Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

wtorek, 24 stycznia 2017

48. Polowanie na Psią Gwiazdę



Zimno.
Głowa dawała o sobie znać tępym bólem. Miałam wrażenie, że leżę w powietrzu, w próżni, idealnej ciemności, która mnie otaczała.
– To ona?
– Tak, najwyraźniej.
– Wygląda tak niewinnie…
– Przypomina nas!
– Weź już się nie wygłupiaj… Nie przypomina. I nie powinniśmy jej tu ściągać bez pytania.
– A ty znowu swoje…
Rozchyliłam powoli powieki. Nie widziałam prawie nic, było ciemno. Chwilę potem ukazał się zamazany obraz, zamajaczyły jakieś kolorowe plamy.
– Otwiera oczy! Ciekawe, czy nas widzi…
– Remus? – szepnęłam machinalnie.
– Coś mówi… Cii! Nie przeszkadzajcie, dzieci!
Obraz wyostrzył się. Usiadłam, jak się okazało, w trumnie. Mój przymulony wzrok padł na twarz najbliżej: był to jakiś chłopak o jasnych, postawionych na sztorc włosach i oszołomionym spojrzeniu. Dalej stała kobieta, grubo starsza od niego. Była piękna, mimo, że twarz znaczyły zmarszczki. Na końcu dostrzegłam jej wierną, młodszą kopię. Wydało mi się dziwnie niejasne, że już ich kiedyś widziałam.
– Matko, ona jest zupełnie, jak ty! Te same oczy i włosy… – zawołała dziewczyna.
– Nie jest, jak matka. Ma kompletnie inną twarz – burknął chłopak.
– Jak się czujesz? – zapytała kobieta z troską w głosie.
– Dziwnie – szepnęłam, kryjąc twarz w roztrzęsionych dłoniach.
Pozwolili mi odetchnąć. Po wzięciu głębszego oddechu zakręciło mi się w głowie.
– Jak masz na imię? – zapytał chłopak po chwili z uprzejmym zainteresowaniem.
– Eee… – wydukałam, czując, że pamięć ciurkiem wypływa mi uszami na zewnątrz. Jednak chwilę potem stwierdziłam z żalem – nie wiem!
Moi towarzysze spojrzeli po sobie wymownie.
– Pomyśl, na pewno sobie przypomnisz! – zachęciła mnie młoda dziewczyna.
– Nie, już mi uciekło!
– To na pewno jedno z tych imion: Lucy, Grace, Elisabeth…
– Susan… – dorzucił chłopak.
– No, może Susan! – przytaknęła dziewczyna. – Mary, Agnes…
– Deborah…
– Mary! – olśniło mnie. – To imię brzmi dziwnie znajomo…
Znowu wymienili spojrzenia, chłopak poruszył się dziwacznie, a potem starsza kobieta uśmiechnęła się nieco krzywo, jakby męczył ją wyjątkowo silny skurcz.
– Więc, Mary… Witaj w naszym domu! – Po czym nieco teatralnie rozłożyła ręce w geście, jak gdyby chciała mi pokazać coś ciekawego na ścianach.
– Pomóc ci? – Chłopak podał mi rękę i chwilę potem stałam obok niego na nogach. Rozejrzałam się z oszołomieniem.
– Gdzie ja jestem? – wyrwało mi się.
– W pewnej starej wieży, w Norwegii – wyjaśniła kobieta. – Nie tak daleko od twojego domu, nieprawdaż?
– Mojego domu? – wymamrotałam. – A wy wiecie, gdzie on jest? Bo ja tak nie do końca…
– Gdzieś na Wyspach Brytyjskich.
– Aha… – mruknęłam z niekłamanym zaskoczeniem.
Zachwiałam się lekko na niesprawnych nogach.
– Lecimy! – ucieszyła się nagle z jakąś wrogością najstarsza kobieta.
– Matko, przecież ona musi wypocząć – mruknął półgębkiem chłopak.
Kobieta popatrzyła na niego ze zdziwieniem, potem na mnie, a na końcu wydała warknięcie pełne frustracji.
– No dobrze!… Ale za trzy dni ruszamy! Do tej pory…
Namyśliła się, urywając w połowie, po czym szybko odeszła, zamiatając połami pięknej, starodawnej sukni. Młodsza dziewczyna westchnęła z zawodem i wyszła z pokoju, po posłaniu mi nieco zawiedzionego spojrzenia.
W pomieszczeniu zaległo milczenie. Młodzieniec wpatrywał się we mnie badawczo, ja nie pozostawałam mu dłużna i też lustrowałam z uwagą jego twarz.
– I naprawdę nic nie pamiętasz? – podjął po chwili chłopak, gdy cisza zrobiła się już nieznośna. Oparłam się plecami o trumnę, by mną tak nie chwiało. Kiwnęłam w odpowiedzi potakująco.
– Zanim się nie obudziłaś, coś powiedziałaś – rzekł i zmarszczył brwi.
– Co?
– Nie wiem. Było niewyraźnie…
Zamknęłam oczy, próbując sobie przypomnieć wspomniany moment. Nic. Pokręciłam głową.
– No trudno… Jestem Florian, Mary. – Podałam mu rękę. Ujął ją w swoją i pochylił się nad nią szarmancko. Wydawało mi się to jednak sztuczne, wyuczone. – Moja matka to Diana, pewno pozwoli ci do siebie mówić po imieniu. Siostra nazywa się Marina. Mam jeszcze brata, Jonasza, ale nie ma go w domu. Udał się na polowanie.
– Na jakie polowanie?
Florian zmieszał się.
– On poluje na ludzi. I wilkołaki.
– Poluje na… – Zamarłam.
– Tak. Bo my… jesteśmy wampirami. – Odwrócił wzrok w bok. – Ty zresztą też. No, prawie.
– Ja? Ale dlaczego?
Florian rozejrzał się czujnie.
– Niezbyt to dobry moment, by o tym rozprawiać. Marina tu się zaraz zjawi. Nie lubię, jak czyta w myślach. Robi to bardzo łopatologicznie. – Uniósł się kilka cali nad drewnianą podłogą. – Wiesz, powinnaś się trochę zregenerować. Przyniesie ci to sprawność. Po prostu połóż się w trumnie i wyłącz świadomość.
Po czym wyfrunął leniwie przez drzwi.
– A jutro ci wszystko wytłumaczę – rozległo się zza framugi.
Czując się nieco dziwnie, złożyłam swe ciało w trumnie, mając wrażenie, że głowa zaraz mi eksploduje.
Kim jestem? Skąd się tu wzięłam?
Póki co wiedziałam jedynie, że jestem prawie wampirem (cokolwiek to znaczy), mam na imię Mary (chyba), oraz że znajduję się w Norwegii. Gdzie cała moja przeszłość? Co się działo wcześniej? Ile mogę mieć lat?
Na żadne z tych pytań nie potrafiłam sobie odpowiedzieć. W mojej głowie powstała wielka, czarna dziura, w której znikło całe moje dotychczasowe życie.

***

Nad lasem rozpościerało się idealnie białe niebo. Zimny powiew owiał moją twarz, rozsypując po szyi i ramionach czarne pukle. Odgarnęłam je niedbale z twarzy i ponownie uniosłam głowę.
Najcichszy szmer nie mącił martwej ciszy. Wydawało mi się, że słyszę, jak kropla z wolna płynie po igiełce na pobliskiej jodle, by wkrótce spaść i wyżłobić pionowy tunel w śniegu pod nią.
Oderwałam spokojnym ruchem nitkę z półprzezroczystego, purpurowego, rozkloszowanego rękawa. Jego drugi koniec sięgał prawie połowy spódnicy. Sukienkę ową podarowano mi krótko po przybyciu do wieży.
Bezwiednie przejechałam dłonią po najbliższej gałązce średniego iglaka, usiłując przypomnieć sobie jakiś szczegół z życia, ale niezbyt mi to wychodziło. Głowa pulsowała tępym bólem, niezbyt dokuczliwym. Wiedziałam, że to od światła słonecznego, które pomimo gęstej, nieprzeniknionej warstwy białych chmur, zdołało ogrzać odrobinę i rozjaśnić ten ponury, nieruchomy las norweski.
Poczułam czyjąś obecność. Rozejrzałam się z trwogą dookoła, nikogo jednak nie było. Znów skupiłam wzrok na gałązce. Natychmiast ponownie odwróciłam się z czujnością.
