Zimno.
Głowa dawała o sobie znać tępym bólem. Miałam
wrażenie, że leżę w powietrzu, w próżni, idealnej ciemności, która mnie
otaczała.
– To ona?
– Tak, najwyraźniej.
– Wygląda tak niewinnie…
– Przypomina nas!
– Weź już się nie wygłupiaj… Nie przypomina. I nie
powinniśmy jej tu ściągać bez pytania.
– A ty znowu swoje…
Rozchyliłam powoli powieki. Nie widziałam prawie
nic, było ciemno. Chwilę potem ukazał się zamazany obraz, zamajaczyły jakieś kolorowe
plamy.
– Otwiera oczy! Ciekawe, czy nas widzi…
– Remus? – szepnęłam machinalnie.
– Coś mówi… Cii! Nie przeszkadzajcie, dzieci!
Obraz wyostrzył się. Usiadłam, jak się okazało, w
trumnie. Mój przymulony wzrok padł na twarz najbliżej: był to jakiś chłopak o
jasnych, postawionych na sztorc włosach i oszołomionym spojrzeniu. Dalej stała
kobieta, grubo starsza od niego. Była piękna, mimo, że twarz znaczyły
zmarszczki. Na końcu dostrzegłam jej wierną, młodszą kopię. Wydało mi się
dziwnie niejasne, że już ich kiedyś widziałam.
– Matko, ona jest zupełnie, jak ty! Te same oczy i
włosy… – zawołała dziewczyna.
– Nie jest, jak matka. Ma kompletnie inną twarz –
burknął chłopak.
– Jak się czujesz? – zapytała kobieta z troską w
głosie.
– Dziwnie – szepnęłam, kryjąc twarz w
roztrzęsionych dłoniach.
Pozwolili mi odetchnąć. Po wzięciu głębszego
oddechu zakręciło mi się w głowie.
– Jak masz na imię? – zapytał chłopak po chwili z
uprzejmym zainteresowaniem.
– Eee… – wydukałam, czując, że pamięć ciurkiem
wypływa mi uszami na zewnątrz. Jednak chwilę potem stwierdziłam z żalem – nie
wiem!
Moi towarzysze spojrzeli po sobie wymownie.
– Pomyśl, na pewno sobie przypomnisz! – zachęciła
mnie młoda dziewczyna.
– Nie, już mi uciekło!
– To na pewno jedno z tych imion: Lucy, Grace,
Elisabeth…
– Susan… – dorzucił chłopak.
– No, może Susan! – przytaknęła dziewczyna. – Mary,
Agnes…
– Deborah…
– Mary! – olśniło mnie. – To imię brzmi dziwnie
znajomo…
Znowu wymienili spojrzenia, chłopak poruszył się
dziwacznie, a potem starsza kobieta uśmiechnęła się nieco krzywo, jakby męczył
ją wyjątkowo silny skurcz.
– Więc, Mary… Witaj w naszym domu! – Po czym nieco
teatralnie rozłożyła ręce w geście, jak gdyby chciała mi pokazać coś ciekawego
na ścianach.
– Pomóc ci? – Chłopak podał mi rękę i chwilę potem
stałam obok niego na nogach. Rozejrzałam się z oszołomieniem.
– Gdzie ja jestem? – wyrwało mi się.
– W pewnej starej wieży, w Norwegii – wyjaśniła
kobieta. – Nie tak daleko od twojego domu, nieprawdaż?
– Mojego domu? – wymamrotałam. – A wy wiecie, gdzie
on jest? Bo ja tak nie do końca…
– Gdzieś na Wyspach Brytyjskich.
– Aha… – mruknęłam z niekłamanym zaskoczeniem.
Zachwiałam się lekko na niesprawnych nogach.
– Lecimy! – ucieszyła się nagle z jakąś wrogością
najstarsza kobieta.
– Matko, przecież ona musi wypocząć – mruknął
półgębkiem chłopak.
Kobieta popatrzyła na niego ze zdziwieniem, potem
na mnie, a na końcu wydała warknięcie pełne frustracji.
– No dobrze!… Ale za trzy dni ruszamy! Do tej pory…
Namyśliła się, urywając w połowie, po czym szybko
odeszła, zamiatając połami pięknej, starodawnej sukni. Młodsza dziewczyna
westchnęła z zawodem i wyszła z pokoju, po posłaniu mi nieco zawiedzionego
spojrzenia.
W pomieszczeniu zaległo milczenie. Młodzieniec
wpatrywał się we mnie badawczo, ja nie pozostawałam mu dłużna i też lustrowałam
z uwagą jego twarz.
– I naprawdę nic nie pamiętasz? – podjął po chwili
chłopak, gdy cisza zrobiła się już nieznośna. Oparłam się plecami o trumnę, by mną
tak nie chwiało. Kiwnęłam w odpowiedzi potakująco.
– Zanim się nie obudziłaś, coś powiedziałaś – rzekł
i zmarszczył brwi.
– Co?
– Nie wiem. Było niewyraźnie…
Zamknęłam oczy, próbując sobie przypomnieć
wspomniany moment. Nic. Pokręciłam głową.
– No trudno… Jestem Florian, Mary. – Podałam mu
rękę. Ujął ją w swoją i pochylił się nad nią szarmancko. Wydawało mi się to
jednak sztuczne, wyuczone. – Moja matka to Diana, pewno pozwoli ci do siebie
mówić po imieniu. Siostra nazywa się Marina. Mam jeszcze brata, Jonasza, ale
nie ma go w domu. Udał się na polowanie.
– Na jakie polowanie?
Florian zmieszał się.
– On poluje na ludzi. I wilkołaki.
– Poluje na… – Zamarłam.
– Tak. Bo my… jesteśmy wampirami. – Odwrócił wzrok
w bok. – Ty zresztą też. No, prawie.
– Ja? Ale dlaczego?
Florian rozejrzał się czujnie.
– Niezbyt to dobry moment, by o tym rozprawiać. Marina
tu się zaraz zjawi. Nie lubię, jak czyta w myślach. Robi to bardzo
łopatologicznie. – Uniósł się kilka cali nad drewnianą podłogą. – Wiesz,
powinnaś się trochę zregenerować. Przyniesie ci to sprawność. Po prostu połóż
się w trumnie i wyłącz świadomość.
Po czym wyfrunął leniwie przez drzwi.
– A jutro ci wszystko wytłumaczę – rozległo się zza
framugi.
Czując się nieco dziwnie, złożyłam swe ciało w
trumnie, mając wrażenie, że głowa zaraz mi eksploduje.
Kim jestem? Skąd się tu wzięłam?
Póki co wiedziałam jedynie, że jestem prawie
wampirem (cokolwiek to znaczy), mam na imię Mary (chyba), oraz że znajduję się
w Norwegii. Gdzie cała moja przeszłość? Co się działo wcześniej? Ile mogę mieć
lat?
Na żadne z tych pytań nie potrafiłam sobie
odpowiedzieć. W mojej głowie powstała wielka, czarna dziura, w której znikło
całe moje dotychczasowe życie.
***
Nad lasem rozpościerało się idealnie białe niebo.
Zimny powiew owiał moją twarz, rozsypując po szyi i ramionach czarne pukle.
Odgarnęłam je niedbale z twarzy i ponownie uniosłam głowę.
Najcichszy szmer nie mącił martwej ciszy. Wydawało
mi się, że słyszę, jak kropla z wolna płynie po igiełce na pobliskiej jodle, by
wkrótce spaść i wyżłobić pionowy tunel w śniegu pod nią.
Oderwałam spokojnym ruchem nitkę z
półprzezroczystego, purpurowego, rozkloszowanego rękawa. Jego drugi koniec sięgał prawie połowy
spódnicy. Sukienkę ową podarowano mi krótko po przybyciu do wieży.
Bezwiednie
przejechałam dłonią po najbliższej gałązce średniego iglaka, usiłując
przypomnieć sobie jakiś szczegół z życia, ale niezbyt mi to wychodziło. Głowa
pulsowała tępym bólem, niezbyt dokuczliwym. Wiedziałam, że to od światła
słonecznego, które pomimo gęstej, nieprzeniknionej warstwy białych chmur,
zdołało ogrzać odrobinę i rozjaśnić ten ponury, nieruchomy las norweski.
Poczułam
czyjąś obecność. Rozejrzałam się z trwogą dookoła, nikogo jednak nie było. Znów
skupiłam wzrok na gałązce. Natychmiast ponownie odwróciłam się z czujnością.
