Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

środa, 7 października 2015

16. „Kotku…”



Dotarliśmy całą gromadą do stacji w Hogsmeade. Czekał tam na nas bardzo długi, czerwony parowóz.
– Jedziemy do domu pociągiem? – zapytałam, zaskoczona.
– Tak, tak jest co roku – odparła Lily. – A czym dotarłaś do szkoły, bo zapomniałam?
– Siecią Fiuu… No tak, chyba byłyby niezłe korki w kominkach, gdyby uczniowie musieli nią podróżować do Hogwartu!
– Dlatego mamy pociąg. Dobra, wsiadamy. Chodź, bo nam wszystko pozajmują!
Znalazłyśmy szybko jakiś pusty przedział. Niedługo potem dał się słyszeć gwizdek, buchanie pary i staromodny pociąg podjął wyprawę. Tak dawno nie jechałam pociągiem, że aż mnie to zdumiało.
Droga jawiła się jako długa, patrzyłam na oświetlone słońcem, białe wzgórza. Otaczała nas piękna, cicha zima. W przedziale też było cicho. Panowało milczenie, Lily zajęła się czytaniem czegoś.
W ciągu całej podróży panował raczej spokój, tylko Rogacz z Syriuszem czasami przebiegali obok drzwi do naszego przedziału. Obaj wyszczerzali się do Lily uśmiechami radosnych idiotów, a Lily ignorowała to ostentacyjnymi spojrzeniami w sufit.
– Severus nie jedzie z nami. Dlaczego? – spytałam, gdy zaczęło mnie to nurtować.
– Nie, on… no, niezbyt lubi spędzać czas ze swym ojcem. Jego matka ledwo sobie radzi. Mieszkają w takiej zatęchłej dziurze, na okropnie nieprzyjemnej dzielnicy. Jego ojciec jest mugolem i ciągle tylko pije. Sev zostaje zazwyczaj w szkole na wszystkie święta. Zachowaj to dla siebie, dobra?
Zanim zdołałam zareagować, z sąsiedniego przedziału rozległo się krótkie parsknięcie i chwilę potem wielkie BUM! W całym pociągu rozległy się zawodzenia i przekleństwa. Rozsunęłam drzwi i wyjrzałam na zewnątrz z zaintrygowaniem. Przez korytarz biegł już wpieniony prefekt, a na jego purpurowej twarzy malowniczo rozprysła się jakaś substancja podejrzanego pochodzenia. Z jego szeroko rozwartych ust wydostawały się raz po raz dwa słowa:
– POOOOTERR!!! BLAAAAAAAAAAAAAACKKKK!!!
Wpadł z impetem do sąsiedniego przedziału. Po chwili do naszych uszu doszły wrzaski i odgłosy, jakby ktoś trzepał dywan.
– SZLAABAAAN!!! JAK WRÓCICIE DO SZKOŁY!!! OSOBIŚCIE DOPILNUJĘ, BY WAS UKARANO! A TERAZ OPANUJCIE SWOJE CHORE WYMYSŁY I SIEDŹCIE TU JAK TRUSIE! BEZ DYSKUSJI!
Odczekałam, aż prefekt pogalopuje z powrotem do swej siedziby i weszłam do sąsiedniego przedziału okupowanego przez Huncwotów. James obmacywał swą głowę z nietęgą miną, Peter wygrzebywał się spod siedzenia, pod którym najwyraźniej się schował, a Syriusz kończył wyrażać się swym kwiecistym językiem pod adresem prefekta.
– Co tam znowu wykombinowaliście? – spytałam ze złośliwym uśmieszkiem.
– My nie kombinujemy! – powiedział James z wyniosłą, świętoszkowatą miną.
– Nie, tylko hmm… uwalniacie swe chore wymysły?
James zignorował mnie i począł zbierać rozsypane fasolki z podłogi.
Syriusz zachichotał, zwrócił się do mnie:
– Wiesz, umieściliśmy pod wszystkimi przedziałami tak zwane fetorokulki. W każdym opakowaniu jest około sto fetorokulek. Gdy jedną z tych stu rozbijesz, wybuchają wszystkie pozostałe. Ale umieściliśmy także w pobliżu fetorokulek łajnobomby, a one wybuchają, gdy coś niedaleko nich się poruszy. Wystarczyło wyrzucić jedną fetorokulkę za okno, by poszły w drobny mak wszystkie pozostałe i spowodowały wybuch łajnobomb.
– Ale ja i Lily nie otrzymałyśmy takiego zestawu, prawda? – zapytałam z lekkim niepokojem.