– Kto tu jest? – zapytałam ostrożnie. Cisza. A potem…
– Wiedziałem, że prędzej, czy później się zorientujesz! – parsknął Florian i opadł na śnieg z powietrza, w którym przed chwilą wisiał. – Wampirów się nie oszuka.
– Obserwowałeś mnie! – oburzyłam się. Uśmiechnął się chytrze.
– Tylko trochę. Zachowujesz się nadzwyczaj osobliwie…
Podszedł do mnie z wolna, wciskając ręce głęboko do kieszeni garnituru, który nosił. Przyjrzałam mu się podejrzliwie.
– Jesteś taki smutny – wypaliłam, zanim nie ugryzłam się w język. – Tak myślę.
Jego blade wargi wykrzywił gorzki uśmiech.
– Z czego mam się cieszyć? Chyba nie z życia, którego nie mam, nie?
Odwrócił się i odszedł z wolna. Po chwili namysłu zaniechałam próby dogonienia go. Najwyraźniej wolał zostać sam, a ja doskonale go w tym względzie rozumiałam.
Ruszyłam w przeciwnym kierunku, delikatnie wodząc stuloną lekko dłonią po ośnieżonych, iglastych gałązkach. Chociaż śnieg wolno topniał na opuszkach palców, w ogóle nie czułam zimna.
Niebo przysłoniły ołowiane chmury, zwiastujące burzę śnieżną. Rozejrzałam się po nich ze spokojem. Kilka płatków zamrożonej wody nagły wicher podrzucił z ziemi w górę.
Rozległo się warczenie. Wyczułam jakiś nieprzyjemny smród sierści. Raptownie odwróciłam się dosłownie w tym samym momencie, w którym coś uderzyło mnie z prawej. Z cichym okrzykiem wylądowałam na ziemi w śniegu. Stwór z niewiarygodną prędkością zawrócił ku mnie, ujadając dziko.
Odleciałam szybko w bok, uderzając ramieniem o głaz pod śniegiem. Wróg dopadł jednak do mnie szybciej, niż mogłabym przypuszczać, kierowany dziką nienawiścią. Instynktownie wystrzeliłam w powietrze, bestia podskoczyła wysoko w biegu. Ostre, obnażone kły zabarwiła czerwona krew.
Z oszołomieniem zerknęłam na bok, cały skąpany we krwi. Nie czułam bólu. Na dole stwór wychodził z siebie, by sięgnąć do zawieszonej w powietrzu ofiary.
Z lasu ku stworzeniu śmignęła smuga czegoś, co poruszało się niezwykle szybko. W ułamku sekundy zaatakowało zwierzę. Rozległ się ohydny skowyt i jęk, donośne wycie zadźwięczało w mojej głowie. Stworzenie ochlapało swą krwią śnieg, kilka razy wierzgnęło konwulsyjnie, po czym zaległa martwa cisza.
Florian stał na dole, przyglądając mi się ze znużeniem. Otarł twarz, naznaczoną krwią napastnika. Delikatnie opadłam na ziemię.
– Dzięki… – wymamrotałam. – Co to było?
– Wilkołak – burknął Florian, z niesmakiem przełykając krew bestii. Wlepiłam w niego pytające spojrzenie. – One są naszymi największymi wrogami. Pamiętaj, NIGDY nie lituj się nad ŻADNYM wilkołakiem. On na pewno nie zlituje się nad tobą. Sama zresztą widziałaś…
Przyjrzałam się uważnie zwłokom na śniegu. Naokoło mokrej, brudnej mieszanki sierści i stygnących mięśni rozlewała się brunatna krew, topiąc i barwiąc śnieg w jakiś makabryczny sposób. Znowu przeniosłam wzrok na chłopaka. Wlepił zimne spojrzenie w obiekt na śniegu.
– Wracajmy, nic tu po nas – mruknął, gdy już otrząsnął się z letargu. – Ale wolno. Naprawdę, nie spieszy mi się do wieży…
– Do domu?
– Nie, do wieży. Dom utraciłem już dawno temu. – Spuścił swe oszołomione spojrzenie z powrotem na wilkołaka.
– Ja swój także – szepnęłam ze smutkiem, gdy już zrównaliśmy się i ramię w ramię ruszyliśmy ku wieży. Florian przeniósł na mnie nieco współczujący wzrok.
– Naprawdę nie pamiętasz domu?
Pokręciłam przecząco głową.
– Przypuszczam, że musiałaś znać Psią Gwiazdę… – Wpatrzył się w czubki ośnieżonych jodeł.
– Kogo? – zdziwiłam się.
– Psią Gwiazdę – powtórzył i zerknął na mnie z ukosa. – On zabił naszego ojca.
Nic, ale to nic z tego nie zrozumiałam.
– Możesz mi wyjaśnić to głębiej? Kim był wasz ojciec?
– Wampirem, jak my. Miał na imię Wiktor. Udał się na polowanie, na Wyspy Brytyjskie. Uwielbiał dreszczyk emocji i nie zważał na niebezpieczeństwa, w tym śmiertelne dla niego promienie słoneczne.
– Śmiertelne? Przecież my jesteśmy na zewnątrz, a nic nam się nie dzieje.
– Zależy od wampira, jak reaguje na światło słoneczne. Ojciec miał bardzo silną fotofobię, choć nie tak, jak Jonasz: mojego brata słońce mogłoby zabić. Ojciec jeszcze potrafił wytrzymać w pochmurny dzień, co prawda z silnymi bólami, ale jednak. Lecz bezchmurne niebo oznaczałoby dla ojca śmierć. Moja mama też nie jest zbyt odporna, mogłaby zemdleć i silne słońce pewnie by ja zabiło. Natomiast mi dokucza ból i ogólne otępienie, to wszystko. Mariny słońce w ogóle nie rusza. Czyli widzisz, jak wiele skrajnych reakcji może wywoływać światło słoneczne… Mniejsza, wrócę do ojca. Poleciał na Wyspy, by trochę zapolować, to była jego „pasja”, czy coś takiego. W pewnym stopniu Jonasz go bardzo przypomina…
Zmarszczył brwi, dumając nad czymś usilnie, po czym podjął na nowo:
– Któregoś dnia matka wyznała, że ojciec nie żyje. Zabił go właśnie on. – Wlepił wrogie spojrzenie we własne buty.
– Psia Gwiazda? – zdziwiłam się. – Powiedz, czemu myślisz, że on mógłby mnie znać?
– Ponieważ nasz wróg zabił ojca w trakcie, gdy ten to samo robił tobie.
– Twój ojciec próbował mnie zabić?
– Dobra, wiem jak to brzmi! – rzucił prędko. – Ale tęsknię za nim, mimo, że taki był…
Odwrócił wzrok. Byłam prawie pewna, że jego blade policzki zwilżyły łzy, do których nie chciał się przyznawać.
– Kiedyś było inaczej – szepnął. – Kiedyś wszyscy mieszkaliśmy w zdrowym, normalnym amerykańskim miasteczku, mieliśmy swe plany na przyszłość…
– Florianie… – rzekłam ze współczuciem, kładąc mu prawą dłoń na ramieniu. Zwrócił ku mnie nieco oszołomioną twarz. Smutne oczy barwy ciemnego złota zasłoniła szklista kotara łez.
– Może myślisz, że to głupie, iż teraz płaczę. Ja też tak uważam. To takie niemęskie. Ale mam już dość. Dzień w dzień to samo, porażająca pustka, brak prawdziwego życia, tylko takie bezsensowne zawieszenie w przestrzeni… I tak w nieskończoność. To jak klątwa, odwieczna kara za nic. Chcesz tak?
– Nie – wyszeptałam, zaskoczona, że o to pytał.
Kiwnął lekko głową, jakby moja odpowiedź utwierdziła go w jakimś przekonaniu.
– Tak myślałem… – szepnął bardziej do siebie, niż do mnie.
Dobrnęliśmy do wieży, gdy dzień zamieniał się w noc. Delikatny, granatowy kolor opanował świat naokoło nas. Cisza, jaka tu panowała, zdawała się być aż zbyt głośna. Wnet rozdarło ją wycie dzikiego zwierzęcia gdzieś za naszymi plecami.
Wlecieliśmy z wolna do środka. Weszłam do dość sporej biblioteczki, Florian za mną. Nikogo tu nie było, ani kobiet, ani tego Jonasza, którego jeszcze nie zdołałam zobaczyć.