–
Kto tu jest? – zapytałam ostrożnie. Cisza. A potem…
–
Wiedziałem, że prędzej, czy później się zorientujesz! – parsknął Florian i
opadł na śnieg z powietrza, w którym przed chwilą wisiał. – Wampirów się nie
oszuka.
–
Obserwowałeś mnie! – oburzyłam się. Uśmiechnął się chytrze.
–
Tylko trochę. Zachowujesz się nadzwyczaj osobliwie…
Podszedł
do mnie z wolna, wciskając ręce głęboko do kieszeni garnituru, który nosił.
Przyjrzałam mu się podejrzliwie.
–
Jesteś taki smutny – wypaliłam, zanim nie ugryzłam się w język. – Tak myślę.
Jego
blade wargi wykrzywił gorzki uśmiech.
–
Z czego mam się cieszyć? Chyba nie z życia, którego nie mam, nie?
Odwrócił
się i odszedł z wolna. Po chwili namysłu zaniechałam próby dogonienia go.
Najwyraźniej wolał zostać sam, a ja doskonale go w tym względzie rozumiałam.
Ruszyłam
w przeciwnym kierunku, delikatnie wodząc stuloną lekko dłonią po ośnieżonych,
iglastych gałązkach. Chociaż śnieg wolno topniał na opuszkach palców, w ogóle
nie czułam zimna.
Niebo
przysłoniły ołowiane chmury, zwiastujące burzę śnieżną. Rozejrzałam się po nich
ze spokojem. Kilka płatków zamrożonej wody nagły wicher podrzucił z ziemi w
górę.
Rozległo
się warczenie. Wyczułam jakiś nieprzyjemny smród sierści. Raptownie odwróciłam
się dosłownie w tym samym momencie, w którym coś uderzyło mnie z prawej. Z
cichym okrzykiem wylądowałam na ziemi w śniegu. Stwór z niewiarygodną prędkością
zawrócił ku mnie, ujadając dziko.
Odleciałam
szybko w bok, uderzając ramieniem o głaz pod śniegiem. Wróg dopadł jednak do
mnie szybciej, niż mogłabym przypuszczać, kierowany dziką nienawiścią.
Instynktownie wystrzeliłam w powietrze, bestia podskoczyła wysoko w biegu. Ostre,
obnażone kły zabarwiła czerwona krew.
Z
oszołomieniem zerknęłam na bok, cały skąpany we krwi. Nie czułam bólu. Na dole
stwór wychodził z siebie, by sięgnąć do zawieszonej w powietrzu ofiary.
Z
lasu ku stworzeniu śmignęła smuga czegoś, co poruszało się niezwykle szybko. W
ułamku sekundy zaatakowało zwierzę. Rozległ się ohydny skowyt i jęk, donośne
wycie zadźwięczało w mojej głowie. Stworzenie ochlapało swą krwią śnieg, kilka
razy wierzgnęło konwulsyjnie, po czym zaległa martwa cisza.
Florian
stał na dole, przyglądając mi się ze znużeniem. Otarł twarz, naznaczoną krwią
napastnika. Delikatnie opadłam na ziemię.
–
Dzięki… – wymamrotałam. – Co to było?
–
Wilkołak – burknął Florian, z niesmakiem przełykając krew bestii. Wlepiłam w niego
pytające spojrzenie. – One są naszymi największymi wrogami. Pamiętaj, NIGDY nie
lituj się nad ŻADNYM wilkołakiem. On na pewno nie zlituje się nad tobą. Sama
zresztą widziałaś…
Przyjrzałam
się uważnie zwłokom na śniegu. Naokoło mokrej, brudnej mieszanki sierści i
stygnących mięśni rozlewała się brunatna krew, topiąc i barwiąc śnieg w jakiś
makabryczny sposób. Znowu przeniosłam wzrok na chłopaka. Wlepił zimne
spojrzenie w obiekt na śniegu.
–
Wracajmy, nic tu po nas – mruknął, gdy już otrząsnął się z letargu. – Ale
wolno. Naprawdę, nie spieszy mi się do wieży…
–
Do domu?
–
Nie, do wieży. Dom utraciłem już dawno temu. – Spuścił swe oszołomione
spojrzenie z powrotem na wilkołaka.
–
Ja swój także – szepnęłam ze smutkiem, gdy już zrównaliśmy się i ramię w ramię
ruszyliśmy ku wieży. Florian przeniósł na mnie nieco współczujący wzrok.
–
Naprawdę nie pamiętasz domu?
Pokręciłam
przecząco głową.
–
Przypuszczam, że musiałaś znać Psią Gwiazdę… – Wpatrzył się w czubki
ośnieżonych jodeł.
–
Kogo? – zdziwiłam się.
–
Psią Gwiazdę – powtórzył i zerknął na mnie z ukosa. – On zabił naszego ojca.
Nic,
ale to nic z tego nie zrozumiałam.
–
Możesz mi wyjaśnić to głębiej? Kim był wasz ojciec?
–
Wampirem, jak my. Miał na imię Wiktor. Udał się na polowanie, na Wyspy
Brytyjskie. Uwielbiał dreszczyk emocji i nie zważał na niebezpieczeństwa, w tym
śmiertelne dla niego promienie słoneczne.
–
Śmiertelne? Przecież my jesteśmy na zewnątrz, a nic nam się nie dzieje.
–
Zależy od wampira, jak reaguje na światło słoneczne. Ojciec miał bardzo silną
fotofobię, choć nie tak, jak Jonasz: mojego brata słońce mogłoby zabić. Ojciec
jeszcze potrafił wytrzymać w pochmurny dzień, co prawda z silnymi bólami, ale
jednak. Lecz bezchmurne niebo oznaczałoby dla ojca śmierć. Moja mama też nie
jest zbyt odporna, mogłaby zemdleć i silne słońce pewnie by ja zabiło.
Natomiast mi dokucza ból i ogólne otępienie, to wszystko. Mariny słońce w ogóle
nie rusza. Czyli widzisz, jak wiele skrajnych reakcji może wywoływać światło
słoneczne… Mniejsza, wrócę do ojca. Poleciał na Wyspy, by trochę zapolować, to
była jego „pasja”, czy coś takiego. W pewnym stopniu Jonasz go bardzo
przypomina…
Zmarszczył
brwi, dumając nad czymś usilnie, po czym podjął na nowo:
–
Któregoś dnia matka wyznała, że ojciec nie żyje. Zabił go właśnie on. – Wlepił
wrogie spojrzenie we własne buty.
–
Psia Gwiazda? – zdziwiłam się. – Powiedz, czemu myślisz, że on mógłby mnie
znać?
–
Ponieważ nasz wróg zabił ojca w trakcie, gdy ten to samo robił tobie.
–
Twój ojciec próbował mnie zabić?
–
Dobra, wiem jak to brzmi! – rzucił prędko. – Ale tęsknię za nim, mimo, że taki
był…
Odwrócił
wzrok. Byłam prawie pewna, że jego blade policzki zwilżyły łzy, do których nie
chciał się przyznawać.
–
Kiedyś było inaczej – szepnął. – Kiedyś wszyscy mieszkaliśmy w zdrowym, normalnym
amerykańskim miasteczku, mieliśmy swe plany na przyszłość…
–
Florianie… – rzekłam ze współczuciem, kładąc mu prawą dłoń na ramieniu. Zwrócił
ku mnie nieco oszołomioną twarz. Smutne oczy barwy ciemnego złota zasłoniła
szklista kotara łez.
–
Może myślisz, że to głupie, iż teraz płaczę. Ja też tak uważam. To takie
niemęskie. Ale mam już dość. Dzień w dzień to samo, porażająca pustka, brak
prawdziwego życia, tylko takie bezsensowne zawieszenie w przestrzeni… I tak w
nieskończoność. To jak klątwa, odwieczna kara za nic. Chcesz tak?
–
Nie – wyszeptałam, zaskoczona, że o to pytał.
Kiwnął
lekko głową, jakby moja odpowiedź utwierdziła go w jakimś przekonaniu.
–
Tak myślałem… – szepnął bardziej do siebie, niż do mnie.
Dobrnęliśmy
do wieży, gdy dzień zamieniał się w noc. Delikatny, granatowy kolor opanował
świat naokoło nas. Cisza, jaka tu panowała, zdawała się być aż zbyt głośna.
Wnet rozdarło ją wycie dzikiego zwierzęcia gdzieś za naszymi plecami.
Wlecieliśmy
z wolna do środka. Weszłam do dość sporej biblioteczki, Florian za mną. Nikogo
tu nie było, ani kobiet, ani tego Jonasza, którego jeszcze nie zdołałam
zobaczyć.