– Nie, coś ty – mruknął James, wciąż lekko niezadowolony z reakcji prefekta na tak finezyjny dowcip. – Najbardziej oberwali Ślizgoni, każdy ich przedział otrzymał po trzy dawki…
I zarechotał mściwie.
– Hmm, dobrze, że tu nie ma Remusa… – zauważyłam powoli.
– No co ty! – żachnął się Peter. – By się chłopaczysko rozerwał choć raz!
– Rozerwał w sensie dosłownym? – parsknął James. – Szkoda, że nie możemy teraz przy nim być…
– Dotrze do was jutro, tak? – zapytał mnie Syriusz, a ja kiwnęłam potakująco. – No! Przynajmniej ominęły go szlaban i pranie na odlew po twarzy i innych częściach ciała!
– To nie nasza wina, że tak nam się rozwinęła półkula mózgowa, odpowiadająca za dowcipy! – burknął Rogacz.
– Wiesz, James, jakby ci to powiedzieć w łagodny sposób… Nie można mieć rozwiniętego organu, którego się nie posiada – rzekłam z politowaniem.
Huncwoci w odwecie rzucili się na mnie z dzikim wrzaskiem (nie ma to jak nadpobudliwość neandertala, no nie?), ale ja zdążyłam wypaść z ich przedziału i zamknąć drzwi przed ich nosami, przez co cała trójka skołtuniła się przed nimi w jednej plątaninie ludzkiej i legli w oszołomieniu na podłodze. Otworzyłam do połowy drzwi i wetknęłam głowę do środka, śmiejąc się mściwie nad poległymi. Żaden z Huncwotów się nie podnosił, nie mogli sobie poradzić, tak bardzo się zaplątali w swoje odnóża.
– Coś ty powiedziała?! – zapytał Peter nagle i przestał próbować się wygrzebać spod kumpli.
– Co?
– Że uwalniamy swe chore wymyły?! Jak możesz!
– O rany, Glizdek! – rzekł Syriusz rozbawionym tonem. – Ale ty masz szybki zapłon!
Wszyscy zaczęli się śmiać z Petera, a on, gdy tak leżał, wyglądał łudząco podobnie do jakiegoś nabzdyczonego dziecka. Gdy przestaliśmy nabijać się z „Glizdka”, Łapa i Rogacz jednomyślnie rzucili się na niego i zaczęli go łaskotać, a Peter pruł się, jakby go zarzynano. Postanowiłam zostawić ich w tej osobistej chwili samych i wróciłam do Lily.
Reszta podróży minęła spokojnie, nie licząc prefekta, który zaraz po moim odejściu przygalopował znowu, tym razem zarzucając chłopcom zakłócanie świętego spokoju.
Wyszłam na zimny, londyński peron, taszcząc za sobą kufer. Obok mnie stanęła Lily, uśmiechnęłyśmy się do siebie porozumiewawczo. W końcu przebywanie tyle czasu w magicznym otoczeniu sprawiało, że człowiek się kompletnie odzwyczajał od czegoś takiego, jak perony w mieście.
– Mary Ann!
Rodzice już do mnie podbiegli i zaczęli obściskiwać. Przez ułamek sekundy poczułam do nich jakiś irracjonalny wstręt; jakby byli kimś obcym, lub po prostu rodzicami, ale takimi, którzy zrobili mi w życiu dużo krzywdy. Poczułam się trochę obco.
– Kochanie! – szczebiotała mama. – Na pewno spodobają ci się świąteczne dekoracje! A swój pokój ozdobisz wedle własnych zachcianek!
– Opowiadaj, dziecko, jak ci minęło to półrocze! – nadawał do drugiego ucha tata, a ja już nie wiedziałam, na kogo patrzeć.
– Eee… – odpowiedziałam jedynie inteligentnie.
– Dobra, Reo! – zakomenderował ojciec. – Dajmy jej odetchnąć! Pożegnaj się z przyjaciółmi. Poczekamy na ciebie pod tamtym filarem, dobra? Daj kufer!
Rodzice odeszli z moim kufrem, a ja zbliżyłam się do Lily i uścisnęłyśmy się serdecznie.
– Wesołych Świąt! – rzekła Lily. – Myślę, że będą cudowne!
– Nawzajem! Pa, Lily!
Lily odeszła do swoich rodziców, a do mnie, z kombinatorskimi uśmieszkami, podeszli Huncwoci.
– Też chcecie się ze mną żegnać? – zapytałam z udawanym niesmakiem.
– Przywykliśmy do występowania w czteroosobowym stadzie, ktoś musi zastępować Remusa, a, póki co, ty najlepiej nadajesz się, by reprezentować jego osobę! – James wyszczerzył zęby, a potem uściskał mnie i szepnął do ucha. – I nie zapomnij przez ferie o starym, skostniałym Jamesie, dobra?