– Chciałabyś coś poczytać, Mary? – zapytał uprzejmie Florian. Wzruszyłam ramionami, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– To jest doskonała książka, jeżeli chcesz więcej dowiedzieć się nas temat wampirów… Oczywiście, dla człowieka z połowy dwudziestego wieku tekst może być nieco ciężki do rozszyfrowania.
Wyjął dość cienki wolumin, oprawiony w połyskliwy materiał. Domyśliłam się, że musiał mieć co najmniej sto lat.
Drzwi za nami rozwarły się gwałtownie. Wleciała Marina.
– Florianie, jesteś proszony uprzejmie do salonu, prośba naszej matki – oznajmiła, jednak wyczułam, że była nieźle podminowana z jakiegoś powodu. Na białe policzki wkradł się rumieniec zdenerwowania. Wymieniłam zdziwione spojrzenia z Florianem. Westchnął i udał się za siostrą do salonu.
Opadłam na poduszki i otworzyłam książkę na chybił trafił.

„… od dawien dawna ma taką postać rzeczy. Gdyż ilekroć kogo Syn Nocy ukąsi, tego żywot nie do poznania się zmienia. Oto, co może się zadziać:
1) Ofiara bestyi staje się jej podobna, odtąd niewinne dusze żywych sama kąsać będzie, na błagania niepomna, niegodne miano wampira przybiera, demona z piekielnych czeluści rodem wziętego. Zważmy w duszach swych, iż nieczęsto tak się zadziać może;
2) Nieszczęśnik nieodżałowany snadnie ducha swego wyzionie. Ot jest najczęstszy skutek;
3) Jeżeliby kto potępioną sromotnie praktykę przerwał, którą to wampiryj na swej niewinnej ofierze z lubością stosuje, ten to liczne powikłania i zakłócenia w pracy ciała ugryzionego powoduje.
Nie jest to w ludzkiej słabej możliwości, by na ów stan rzeczy cóżkolwiek…”

TRZASK!
Gwałtownie uniosłam głowę znad książki i przeniosłam na ścianę, którą biblioteka dzieliła z salonem. Widocznie ktoś od drugiej strony coś o nią rozbił.
Z najwyższą ostrożnością podleciałam do ściany i przyłożyłam doń ucho.
– … No przecież ci mówię! – usłyszałam podniesiony głos. – Ona go nie pamięta!
– Trochę tego nie rozumiem, jak mogłaby nam pomoc zabić tego człowieka! – zadrwił obcy mi mężczyzna.
– Jonasz ma rację. Ona się do tego nie nadaje! Nie każmy jej robić takich rzeczy! Nie mogę sobie wyobrazić, by Mary mogła kogoś…
Ktoś przerwał Florianowi:
– Nie po to ją tu sprowadzałam! – krzyknęła Diana.
– A ja myślałem, że…
– Że co? Że ona będzie do nas podobna? Możemy się starać ją tu jakoś uplasować, ale nie to jest naszym priorytetem, Florianie! Naprawdę, nie rozumiesz?
– To TY nie rozumiesz!
– Czego?! – podjęła gwałtownie Diana. Florian nie odparł.
– Nie no, to jest chore. Jak możecie się kłócić o taką błahostkę? – stłumiony głos Mariny był poirytowany. – Wiadomo, dziewczyna jest nam potrzebna. Polecimy zabić Psią Gwiazdę z jej pomocą, gdyż ona NA PEWNO go zna. Tylko to ukrywa, tak myślę.
– Myślisz widać za dużo… – burknął Florian.
– O co ci chodzi? Przecież po wszystkim przyjmiemy ją w swoje szeregi i już tu pozostanie! Stoję po twojej stronie, bracie! Co cię tak irytuje?!
– Florian na pewno pragnie ją uratować, czy jakoś tak, przed przerobieniem jej na wampira z krwi i kości. Wolałby ją taką, w tym godnym pożałowania stanie… Pół wampir, pół człowiek, też mi wampir, phi! Bardziej się nadaje na przekąskę! – znów ozwał się nieznany mi głos. – Ale cóż… Polecimy tam jutro wieczorem?
Wystarczyło mi tego dobrego. Wyleciałam dość gwałtownie z wieży i pomknęłam w ciemnym już las.
Śnieg padał z nieba, na którym brak było księżyca, zabranego przez chmury. Leciałam na niskiej wysokości nad ziemią, a w końcu przycupnęłam na grubej, oszronionej gałęzi wysokiego drzewa, obserwując tępo przestrzeń.
Czyli miałam być wampirem. Tym uwięzionym we własnym ciele stworem, którego mi opisywał dziś Florian. Taki był plan tych, którzy przyjęli mnie tu pod swój zrujnowany dach.
Ścisnęłam mocniej trzymany pień. Nie chciałam tego, nigdy. Chyba czas znikać… Tylko gdzie uciec?
I kto to jest Psia Gwiazda? Marina twierdziła, że go pamiętam. I w dodatku był ich wrogiem. Jeżeli to prawda, ten człowiek mógł się okazać tym, który pomoże mi umknąć przed okrutnym losem, jaki mnie czekał.
Usiłowałam rozpaczliwie przypomnieć sobie cokolwiek, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Wiedziałam, że muszę coś szybko wykombinować, jeżeli chcę powrócić do normalności, gdziekolwiek ona się znajdowała.
Poczułam się okropnie dziwnie. Z jakiej racji chcą ze mnie zrobić jakąś krwawą, potworną bestię? Kto dał im prawo do decyzji, że zostanę wampirem? Na pewno nie ja, nikt mnie nie pytał o zdanie. Ale odmówić im… Co zrobią, zabiją mnie, zmuszą do przemiany? A może skończę jako przekąska, jak to określił Jonasz?
Bałam się choćby wrócić do wieży. I nie chodziło nawet o ich plany powiększenia rodziny o jeszcze jednego krwiopijcę. Pierwszy raz uderzyło mnie, jak bardzo niegodni zaufania byli. W końcu to wampiry. Jak powrócę, to może odezwie się ich instynkt i mnie zjedzą, kto to wie? W końcu człowiek to dla nich nie lada rarytas do schrupania, nawet taki pół na pół człowieczy…
Ukryłam twarz w dłoniach, by się uspokoić.
– Hej, co tak siedzisz?
Naprzeciw mnie, wysoko nad ziemią, zawisł Florian i przyglądał mi się nieco zdziwionym wzrokiem.
– Odejdź! – warknęłam, po czym zeskoczyłam z drzewa na dół i szybko oddaliłam się. Florian dogonił mnie z łatwością. – Zostaw mnie w spokoju!
– Co ci się stało? – zdziwił się.
– Nie łatwiej byłoby ci przeczytać moje myśli? Tak łopatologicznie, bezwstydnie. Oszczędziłbyś sobie!
– Mary! – Stanął przede mną, wlepiając oczy w moje. – Nie chciałbym czytać twoich myśli! Powinnaś o tym wiedzieć. Przecież należą do ciebie.
Wygładziłam zmarszczone ze złości czoło. Florian spuścił speszony wzrok.
– Ja nie chcę być wampirem, Florianie – rzekłam krótko. – I nie kojarzę waszego wroga.
Z wolna podniósł na mnie spojrzenie pełne zrozumienia.
– Słyszałaś naszą rozmowę. Może i dobrze, czułem, że muszę cię ostrzec prędzej, czy później…
– To dlaczego jeszcze tego nie zrobiłeś? – zapytałam dość ostro.
Florian odwrócił wzrok gdzieś na granatowe niebo.
– Bo… Ech, nie potrafię ci tego wyjaśnić… To było takie egoistyczne. Wybacz mi, proszę. Myślałem, że jak do nas dołączysz, to nie będę taki samotny, jak do tej pory. Z każdą sekundą, godziną, dzień w dzień. I tak upływają lata… Co innego z tobą. Wiesz, tak bardzo lubię przebywać w twoim towarzystwie, że bałem się ciebie stracić. Jedyną przyjazną mi osobę od dwustu lat. Może to dziwne dla ciebie, ale spróbuj zrozumieć. Jak ty byś postąpiła, po kilku stuleciach bycia skazaną na trudną we współpracy czwórkę wampirów, gdy wreszcie pojawia się ktoś nowy, inny, świeży, kto może być po twojej stronie?