–
Chciałabyś coś poczytać, Mary? – zapytał uprzejmie Florian. Wzruszyłam
ramionami, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
–
To jest doskonała książka, jeżeli chcesz więcej dowiedzieć się nas temat
wampirów… Oczywiście, dla człowieka z połowy dwudziestego wieku tekst może być
nieco ciężki do rozszyfrowania.
Wyjął
dość cienki wolumin, oprawiony w połyskliwy materiał. Domyśliłam się, że musiał
mieć co najmniej sto lat.
Drzwi
za nami rozwarły się gwałtownie. Wleciała Marina.
–
Florianie, jesteś proszony uprzejmie do salonu, prośba naszej matki – oznajmiła,
jednak wyczułam, że była nieźle podminowana z jakiegoś powodu. Na białe
policzki wkradł się rumieniec zdenerwowania. Wymieniłam zdziwione spojrzenia z
Florianem. Westchnął i udał się za siostrą do salonu.
Opadłam
na poduszki i otworzyłam książkę na chybił trafił.
„…
od dawien dawna ma taką postać rzeczy. Gdyż ilekroć kogo Syn Nocy ukąsi, tego
żywot nie do poznania się zmienia. Oto, co może się zadziać:
1)
Ofiara bestyi staje się jej podobna, odtąd niewinne dusze żywych sama kąsać
będzie, na błagania niepomna, niegodne miano wampira przybiera, demona z
piekielnych czeluści rodem wziętego. Zważmy w duszach swych, iż nieczęsto tak
się zadziać może;
2)
Nieszczęśnik nieodżałowany snadnie ducha swego wyzionie. Ot jest najczęstszy
skutek;
3)
Jeżeliby kto potępioną sromotnie praktykę przerwał, którą to wampiryj na swej
niewinnej ofierze z lubością stosuje, ten to liczne powikłania i zakłócenia w
pracy ciała ugryzionego powoduje.
Nie
jest to w ludzkiej słabej możliwości, by na ów stan rzeczy cóżkolwiek…”
TRZASK!
Gwałtownie
uniosłam głowę znad książki i przeniosłam na ścianę, którą biblioteka dzieliła
z salonem. Widocznie ktoś od drugiej strony coś o nią rozbił.
Z
najwyższą ostrożnością podleciałam do ściany i przyłożyłam doń ucho.
–
… No przecież ci mówię! – usłyszałam podniesiony głos. – Ona go nie pamięta!
–
Trochę tego nie rozumiem, jak mogłaby nam pomoc zabić tego człowieka! – zadrwił
obcy mi mężczyzna.
–
Jonasz ma rację. Ona się do tego nie nadaje! Nie każmy jej robić takich rzeczy!
Nie mogę sobie wyobrazić, by Mary mogła kogoś…
Ktoś
przerwał Florianowi:
–
Nie po to ją tu sprowadzałam! – krzyknęła Diana.
–
A ja myślałem, że…
–
Że co? Że ona będzie do nas podobna? Możemy się starać ją tu jakoś uplasować,
ale nie to jest naszym priorytetem, Florianie! Naprawdę, nie rozumiesz?
–
To TY nie rozumiesz!
–
Czego?! – podjęła gwałtownie Diana. Florian nie odparł.
–
Nie no, to jest chore. Jak możecie się kłócić o taką błahostkę? – stłumiony
głos Mariny był poirytowany. – Wiadomo, dziewczyna jest nam potrzebna. Polecimy
zabić Psią Gwiazdę z jej pomocą, gdyż ona NA PEWNO go zna. Tylko to ukrywa, tak
myślę.
–
Myślisz widać za dużo… – burknął Florian.
–
O co ci chodzi? Przecież po wszystkim przyjmiemy ją w swoje szeregi i już tu
pozostanie! Stoję po twojej stronie, bracie! Co cię tak irytuje?!
–
Florian na pewno pragnie ją uratować, czy jakoś tak, przed przerobieniem jej na
wampira z krwi i kości. Wolałby ją taką, w tym godnym pożałowania stanie… Pół
wampir, pół człowiek, też mi wampir, phi! Bardziej się nadaje na przekąskę! – znów
ozwał się nieznany mi głos. – Ale cóż… Polecimy tam jutro wieczorem?
Wystarczyło
mi tego dobrego. Wyleciałam dość gwałtownie z wieży i pomknęłam w ciemnym już
las.
Śnieg
padał z nieba, na którym brak było księżyca, zabranego przez chmury. Leciałam
na niskiej wysokości nad ziemią, a w końcu przycupnęłam na grubej, oszronionej
gałęzi wysokiego drzewa, obserwując tępo przestrzeń.
Czyli
miałam być wampirem. Tym uwięzionym we własnym ciele stworem, którego mi
opisywał dziś Florian. Taki był plan tych, którzy przyjęli mnie tu pod swój
zrujnowany dach.
Ścisnęłam
mocniej trzymany pień. Nie chciałam tego, nigdy. Chyba czas znikać… Tylko gdzie
uciec?
I
kto to jest Psia Gwiazda? Marina twierdziła, że go pamiętam. I w dodatku był
ich wrogiem. Jeżeli to prawda, ten człowiek mógł się okazać tym, który pomoże
mi umknąć przed okrutnym losem, jaki mnie czekał.
Usiłowałam
rozpaczliwie przypomnieć sobie cokolwiek, ale nic nie przychodziło mi do głowy.
Wiedziałam, że muszę coś szybko wykombinować, jeżeli chcę powrócić do normalności,
gdziekolwiek ona się znajdowała.
Poczułam
się okropnie dziwnie. Z jakiej racji chcą ze mnie zrobić jakąś krwawą, potworną
bestię? Kto dał im prawo do decyzji, że zostanę wampirem? Na pewno nie ja, nikt
mnie nie pytał o zdanie. Ale odmówić im… Co zrobią, zabiją mnie, zmuszą do
przemiany? A może skończę jako przekąska, jak to określił Jonasz?
Bałam
się choćby wrócić do wieży. I nie chodziło nawet o ich plany powiększenia
rodziny o jeszcze jednego krwiopijcę. Pierwszy raz uderzyło mnie, jak bardzo
niegodni zaufania byli. W końcu to wampiry. Jak powrócę, to może odezwie się
ich instynkt i mnie zjedzą, kto to wie? W końcu człowiek to dla nich nie lada
rarytas do schrupania, nawet taki pół na pół człowieczy…
Ukryłam
twarz w dłoniach, by się uspokoić.
–
Hej, co tak siedzisz?
Naprzeciw
mnie, wysoko nad ziemią, zawisł Florian i przyglądał mi się nieco zdziwionym
wzrokiem.
–
Odejdź! – warknęłam, po czym zeskoczyłam z drzewa na dół i szybko oddaliłam
się. Florian dogonił mnie z łatwością. – Zostaw mnie w spokoju!
–
Co ci się stało? – zdziwił się.
–
Nie łatwiej byłoby ci przeczytać moje myśli? Tak łopatologicznie, bezwstydnie.
Oszczędziłbyś sobie!
–
Mary! – Stanął przede mną, wlepiając oczy w moje. – Nie chciałbym czytać twoich
myśli! Powinnaś o tym wiedzieć. Przecież należą do ciebie.
Wygładziłam
zmarszczone ze złości czoło. Florian spuścił speszony wzrok.
–
Ja nie chcę być wampirem, Florianie – rzekłam krótko. – I nie kojarzę waszego
wroga.
Z
wolna podniósł na mnie spojrzenie pełne zrozumienia.
–
Słyszałaś naszą rozmowę. Może i dobrze, czułem, że muszę cię ostrzec prędzej,
czy później…
–
To dlaczego jeszcze tego nie zrobiłeś? – zapytałam dość ostro.
Florian
odwrócił wzrok gdzieś na granatowe niebo.
–
Bo… Ech, nie potrafię ci tego wyjaśnić… To było takie egoistyczne. Wybacz mi,
proszę. Myślałem, że jak do nas dołączysz, to nie będę taki samotny, jak do tej
pory. Z każdą sekundą, godziną, dzień w dzień. I tak upływają lata… Co innego z
tobą. Wiesz, tak bardzo lubię przebywać w twoim towarzystwie, że bałem się
ciebie stracić. Jedyną przyjazną mi osobę od dwustu lat. Może to dziwne dla
ciebie, ale spróbuj zrozumieć. Jak ty byś postąpiła, po kilku stuleciach bycia
skazaną na trudną we współpracy czwórkę wampirów, gdy wreszcie pojawia się ktoś
nowy, inny, świeży, kto może być po twojej stronie?