Chciałam mu już odpowiedzieć, że o nim wyjątkowo dużo będę myśleć, ale ugryzłam się w język.
– Dobra – odszepnęłam, a on cmoknął mnie na pożegnanie niedbale w bok głowy  i odszedł do rodziców. Byłam tak rozkojarzona, że nie zauważyłam, jak Peter potrząsnął moją dłonią dziarsko, wołając: „Wesołych Świąt!”. Ocknęłam się dopiero, gdy Syriusz drgnął, by podejść bliżej, a powodem tego otrząśnięcia z transu było to, że coś małego prawie mnie znokautowało, bo rzuciło się ku mnie z wielkim entuzjazmem.
– Miłych ferii, Mary Ann! – wykrzyknął Joseph gdzieś z dołu i potrząsnął mną z pasją.
Syriusz stanął za nim i nad jego głową wyciągnął dłoń,  po czym położył ją na moim ramieniu, mrużąc zwyczajowo oczy od dołu. Poczułam się bardzo durnie, w końcu mieliśmy tyle samo lat, a zachował się jakoś… po ojcowsku. W tym geście i spojrzeniu czaiło się coś dziwnego, zrozumienie i współczucie?
Uśmiechając się swym chłodnym uśmieszkiem, mruknął:
– Wesołych Świąt. I rozchmurz się troszkę, dobra?
Czyżby było po mnie widać aż tak bardzo smutek? Starałam się go ukrywać, wypierać, ale, najwyraźniej, wiele to nie dało…
– Spróbuję… – mruknęłam w odpowiedzi, uśmiechając się kwaśno.
– Do zobaczenia… – zawahał się, po czym z lekkim trudem dodał – Kotku. Bez skojarzeń i drugiego dna, rzecz jasna.
Uśmiechnął się, jakby mówił: „Jestem królem, klękajcie narody!” i odszedł. Stałam jeszcze przez chwilę w osłupieniu. Co to miało znaczyć? Black się do mnie dowala, czy co? Niezbyt mi się to podobało, ale życzyłam Joshowi miłych Świąt i podeszłam do rodziców, kompletnie zdezorientowana.
– Co jesteś taka zaczerwieniona? – zapytała matka z troską. – Masz gorączkę?
– Nie… – mruknęłam w odpowiedzi, a po mojej głowie odbijało się echo głosu Blacka: „Kotku”.
Ruszyłam z rodzicami ku wyjściu z peronu, czując coraz większe zdenerwowanie. Co za beznadziejny palant! Dlaczego tak powiedział?

***

– Kochanie, jak pięknie! – zachwyciła się mama, gdy nareszcie udekorowałam swój pokój całymi kurtynami srebrnych anielskich włosów. Prawdopodobnie była tak zachwycona, bo ten pokój miał dekoracje pierwszy raz od wielu, wielu lat. – Na pewno nie chcesz żadnych bombek? Same anielskie włosy?
– Tak, mamo. Czy Remus przyjedzie dzisiaj?
– Tak, powinien być lada moment. Dziś będziemy mieć pyszną kolację świąteczną! Indyk jest świeży, jeszcze nie zaczęłam go piec! Och, Remus!
Bo oto Remus pojawił się w maleńkim korytarzyku, przedzielającym nasze pokoje, i zajrzał do mojego. Był mizerny, jakby przeszedł ciężką chorobę, wlókł za sobą kufer. Uśmiechnął się blado.
– Hej, Meg! Cześć, mamo!
Zeskoczyłam z drabiny po powieszeniu ostatniego anielskiego włosa i podeszłam do brata, by przytulić go mocno, gdy mama skończyła go miażdżyć w uścisku.
– Rogaś przesyła pozdrowienia – powiedziałam Remusowi.
– A reszta nie? – spytał z nutką podejrzliwości.
– Peter też, ale Syriusz hmm… zresztą, zaraz ci opowiem, tylko mama… – mruknęłam cicho, bo mama krzątała się po jego pokoju, taszcząc za sobą kufer Remusa. Nie chciałam, by usłyszała.
Gdy Luniaczek trochę odsapnął, zaczęliśmy dekorować tę część domu, w której egzystujemy. Właściwie nie namęczyliśmy się z tym zbytnio – mama już udekorowała znaczną część przed naszym przyjazdem. Dla nas zostawiła tylko korytarze i choinkę. Drzewko wyglądało pięknie, wisiało na nim mnóstwo śpiewających bombek, elfów, mieniących się łańcuchów.
– Mamo – zwróciłam się po wszystkim do rodzicielki, gdy padliśmy zmęczeni po dekoracjach na sofę w saloniku. – Nie mam prezentu dla przyjaciółki, wymyślisz coś?