Odwrócił się i z wolna ruszył, by odejść.
– Florianie, czekaj! – zawołałam za nim po chwili. Zatrzymał się raptownie. – Zostań ze mną, proszę!
Obserwowałam jego czarną sylwetkę. Chwilę potem podszedł do mnie, na jego twarzy gościł uśmiech, wyrażany nie poważnymi wargami, lecz oczyma.
– Chodź! – zawołał nagle, po czym złapał mnie za dłoń i zaczął szybko biec przed siebie. Z powodzeniem za nim nadążałam. Jednocześnie naszła mnie myśl, że już kiedyś biegłam z kimś za rękę w tak szybkim tempie…
– Gdzie lecimy? – krzyknęłam. Nie odparł.
W końcu zatrzymał się na polance, na której wznosiło się parę ośnieżonych głazów. Wdrapaliśmy się na nie. Florian spojrzał na śnieg na skale, ten w mig się roztopił, a głaz był suchy.
– Madame usiądzie pierwsza! – Skłonił się teatralnie, udając dżentelmena. I znowu naszło mnie dziwaczne deja vu, że już ktoś tak się przy mnie zachowywał.
– Spryciarzu, pewnie chcesz mnie wykorzystać i sprawdzić, czy głaz jest odpowiednio suchy! – parsknęłam, ale usiadłam. Skała była nagrzana dzięki psychokinezie Floriana. – Czemu akurat tu?
– Żeby wilkołaki nas nie dorwały. – Ukląkł obok i wpatrzył się w szaro-granatowe niebo, niosące zawieje śnieżne i zimne wichry. Obserwowałam jego delikatny profil z jakimś dziwnym spokojem.
– W zasadzie to ile ty masz lat? – zapytałam. Parsknął.
– Dziewiętnaście, tak w teorii. A w praktyce ponad dziesięć razy tyle.
Uśmiechnęłam się.
– A reszta twej rodziny?
– Cóż… Marina ma dwadzieścia cztery, Jonasz… dwadzieścia siedem, tak myślę. Matka miała czterdzieści cztery, gdy wampir ją ugryzł, ojciec był starszy o trzy lata. Ciekawe, ile ty masz lat…
Uśmiechnęłam się smutno. Niestety, na to pytanie nie znałam odpowiedzi.
Po chwili ciszy podjęłam:
– Florianie, jak to się stało, że jesteście wampirami?
Florian natychmiast spoważniał. Spuścił wzrok, unikając mojego.
– To chyba zbyt złożona historia, by ją opowiadać. Nie potrafiłbym ci tego opowiedzieć, by odpowiednio oddać to… ech, to, co wtedy się działo.
– Proszę, opowiedz!
– Nie, wolę ci to pokazać. Chcesz?
Posłałam mu pytające spojrzenie.
– Wystarczy, że zajrzysz do mojego umysłu… – zachęcił.
Skupiłam się więc na jego myślach. Po chwili w głowie uformował mi się obraz…

Stara, ciasna uliczka. Na jasnobłękitnym niebie zawisło słońce, które chyliło się ku zachodowi. Drewniany szyld piekarni z wymalowanym nań rogalikiem delikatnie kołysał się na wietrze, skrzypiąc przy tym monotonnie. Niewielu ludzi mijało stojącego przed piekarnią chłopca. Przeważnie czarne niewolnice, skromnie ubrane w fartuchy i proste sukienki, spieszyły do domu właścicieli. Co jakiś czas rozlegał się po brukowanej ulicy tętent koni i stukot obcasów, gdy możnowładcy wychodzili ze swych lektyk w celu załatwienia spraw finansowych.
Florian westchnął i zmrużył oczy, które zawiesił na wystawie piekarni. Miał śniadą, zdrową cerę, włosy w nieładzie. Jego twarz również wyglądała inaczej. Była spokojniejsza, mniej… szalona. Wyglądał jak najzwyklejszy w świecie nastolatek, ubrany w nieco niechlujny strój z końca osiemnastego wieku.
Ładna, czarnoskóra dziewczyna przemknęła prawie niepostrzeżenie pod ścianą piekarni, ściskając w dłoniach wiklinowy koszyk z jajkami. Kroki kierowała do drzwi. 
– Mary? – zapytał rozedrganym od emocji głosem Florian.
Dziewczyna raptownie odwróciła się ku niemu. Jej wielkie oczy z wolna rozwarły się szerzej.
– Czekałem na pannę. – Spuścił wzrok na trzymany w ręku bukiecik fiołków i spąsowiał. Posłała mu pytające spojrzenie.
– Co zaś pan mówisz? Przecież mówiłam, że niemożliwe moje spotykanie z panem… – Nieśmiało zwiesiła głowę, świadoma, że rozmawia z kimś ważniejszym od niej.
– Nie dbam o zdanie piekarza, Mary. Ja pannę uwolnię i nawet, gdy on nie przyzwoli.
– Paniczu Florianie, przecież to nie godzi się! Pan piekarz surowo zakazał! Ja jestem zwykłą niewolnicą, piekarz wydać może mnie jedynie za drugiego niewolnika. A prędzej już umrze, niż mnie wyswobodzi.
– To w takim razie rychło umrze – zawarczał gniewnie przyszły wampir. Mary wytrzeszczyła jeszcze bardziej oczy i z przerażeniem pokręciła głową.
– Nie. Pan nie możesz być mordercą! Proszę, odwołaj swe zgubne słowa!
– Co tu się wyprawia?! – Z piekarni wytoczył się pokaźnych rozmiarów człowiek. Wsparł grube ręce na bokach.
– To znów ty, przybłędo? Nie nastawaj na moja służkę, bo cięte razy otrzymasz! A ty, dziewko nieprzyzwoita, ośmielasz się słuchać tego młokosa? Śmiesz łamać umyślnie nakazy pana?! Już, do spiżarki, pomiocie czarta! – Chwycił ją za gęste, czarne włos i począł szarpać niemiłosiernie. Dziewczyna błagała o zlitowanie. Nie pomogło.
– Stać! – wrzasnął przerażony Florian. Piekarz puścił niewolnicę, która natychmiast skorzystała ze sposobności i poratowała się ucieczką do wnętrza piekarni.
– Śmiesz mi rozkazywać, obdartusie?! – ryknął. Florian cofnął się automatycznie do tyłu. – WYNOŚ SIĘ STĄD I ŻEBY ME OCZY NA CIĘ WIĘCEJ NIE PATRZAŁY!
Florian nie drgnął, jedynie mocniej i pewniej stanął na bruku, wlepiając zbuntowany wzrok w potężne ciało piekarza.
– Słyszałeś mnie? Może się powtórzę kijem?!
Zero odpowiedzi.
– John! Natychmiast do mnie! – ryknął w głąb sklepu piekarz. Chwilę potem wytoczył się z niego olbrzymi, czarnoskóry niewolnik, o napakowanych mięśniami ramionach i ogolonej głowie. Na siebie zarzucił brudny fartuch, biały od mąki. Uśmiechnął się okrutnie do Floriana, który jakby skulił się w sobie.
– Zabierz mi go sprzed inwestycji, bo niezmiernie mnie rozdrażnił. Jeno masz mi rychło wracać do tych francuskich rarytasków! A ty, młokosie, zaś spróbuj na mnie do panów donieść!
Piekarz wrócił do piekarni, a murzyn chwilę potem zmiażdżył wątłego Floriana, wykręcając mu boleśnie kończyny. Florian jęknął z bólu, próbując jednocześnie umknąć. Nic to nie dało i po chwili spoczywał w rynsztoku, pełnym brudnych pomyj z pobliskich budynków. Słaniał się z bólu.
– Za pozwoleniem, panie. – Niewolnik z okrutną miną pochylił się nad nim. – To ja posiądę na własność tę dziewkę. Jestem jedynym sługą mego pana, hojnie mnie nią wynagrodzi.
– Ależ ona miłuje mnie! Jesteś od niej starszy o połowę! – przeraził się zrozpaczony Florian, nie dbając o obrzydliwe odpady, płynące z nurtem i zatrzymujące się na nim. 
– Nie robi to różnicy. Nie ważysz mi się do niej więcej zbliżyć – wyszczerzył się. Błysnęły białe, ostre kły. Zbyt ostre… Florian zmierzył je zaskoczonym spojrzeniem. – Bo jeśli nie posłuchasz, kara będzie niewspółmierna do przewinienia.