Odwrócił
się i z wolna ruszył, by odejść.
–
Florianie, czekaj! – zawołałam za nim po chwili. Zatrzymał się raptownie. – Zostań
ze mną, proszę!
Obserwowałam
jego czarną sylwetkę. Chwilę potem podszedł do mnie, na jego twarzy gościł uśmiech,
wyrażany nie poważnymi wargami, lecz oczyma.
–
Chodź! – zawołał nagle, po czym złapał mnie za dłoń i zaczął szybko biec przed
siebie. Z powodzeniem za nim nadążałam. Jednocześnie naszła mnie myśl, że już
kiedyś biegłam z kimś za rękę w tak szybkim tempie…
–
Gdzie lecimy? – krzyknęłam. Nie odparł.
W
końcu zatrzymał się na polance, na której wznosiło się parę ośnieżonych głazów.
Wdrapaliśmy się na nie. Florian spojrzał na śnieg na skale, ten w mig się
roztopił, a głaz był suchy.
–
Madame usiądzie pierwsza! – Skłonił się teatralnie, udając dżentelmena. I znowu
naszło mnie dziwaczne deja vu, że już ktoś tak się przy mnie zachowywał.
–
Spryciarzu, pewnie chcesz mnie wykorzystać i sprawdzić, czy głaz jest
odpowiednio suchy! – parsknęłam, ale usiadłam. Skała była nagrzana dzięki
psychokinezie Floriana. – Czemu akurat tu?
–
Żeby wilkołaki nas nie dorwały. – Ukląkł obok i wpatrzył się w szaro-granatowe
niebo, niosące zawieje śnieżne i zimne wichry. Obserwowałam jego delikatny
profil z jakimś dziwnym spokojem.
–
W zasadzie to ile ty masz lat? – zapytałam. Parsknął.
–
Dziewiętnaście, tak w teorii. A w praktyce ponad dziesięć razy tyle.
Uśmiechnęłam
się.
–
A reszta twej rodziny?
–
Cóż… Marina ma dwadzieścia cztery, Jonasz… dwadzieścia siedem, tak myślę. Matka
miała czterdzieści cztery, gdy wampir ją ugryzł, ojciec był starszy o trzy
lata. Ciekawe, ile ty masz lat…
Uśmiechnęłam
się smutno. Niestety, na to pytanie nie znałam odpowiedzi.
Po
chwili ciszy podjęłam:
–
Florianie, jak to się stało, że jesteście wampirami?
Florian
natychmiast spoważniał. Spuścił wzrok, unikając mojego.
–
To chyba zbyt złożona historia, by ją opowiadać. Nie potrafiłbym ci tego
opowiedzieć, by odpowiednio oddać to… ech, to, co wtedy się działo.
–
Proszę, opowiedz!
–
Nie, wolę ci to pokazać. Chcesz?
Posłałam
mu pytające spojrzenie.
–
Wystarczy, że zajrzysz do mojego umysłu… – zachęcił.
Skupiłam
się więc na jego myślach. Po chwili w głowie uformował mi się obraz…
Stara,
ciasna uliczka. Na jasnobłękitnym niebie zawisło słońce, które chyliło się ku
zachodowi. Drewniany szyld piekarni z wymalowanym nań rogalikiem delikatnie
kołysał się na wietrze, skrzypiąc przy tym monotonnie. Niewielu ludzi mijało
stojącego przed piekarnią chłopca. Przeważnie czarne niewolnice, skromnie
ubrane w fartuchy i proste sukienki, spieszyły do domu właścicieli. Co jakiś
czas rozlegał się po brukowanej ulicy tętent koni i stukot obcasów, gdy
możnowładcy wychodzili ze swych lektyk w celu załatwienia spraw finansowych.
Florian
westchnął i zmrużył oczy, które zawiesił na wystawie piekarni. Miał śniadą,
zdrową cerę, włosy w nieładzie. Jego twarz również wyglądała inaczej. Była
spokojniejsza, mniej… szalona. Wyglądał jak najzwyklejszy w świecie nastolatek,
ubrany w nieco niechlujny strój z końca osiemnastego wieku.
Ładna,
czarnoskóra dziewczyna przemknęła prawie niepostrzeżenie pod ścianą piekarni,
ściskając w dłoniach wiklinowy koszyk z jajkami. Kroki kierowała do drzwi.
–
Mary? – zapytał rozedrganym od emocji głosem Florian.
Dziewczyna
raptownie odwróciła się ku niemu. Jej wielkie oczy z wolna rozwarły się szerzej.
–
Czekałem na pannę. – Spuścił wzrok na trzymany w ręku bukiecik fiołków i
spąsowiał. Posłała mu pytające spojrzenie.
–
Co zaś pan mówisz? Przecież mówiłam, że niemożliwe moje spotykanie z panem… –
Nieśmiało zwiesiła głowę, świadoma, że rozmawia z kimś ważniejszym od niej.
–
Nie dbam o zdanie piekarza, Mary. Ja pannę uwolnię i nawet, gdy on nie
przyzwoli.
–
Paniczu Florianie, przecież to nie godzi się! Pan piekarz surowo zakazał! Ja
jestem zwykłą niewolnicą, piekarz wydać może mnie jedynie za drugiego
niewolnika. A prędzej już umrze, niż mnie wyswobodzi.
–
To w takim razie rychło umrze – zawarczał gniewnie przyszły wampir. Mary
wytrzeszczyła jeszcze bardziej oczy i z przerażeniem pokręciła głową.
–
Nie. Pan nie możesz być mordercą! Proszę, odwołaj swe zgubne słowa!
–
Co tu się wyprawia?! – Z piekarni wytoczył się pokaźnych rozmiarów człowiek.
Wsparł grube ręce na bokach.
–
To znów ty, przybłędo? Nie nastawaj na moja służkę, bo cięte razy otrzymasz! A
ty, dziewko nieprzyzwoita, ośmielasz się słuchać tego młokosa? Śmiesz łamać umyślnie
nakazy pana?! Już, do spiżarki, pomiocie czarta! – Chwycił ją za gęste, czarne
włos i począł szarpać niemiłosiernie. Dziewczyna błagała o zlitowanie. Nie
pomogło.
–
Stać! – wrzasnął przerażony Florian. Piekarz puścił niewolnicę, która
natychmiast skorzystała ze sposobności i poratowała się ucieczką do wnętrza
piekarni.
–
Śmiesz mi rozkazywać, obdartusie?! – ryknął. Florian cofnął się automatycznie
do tyłu. – WYNOŚ SIĘ STĄD I ŻEBY ME OCZY NA CIĘ WIĘCEJ NIE PATRZAŁY!
Florian
nie drgnął, jedynie mocniej i pewniej stanął na bruku, wlepiając zbuntowany
wzrok w potężne ciało piekarza.
–
Słyszałeś mnie? Może się powtórzę kijem?!
Zero
odpowiedzi.
–
John! Natychmiast do mnie! – ryknął w głąb sklepu piekarz. Chwilę potem
wytoczył się z niego olbrzymi, czarnoskóry niewolnik, o napakowanych mięśniami
ramionach i ogolonej głowie. Na siebie zarzucił brudny fartuch, biały od mąki.
Uśmiechnął się okrutnie do Floriana, który jakby skulił się w sobie.
–
Zabierz mi go sprzed inwestycji, bo niezmiernie mnie rozdrażnił. Jeno masz mi
rychło wracać do tych francuskich rarytasków! A ty, młokosie, zaś spróbuj na
mnie do panów donieść!
Piekarz
wrócił do piekarni, a murzyn chwilę potem zmiażdżył wątłego Floriana,
wykręcając mu boleśnie kończyny. Florian jęknął z bólu, próbując jednocześnie
umknąć. Nic to nie dało i po chwili spoczywał w rynsztoku, pełnym brudnych
pomyj z pobliskich budynków. Słaniał się z bólu.
–
Za pozwoleniem, panie. – Niewolnik z okrutną miną pochylił się nad nim. – To ja
posiądę na własność tę dziewkę. Jestem jedynym sługą mego pana, hojnie mnie nią
wynagrodzi.
–
Ależ ona miłuje mnie! Jesteś od niej starszy o połowę! – przeraził się
zrozpaczony Florian, nie dbając o obrzydliwe odpady, płynące z nurtem i
zatrzymujące się na nim.
–
Nie robi to różnicy. Nie ważysz mi się do niej więcej zbliżyć – wyszczerzył
się. Błysnęły białe, ostre kły. Zbyt ostre… Florian zmierzył je zaskoczonym
spojrzeniem. – Bo jeśli nie posłuchasz, kara będzie niewspółmierna do
przewinienia.