– Hmm, gdyby tata wiedział, kupiłby ci coś w drodze powrotnej z pracy… – zmartwiła się mama. – Ale w tej sytuacji… Czy twoja przyjaciółka lubi wełniane rzeczy? Mogę jej coś machnąć na drutach w dosłownie kilka minut.
– No nie wiem… Może rękawiczki? Takie z jednym palcem byłyby chyba niezłe…
– No, to mogę jej zrobić szybciutko takie. A jaki kolor?
– Hmm, nie wiem, jaki lubi… Ale najlepiej by chyba pasowały takie dwukolorowe, na przykład jakiś szlaczek z zielonej, takiej wiosennej, wełny i do tego czekoladowe tło… Nie, Remus?
– Co, do Lily? – Remus chyba nieco się zestresował faktem, że pytają go o zdanie na temat dziewczyn. – Taa, zielony…
– Nie ma sprawy, córeczko! – Mama już grzebała w dużym koszu z wełną, postawionym w rogu salonu. Zachodziłam w głowę, jak ona to zrobi, mając jednocześnie na głowie tyle spraw, ale od czego są czary, prawda?
Ja i Remus poszliśmy na górę, konspiracyjnie wymykając się.
– Jak ci minęła podróż? – spytał, gdy usiedliśmy na jego łóżku naprzeciw siebie skrzyżnie.
– Hmm… Było zabawnie. Twoi kumple wysadzili pociąg. Były ofiary śmiertelnie.
– Co?!
– Nie… żartuję. Tylko obsadzili cały pociąg fetorokulkami i łajnobombami. Prefekt ich sprał, a potem trochę rozmawialiśmy.
– O czym? – spytał Remus, gdy już opanował chichot.
– W sumie… o ich nieistniejących mózgach. Co się tak uśmiechasz pod wąsem?
Remus parsknął i spojrzał z jakąś tęsknotą w okno, za którym prószył śnieg.
– Nie żałuj, że tam cię nie było – Poklepałam go po dłoni, by dodać otuchy. – Huncwoci bardzo za tobą tęsknili. Ale, przynajmniej, ominął cię łomot od wściekłego prefekta.
Luniaczek otrząsnął się z zamyślenia i spytał:
– Coś miałaś mi powiedzieć na temat Łapy?
– Ano. – Otrząsnęłam się z łagodnego nastroju i przybrałam wojowniczy ton. – On jest jakiś dziwny! Powiedział do mnie „kotku!”, czujesz? To mi się wcale nie podoba! Wiesz, gdyby to był James… albo nawet ty… to nie byłoby to aż takie dziwne. Ale z Blackiem nie mam prawie żadnego kontaktu, ledwo co przestaliśmy być pokłóceni, a tu takie coś. Nawet mi to do niego nie pasuje.
Mój brat zamyślił się, wyraźnie zafrapowany.
– Faktycznie, to do niego niepodobne… Może chciał ci coś dać do zrozumienia? Bo on nigdy nie powiedział tak do żadnej dziewczyny, choćby nie wiem, jakiej. Czasem tak gada do nas, ale w formie żartów, rzecz jasna. Syriusz i takie coś? Sam nie wiem…
– Co mi radzisz?
– Cóż, na twoim miejscu wcale bym się na niego jakoś specjalnie nie zacietrzewiał. Prawdopodobnie powiedział tak z jakiegoś konkretnego powodu, żeby coś ci przekazać. Sądzę, że niewiele ma to wspólnego z jakimiś emocjami. No, chyba, że chciał cię zirytować dla zabawy.
– Pff… Czyli sugerujesz jakiś szyfr? – Uniosłam brwi w zdumieniu.
– Sugeruję.
– Na mózg mu padło? Jaki szyfr?
W tym momencie weszła mama.
– Kochanie, rękawiczki zrobiłam – oznajmiła z uśmiechem.
– Co?! Tak szybko? – zawołałam w szoku.
– Od czego są czary! – parsknął Remus.
– No dobra, ale jak ja to do niej dostarczę? – zmartwiłam się.
– Weź służbową sowę ojca. Remus pewnie też tak zrobi – doradziła mama, kładąc ładne, nowe rękawiczki na biurku.
Toteż niedługo potem opakowałam schludnie prezent dla Lily i przywiązaliśmy go i inne drobne pakunki do nóżki sowy, siedzącej w gabinecie taty. Była nieco obrażona faktem, że robi za Świętego Mikołaja, sanie i stado reniferów jednocześnie.
