślizgon, oraz ja i Snape.
– Dzięki! – zwróciłam
się z ulgą do Severusa.
– Ty też mi kiedyś
pomogłaś – mruknął, zezując na swoje buty.
– No, bo ja cię lubię i
nie chcę, żebyś myślał, że bycie siostrą Remusa Lupina tu coś zmieni. Nie
jestem jedną z Huncwotów.
Zaległa dziwna cisza.
Severus uśmiechnął się
po chwili tajemniczo, po raz pierwszy, odkąd go poznałam.
– Wiesz co? – zagadnął swym
cichym głosem. – Lily ostatnio poświęca ci tak dużo czasu, że możemy spotykać
się w trójkę, no nie? Cześć.
Wyszedł, ignorując
kolegę na ziemi i zostawiając mnie trochę skołowaną tym wszystkim.
Gdy opuściłam łazienkę,
usłyszałam gdzieś nad głową, na piętrze wyżej, dziki ryk Syriusza i jakiś
trzask. Pokręciłam głową i parsknęłam do siebie na wspomnienie Łapy
rozbijającego swym rozpędzonym ciałem zbitą grupkę Ślizgonów. On to dopiero
jest walnięty! Ciekawe, jak rozwiązuje domowe konflikty…
Chwyciłam w dłoń
platynowego kotka, który, zwinięty w kłębek, mruczał błogo.
to juz dostala tego kotka??
OdpowiedzUsuńWOW fajnie
aniloraK