Niewolnik
wstał i odszedł. Miodowłosy chłopak westchnął, po czym zrobił to samo.
Zdawałoby się, że w jednym z niewielkich okienek błysnęły duże oczy, które
przyglądały się chłopakowi. Ale on już się nie odwrócił, pozostawiając po sobie
jedynie bukiecik fiołków, stratowanych brutalnie na bruku.
Obraz
nieco się zamazał, potem wyostrzył i znajdowaliśmy się w bardzo skromnym i
ciasnym wnętrzu. Na zewnątrz zapadł już dawno zmrok, pomieszczenie oświetlał
bardzo słaby blask jednej, zwyczajnej świecy. Na przykrytej narzutą taniej
ławie przycupnęła czarnowłosa kobieta i w skupieniu dziergała kobierzec na
krośnie. Poznałam w niej Dianę. Przy prostym stole siedziała Marina i obierała
kartofle do wielkiej miednicy. Rozejrzałam się za właścicielem wspomnienia:
Florian podpierał jedną ze ścian, wlepiając tępo wzrok w nogę stołu.
–
Czyli fiołki nie pomagają zakochanym – westchnęła Diana nieco obojętnie, nie
odrywając wzroku od wykonywanej pracy.
–
Nie pomagają… – szepnął chłopak. – Matko, cóż mam począć? Toć przecie ona mnie
kocha! Jestem tego prawie pewien! Z wzajemnością.
–
Ależ to tylko niewolnica piekarza, synu mój. Wyszukać musisz pannę, co z
twojego stanu pochodzi.
–
Nie mogę, zakochany jestem. W tej jedynie.
Diana
westchnęła:
–
Syneczku! Szkoda twego gorącego serca na takie czcze uczucie do jakiejś
niewolnicy!
–
Widocznie on tylko taką zdobyć potrafi – prychnęła Marina znad kartofli.
–
Milcz, siostrzyczko. Nie pojmujesz nic – burknął dziewiętnastolatek i wyszedł z
domu.
–
Zali wróć rychło! – zawołała za nim Diana.
Na
uliczkach amerykańskiego miasteczka na modłę Europejską panował już prawie
mrok. Brakowało tu elektrycznych lamp, na to było za wcześnie. Ciemność
oświetlały jedynie świece. Ich mdły blask wydobywał się z licznych okien
skromnych zabudowań. Florian szedł sprężystym krokiem przed siebie, widocznie
bez jakiegoś konkretnego celu. Minął bez zastanowienia piekarnię i skręcił w
prawo. Po kilku chwilach wyszedł spomiędzy budynków na otwartą przestrzeń,
nieco oddaloną od miasteczka. Tu oparł się o niską sosenkę i wpatrzył w
czerniące niebo.
–
Wciąż tu pan przychodzisz? – rozległo się w półmroku.
Nieopodal
stała Mary. W jej dłoni tkwił bukiet fiołków. Florian musiał ich narwać właśnie
tu.
–
Tak. Tu przecież spotkałem pannę. – Spuścił głowę ze smutkiem, jakby go to
zabolało.
Mary
przybliżyła się nieco i śmiało wpatrzyła w jego twarz. Przyglądali się sobie
chwilę z jakimś bólem, dopóki nie zapytała:
–
Po co tak bardzo chciał pan mnie widzieć? Piekarz mówił, że nie jestem godna
nawet dobrego słowa – szepnęła. – Uważam się za rzecz. Toć nie mogę zrozumieć pana.
Skoro rzeczą jestem, po co pan mi kwiaty znosisz? I o miłowaniu mówisz?
–
Bo cię miłuję, Mary – szepnął z prostotą chłopak.
–
Co? Myślałam, że pan mnie chce za żonę brać, żebym domu co dzień doglądała i
sprawunki załatwiała!
–
Mylisz się, ukochana – stwierdził jeszcze ciszej. Chwilę potem Mary i Florian
zatracili się w delikatnym pocałunku. Jego delikatność wkrótce jednak zanikła, ustępując
miejsca namiętności.
Obraz
ponownie się zamazał, tym razem na nieco dłużej.
Ulica
wyglądała bardziej ponuro. Na bruku leżały pojedyncze zbitki ze śniegu,
wszystko było szare, zimne i mokre. Nawet ciemnobure niebo zdawało się płakać
nad tym miejscem. Wydawało się, że od poprzedniego wieczora, który zapewne miał
miejsce późnym latem, a obecnym wspomnieniem minęło co najmniej kilka tygodni.
Florian
wyszedł z niewielkiego sklepiku. Ciaśniej otulił się lichą kurteczką, po czym
ruszył ulicą, nie zwracając na siebie uwagi przeciętnego przechodnia.
Za
rogiem wpadł prosto na przyczajonego tam rosłego murzyna, opatulonego grubą
odzieżą.
Niewolnik
przywitał go potężnym ciosem w brzuch, po czym zaciągnął miodowłosego chłopaka
za kołnierz na wąską uliczkę.
–
Ty szumowino! – warknął murzyn. Florian wytrzeszczył oczy z przerażenia,
próbując się rozpaczliwie uwolnić. – Jak śmiałeś!
Mgła
nasilała się i nikt nie widział zajścia w uliczce. Florian milczał.
–
Miałeś czelność… Ona jest przy nadziei! – wrzasnął w końcu, targała nim
nieopanowana furia. Floriana natomiast tak zatkało, że przestał się wyrywać.
–
Co?! – wykrztusił.
–
Zaraz obaczysz, co robię z takimi, jak…
–
Ludzie, ratunku! Co ten czarny niewolnik wyczynia?! – odezwał się głos z
prawej. Jakiś mieszczanin zauważył poczynania murzyna i szybko do nich podszedł.
Niewolnik pokornie ukląkł, puszczając Floriana.
–
Należy ci się za to chłosta, głupcze! – warknął nieznajomy.
–
Tak, panie.
–
Kto jest twoim panem?
–
Pan Ramsey, piekarz.
–
Pójdź ze mną. A ty, młodziku, jeno czmychaj stąd szybko.
Razem
się oddalili. Na odchodnym niewolnik posłał Florianowi tak potworne, złowrogie,
mściwe spojrzenie, że tamten aż się wzdrygnął.
–
To nic takiego… – szepnął do siebie dla uspokojenia i wyłonił się nieśmiało na
główną, opustoszałą ulicę. Potrząsnął głową, bardzo czymś zaaferowany, po czym
wkroczył do pobliskiej gospody. W środku panował mrok i zaduch. Coś mi to
przypomniało, ale zanim się nad tym zastanowiłam, Florian usiadł gwałtownie
przy jednym ze stołów. Wbił buntowniczy wzrok w wyszorowany blat, chwilę potem
gwizdnął na służącą, by przyniosła mu grzane piwo. Kilkanaście minut nie działo
się nic godnego uwagi, a Florian, jedyny klient gospody, całkowicie skupił swe
czyny na cynowym kuflu. Wydawałoby się, iż rozważa coś dokładnie. Jego czoło
zmarszczyło się w próbie myślenia nad czymś i wyglądał, jakby się zamartwiał.
Scena
nieco przygasła, w końcu Florian wstał. Wydawać by się mogło, że chwilę potem,
jednak na stole dostrzegłam aż dwa nowe opróżnione kufle, które pojawiły się
tam znikąd, a przy ścianie samotnego mężczyznę. Czas więc musiał pobiec trochę
naprzód.
Florian
nieco chwiejnym krokiem wyszedł na mroźną noc. Jego oddech owiał twarz w
postaci pary, na ulicy nie było nikogo.
Dziewiętnastolatek
ruszył samotnie ulicą, zapewne w stronę domu. Na chwilę dosłownie przystanął
przed piekarnią, jakby się zamyślił, jednak szybko otrząsnął się i podjął drogę
na nowo.
Cisza
napierała na uszy, ludzie dawno już spali. Florian czujnie rozglądał się na
boki, zanim nie stanął przed swym skromnym, obdrapanym domem. Wspiął się po
niestabilnych, krzywych schodkach i przekroczył próg. Drzwi przeraźliwie
zaskrzypiały, a chłopak syknął.
W
środku panowała absolutna ciemność i cisza. Florian starał się zachowywać bezszelestnie.
Minął drzwi, które były sypialnią jego rodziców (dzięki temu, że pozostały
uchylone, dostrzegłam ich w łóżku) i pokrótce wkroczył na rozklekotane,
drewniane schody na górę. Niemiłosiernie trzeszczały, gdy po nich się wspinał.
Poza trzeszczeniem nie słychać było nic. Przeszły mnie ciarki.