Kolacja świąteczna była przepyszna. Niestety, nie mogłam jeść tego, co zechciałam, mama wmusiła we mnie wszystko po kolei, nie było mowy o wybrzydzaniu.
Gdy dom pogrążył się w śnie, wyjrzałam przez okno z jakimś spokojem. Noc była piękna, mroźna i gwiaździsta. Gwiazdy błyszczały, jakby parę skrzących płatków śniegu wróciło z powrotem na firmament i zawisło nieruchomo w przestworzach.
…Krok, jeden krok. Mgła znów się nasila, ale furtka się otwarła! Nareszcie! Ale… tam jest tylko ten dziwny pies, którego widziałam w lesie…
Zwierzę podbiegło do mnie, przewróciło i zaczęło lizać po twarzy. Niech przestanie, to obrzydliwe…
Powracała mi świadomość, ale coś NAPRAWDĘ lizało mnie po twarzy.
– Przestań! To okropne!
Otworzyłam oczy w stresie i przed moją twarzą zobaczyłam jakiś mały pyszczek.
Szybko usiadłam na łóżku. Zauważyłam niewielki stosik prezentów obok kominka. A to, co mnie obudziło, okazało się być najprawdziwszym kotkiem. Czarnym, jak smoła. Miał tylko białe „skarpetki” i koniec ogonka.
Krzyknęłam cicho ze zdumienia. Kociątko przewiązane było białą, aksamitną wstążką, na której dyndała karteczka „Dla Mary Ann od rodziców”. Obecnie siedziało na tyłku na moim podołku, obrażone za tak impertynenckie traktowanie w postaci strącenia go z mojej twarzy. Uśmiechnęłam się, odsunęłam delikatnie kociaka i wstałam, by rozsunąć zasłony. Podeszłam do prezentów z zaintrygowaniem, zerkając co jakiś czas kontrolnie na kotka na łóżku. Prezentów było niewiele, a ja zazwyczaj miałam góry podarków, moi przybrani rodzice byli przecież zamożni. Ale jakoś wcale mi nie przeszkadzało, że było ich tak mało. Cóż, bardziej doskwierał mi brak moich byłych opiekunów, niż ich prezentów.
Ciekawe, co dostają czarodzieje…
Odwiązałam pierwszy z brzegu. Były to perfumy. A pachniały niesamowicie.
– Niezwykłe te zapachy czarodziejów… – mruknęłam do siebie z ukontentowaniem. - Mama też ładnie pachnie. I Black także.
Karteczka przy moim nowym, magicznym zapachu wyglądała tak: „Dla najbardziej najbardziejszej dziewczyny w szkole, Meggie, od starego, skostniałego Jamesa!”. A więc o mnie pamiętał!
Westchnęłam. Zrobiło mi się bardzo miło (pomijając nieprzyjemną myśl, że ja mu nic nie dałam). Dlaczego dostałam od niego taki prezent? Czy byłam na tyle istotna, że mi to wysłał?
Odrzuciłam bolesne, słodkie, żenujące, nieprzyjemne, tęskne, miłe rozmyślania o Jamesie i za wszelką cenę skupiłam uwagę na podarkach. Trzeci prezent był od rodziców. Okazało się, że w środku są dwie srebrne miseczki dla kota. Potem odpakowałam ładny koszyk z białej wikliny, wykładany zielonym pluszem. No, kotek będzie miał gdzie spać.
Czwarty prezent był od Remusa: pudło czekoladowych żab. Od Lily dostałam pierścionek z różą z oksydowanego srebra. Był naprawdę piękny. Rodzice dali mi jeszcze książkę o quidditchu, a pod nią znalazłam kopertę od Blacka.
Była tam zdobiona kartka świąteczna z ruchomym Mikołajem, który wpada w zaspę.

„Mam nadzieję, ze Ci się spodoba prezent, kotku. Życzę ci bardzo wesołych Świąt i dobrego rozpoczęcia Nowego Roku.
P.S.: Jeśli nie chcesz, bym Cię tak nazywał, to oczywiście nie wahaj się mi tego powiedzieć w jakiś delikatny sposób, kotku.
Pozdrawiam!
Syriusz Łapa Black.”

Westchnęłam, z niezadowoleniem kręcąc głową.
Do listu dołączył wisiorek w kształcie prężącego się kota. Oczy co rusz zmieniały kolor, były z jakiegoś magicznego kryształu, a cały kot był z czegoś przypominającego platynę.
Kot nagle ożył, ziewnął, przeciągnął się i zwinął w kłębek. Był nawet słodki.
Zostawiłam wisiorek na podłodze delikatnie, żeby nie obudzić śpiącego kota i popędziłam z listem do Remusa.