Niewolnik wstał i odszedł. Miodowłosy chłopak westchnął, po czym zrobił to samo. Zdawałoby się, że w jednym z niewielkich okienek błysnęły duże oczy, które przyglądały się chłopakowi. Ale on już się nie odwrócił, pozostawiając po sobie jedynie bukiecik fiołków, stratowanych brutalnie na bruku.
Obraz nieco się zamazał, potem wyostrzył i znajdowaliśmy się w bardzo skromnym i ciasnym wnętrzu. Na zewnątrz zapadł już dawno zmrok, pomieszczenie oświetlał bardzo słaby blask jednej, zwyczajnej świecy. Na przykrytej narzutą taniej ławie przycupnęła czarnowłosa kobieta i w skupieniu dziergała kobierzec na krośnie. Poznałam w niej Dianę. Przy prostym stole siedziała Marina i obierała kartofle do wielkiej miednicy. Rozejrzałam się za właścicielem wspomnienia: Florian podpierał jedną ze ścian, wlepiając tępo wzrok w nogę stołu.
– Czyli fiołki nie pomagają zakochanym – westchnęła Diana nieco obojętnie, nie odrywając wzroku od wykonywanej pracy.
– Nie pomagają… – szepnął chłopak. – Matko, cóż mam począć? Toć przecie ona mnie kocha! Jestem tego prawie pewien! Z wzajemnością.
– Ależ to tylko niewolnica piekarza, synu mój. Wyszukać musisz pannę, co z twojego stanu pochodzi.
– Nie mogę, zakochany jestem. W tej jedynie.
Diana westchnęła:
– Syneczku! Szkoda twego gorącego serca na takie czcze uczucie do jakiejś niewolnicy!
– Widocznie on tylko taką zdobyć potrafi – prychnęła Marina znad kartofli.
– Milcz, siostrzyczko. Nie pojmujesz nic – burknął dziewiętnastolatek i wyszedł z domu.
– Zali wróć rychło! – zawołała za nim Diana.
Na uliczkach amerykańskiego miasteczka na modłę Europejską panował już prawie mrok. Brakowało tu elektrycznych lamp, na to było za wcześnie. Ciemność oświetlały jedynie świece. Ich mdły blask wydobywał się z licznych okien skromnych zabudowań. Florian szedł sprężystym krokiem przed siebie, widocznie bez jakiegoś konkretnego celu. Minął bez zastanowienia piekarnię i skręcił w prawo. Po kilku chwilach wyszedł spomiędzy budynków na otwartą przestrzeń, nieco oddaloną od miasteczka. Tu oparł się o niską sosenkę i wpatrzył w czerniące niebo.
– Wciąż tu pan przychodzisz? – rozległo się w półmroku.
Nieopodal stała Mary. W jej dłoni tkwił bukiet fiołków. Florian musiał ich narwać właśnie tu.
– Tak. Tu przecież spotkałem pannę. – Spuścił głowę ze smutkiem, jakby go to zabolało.
Mary przybliżyła się nieco i śmiało wpatrzyła w jego twarz. Przyglądali się sobie chwilę z jakimś bólem, dopóki nie zapytała:
– Po co tak bardzo chciał pan mnie widzieć? Piekarz mówił, że nie jestem godna nawet dobrego słowa – szepnęła. – Uważam się za rzecz. Toć nie mogę zrozumieć pana. Skoro rzeczą jestem, po co pan mi kwiaty znosisz? I o miłowaniu mówisz?
– Bo cię miłuję, Mary – szepnął z prostotą chłopak.
– Co? Myślałam, że pan mnie chce za żonę brać, żebym domu co dzień doglądała i sprawunki załatwiała!
– Mylisz się, ukochana – stwierdził jeszcze ciszej. Chwilę potem Mary i Florian zatracili się w delikatnym pocałunku. Jego delikatność wkrótce jednak zanikła, ustępując miejsca namiętności.
Obraz ponownie się zamazał, tym razem na nieco dłużej.
Ulica wyglądała bardziej ponuro. Na bruku leżały pojedyncze zbitki ze śniegu, wszystko było szare, zimne i mokre. Nawet ciemnobure niebo zdawało się płakać nad tym miejscem. Wydawało się, że od poprzedniego wieczora, który zapewne miał miejsce późnym latem, a obecnym wspomnieniem minęło co najmniej kilka tygodni.
Florian wyszedł z niewielkiego sklepiku. Ciaśniej otulił się lichą kurteczką, po czym ruszył ulicą, nie zwracając na siebie uwagi przeciętnego przechodnia.
Za rogiem wpadł prosto na przyczajonego tam rosłego murzyna, opatulonego grubą odzieżą.
Niewolnik przywitał go potężnym ciosem w brzuch, po czym zaciągnął miodowłosego chłopaka za kołnierz na wąską uliczkę.
– Ty szumowino! – warknął murzyn. Florian wytrzeszczył oczy z przerażenia, próbując się rozpaczliwie uwolnić. – Jak śmiałeś!
Mgła nasilała się i nikt nie widział zajścia w uliczce. Florian milczał.
– Miałeś czelność… Ona jest przy nadziei! – wrzasnął w końcu, targała nim nieopanowana furia. Floriana natomiast tak zatkało, że przestał się wyrywać.
– Co?! – wykrztusił.
– Zaraz obaczysz, co robię z takimi, jak…
– Ludzie, ratunku! Co ten czarny niewolnik wyczynia?! – odezwał się głos z prawej. Jakiś mieszczanin zauważył poczynania murzyna i szybko do nich podszedł. Niewolnik pokornie ukląkł, puszczając Floriana.
– Należy ci się za to chłosta, głupcze! – warknął nieznajomy.
– Tak, panie.
– Kto jest twoim panem?
– Pan Ramsey, piekarz.
– Pójdź ze mną. A ty, młodziku, jeno czmychaj stąd szybko.
Razem się oddalili. Na odchodnym niewolnik posłał Florianowi tak potworne, złowrogie, mściwe spojrzenie, że tamten aż się wzdrygnął.
– To nic takiego… – szepnął do siebie dla uspokojenia i wyłonił się nieśmiało na główną, opustoszałą ulicę. Potrząsnął głową, bardzo czymś zaaferowany, po czym wkroczył do pobliskiej gospody. W środku panował mrok i zaduch. Coś mi to przypomniało, ale zanim się nad tym zastanowiłam, Florian usiadł gwałtownie przy jednym ze stołów. Wbił buntowniczy wzrok w wyszorowany blat, chwilę potem gwizdnął na służącą, by przyniosła mu grzane piwo. Kilkanaście minut nie działo się nic godnego uwagi, a Florian, jedyny klient gospody, całkowicie skupił swe czyny na cynowym kuflu. Wydawałoby się, iż rozważa coś dokładnie. Jego czoło zmarszczyło się w próbie myślenia nad czymś i wyglądał, jakby się zamartwiał.
Scena nieco przygasła, w końcu Florian wstał. Wydawać by się mogło, że chwilę potem, jednak na stole dostrzegłam aż dwa nowe opróżnione kufle, które pojawiły się tam znikąd, a przy ścianie samotnego mężczyznę. Czas więc musiał pobiec trochę naprzód.
Florian nieco chwiejnym krokiem wyszedł na mroźną noc. Jego oddech owiał twarz w postaci pary, na ulicy nie było nikogo.
Dziewiętnastolatek ruszył samotnie ulicą, zapewne w stronę domu. Na chwilę dosłownie przystanął przed piekarnią, jakby się zamyślił, jednak szybko otrząsnął się i podjął drogę na nowo.
Cisza napierała na uszy, ludzie dawno już spali. Florian czujnie rozglądał się na boki, zanim nie stanął przed swym skromnym, obdrapanym domem. Wspiął się po niestabilnych, krzywych schodkach i przekroczył próg. Drzwi przeraźliwie zaskrzypiały, a chłopak syknął.
W środku panowała absolutna ciemność i cisza. Florian starał się zachowywać bezszelestnie. Minął drzwi, które były sypialnią jego rodziców (dzięki temu, że pozostały uchylone, dostrzegłam ich w łóżku) i pokrótce wkroczył na rozklekotane, drewniane schody na górę. Niemiłosiernie trzeszczały, gdy po nich się wspinał. Poza trzeszczeniem nie słychać było nic. Przeszły mnie ciarki.