Po
omacku dotarł do drzwi i wkrótce opadł z cichym jękiem na zbyt skromne łóżko.
Pod naprzeciwległą ścianą stało drugie, na którym spał w najlepsze jakiś
czarnowłosy mężczyzna. Przyszło mi do głowy, że mógł być to jego brat, Jonasz.
Florian,
mając głęboko w nosie fakt, iż ma na sobie kompletny strój codzienny, nie
wyłączając butów, przewrócił się na plecy i założył dłonie za głowę. Jego wzrok
błądził nieświadomie po sczerniałych belkach przy niskim stropie. Nic nie
przerywało absolutnej ciszy. Nic, poza…
Z
korytarza dobiegł do uszu dziewiętnastolatka trzask. Potem następny. Ktoś
niewątpliwie wchodził na górę, lub też schodził ze schodów. Trzaski były
nieregularne, osoba zatrzymywała się z jakiś powodów, potem znów zaczynała iść.
Florian zmarszczył brwi, lecz nie przejął się tym zbytnio. Nakrył jedynie
kołdrę na siebie, aż na głowę. Spod nakrycia rozległo się ciężkie westchnięcie.
Drzwi
cicho skrzypnęły i minimalnie się uchyliły. Nie byłam w stanie w mroku
rozpoznać pojedynczego oka, które omiotło krótko pokój. Florian nie odkrył
kołdry, widocznie uznając, że matka sprawdza, czy już powrócił. Postać cofnęła
się i na korytarzu rozbrzmiały ciche kroki. Przeszły mnie dziwaczne ciarki. Nie
spodobało mi się, że o tak późnej godzinie ktoś zajrzał do pokoju chłopców.
Florian
zbytnio się tym faktem nie przejął i wciąż spoczywał pod kołdrą. Kroki ucichły,
za to skrzypnęły drzwi w korytarzu, po czym zaległa martwa cisza.
Obserwowałam
ciemne niebo, zasnute chmurami. Nie było żadnej gwiazdy, najmniejszy promień
księżyca nie rozjaśnił niezdrowej ciszy i ciemności zakamarków hermetycznego
miasteczka.
–
MAAAAAAAMOOOOOOOO!
Florian,
jak na komendę, poderwał się. Kołdra zjechała na ziemię. Jednym susem znalazł
się przy drzwiach, następnym wypadł na korytarz. Dopadł do pobliskich drzwi jak
burza i wpadł do środka. Moim oczom ukazał się straszny widok.
Na
podłodze leżała ciemnowłosa dziewczyna w nocnej koszuli, zalana własną krwią.
Zachowywała się, jakby zaczynał się jej atak padaczki. Przy nodze jednego z
dwóch łóżek kulił się zaledwie kilkuletni chłopczyk. Wpatrzył się w wrzeszczącą
na ziemi z potwornego bólu Marinę, skrajnie nieprzytomny z przerażenia. Nad
nimi górował olbrzymi, ciemnoskóry człowiek. Jego twarz splamiły duże ilości
krwi. Oblizywał się i wkrótce, gdy Marina ucichła, podszedł do dziecka.
–
NIE! ZOSTAW ZACHARY’EGO! – ryknął Florian, po czym zakrył własnym ciałem
dziecko. Murzyn prychnął jedynie, po czym z łatwością pochwycił drobnego
dziewiętnastolatka i zanurzył zęby w jego barku.
–
Zostaw! – jęknął Florian. – NIE!
Dziecko
płakało, chłopak wierzgał, ale robił to coraz wolniej i wolniej, niczym mucha,
która dostała się w objęcia pająka i otrzymała śmiertelną dawkę trucizny.
Po
chwili, trupioblady chłopak osunął się na ziemię i zawył z bólu. Jego mięśnie
drgały w niekontrolowany sposób.
–
JONASZU, UCIEKAJ! – zawył jeszcze ostatkami sił. – JONASZ!
Rozległy
się pospieszne kroki, do pokoju wpadł czarnowłosy chłopak, który dzielił
sypialnię z Florianem. Wydał zduszony okrzyk, po czym rzucił się ku
napastnikowi. Florian miotał się na ziemi, ale jego ruchy znów się spowolniły i
ustawały coraz bardziej. Jad trawił wnętrze…
–
O, rany.
Światło
księżyca i ośnieżony las. Ponownie znalazłam się we własnej skórze, z
oszołomieniem wlepiłam wzrok w nieistniejący punkt.
–
Co było dalej? – wykrztusiłam wreszcie, przenosząc na Floriana wzrok, gdy już
otrząsnęłam się z szoku.
–
Dalej?… – Ocknął się z trudem i podjął – dalej wampir pogryzł Jonasza, a potem
przeszedł do Zachary’ego. Obudziliśmy się kilka dni potem z potwornym bólem i
dziwnym uczuciem na całym ciele. Później zorientowaliśmy się, że jesteśmy
wampirami, gdy żadne z nas nie mogło usnąć i ten wstręt do słońca u niektórych…
–
A Zachary? Nie wspominałeś o nim.
Florian
spuścił wzrok na dłonie.
–
Zachary nigdy się nie ocknął. On po prostu umarł. Był moim najmłodszym
braciszkiem, miał zaledwie dziewięć lat…
Zaległa
przykra cisza. Po chwili złamałam umowne milczenie:
–
A ta dziewczyna, Mary… Co się z nią stało? I z twoim dzieckiem?
Dłonie
Floriana drgnęły konwulsyjnie.
–
Powiedziała mi, gdy tylko ją spotkałem, że woli być żoną Johna, niż spotykać
się ze mną i ściągać na siebie gniew i zbulwersowanie. I tak przecież staliśmy
się dziwakami. Wiesz, zasłonięte okna, wychodzenie po zmroku ojca i Jonasza,
brak na ulicy roześmianego Zachary’ego… Kilka tygodni potem Mary poroniła w
piwnicy swego pana, a on, zamiast wezwać medyka, zbił ją do nieprzytomności za
zadawanie się z łachmytami. Zmarła w wyniku ran i przez ciężki poród, dosłownie
parę dni potem. A my wynieśliśmy się tu, gdy tylko przyszło lato…
Głos
Floriana się załamał.
–
Florianie… – Mocno ścisnęłam jego dłoń w swojej. Wpatrzył się we mnie. Jasne,
orzechowe oczy zalśniły.
–
Dziękuję, że tu jesteś – szepnął. Delikatnie go objęłam w pasie, po czym
oparłam swą głowę na jego ramieniu. Trwaliśmy tak długo, aż dopóki pierwsze zorze
nie rozjaśniły milczącego lasu.
Ten
dzień był niezwykle pochmurny. Słońce nie wychodziło zza chmur nawet odrobinę. Siedziałam
grzecznie w bibliotece i czytałam o wampirach. Właśnie przechodziłam niezły
atak ciarek na myśl, że mogliby ze mnie zrobić wampira, gdy do pomieszczenia
wkroczyły dwie kobiety.
–
Myślę, Mary, iż już czas, byśmy wyruszyli – stwierdziła Diana. Ja i
towarzyszący mi Florian przenieśliśmy na nią wzrok.
–
Teraz? – zapytałam.
–
Tak. Eee, spieszy nam się z powrotem. Musimy wykonać ważny rytuał. – Oczywiście,
zapewne chodziło o zrobienie ze mnie bestii.
Wstałam
z wolna, odsyłając książkę na półkę, niezbyt wiedząc, jak zaprotestować.
Florian również się podniósł.
–
Dlaczego chcecie mnie użyć do zabicia Psiej Gwiazdy? – zapytałam podejrzliwie.
Diana
westchnęła i odparła niecierpliwie:
–
Ty jesteś z tamtego terenu. Znasz go, mniemam, doskonale. Znasz zapewne też
naszego wroga. Musimy tam lecieć większą grupą. Dwie osoby nie wystarczą.
–
Tylko dwie? – zdziwiłam się. – Kto leci, a kto nie?
–
Marina ma pewne ważne sprawy na zachodzie Europy. Natomiast Florian nie planuje
nikogo zabijać w najbliższej przyszłości… – mruknęła ze słabo ukrywaną pogardą.
–
Ale nie wiem, jak mogłabym wam się przydać…
–
W istocie… – Do pokoju wkroczył żwawo wampir, którego jeszcze nigdy nie
widziałam. Miał czarne włosy i kojarzyłam go ze wspomnienia Floriana.
Jonasz
zmierzył mnie straszliwym wzrokiem. Była w nim wrogość i pogarda, a także coś w
rodzaju żądzy pomieszanej z ironicznym spojrzeniem i jakaś mściwa satysfakcja.