– Patrz! Co za dziwny człowiek! – wyrzuciłam z siebie, zerkając z niesmakiem na kartkę od Blacka.
Remus aktualnie siedział na podłodze i oglądał klatkę z sową, którą dostał, przypuszczam, że od rodziców. Po przeczytaniu dostarczonej przeze mnie kartki parsknął śmiechem.
– To faktycznie dziwne… – stwierdził po jakimś czasie, marszcząc brwi nad kartką.
– To wszystko? – oburzyłam się, po czym odwróciłam się na pięcie i wróciłam do pokoju, by posprzątać, bo uznałam, że więcej Remusa nie ma co męczyć dziwnymi wymysłami jego kumpla.
Założyłam pierścionek od Lily, ale z wisiorkiem Blacka miałam dylemat. Wreszcie postanowiłam, że na razie nie będę go nosić, dopóki nie policzę się z jego dawcą, i położyłam miauczącego żałośnie kotka na toaletce.
Kiedy zjedliśmy świąteczne śniadanie, ja i Remus wyszliśmy na zewnątrz, by odbyć bitwę na śnieżki. Przynajmniej przez chwilę różne przykre rzeczy nie zaprzątały mojej głowy.

***

Dni ferii mijały szybko. Ostatniego wieczora przyszedł do Remusa list od Blacka.
– Wiesz… – mruknął po tym, jak wszedł do mojego pokoju i usiadł przy biurku. – Zapytałem go w moim ostatnim liście, czemu tak cię nazywa, a on odpisał, że to sprawa między nim, a tobą.
– Co? – zdenerwowałam się.
Remus wzruszył ramionami, a potem został wezwany przez ojca w trybie pilnym na dół. Gdy wyszedł, zebrałam całe moje skupienie, by poćwiczyć animagię, jak co wieczór. Na razie szło mi to niezwykle słabo, ale pocieszałam się myślą, że jestem dopiero początkująca i ostatnio bardzo rozproszona. No i, kurczę, nie każdy urodził się od razu Merlinem!
Kot… Kotku, też mi coś! Black jest jakiś nienormalny, to musi być to, skoro tak się na to uwziął. Nazywanie mnie kotkiem…
I nagle coś kliknęło w mojej głowie. Nie nazywał mnie tak wcześniej, na początku… Ale ja wtedy nie ćwiczyłam zamiany w kota. Czy to ma jakieś powiązanie? Może Black w jakiś sposób wie, że jestem początkującym animagiem? Może, jakimś cudem, znalazł tę książeczkę lub James mu powiedział, co jest bardziej prawdopodobne…
Coś mi mówiło, że on o tym naprawdę wiedział i dawał mi do zrozumienia, że to jest „nasz mały, wspólny sekret”. A jeśli tak, to nie chciałby napisać o tym Remusowi. Remus przecież nie wiedział o moich zuchwałych planach. Gdyby wiedział, już dawno by to jakoś skomentował.
Poćwiczyłam trochę animagię i położyłam się spać. Przedtem jednak założyłam na szyję śpiącego, platynowego kotka.

***

– Ładny! Takie bidzi-bidzi trochę – stwierdził James prostodusznie.
Ja i Huncwoci staliśmy w Pokoju Wspólnym. Huncwoci oglądali mojego nowego zwierzaka, który obecnie łypał na nich w skupieniu i miał chyba dość ambiwalentny pogląd na otaczającą rzeczywistość.
– Ile ma miesięcy? – spytał Rogacz.
– Nie mam pojęcia, nie znam się – mruknęłam. – Jest bardzo mały, prawda?
– A jak go nazwałaś? – zapytał Peter, ze średnim zainteresowaniem podtykając kotu palec do powąchania.
– Jeszcze nie wymyśliłam mu imienia. Jak myślicie, jakie imię do niego pasuje?
– Kuba Rozpruwacz – podsunął natychmiast Syriusz, a kotek spojrzał na niego niewinnie.
Łypnęłam na niego spode łba z politowaniem.
– Nie możesz go nazwać hmm… Kretyn? – zasugerował James.
– No wiesz, Rogaś! – zaśmiał się Czarny. – Nie szastaj swoim drugim imieniem na prawo i lewo!
James udał obrażonego grubiaństwem Łapy i odszedł w swoją stronę z nosem na kwintę. Peter popędził za nim, niemiłosiernie się z niego nabijając, a Remus, po chwili zastanowienia, pobiegł za Peterem, krytykując go i krzycząc do Jamesa różne rzeczy w stylu: „Ej, James, nie bądź babą!”.
Zapadła cisza, którą przerwał Black:
– Mam nadzieję, że spodobał ci się prezent ode mnie?