Po omacku dotarł do drzwi i wkrótce opadł z cichym jękiem na zbyt skromne łóżko. Pod naprzeciwległą ścianą stało drugie, na którym spał w najlepsze jakiś czarnowłosy mężczyzna. Przyszło mi do głowy, że mógł być to jego brat, Jonasz.
Florian, mając głęboko w nosie fakt, iż ma na sobie kompletny strój codzienny, nie wyłączając butów, przewrócił się na plecy i założył dłonie za głowę. Jego wzrok błądził nieświadomie po sczerniałych belkach przy niskim stropie. Nic nie przerywało absolutnej ciszy. Nic, poza…
Z korytarza dobiegł do uszu dziewiętnastolatka trzask. Potem następny. Ktoś niewątpliwie wchodził na górę, lub też schodził ze schodów. Trzaski były nieregularne, osoba zatrzymywała się z jakiś powodów, potem znów zaczynała iść. Florian zmarszczył brwi, lecz nie przejął się tym zbytnio. Nakrył jedynie kołdrę na siebie, aż na głowę. Spod nakrycia rozległo się ciężkie westchnięcie.
Drzwi cicho skrzypnęły i minimalnie się uchyliły. Nie byłam w stanie w mroku rozpoznać pojedynczego oka, które omiotło krótko pokój. Florian nie odkrył kołdry, widocznie uznając, że matka sprawdza, czy już powrócił. Postać cofnęła się i na korytarzu rozbrzmiały ciche kroki. Przeszły mnie dziwaczne ciarki. Nie spodobało mi się, że o tak późnej godzinie ktoś zajrzał do pokoju chłopców.
Florian zbytnio się tym faktem nie przejął i wciąż spoczywał pod kołdrą. Kroki ucichły, za to skrzypnęły drzwi w korytarzu, po czym zaległa martwa cisza.
Obserwowałam ciemne niebo, zasnute chmurami. Nie było żadnej gwiazdy, najmniejszy promień księżyca nie rozjaśnił niezdrowej ciszy i ciemności zakamarków hermetycznego miasteczka.
– MAAAAAAAMOOOOOOOO!
Florian, jak na komendę, poderwał się. Kołdra zjechała na ziemię. Jednym susem znalazł się przy drzwiach, następnym wypadł na korytarz. Dopadł do pobliskich drzwi jak burza i wpadł do środka. Moim oczom ukazał się straszny widok.
Na podłodze leżała ciemnowłosa dziewczyna w nocnej koszuli, zalana własną krwią. Zachowywała się, jakby zaczynał się jej atak padaczki. Przy nodze jednego z dwóch łóżek kulił się zaledwie kilkuletni chłopczyk. Wpatrzył się w wrzeszczącą na ziemi z potwornego bólu Marinę, skrajnie nieprzytomny z przerażenia. Nad nimi górował olbrzymi, ciemnoskóry człowiek. Jego twarz splamiły duże ilości krwi. Oblizywał się i wkrótce, gdy Marina ucichła, podszedł do dziecka.
– NIE! ZOSTAW ZACHARY’EGO! – ryknął Florian, po czym zakrył własnym ciałem dziecko. Murzyn prychnął jedynie, po czym z łatwością pochwycił drobnego dziewiętnastolatka i zanurzył zęby w jego barku.
– Zostaw! – jęknął Florian. – NIE!
Dziecko płakało, chłopak wierzgał, ale robił to coraz wolniej i wolniej, niczym mucha, która dostała się w objęcia pająka i otrzymała śmiertelną dawkę trucizny.
Po chwili, trupioblady chłopak osunął się na ziemię i zawył z bólu. Jego mięśnie drgały w niekontrolowany sposób.
– JONASZU, UCIEKAJ! – zawył jeszcze ostatkami sił. – JONASZ!
Rozległy się pospieszne kroki, do pokoju wpadł czarnowłosy chłopak, który dzielił sypialnię z Florianem. Wydał zduszony okrzyk, po czym rzucił się ku napastnikowi. Florian miotał się na ziemi, ale jego ruchy znów się spowolniły i ustawały coraz bardziej. Jad trawił wnętrze…

– O, rany.
Światło księżyca i ośnieżony las. Ponownie znalazłam się we własnej skórze, z oszołomieniem wlepiłam wzrok w nieistniejący punkt.
– Co było dalej? – wykrztusiłam wreszcie, przenosząc na Floriana wzrok, gdy już otrząsnęłam się z szoku.
– Dalej?… – Ocknął się z trudem i podjął – dalej wampir pogryzł Jonasza, a potem przeszedł do Zachary’ego. Obudziliśmy się kilka dni potem z potwornym bólem i dziwnym uczuciem na całym ciele. Później zorientowaliśmy się, że jesteśmy wampirami, gdy żadne z nas nie mogło usnąć i ten wstręt do słońca u niektórych…
– A Zachary? Nie wspominałeś o nim.
Florian spuścił wzrok na dłonie.
– Zachary nigdy się nie ocknął. On po prostu umarł. Był moim najmłodszym braciszkiem, miał zaledwie dziewięć lat…
Zaległa przykra cisza. Po chwili złamałam umowne milczenie:
– A ta dziewczyna, Mary… Co się z nią stało? I z twoim dzieckiem?
Dłonie Floriana drgnęły konwulsyjnie.
– Powiedziała mi, gdy tylko ją spotkałem, że woli być żoną Johna, niż spotykać się ze mną i ściągać na siebie gniew i zbulwersowanie. I tak przecież staliśmy się dziwakami. Wiesz, zasłonięte okna, wychodzenie po zmroku ojca i Jonasza, brak na ulicy roześmianego Zachary’ego… Kilka tygodni potem Mary poroniła w piwnicy swego pana, a on, zamiast wezwać medyka, zbił ją do nieprzytomności za zadawanie się z łachmytami. Zmarła w wyniku ran i przez ciężki poród, dosłownie parę dni potem. A my wynieśliśmy się tu, gdy tylko przyszło lato…
Głos Floriana się załamał.
– Florianie… – Mocno ścisnęłam jego dłoń w swojej. Wpatrzył się we mnie. Jasne, orzechowe oczy zalśniły.
– Dziękuję, że tu jesteś – szepnął. Delikatnie go objęłam w pasie, po czym oparłam swą głowę na jego ramieniu. Trwaliśmy tak długo, aż dopóki pierwsze zorze nie rozjaśniły milczącego lasu.
Ten dzień był niezwykle pochmurny. Słońce nie wychodziło zza chmur nawet odrobinę. Siedziałam grzecznie w bibliotece i czytałam o wampirach. Właśnie przechodziłam niezły atak ciarek na myśl, że mogliby ze mnie zrobić wampira, gdy do pomieszczenia wkroczyły dwie kobiety.
– Myślę, Mary, iż już czas, byśmy wyruszyli – stwierdziła Diana. Ja i towarzyszący mi Florian przenieśliśmy na nią wzrok.
– Teraz? – zapytałam.
– Tak. Eee, spieszy nam się z powrotem. Musimy wykonać ważny rytuał. – Oczywiście, zapewne chodziło o zrobienie ze mnie bestii.
Wstałam z wolna, odsyłając książkę na półkę, niezbyt wiedząc, jak zaprotestować. Florian również się podniósł.
– Dlaczego chcecie mnie użyć do zabicia Psiej Gwiazdy? – zapytałam podejrzliwie.
Diana westchnęła i odparła niecierpliwie:
– Ty jesteś z tamtego terenu. Znasz go, mniemam, doskonale. Znasz zapewne też naszego wroga. Musimy tam lecieć większą grupą. Dwie osoby nie wystarczą.
– Tylko dwie? – zdziwiłam się. – Kto leci, a kto nie?
– Marina ma pewne ważne sprawy na zachodzie Europy. Natomiast Florian nie planuje nikogo zabijać w najbliższej przyszłości… – mruknęła ze słabo ukrywaną pogardą.
– Ale nie wiem, jak mogłabym wam się przydać…
– W istocie… – Do pokoju wkroczył żwawo wampir, którego jeszcze nigdy nie widziałam. Miał czarne włosy i kojarzyłam go ze wspomnienia Floriana.