Skuliłam się blisko Floriana, który nagle wydał mi się ciepły i przyjazny. Jasnowłosy
wampir zmierzył skrajnie różnego od siebie brata ostrzegawczym, nieco
zdenerwowanym wzrokiem, po czym delikatnie objął mnie w pasie, by dodać otuchy.
–
Gdy już go dorwę… – zaczął Jonasz, zwracając się do matki pretensjonalnym
tonem. – Pożałuje, że kiedykolwiek przyszedł na ten świat. Będzie cierpiał
straszne męki. O ile nie wykorkuje z bólu.
Aż
się wzdrygnęłam. Biedny ten nasz wróg…
–
Dobrze, wyruszamy. Za dziesięć minut pod wieżą! – zarządziła Diana. – Dorwiemy
tego Syriusza… Żegnajcie, synu i córko!
Jonasz
i Diana wyszli z biblioteki, Marina westchnęła wymownie, po czym wyleciała
leniwie przez drugie drzwi, prosto na piętro bez dachu.
–
Syriusz… – szepnęłam ze zdziwieniem.
–
Co mówisz? – Florian przybliżył się nieco i zmarszczył brwi.
–
Syriusz – powtórzyłam. Coś uformowało mi się w głowie. Szare, lśniące oczy. Żaden
z wampirów takich nie miał…
Specyficzne
włosy… No co? Smakowała tak, jak cuchnie mój skrzat
domowy… A ja na twoim miejscu bardziej martwiłbym się tym, co masz na głowie… Czy
ja jestem jakiś słownik?… Jak sobie życzysz, kotku!… Zrobię specjalnie dla
ciebie zeza rozbieżno-dośrodkowego… Byłbym
grzeczny… Uważaj, jak się do mnie zwracasz, dziewczyno!… Zostawiłeś ją na pastwę CHIMERY?!…
Słyszałeś panią profesor?! Zlizuj to!… Od pewnego czasu badam twój ciężki
przypadek… Masz na myśli tego Ślizgona z mordą, niczym traktor?… Nie możesz
usnąć! NIE MOŻESZ USNĄĆ!
–
Syriusz! – rzekłam stanowczo, zdziwiona, jak łatwo można było sobie o nim
przypomnieć. Florian zmarszczył brwi jeszcze mocniej.
–
Masz na myśli Psią Gwiazdę? Co z nim?
Nie
odparłam. Stałam jak wryta, przetrawiając fakt, że pamięć całkowicie mi
wróciła. Wszystko. Jakie to dziwne uczucie! Jeszcze przed sekundą nie
wiedziałam, jak mam na imię. Wystarczył jeden bodziec, by odzyskać tożsamość,
wspomnienia, pamięć. Całkiem dziwne.
Uśmiechnęłam
się z ulgą i powiedziałam:
–
Widzisz, Florianie, moje prawdziwe imię brzmi Mary Ann…
Rozpromienił
się, gdy zrozumiał, co się stało.
–
… Mam siedemnaście lat i chodzę do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie –
mruknęłam dla pewności. – I dziś tam nareszcie wrócę!
I
wtedy zmroziło mnie ze strachu. Dotarło do mnie, DLACZEGO mam tam wracać.
–
Florianie. Syriusz… czy Psia Gwiazda… to mój przyjaciel. A twoja rodzina chce,
byśmy go zabili! – szepnęłam ze strachem.
–
To co zrobisz? – spytał powoli i zmrużył oczy.
–
Musisz mi pomóc! Leć tam ze mną. Uratuj go! Ja nie poradzę sobie z twoją
rodziną.
Florian
zaśmiał się wcale nieśmiesznym śmiechem.
–
Nie wiesz, o co prosisz. Ja mam ocalić zabójcę mego ojca? I jeszcze sprzeciwiać
się matce i bratu? Przecież to nonsens!
–
Florianie! – poprosiłam rozpaczliwie. – Potrzebuję twojej pomocy! Pomóż mi!
–
Nie mogę spełnić twojej prośby! – mruknął, zmrużył chłodno oczy i odwrócił się,
by odejść.
–
Ale on jest dla mnie NIEZWYKLE ważny! – jęknęłam błagalnie. Po chwili zdałam
sobie sprawę, jak to brzmiało. Wiedziałam jednak, że moje słowa niosły szczerą
prawdę. Syriusz był mi bardzo bliski, z pewnością darzyłam go jakimś rodzajem
braterskiej miłości. A już na pewno nie chciałam, by mu się coś stało.
Florian
odwrócił się gwałtownie. Jego oczy rozszerzyły się, twarz wyrażała szok.
–
Kochasz go?… – wydusił z siebie wreszcie. Zmarszczyłam brwi, nie wiedząc, co
powiedzieć.
Dziewiętnastolatek
wlepił we mnie niewidzące spojrzenie. Po chwili przerobił je na spojrzenie
wściekłego, zranionego zwierza. A następnie po prostu wyparował.
–
Florianie?! – jęknęłam z rozpaczą. – Florianie, wróć!
Nie
pojawił się ponownie.
–
Proszę bardzo, idź! Zajmij się tą swoją akromantulą, po co masz mi pomagać! – krzyknęłam
z wyrzutem w milczącą przestrzeń. Przeszły mnie ciarki na myśl o pokonywaniu
tych wampirów w pojedynkę, ale nie było odwrotu.
Sekundę
potem Diana mnie zawołała. Czas ruszać do Hogwartu.
Wyłoniłam
się na zimny wieczór.
–
Ruszamy! Lećcie za mną, wiem, gdzie… Coś się stało, Mary? – Diana zmarszczyła
brwi, przyglądając mi się.
–
Nie, nic takiego… – mruknęłam, czując, że ktoś zagląda mi do umysłu. Zapewne
był to Jonasz.
–
W drogę! – zawołała Diana i wzbiła się momentalnie kilkanaście stóp nad ziemią.
Jonasz poszedł za jej przykładem, a na końcu ja, czując narastającą rozpacz.
Diana
pomknęła pionowo na południe, poły jej sukni gwałtownie zafalowały. Już po
kilku chwilach wyglądała, jak mała kropka. Jonasz był nieco większy w moich
oczach. Ja leciałam na końcu. Niewiarygodnie szybko. Nigdy na miotle nie
osiągnęłam takiej prędkości. Wiatr zatrzymywał dech, suknia dziko łopotała na
wietrze. To było jak sen.
Korony
nagich drzew śmigały pod nami. Gdzieniegdzie dostrzegałam lśniące oczy wilka
czy innego dzikiego zwierzęcia. Wyglądały jak kamienie szlachetne, jednak za
szybko leciałam, by przyjrzeć im się bliżej. Niebo zasnuły granatowo-szare
chmury, zwiastujące burzę śnieżną.
Wkrótce
podróż mnie znużyła i poczęłam zastanawiać się nad Syriuszem. Mocno wątpiłam w
moje zdolności uratowania go przed niechybną śmiercią. Byłam zbyt słaba, by
walczyć z Dianą, a co dopiero Jonaszem! A, no właśnie, jeśli nawet… mam ich
zabić? Mam osierocić Floriana, sprawić, by jego przeklęte, wieczne życie na
nowo przeszył ból nie do usunięcia? Matka była najdroższą mu osobą. A może ich
jakoś skutecznie z Hogwartu wykurzyć… Ten plan jawił się jako bezsensowny, byli
oboje bardzo zdeterminowani. A jakby tak ostrzec w porę Dumbledore’a? Tylko jak
wejść do Hogwartu, żeby nie poleźli tam za mną? Zakładając oczywiście, że w
ogóle się do niego dostaniemy, przecież chronią go czary…
Po,
zdawać by się mogło dwudziestu minutach lotu, oczom ukazał się niesamowity
widok: norweskie fiordy i bezkresne morze.
Diana
skręciła lekko w prawo, powieliliśmy jej zachowanie. W moje nozdrza uderzył ostry,
morski zapach ryb i słonej wody. Wkrótce fiordy zostały za nami, otoczył nas nieograniczony
niczym ocean. Przeszyła mnie lekka paranoja, gdy uświadomiłam sobie, że tam w
dole faluje cała masa głębokiej wody, a do lądu jeszcze bardzo daleko.
Kolor
wody był dosłownie czarny i nieco przytłoczyła mnie jej niewyobrażalna głębia.