Milczałam, obserwując go wymownym spojrzeniem.
– Nie? – Uniósł brwi.
– Muszę z tobą porozmawiać – odparłam. – Chodźmy tu, z boku…
– Dzięki! Ładnie mnie tak nazywać? – parsknął.
Dopiero po chwili do mnie dotarło, o co mu chodziło. Tym sposobem pozbawił mnie powagi mimo tego, że zbierałam ją całe ferie na ten moment.
Stanęliśmy w jednym z cichych kątów pokoju, a ja szybko pozbierałam się do kupy i zaatakowałam z biegu:
– Czemu nazywasz mnie kotkiem? To jakiś żart?
Syriusza trochę zamurowało to pytanie.
– Bo… hmm, no… Po prostu… nie domyślasz się?
Zerknęłam na niego podejrzliwie i zapytałam powoli, szeptem:
– Czy ty odkryłeś, że robię coś… nie do końca zgodnego z regulaminem?
Syriusz milczał jakiś czas.
– To miała być taka aluzja? – kontynuowałam. – Bo wiesz, co ćwiczę, tak? Chciałeś mi przekazać szyfrem, że o tym wiesz?
Kiwnął głową.
– Ćwiczysz animagię – wyszeptał. – Tak, o to chodziło.
– Skąd wiesz? – spytałam po chwili milczenia, patrząc na niego uważnie.
Tym razem Syriusz ewidentnie się zmieszał. Przełknął głośno ślinę.
– Ja… domyśliłem się – wymamrotał w końcu.
– Jak? – drążyłam dalej.
Wpatrzył się w platynowego kotka. Czułam, że kotek spaceruje mi po obojczyku i ociera się o szyję, wyrażając swoje uczucia.
– Czytałem kiedyś jakąś książkę i poznałem po twoim zachowaniu.
Patrzyłam hardo w jego twarz, ale on uparcie utkwił wzrok w wisiorku. Jakim zachowaniu? Po minucie ciszy odpuściłam jednak, choć nic mi się tu nie kleiło.
– Dobra, muszę iść… – mruknęłam niechętnie. – Ale na przyszłość: nie nazywaj mnie już kotkiem, bo mnie to wkurza. Zrozumiałam przekaz, wystarczy.
Syriusz wyraźnie odetchnął, a nawet powrócił jego zwyczajowy, arogancki uśmieszek.
– Jak sobie życzysz, kotku!
– BLACK!
– Pa, pa, kotku!
I odszedł, dumny ze swego denerwującego charakteru.

***

Szłam korytarzem. Na zewnątrz było ciemno, a ja przechadzałam się z własnymi myślami po opustoszałej szkole.
Niedługo luty. Jeszcze tylko półtora tygodnia…
Ktoś złapał mnie z tyłu za ramiona i zakneblował usta. Pomyślałam, że to James albo Lily chcą mnie nastraszyć, ewentualnie Syriusz lub Peter, ale jakiś głos wysyczał mi do ucha:
– Tylko się nie rzucaj, bo oberwiesz…
Usłyszałam złośliwe chichoty i silne ramiona wepchnęły mnie do męskiej toalety. Wreszcie ręce obróciły mnie brutalnie tak, że stanęłam twarzą w twarz z… grupką Ślizgonów.
– Co to ma znaczyć? – warknęłam, w połowie wściekła, w połowie przestraszona.
– Witamy! – wycedził Gwidon Malfoy, a inni wyszczerzyli się w paskudnych uśmiechach. – Pamiętasz nas?
– Trudno byłoby zapomnieć największych idiotów w szkole… – mruknęłam chłodno, zaczęłam się bać, lecz, mimo tego, postanowiłam trzymać gardę wysoko. – Auu!
Czyjeś ręce wykręciły mi mocno ramię. Ślizgoni zaczęli się śmiać.
– Trochę inaczej zaraz zatańczysz, złotko! – zachichotał Malfoy i cała grupka, razem ze mną, ruszyła w stronę kabin. Jeden ze Ślizgonów otworzył na oścież drzwi ostatniej kabiny, a Ślizgon, który mnie trzymał, zaczął mnie do niej wpychać. „Chcą mi wsadzić głowę do muszli”, pomyślałam z przerażeniem i zaparłam się stopami o nóżki obudowy kabiny, czując narastające wymioty i chęci walki o ucieczkę za wszelką cenę. Ślizgon napierał na mnie, tamci zaczęli się śmiać jeszcze głośniej, a ja już nie mogłam utrzymać mojej blokady i wiedziałam, że dystans pomiędzy mną i sedesem wkrótce zmaleje. Kolacja niebezpiecznie podjechała do gardła na tę myśl.