Jonasz zmierzył mnie straszliwym wzrokiem. Była w nim wrogość i pogarda, a także coś w rodzaju żądzy pomieszanej z ironicznym spojrzeniem i jakaś mściwa satysfakcja. Skuliłam się blisko Floriana, który nagle wydał mi się ciepły i przyjazny. Jasnowłosy wampir zmierzył skrajnie różnego od siebie brata ostrzegawczym, nieco zdenerwowanym wzrokiem, po czym delikatnie objął mnie w pasie, by dodać otuchy.
– Gdy już go dorwę… – zaczął Jonasz, zwracając się do matki pretensjonalnym tonem. – Pożałuje, że kiedykolwiek przyszedł na ten świat. Będzie cierpiał straszne męki. O ile nie wykorkuje z bólu.
Aż się wzdrygnęłam. Biedny ten nasz wróg…
– Dobrze, wyruszamy. Za dziesięć minut pod wieżą! – zarządziła Diana. – Dorwiemy tego Syriusza… Żegnajcie, synu i córko!
Jonasz i Diana wyszli z biblioteki, Marina westchnęła wymownie, po czym wyleciała leniwie przez drugie drzwi, prosto na piętro bez dachu.
– Syriusz… – szepnęłam ze zdziwieniem.
– Co mówisz? – Florian przybliżył się nieco i zmarszczył brwi.
– Syriusz – powtórzyłam. Coś uformowało mi się w głowie. Szare, lśniące oczy. Żaden z wampirów takich nie miał…
Specyficzne włosy… No co? Smakowała tak, jak cuchnie mój skrzat domowy… A ja na twoim miejscu bardziej martwiłbym się tym, co masz na głowie… Czy ja jestem jakiś słownik?… Jak sobie życzysz, kotku!… Zrobię specjalnie dla ciebie zeza rozbieżno-dośrodkowego… Byłbym grzeczny… Uważaj, jak się do mnie zwracasz, dziewczyno!… Zostawiłeś ją na pastwę CHIMERY?!… Słyszałeś panią profesor?! Zlizuj to!… Od pewnego czasu badam twój ciężki przypadek… Masz na myśli tego Ślizgona z mordą, niczym traktor?… Nie możesz usnąć! NIE MOŻESZ USNĄĆ!
– Syriusz! – rzekłam stanowczo, zdziwiona, jak łatwo można było sobie o nim przypomnieć. Florian zmarszczył brwi jeszcze mocniej.
– Masz na myśli Psią Gwiazdę? Co z nim?
Nie odparłam. Stałam jak wryta, przetrawiając fakt, że pamięć całkowicie mi wróciła. Wszystko. Jakie to dziwne uczucie! Jeszcze przed sekundą nie wiedziałam, jak mam na imię. Wystarczył jeden bodziec, by odzyskać tożsamość, wspomnienia, pamięć. Całkiem dziwne.
Uśmiechnęłam się z ulgą i powiedziałam:
– Widzisz, Florianie, moje prawdziwe imię brzmi Mary Ann…
Rozpromienił się, gdy zrozumiał, co się stało.
– … Mam siedemnaście lat i chodzę do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie – mruknęłam dla pewności. – I dziś tam nareszcie wrócę!
I wtedy zmroziło mnie ze strachu. Dotarło do mnie, DLACZEGO mam tam wracać.
– Florianie. Syriusz… czy Psia Gwiazda… to mój przyjaciel. A twoja rodzina chce, byśmy go zabili! – szepnęłam ze strachem.
– To co zrobisz? – spytał powoli i zmrużył oczy.
– Musisz mi pomóc! Leć tam ze mną. Uratuj go! Ja nie poradzę sobie z twoją rodziną.
Florian zaśmiał się wcale nieśmiesznym śmiechem.
– Nie wiesz, o co prosisz. Ja mam ocalić zabójcę mego ojca? I jeszcze sprzeciwiać się matce i bratu? Przecież to nonsens!
– Florianie! – poprosiłam rozpaczliwie. – Potrzebuję twojej pomocy! Pomóż mi!
– Nie mogę spełnić twojej prośby! – mruknął, zmrużył chłodno oczy i odwrócił się, by odejść.
– Ale on jest dla mnie NIEZWYKLE ważny! – jęknęłam błagalnie. Po chwili zdałam sobie sprawę, jak to brzmiało. Wiedziałam jednak, że moje słowa niosły szczerą prawdę. Syriusz był mi bardzo bliski, z pewnością darzyłam go jakimś rodzajem braterskiej miłości. A już na pewno nie chciałam, by mu się coś stało.
Florian odwrócił się gwałtownie. Jego oczy rozszerzyły się, twarz wyrażała szok.
– Kochasz go?… – wydusił z siebie wreszcie. Zmarszczyłam brwi, nie wiedząc, co powiedzieć.
Dziewiętnastolatek wlepił we mnie niewidzące spojrzenie. Po chwili przerobił je na spojrzenie wściekłego, zranionego zwierza. A następnie po prostu wyparował.
– Florianie?! – jęknęłam z rozpaczą. – Florianie, wróć!
Nie pojawił się ponownie.
– Proszę bardzo, idź! Zajmij się tą swoją akromantulą, po co masz mi pomagać! – krzyknęłam z wyrzutem w milczącą przestrzeń. Przeszły mnie ciarki na myśl o pokonywaniu tych wampirów w pojedynkę, ale nie było odwrotu.
Sekundę potem Diana mnie zawołała. Czas ruszać do Hogwartu.
Wyłoniłam się na zimny wieczór.
– Ruszamy! Lećcie za mną, wiem, gdzie… Coś się stało, Mary? – Diana zmarszczyła brwi, przyglądając mi się.
– Nie, nic takiego… – mruknęłam, czując, że ktoś zagląda mi do umysłu. Zapewne był to Jonasz.
– W drogę! – zawołała Diana i wzbiła się momentalnie kilkanaście stóp nad ziemią. Jonasz poszedł za jej przykładem, a na końcu ja, czując narastającą rozpacz.
Diana pomknęła pionowo na południe, poły jej sukni gwałtownie zafalowały. Już po kilku chwilach wyglądała, jak mała kropka. Jonasz był nieco większy w moich oczach. Ja leciałam na końcu. Niewiarygodnie szybko. Nigdy na miotle nie osiągnęłam takiej prędkości. Wiatr zatrzymywał dech, suknia dziko łopotała na wietrze. To było jak sen.
Korony nagich drzew śmigały pod nami. Gdzieniegdzie dostrzegałam lśniące oczy wilka czy innego dzikiego zwierzęcia. Wyglądały jak kamienie szlachetne, jednak za szybko leciałam, by przyjrzeć im się bliżej. Niebo zasnuły granatowo-szare chmury, zwiastujące burzę śnieżną.
Wkrótce podróż mnie znużyła i poczęłam zastanawiać się nad Syriuszem. Mocno wątpiłam w moje zdolności uratowania go przed niechybną śmiercią. Byłam zbyt słaba, by walczyć z Dianą, a co dopiero Jonaszem! A, no właśnie, jeśli nawet… mam ich zabić? Mam osierocić Floriana, sprawić, by jego przeklęte, wieczne życie na nowo przeszył ból nie do usunięcia? Matka była najdroższą mu osobą. A może ich jakoś skutecznie z Hogwartu wykurzyć… Ten plan jawił się jako bezsensowny, byli oboje bardzo zdeterminowani. A jakby tak ostrzec w porę Dumbledore’a? Tylko jak wejść do Hogwartu, żeby nie poleźli tam za mną? Zakładając oczywiście, że w ogóle się do niego dostaniemy, przecież chronią go czary…
Po, zdawać by się mogło dwudziestu minutach lotu, oczom ukazał się niesamowity widok: norweskie fiordy i bezkresne morze.
Diana skręciła lekko w prawo, powieliliśmy jej zachowanie. W moje nozdrza uderzył ostry, morski zapach ryb i słonej wody. Wkrótce fiordy zostały za nami, otoczył nas nieograniczony niczym ocean. Przeszyła mnie lekka paranoja, gdy uświadomiłam sobie, że tam w dole faluje cała masa głębokiej wody, a do lądu jeszcze bardzo daleko.
Kolor wody był dosłownie czarny i nieco przytłoczyła mnie jej niewyobrażalna głębia. Ponura, nieugięta, ciągnąca się w nieskończoność toń…
Nad nami i oceanem roztaczała się kolejna nieprzenikniona potęga – niebo, o najciemniejszym istniejącym odcieniu. Zdawało się, że zawisłam pomiędzy dwiema nieskończonymi przestrzeniami: niebem a oceanem, rozdzielonymi ledwie widoczną granicą horyzontu. Można było odnieść wrażenie, że poza nimi nie istnieje inny świat, że jedynie dwa odcienie czerni zdobią wszechświat rzeczy.
Podróż trwała niewiarygodnie długo. Poza nieskończonym horyzontem nie widziałam nic nowego. Wkrótce z nieba znikły resztki chmur, a rozsypały się po nim lśniące, białe kropelki – gwiazdy. Przez nieboskłon biegła lśniąca Droga Mleczna. Nie widziałam nic poza srebrnymi punktami na niebie, pęd wiatru oddzielił mnie od świata. Nigdy nie czułam się tak zawieszona w czasie, w bezruchu i nicości. Sekundy zdawały się być wieczne, a wieczność była sekundą.
W końcu, zdawałoby się w następnym życiu, dostrzegłam delikatny zarys lądu. Wyspy Brytyjskie roztaczały przed nami swe tereny. Niedługo potem pode mną nie falowała już woda, lecz wyrosła trawa, oszroniona z powodu niskiej temperatury.
Jakiś czas potem Diana gwałtownie zniżyła lot, Jonasz za nią, a ja na końcu.
– Proszę, proszę, a więc to tu zginął Wiktor… – Kobieta zmrużyła oczy, rozglądając się czujnie po lesie, w którym stanęliśmy. Panowała nieprzyjemna, nocna cisza, bardzo niepokojąca. Tu i ówdzie rozległ się jakiś szelest. Był to Zakazany Las.
Jaka to ulga, stary, poczciwy, niebezpieczny Las! Tak różny od norweskiego krajobrazu, głównie przez brak śniegu.
Powstrzymałam się całą siłą woli od ucałowania ze szczęścia omszałego pniaka.
– Zatem chodźmy dopełnić zemsty! – warknął z teatralnym dramatyzmem Jonasz i pędem rzuciliśmy się w stronę zamku. Gdy tylko wyszliśmy spomiędzy drzew, naszym oczom ukazał się najukochańszy widok: zamek Hogwart w całej swej okazałości. Poczułam, jakby ktoś oblał moje serce złotym, kojącym balsamem.
– Cóż to! – fuknął nagle Jonasz, oczy mu się zwęziły. – Wyczuwam wilkołaka!…
– O czym ty mówisz? – zdziwiłam się. A potem serce mi zamarło. Remus. Cholera.
– W tym zamku czai się jakiś brudny szczeniak! – warknął. – Ale mnie nie umknie, jak tylko skończymy z tamtym, zajmę się wilkołakiem… osobiście.
– Dobrze, synku – rzuciła niedbale przez ramię Diana, widocznie zajęta analizowaniem czegoś ważnego. W tym momencie przyszła mi do głowy desperacka myśl.
– Mam pomysł! – orzekłam. – Pójdę po nich i wywabię ich do Lasu. Mi ufają, nawet nie będą pytać, dlaczego. Po co robić raban i napadać na nich w zamku, wszyscy się zbiegną, a tam są potężni czarodzieje… Zabijecie Psią Gwiazdę w Lesie. Uważam, że tak będzie bezpieczniej.
Jonasz zmierzył mnie zdziwionym, badawczym spojrzeniem. Skupiłam całą siłę woli na małej trawce i analizowaniu jej zwyczajnego wyglądu. Musiałam podjąć chociaż próbę zakamuflowania moich myśli o prawdziwym planie, mając nadzieję, że Jonasz nie zdoła mnie przejrzeć.
– Tak. To jest pomysł! – przytaknęła Diana, nie zdradzając jakichkolwiek podejrzeń. – Ale szybko wróć. Chcę już pomścić Wiktora.
Niepewnie ruszyłam przed siebie, a po chwili obróciłam się ku wampirom. Diana zachęciła mnie kiwnięciem, a Jonasz przypatrywał się z jakąś złowróżbną satysfakcją.
Potrząsnęłam głową, by odgonić przykre myśli i wzbiłam się w powietrze. Szybko pokonałam dystans pomiędzy zamkiem a lasem i kucnęłam na jednej z okiennic Wieży Gryffindora. Przede mną rozpościerał się znajomy widok: cztery łóżka z czerwonymi baldachimami i kolumienkami. Wszystkie były zasłonięte, ich właściciele musieli spać w najlepsze.
Poziomo, z wolna, twarzą w dół wleciałam do środka. Rozsunęłam zasłony pierwszego lepszego łóżka. James Potter chrapał w najlepsze, malowniczo rozwaliwszy swe ciało na całej powierzchni posiadanego posłania. Uśmiechnęłam się do siebie, po czym wycofałam i uchyliłam zasłony przy nogach sąsiedniego łoża. Tym razem to był Syriusz, założywszy rękę za głowę, wtulił w nią niewinnie twarz. Odgarnęłam zasłony i wleciałam za nie, czując się, jakbym pływała w głębokiej wodzie.
Zawisłam nad Syriuszem głowiąc się, jak tu by go obudzić, żeby nie dostał śmiertelnego ataku zawału. Problem rozwiązał się sam, bowiem w tym momencie któryś z chłopaków za zasłoną przypuszczalnie zleciał z posłania – rozległo się głośne ŁUBUDU! i Syriusz ocknął się. Zamlaskał ustami z nieprzytomną miną, po czym wpatrzył się we mnie błogo, uśmiechając, jak przygłup. Dwie sekundy potem wytrzeszczył oczy, zamarł i rozwarł paszczękę:
– AAAAA!!!
– Nie, CIII! Nie krzycz, to tylko ja! – Szybko położyłam mu swoją dłoń na ustach. Wlepił we mnie skrajnie przerażone spojrzenie, a za zasłoną rozległo się:
– Łapsko, co prujesz twarz? Znowu ci się coś przyśniło? Sarenka, czy coś tam… – wybełkotał półprzytomny Rogaś.
– Syriuszu? – Skrzypienie podłogi oznajmiło, że ktoś się zbliża. Chwilę potem Remus rozchylił zasłony, a zaraz potem wargi, manifestując szczere zdumienie.
– Co jest? – Peter wstał ze swego łoża i wydał zduszony okrzyk. Stwierdziłam, że nie ma sensu tak wisieć nad Syriuszem, toteż chwilę potem zawisłam przy stropie na środku sypialni. Z dołu zmierzyłam wszystkich spojrzeniem: Peter kulił się gdzieś przy oknie, Remus wciąż stał z opuszczoną szczeną i trzymaną w dłoni zasłoną z łóżka Syriusza. Głowa właściciela tegoż wychyliła się zza zasłon i wpatrywała we mnie ze strachem i zaintrygowaniem. Natomiast James aż wypadł ze swego posłania przy próbie stanięcia na nogi, zaplątany w kołdrę, zdziwienie i własne odnóża.
– Duch Meg! – pisnął Peter. – Będzie nawiedzać Hogwart!
Roześmiałam się, nieco nerwowo.
– Co ty, chory?! – zapytał Syriusz i parsknął radosnym, pełnym ulgi śmiechem. Opadłam na ziemię i wykonałam teatralny ukłon, zamiatając połami bordowej sukni. Syriusz zwlekł się z posłania i podbiegł, by mocno mnie uściskać. Jego zachowanie powielili kolejno Remus, James i Peter, wciąż nieco wystraszony
– Nie pytajcie, co i jak. Syriuszu, grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo. Tobie też, Remusie –  rzekłam, zanim zaczęły się pytania. Obaj wytrzeszczyli oczy. Zaległa napięta cisza.
– Co?…
– Nie czas na pytania. Uciekamy stąd – zakomenderowałam stanowczo. Remus i Syriusz wymienili wymowne spojrzenia. – Nie pytajcie, gdzie. Gdziekolwiek. Byle tu tak nie stać.
Ujęłam dłonie jednego i drugiego, ściskając mocno.

2 komentarze:

  1. Bardzo bym chciała przeczytać tą historie do końca i tak smutno jak nie wstawiasz już nic :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczurku, tu autorka ;)
      Nie martw się, niedługo powrócę! Bardzo, bardzo bym chciała tę opowieść dokończyć. I mam nadzieję za to się znowu zabrać.
      Do zobaczenia wkrótce, mam nadzieję :)

      Usuń