Ponura, nieugięta, ciągnąca się w nieskończoność toń…
Nad
nami i oceanem roztaczała się kolejna nieprzenikniona potęga – niebo, o
najciemniejszym istniejącym odcieniu. Zdawało się, że zawisłam pomiędzy dwiema
nieskończonymi przestrzeniami: niebem a oceanem, rozdzielonymi ledwie widoczną
granicą horyzontu. Można było odnieść wrażenie, że poza nimi nie istnieje inny
świat, że jedynie dwa odcienie czerni zdobią wszechświat rzeczy.
Podróż
trwała niewiarygodnie długo. Poza nieskończonym horyzontem nie widziałam nic
nowego. Wkrótce z nieba znikły resztki chmur, a rozsypały się po nim lśniące,
białe kropelki – gwiazdy. Przez nieboskłon biegła lśniąca Droga Mleczna. Nie
widziałam nic poza srebrnymi punktami na niebie, pęd wiatru oddzielił mnie od
świata. Nigdy nie czułam się tak zawieszona w czasie, w bezruchu i nicości.
Sekundy zdawały się być wieczne, a wieczność była sekundą.
W
końcu, zdawałoby się w następnym życiu, dostrzegłam delikatny zarys lądu. Wyspy
Brytyjskie roztaczały przed nami swe tereny. Niedługo potem pode mną nie
falowała już woda, lecz wyrosła trawa, oszroniona z powodu niskiej temperatury.
Jakiś
czas potem Diana gwałtownie zniżyła lot, Jonasz za nią, a ja na końcu.
–
Proszę, proszę, a więc to tu zginął Wiktor… – Kobieta zmrużyła oczy,
rozglądając się czujnie po lesie, w którym stanęliśmy. Panowała nieprzyjemna,
nocna cisza, bardzo niepokojąca. Tu i ówdzie rozległ się jakiś szelest. Był to
Zakazany Las.
Jaka
to ulga, stary, poczciwy, niebezpieczny Las! Tak różny od norweskiego
krajobrazu, głównie przez brak śniegu.
Powstrzymałam
się całą siłą woli od ucałowania ze szczęścia omszałego pniaka.
–
Zatem chodźmy dopełnić zemsty! – warknął z teatralnym dramatyzmem Jonasz i
pędem rzuciliśmy się w stronę zamku. Gdy tylko wyszliśmy spomiędzy drzew,
naszym oczom ukazał się najukochańszy widok: zamek Hogwart w całej swej
okazałości. Poczułam, jakby ktoś oblał moje serce złotym, kojącym balsamem.
–
Cóż to! – fuknął nagle Jonasz, oczy mu się zwęziły. – Wyczuwam wilkołaka!…
–
O czym ty mówisz? – zdziwiłam się. A potem serce mi zamarło. Remus. Cholera.
–
W tym zamku czai się jakiś brudny szczeniak! – warknął. – Ale mnie nie umknie,
jak tylko skończymy z tamtym, zajmę się wilkołakiem… osobiście.
–
Dobrze, synku – rzuciła niedbale przez ramię Diana, widocznie zajęta
analizowaniem czegoś ważnego. W tym momencie przyszła mi do głowy desperacka
myśl.
–
Mam pomysł! – orzekłam. – Pójdę po nich i wywabię ich do Lasu. Mi ufają, nawet
nie będą pytać, dlaczego. Po co robić raban i napadać na nich w zamku, wszyscy
się zbiegną, a tam są potężni czarodzieje… Zabijecie Psią Gwiazdę w Lesie.
Uważam, że tak będzie bezpieczniej.
Jonasz
zmierzył mnie zdziwionym, badawczym spojrzeniem. Skupiłam całą siłę woli na
małej trawce i analizowaniu jej zwyczajnego wyglądu. Musiałam podjąć chociaż
próbę zakamuflowania moich myśli o prawdziwym planie, mając nadzieję, że Jonasz
nie zdoła mnie przejrzeć.
–
Tak. To jest pomysł! – przytaknęła Diana, nie zdradzając jakichkolwiek
podejrzeń. – Ale szybko wróć. Chcę już pomścić Wiktora.
Niepewnie
ruszyłam przed siebie, a po chwili obróciłam się ku wampirom. Diana zachęciła
mnie kiwnięciem, a Jonasz przypatrywał się z jakąś złowróżbną satysfakcją.
Potrząsnęłam
głową, by odgonić przykre myśli i wzbiłam się w powietrze. Szybko pokonałam
dystans pomiędzy zamkiem a lasem i kucnęłam na jednej z okiennic Wieży
Gryffindora. Przede mną rozpościerał się znajomy widok: cztery łóżka z
czerwonymi baldachimami i kolumienkami. Wszystkie były zasłonięte, ich
właściciele musieli spać w najlepsze.
Poziomo,
z wolna, twarzą w dół wleciałam do środka. Rozsunęłam zasłony pierwszego
lepszego łóżka. James Potter chrapał w najlepsze, malowniczo rozwaliwszy swe
ciało na całej powierzchni posiadanego posłania. Uśmiechnęłam się do siebie, po
czym wycofałam i uchyliłam zasłony przy nogach sąsiedniego łoża. Tym razem to
był Syriusz, założywszy rękę za głowę, wtulił w nią niewinnie twarz. Odgarnęłam
zasłony i wleciałam za nie, czując się, jakbym pływała w głębokiej wodzie.
Zawisłam
nad Syriuszem głowiąc się, jak tu by go obudzić, żeby nie dostał śmiertelnego
ataku zawału. Problem rozwiązał się sam, bowiem w tym momencie któryś z
chłopaków za zasłoną przypuszczalnie zleciał z posłania – rozległo się głośne ŁUBUDU!
i Syriusz ocknął się. Zamlaskał ustami z nieprzytomną miną, po czym wpatrzył
się we mnie błogo, uśmiechając, jak przygłup. Dwie sekundy potem wytrzeszczył
oczy, zamarł i rozwarł paszczękę:
–
AAAAA!!!
–
Nie, CIII! Nie krzycz, to tylko ja! – Szybko położyłam mu swoją dłoń na ustach.
Wlepił we mnie skrajnie przerażone spojrzenie, a za zasłoną rozległo się:
–
Łapsko, co prujesz twarz? Znowu ci się coś przyśniło? Sarenka, czy coś tam… – wybełkotał
półprzytomny Rogaś.
–
Syriuszu? – Skrzypienie podłogi oznajmiło, że ktoś się zbliża. Chwilę potem
Remus rozchylił zasłony, a zaraz potem wargi, manifestując szczere zdumienie.
–
Co jest? – Peter wstał ze swego łoża i wydał zduszony okrzyk. Stwierdziłam, że
nie ma sensu tak wisieć nad Syriuszem, toteż chwilę potem zawisłam przy stropie
na środku sypialni. Z dołu zmierzyłam wszystkich spojrzeniem: Peter kulił się
gdzieś przy oknie, Remus wciąż stał z opuszczoną szczeną i trzymaną w dłoni
zasłoną z łóżka Syriusza. Głowa właściciela tegoż wychyliła się zza zasłon i
wpatrywała we mnie ze strachem i zaintrygowaniem. Natomiast James aż wypadł ze
swego posłania przy próbie stanięcia na nogi, zaplątany w kołdrę, zdziwienie i
własne odnóża.
–
Duch Meg! – pisnął Peter. – Będzie nawiedzać Hogwart!
Roześmiałam
się, nieco nerwowo.
–
Co ty, chory?! – zapytał Syriusz i parsknął radosnym, pełnym ulgi śmiechem.
Opadłam na ziemię i wykonałam teatralny ukłon, zamiatając połami bordowej
sukni. Syriusz zwlekł się z posłania i podbiegł, by mocno mnie uściskać. Jego
zachowanie powielili kolejno Remus, James i Peter, wciąż nieco wystraszony
–
Nie pytajcie, co i jak. Syriuszu, grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo. Tobie
też, Remusie – rzekłam, zanim zaczęły
się pytania. Obaj wytrzeszczyli oczy. Zaległa napięta cisza.
–
Co?…
–
Nie czas na pytania. Uciekamy stąd – zakomenderowałam stanowczo. Remus i
Syriusz wymienili wymowne spojrzenia. – Nie pytajcie, gdzie. Gdziekolwiek. Byle
tu tak nie stać.
Ujęłam
dłonie jednego i drugiego, ściskając mocno.
Bardzo bym chciała przeczytać tą historie do końca i tak smutno jak nie wstawiasz już nic :/
OdpowiedzUsuńSzczurku, tu autorka ;)
UsuńNie martw się, niedługo powrócę! Bardzo, bardzo bym chciała tę opowieść dokończyć. I mam nadzieję za to się znowu zabrać.
Do zobaczenia wkrótce, mam nadzieję :)