Nagle do toalety z impetem wpadło dwóch chłopaków. Cała wataha Ślizgonów, oraz ja, spojrzeliśmy w tamtą stronę.
Chłopcy celowali w siebie różdżkami, obserwując tylko swoje wykrzywione nienawiścią twarze. Jeden z nich rozbroił tego drugiego zaklęciem sekundę później. Różdżka upadła gdzieś pod jedną z umywalek, podczas gdy jej właściciel obserwował rywala z wściekłością i zaciśniętymi pięściami.
 Jeden ze Ślizgonów za mną parsknął bezwiednie szyderczym śmiechem. Na ten dźwięk naraz się odwrócili w naszą stronę i zmarszczyli brwi symultanicznie.
– Hej! – zawołali w tym samym momencie na nasz widok. Na twarzy pierwszego malowało się przerażenie i odraza, na obliczu drugiego: nienawiść i furia.
– Co wy jej robicie, przepraszam bardzo?! – zapytał ten drugi, czyli Syriusz Black. – Chcecie oberwać po waszych ślizgońskich mordach?!
– Puśćcie ją – wycedził pierwszy, czyli Severus Snape groźnym, cichym głosem, a różdżkę wycelował w naszą grupkę.
Ślizgoni roześmiali się jak jeden mąż.
– Co jest, Snape? – zapytał jeden z nich. – Jeszcze wczoraj byłeś normalny, co ci się stało? Może chcesz się dołączyć do zabawy?
– Puść ją, Goyle! – powtórzył dobitnie Severus, mrużąc czarne oczy wrogo.
– Nie! – usłyszałam tępy stęk za moimi plecami.
– Levicorpus! – Goyle zawył, puścił mnie, natomiast ja upadłam pod nogi moich zielonych kumpli. Przewróciłam się szybko na plecy i zanotowałam, że Goyle zwisa do góry nogami i strasznie się pruje. Reszta Ślizgonów powyciągała różdżki, Snape już miotał różne zaklęcia, a Syriusz, rozbrojony sekundę temu przez Severusa, pochylił głowę (skojarzył mi się groteskowo z bykiem, szykującym się do ataku) i rzucił się z bojowym okrzykiem, prosto w Ślizgonów, skacząc w ich gromadę na główkę. Połowę ścięło z nóg, gdy w nich uderzył rozpędzony ludzki taran. Gdy już znaleźli się wszyscy, z Syriuszem, na podłodze, ten zaczął wszystkich okładać, czym i gdzie popadło.
Niektórzy uciekli z łazienki z wielkim wrzaskiem i lękiem, głównie wywołanym paskudnymi w skutkach zaklęciami Snape’a, a tymi, którzy jeszcze stawiali opór, zajął się Sev. Resztę, tę z podłogi, można było porównać do spranych batem i pałką nieszczęśników, którzy, jak tylko wyczuli, że Syriusz i Severus są zajęci kimś innym, pouciekali, o ile mieli czym uciekać.
Syriusz podniósł mnie z podłogi, mruknął coś do siebie niezrozumiale pod wąsem, po czym wyskoczył z łazienki w szalonym amoku, podejrzewam, by wytłuc niedobitki, lub wezwać jakieś siły wyższe. Schwycił jeszcze tylko różdżkę i podjął pościg.
Na placu boju pozostał tylko jeden nieprzytomny Ślizgon, oraz ja i Snape.
– Dzięki! – zwróciłam się z ulgą do Severusa.
– Ty też mi kiedyś pomogłaś – mruknął, zezując na swoje buty.
– No, bo ja cię lubię i nie chcę, żebyś myślał, że bycie siostrą Remusa Lupina tu coś zmieni. Nie jestem jedną z Huncwotów.
Zaległa dziwna cisza.
Severus uśmiechnął się po chwili tajemniczo, po raz pierwszy, odkąd go poznałam.
– Wiesz co? – zagadnął swym cichym głosem. – Lily ostatnio poświęca ci tak dużo czasu, że możemy spotykać się w trójkę, no nie? Cześć.
Wyszedł, ignorując kolegę na ziemi i zostawiając mnie trochę skołowaną tym wszystkim.
Gdy opuściłam łazienkę, usłyszałam gdzieś nad głową, na piętrze wyżej, dziki ryk Syriusza i jakiś trzask. Pokręciłam głową i parsknęłam do siebie na wspomnienie Łapy rozbijającego swym rozpędzonym ciałem zbitą grupkę Ślizgonów. On to dopiero jest walnięty! Ciekawe, jak rozwiązuje domowe konflikty…
Chwyciłam w dłoń platynowego kotka, który, zwinięty w kłębek, mruczał błogo.

1 komentarz: