Usiadłam gwałtownie na łóżku, jakbym całą noc czuwała i
przygotowywała się do tego ruchu. Zza zasłon otaczających posłanie usłyszałam
dwa damskie głosy. Czyli faktycznie, czas wstawać.
– Auu! Skurcz! – jęknęłam mimowolnie i pomacałam łydkę, czując
niemiłosierny, narastający ból.
– Cześć, Meg! – Lily uśmiechnęła się do mnie szeroko, odsłaniając
zasłony mojego łóżka. Dormitorium zalewało skąpe, jesienne światło poranka,
było też trochę zimno.
– Nie znamy się jeszcze. Jestem Alicja Silverwand – rzekła jakaś
życzliwie wyglądająca dziewczyna i uśmiechnęła się do mnie, ukazując słodkie
dołeczki w policzkach.
– Mary Ann, ale możesz mi mówić Meg – wyrecytowałam formułkę,
okrasiłam ją wyszczerzonymi zębami i wygramoliłam się z łóżka. Udałam się do
łazienki, by odbyć poranną toaletę i ubrać się w szkolną szatę.
Zauważyłam dopiero teraz, że krawat z szarego zrobił się
czerwono-złoty, a czarny płaszcz od szaty podszyty był czerwonym materiałem.
Była też czerwono-złota naszywka z lwem i nazwą mojego domu. Poczułam się
dziwnie dumna i miałam nadzieję, że nie przyniosę wstydu legendarnemu
Gryffindorowi, ktokolwiek to był.
Kiedy z powrotem weszłam do dormitorium, Alicji już nie było, a
Lily stała przy drzwiach z oczekiwaniem wypisanym na twarzy.
– Profesor McGonagall poprosiła mnie, abym zaprowadziła cię na
dół. Chcesz iść ze mną? – zaofiarowała się, posyłając mi uprzejmy uśmiech.
– Chętnie, ale umówiłam się z moim bratem na dole. Może pójdziesz
z nami?
Lily nieco się zmieszała, uśmiech spłynął powoli po jej twarzy.
– Jak chcesz – odparła w końcu chłodno, ale wciąż uprzejmie. – Ja
wolałabym z Huncwotami nie iść, więc… Do zobaczenia na śniadaniu!
I wyszła z dormitorium, a ja ruszyłam za nią. Ciekawe, dlaczego
nie chciała iść ze mną i z chłopakami? Odpowiedź nasunęła mi się dość szybko:
Lily wyglądała na osobę ułożoną, delikatną, porządną i zorganizowaną, a z tego
co wiem, kumple Remusa są całkowitym przeciwieństwem ułożonych, delikatnych,
porządnych i zorganizowanych.
Zeszłam na dół, oglądając na wszystkie strony, ale Remusa nigdzie nie
było. Pff, typowe męskie zachowanie. Wydarłam się więc przez cały pokój w
stronę burzy rudych włosów:
– Lily, hej, LILY!
Evans odwróciła się do mnie dosłownie krok przed portretem z
pytającą miną. Doszłam do niej.
– Remusa nie ma – wetchnęłam z niezadowoleniem. – Pewnie zaspał,
burak jeden. Idziemy razem? Nie będę czekać na tego bubka.
– Oczywiście! – rozpromieniła się Lily.
Wyszłyśmy więc z pokoju wspólnego. Na korytarzach, w
przeciwieństwie do wczorajszego wieczoru, był niezły tłum uczniów.
– Pewnie nie możesz się doczekać lekcji, co? – zagadnęła Lily, gdy
przedzierałyśmy się przez sporą grupę Gryfonów, czopujących jeden z węższych
korytarzyków.
– Wiesz, jeszcze się nad tym nie zastanawiałam. Ale jak teraz o
tym pomyślę… No, to będzie nowość w moim życiu! Może nie taka zupełna, bo
rodzice mnie już trochę uczyli, ale indywidualny tok a nauka w klasie to coś
kompletnie innego, nie?
– Jak to się stało, że nie przybyłaś do Hogwartu tak, jak reszta?
– spytała moja towarzyszka nieco onieśmielonym tonem. – Pewnie ci było przykro,
gdy twój brat poszedł… Nie ujawniłaś zdolności, czy jak?
– Nie, ujawniłam, ale… – urwałam, zastanawiając się, czy Lily jest
odpowiednim kandydatem do tego, by jej o wszystkim opowiedzieć. Uznałam, że na
razie nie. – Po prostu. Rodzice nauczali mnie do tej pory…
– Kiedy ja przybyłam do Hogwartu, nie mogłam się połapać w tym
wszystkim… Ale po miesiącu można się przyzwyczaić. Zresztą, o Hogwarcie
wiedziałam już wcześniej…
– Skąd? Przecież jesteś z rodziny mugoli.
– Tak, ale zanim dostałam list, mój przyjaciel opowiedział mi o
tym wszystkim i zapewniał, że jestem czarownicą. On sam ma mamę czarodziejkę,
ale jego ojciec jest mugolem…
Doszłyśmy do Wielkiej Sali, a mój brzuch na jej widok wiernie
zaburczał.
– Gdzie siadamy? Nie chcę znowu siedzieć wśród pierwszaków – zagadnęłam,
ignorując fakt, że sama jestem jednym z nich.
– Usiądź na razie sama, dobrze? – odparła Lily, ciutkę zmieszana.
– Zaraz podejdę, tylko mój przyjaciel, Sev, czegoś ode mnie chce…
I odeszła w stronę obcego stołu. Nie poczułam się urażona tym, że
ma inne zobowiązania towarzyskie i rzuciłam okiem na mój stół, szukając
sensownego miejsca. Nagle dostrzegłam mojego brata i jego bandę, męczących
śniadanie. Miał na mnie czekać, co jest?
– Czy przypadkiem nie miałeś na kogoś czekać, hę? – zapytałam
chłodno, pochylając się nad stołem naprzeciwko Remusa. Podniósł leniwie oczy znad
książki i sięgnął po łyżkę. Mruknął w odpowiedzi nieco niezadowolonym tonem:
– Do nich miej pretensję, nie do mnie, ja chciałem na ciebie
poczekać, ale mnie zawlekli…
– Kto cię zawlókł? Na pewno nie ja… – obruszył się Syriusz.
Obracał w szczupłych palcach jakieś kolorowe coś. Więcej tego znajdowało się w
kartonowym pudełku, opatrzonym napisem „Fasolki Wszystkich Smaków Bertiego
Botta”.
– No tak – odgryzł się James, kokoszący się obok Remusa. – Tobie
się nie chciało. Tobie się nigdy nie chce wykonywać żadnych prac fizycznych.
– Ale jestem w drużynie, nie? Siadaj sobie, nie bronię ci…
Wskazał mi łaskawym gestem wolne miejsce obok siebie, naprzeciw
Remusa, i włożył do ust fasolkę ze średnio zainteresowaną miną.
– Dzięki za pozwolenie – odburknęłam chłodno, siadając, a Syriusz
skrzywił się i wypluł fasolkę, która wylądowała na talerzu jakiejś
trzecioklasistki. Ona i jej towarzyszka rozejrzały się z obrzydzeniem, ale
kiedy odkryły, że fasolka należała do Syriusza, rzuciły się na nią z piskiem.
Syriusz udał, że tego nie zauważył i odwrócił z powrotem głowę w
moją stronę. Jedna brew znikła w jego czarnych kosmykach, a twarz wyrażała
znudzenie i frustrację. Podjęłam się rozmyślania nad tym, czy tylko gra
takiego, czy w pełnym zakresie ma aparycję zmęczonego życiem księcia.
– Mówiłaś coś? – zapytał z łaskawą uprzejmością, a ja zakaszlałam
z irytacją w odpowiedzi, dusząc się nieco jego mocnymi, zniewalającymi
perfumami.
– Rety! – zawołał James i złapał się za głowę ruchem, który miał
moc przewrócić stół. – Co one robią?! Czy nie wiedzą, że ślina Łapy jest jedną
z najniebezpieczniejszych trucizn? No i ten odór…
Peter zarechotał, a Remus uniósł pełną irytacji twarz znad miski i
spojrzał na Jamesa.
– Słuchaj, dziecko, ja jem – warknął. – Mógłbyś to uszanować i nie
gadać o ślinie Syriusza?
– Masz rację, to niestrawny temat…
– Słuchajcie, ja się od was przesiadam – oświadczyłam z lekkim
popłochem. – Jeśli tak wyglądają wasze inteligentne rozmowy…
– Zwykle są jeszcze gorsze – wpadł mi w słowo Syriusz. – Trafiłaś
na całkiem przyzwoitą…
– Nie słuchaj go – mruknął Peter, posyłając Syriuszowi mściwe
spojrzenie. – Lubi, jak się o nim gada. Jak sobie pójdziesz, pozbawisz go
publiki…
Syriusz wykrzywił twarz i ponownie wypluł fasolkę, krztusząc się.
Obśliniona fasolka brzdęknęła o pusty, srebrny dzban po mleku, który wydał
cichy, dźwięczny odgłos przypominający gong.
Spojrzałam na niego z najwyższą odrazą, ale on, wciąż krztusząc
się, rzekł:
– No co? Smakowała tak, jak cuchnie mój skrzat domowy…
– Jako i ty, szlachetny waćpanie, wonią tą jesteś przesiąknięty na
wskroś! – zawołał James poważnym głosem, a Syriusz cisnął w niego garścią
fasolek i dla pewności, że przekaz dotarł, zasadził kopa pod stołem.
Zauważyłam, że Huncwoci, jak to nazwała ich Lily, są jakby
zaspani. Wczoraj mieli tyle energii, a teraz? James jadł powoli śniadanie,
Peter męczył się z podsumowaniem jakiegoś wypracowania, Remus czytał książkę, a
Syriusz, chyba najbardziej znudzony z nich wszystkich, bawił się fasolkami.
– Co jesteście tacy zaspani? – zapytałam podejrzliwie.
– Zaspani? – powtórzył James i przeczesał włosy dłonią. – Nie…
Drzemią we mnie nieprzebrane źródła energii! Ale uaktywniają się zwykle po
drugiej lekcji…
– A co z resztą?
– U Remusa uaktywniają się najwcześniej, jeszcze przed lekcjami! U
Petera, hmm… dopiero po obiedzie… A u Syriusza? Jakoś… w nocy! – James
wyszczerzył zęby.
– Tak, w nocy, kiedy inni próbują smacznie spać… – burknął nieco
obrażony Peter.
– Ha ha, bardzo śmieszne – skwitował te oskarżenia Syriusz.
Remus podniósł oczy znad książki i spojrzał na niego tak, jak na pacjenta
patrzy lekarz, który nie do końca rozumie diagnozę.
– Co jesteś dzisiaj taki rozmemłany? – zapytał.
– Jaki?! Nie, po prostu nie spałem za dobrze… Dzień dobry,
profesor McGonagall! Piękny dziś dzionek!
– Lizus… – mruknął niedosłyszalnie James, a ja zorientowałam się,
że nade mną stoi McGonagall, która wczoraj prowadziła mnie na Ceremonię
Przydziału.
– Panno Lupin, oto plan lekcji… Dzień dobry panie Black, szlabanu
nie cofnę, przykro mi…
Profesor McGonagall podała mi pergamin z tabelą i poszła sobie. Syriusz
zaklął pod nosem i złapał mój rozkład zajęć bezceremonialnie.
– Hej! – zawołałam, oburzona.
– Heh, masz taki sam rozkład tygodnia, jak my!
– No! Przecież jesteśmy w jednej klasie, nie? – prychnęłam.
Cała czwórka podniosła na mnie niedowierzający wzrok. Pierwszy
ocknął się James:
– Niezły żart. Najlepszy, jaki dziś słyszałem, włączając mój
własny o goblinach w tawernie.
– To nie żart – rzekłam, uśmiechając się z politowaniem.
– No, to powodzenia! Możesz śmiało postawić łóżko w bibliotece… –
stwierdził Peter.
– Przepraszam, ale ktoś na mnie czeka – oznajmiłam, dostrzegając
kątem oka Lily, czekającą na mnie w bezpiecznej odległości od Huncwotów. – Miło
było spożyć z wami posiłek, ale już sobie idę…
Wyrwałam oniemiałemu Blackowi plan z ręki i skierowałam się w
stronę Lily, pozostawiając Huncwotów z minami, jakby byli świadkami inwazji
UFO.
Lily spojrzała na mnie ze współczuciem, gdy do niej dotarłam.
– Co, musiałaś siedzieć z Potterem i tą całą pomyloną bandą?
Jesteś cała?
Parsknęłam śmiechem.
– Który to Potter? – Nagle uświadomiłam sobie, że mój braciszek
nie napisał w żadnym liście, jakie nazwiska mają jego kumple. Znałam tylko
nazwisko Syriusza z tamtej księgi.
– Ten najbardziej… – Lily nie znalazła chyba adekwatnego słowa,
które mogłaby wypowiedzieć po „ten najbardziej”, więc się poddała z
westchnieniem. – Ech, w okularach…
– James? – Skrzywiłam się. Akurat Jamesa polubiłam najbardziej. Wydawał
się bardzo otwarty i miły. Nagle coś mi się przypomniało. Mama powiedziała
przed moim wkroczeniem do kominka w domu: „Nie słuchaj Jamesa Pottera i
Syriusza Blacka”. Czyżby uważała ich za wariatów? Generalnie ludzie dziwnie
reagowali na przyjaciół Remusa, jakby uznawali za profilaktyczne trzymanie się
od nich w bezpiecznej odległości… ciekawe, czemu?
– Nie James, tylko Potter! – burknęła Lily z nutą w głosie, jakiej
bym się po niej nie spodziewała, a potem złagodniała. – Jaką masz pierwszą lekcję?
Zaprowadzę cię pod salę…
– Mam tam, gdzie ty – wyjaśniłam cierpliwie już po raz drugi dziś.
– Jesteśmy w tej samej klasie!
Lily z zatroskaną miną podeszła do mnie i położyła mi dłoń na
czole, jakby sprawdzając, czy nie mam gorączki.
– Co ty robisz? – zapytałam, unosząc brwi i czerwieniejąc. Nie
lubiłam dotyku obcych ludzi, zwłaszcza dotyku, który następował raptownie, bez wcześniejszego
uprzedzenia.
Lily zmrużyła oczy z niedowierzaniem.
– Naprawdę jesteś w tej samej klasie? No, bo to normalnie jest
niemożliwe… Wiesz, ile miałabyś zaległości? A na pewno zrobią ci egzaminy z
trzech lat… Powiedz, że jesteś w pierwszej!
– Jestem w czwartej klasie – odparłam spokojnie, czując ulgę, że
zabrała dłoń.
– Nie wierzę. – Lily pokręciła głową z wyraźną troską i
współczuciem.
– Co mamy pierwsze? – Zerknęłam do tabeli, nie zwracając uwagi na
Evans. – Hmm, eliksiry. Świetnie!
Ruszyłam wolno w stronę schodów, a Lily popędziła za mną.
– Wiesz, mogę ci pomóc – zaofiarowała się gorliwie. – Trochę
posiedzimy w bibliotece, ale nadrobisz wszystko w kilka miesięcy! Może Severus
ci także pomoże…
Doszłyśmy do dormitorium po torby, a ja zastanawiałam się dlaczego
ta ruda dziewczyna tak bardzo chce się mną opiekować. Może jest po prostu
dobroduszna? Może w jakiś sposób czuje się za mnie odpowiedzialna?
– Eliksiry są w lochach – tłumaczyła Lily, gdy schodziłyśmy
kamiennymi, ponurymi schodami w dół, zagłębiając się w zimny półmrok. – Zawsze
w zimie noszę rękawiczki, tu się nie da wytrzymać… I współczuję Severusowi, on
ma tu dormitorium… Ślizgoni. Uważaj na nich.
Pod kamiennymi drzwiami, daleko przed nami, zgromadziła się już
grupka czternastolatków, i wyżej, w szatach z zielonymi akcentami. Najwyraźniej
starsi rozmawiali z ludźmi z mojego roku. Dostrzegłam przylizańca, który
wczoraj popchnął mnie na ścianę. Pod ścianą, z dala od „zielonej” grupki, stało
kilku Gryfonów. Odniosłam wrażenie, że obie grupy nie darzą się sympatią. Było
to aż nazbyt namacalne.
– Eee, Lily? – zagadnęłam nieco niepewnie.
– Hmm?
– Dlaczego mam na nich uważać?
Lily wstrzymała oddech na chwilę.
– No cóż… Dla własnego dobra i bezpieczeństwa. Taak. Szczerze, to
nas nie trawią. A raczej my ich. Ale tak naprawdę…
Obie z Lily przystanęłyśmy w połowie korytarza. Od strony, od
której przyszłyśmy, słychać było dziwne odgłosy, jakby nadciągało stado
rozpędzonych mamutów.
– Co, do…
Po schodach, z których właśnie zeszłyśmy, zbiegało, na łeb na szyję, czworo rozszalałych chłopaków. Minęli nas ze śmiechem, torby powiewały za nimi, kilka książek trzymali, jakieś wypracowanie dzierżone przez jednego z nich postanowiło rozpocząć własny, pełen przygód żywot i pofrunęło, upuszczone gdzieś pod ścianę, kompletnie niezauważone przez autora. Wpadli do jakiejś sali.
Po schodach, z których właśnie zeszłyśmy, zbiegało, na łeb na szyję, czworo rozszalałych chłopaków. Minęli nas ze śmiechem, torby powiewały za nimi, kilka książek trzymali, jakieś wypracowanie dzierżone przez jednego z nich postanowiło rozpocząć własny, pełen przygód żywot i pofrunęło, upuszczone gdzieś pod ścianę, kompletnie niezauważone przez autora. Wpadli do jakiejś sali.
– Świetnie. Huncwoci! – mruknęła Lily ze znużeniem. – Zrobili
zbędny wicher i nawet nie powiedzieli „przepraszam”!
Po chwili po schodach zszedł jakiś dziwny człowiek, używając
takich przekleństw, że zaczęłam wątpić w dobre przykłady w tej szkole.
– Znowu ci kretyni, te…
Tu zaklął siarczyście.
– Ty! – warknął w stronę Lily. – Widziałaś ostatnio tych czterech
… tych najgorszych…
– Nie – odparła chłodno Lily.
Uniosłam brwi. Jeździmy po Huncwotach, ale jak przychodzi co do
czego, stajemy po ich stronie? Lily, jesteś niekonsekwentna…
Człowiek odszedł, mrucząc pod nosem obelgi z intensywnością młota
pneumatycznego.
Otworzyłam usta, by spytać o cokolwiek, co by chociaż przybliżyło
mi tożsamość tamtego pana, lecz Evans sama pośpieszyła z wyjaśnieniami:
– Nic nie mów. Filch.
– Filch?
– Woźny. Jest nowy, ale okropny, naprawdę.
– Woźny? Po co czarodziejom woźny, jak mają czary? Tworzymy
miejsca pracy w celu resocjalizacji przestępców i niebezpiecznych typów? – sarknęłam,
unosząc brew.
Zza drzwi wychyliła się głowa rozbawionego Syriusza, patrolująca
korytarz, w tym czasie portal prowadzący do klasy eliksirów otworzył się i
stanął w nich jakiś brzuchaty, wąsaty pan, zbliżający się do emerytury. Wyglądał
na dość miłego. Odezwał się grubym głosem:
– Do klasy, uczniowie! Nie ociągać się, mamy dziś mnóstwo roboty.
Starsi Ślizgoni zostali na korytarzu, a cała masa, razem z moją
skromną osobą, weszła do komnaty.
Ślizgoni trzymali się siebie, Gryfoni siebie. Huncwoci stanęli przy jednym stole, Lily z tym dziwnym, czarnowłosym chłopakiem, którego wczoraj widziałam na korytarzu, też ustawili się przy jednym ze stołów. Obok nich ulokowała się już Alicja, moja współlokatorka.
Ślizgoni trzymali się siebie, Gryfoni siebie. Huncwoci stanęli przy jednym stole, Lily z tym dziwnym, czarnowłosym chłopakiem, którego wczoraj widziałam na korytarzu, też ustawili się przy jednym ze stołów. Obok nich ulokowała się już Alicja, moja współlokatorka.
– Mogę z tobą? – zapytałam ją, nie mając gdzie się podziać.
– Jasne! – uśmiechnęła się, zasładzając atmosferę dołeczkami.
Postawiłam kociołek na stole, wyłożyłam wagę i składniki,
pergamin, atrament, pióro i książkę do eliksirów.
– Jak się nazywa nauczyciel eliksirów? – spytałam półgębkiem
Alicji.
– Horacy Slughorn. Pseudonim Ślimak.
– Aha. Jest ostry? – Niepewnie zlustrowałam sporych rozmiarów
brzuchal za katedrą.
– Nie! Jest bardzo miły i ogólnie… ludzki. Wyrozumiały. Ale ma
tendencję do faworyzowania.
Nagle odezwał się tubalny głos. To profesor Slughorn ozwał się zza
biurka, uruchamiając imponującą przeponę:
– Dziś uwarzymy sobie Eliksir Rozweselający. Na poprzedniej lekcji
było trochę teorii na jego temat, teraz przejdziemy do praktyki. Oho! Byłbym
zapomniał! – Uśmiechnął się w moją stronę. – Panno Lupin, jestem profesor
Horacy Slughorn. Witam cię serdecznie! Mam nadzieję, że szybko nadrobisz
zaległości. Jakbyś miała jakieś wątpliwości, proś o pomoc!
Odchrząknął, aż wąsiska zatrzepotały, i zwrócił się do ogółu:
– Kto mi powie, jaki jest główny składnik Eliksiru
Rozweselającego?
Lily zabrała głos prawie natychmiast, nawet nie podnosząc ręki:
– Wszystkie są równie ważne.
Slughorn uśmiechnął się z zachwytem.
– Doskonale, Lily! Podchwytliwe pytanko! Pięć punktów dla
Gryfonów. No, do roboty!
Szybko zrozumiałam, że na kilka następnych miesięcy nie wystawię
nosa za drzwi biblioteki.
Eliksiry okazały się takie trudne! Nic nie rozumiałam, a Alicja musiała mi wciąż coś tłumaczyć. Mój eliksir pod koniec lekcji nie wyglądał wcale tragicznie, ale chyba tylko dzięki Alicji, bo sama bym się tam chyba skichała, a i tak nici by z tego wyszły. Albo jakiś glut.
Eliksiry okazały się takie trudne! Nic nie rozumiałam, a Alicja musiała mi wciąż coś tłumaczyć. Mój eliksir pod koniec lekcji nie wyglądał wcale tragicznie, ale chyba tylko dzięki Alicji, bo sama bym się tam chyba skichała, a i tak nici by z tego wyszły. Albo jakiś glut.
Na szczęście jakoś ta katastrofa minęła i Slughorn zawołał:
– Na następną lekcję napiszcie esej na temat proporcji
poszczególnych składników tego eliksiru. Dlaczego wszystkie są ważne?
Uwzględnijcie ich działanie. Pół rolki wystarczy. – Klasa jęknęła, a ja z nią („jak
ja to napiszę?!”), ale profesor powiedział – Ty, Mary Ann, oczywiście nie
musisz. Do…
To, co się potem stało, przeszło do historii mojego krótkiego życia
jako wczesne stadium zawału. Przed oczyma dostrzegłam krótki, denerwujący ruch.
Coś wpadło do kociołka Lily, by ułamek sekundy potem wybuchnąć z ogłuszającym
hukiem i obryzgać nas wywarem (to znaczy mnie, Lily, Alicję i trochę tego
chłopaka). Z kociołka wydobywał się gryzący dym, a Slughorn już do nas pędził,
by sprawdzić, co się stało, ale ja tego nie widziałam. Opierałam się na ławce z
tyłu i trzymałam kurczowo za serce, dysząc ciężko. Lily zamurowało. Stała, z
otwartymi ustami, cała upaprana. Alicja usuwała ze stoickim spokojem wywar, a
chłopak klął, na czym świat stoi i też czyścił szatę. Ślizgoni wyli z uciechy.
Lily odwróciła powoli głowę w stronę Huncwotów (wszyscy ryczeli ze
śmiechu, tylko James stał, jak zagipsowany), w oczach miała żądzę mordu.
– Potter… – warknęła cicho i zrobiła się czerwona z wściekłości.
Wyglądało na to, że to James rzucił czymś, a z tego, co mi podpowiadała intuicja,
nie taki był jego cel ataku.
Następnie Evans podeszła do chłopaków i… zaczęłam współczuć
Jamesowi. Dziewczyna dopadła do niego, chwyciła oburącz jego szatę z przodu i
zaczęła nim potrząsać, niczym szmacianą lalką, a on nawet się nie bronił, tak
bardzo go to zatkało.
– TY MATOLE, TY…! CHCESZ MNIE ZABIĆ?! MÓZG CIĘ OPUŚCIŁ,
PALANCIE?!?!
Wrzaski Lily odbijały się od kamiennych ścian, mieszając z rykiem
Ślizgonów i Huncwotów. Nie wytrzymałam smrodu substancji, która pokrywała moją
szatę. Wypadłam z komnaty na łeb, na szyję i ruszyłam szybko korytarzem w
kierunku jakiegokolwiek zlewu. Dogonili mnie trzej Huncwoci.
– Jesteś brudna, czekaj… – Syriusz, wciąż krztusząc się ze
śmiechu, sięgnął po różdżkę, ale ja złapałam go za przegub.
– Co?... – spytał, zdezorientowany.
– Nie, dzięki. Remus mnie wyczyści. Jemu ufam – mruknęłam.
Syriusz nachmurzył się, mrużąc oczy.
– No wiesz! Ale jesteś niemiła!
– Po prostu cenię własne życie.
Remus wyciągnął różdżkę i wyczyścił mnie , nie protestując.
Tymczasem z komnaty wyszła Lily. Była tak wkurzona, że nie podejrzewałam jej,
tej subtelnej i pomocnej dziewczyny, o bywanie w takich stanach. Nawet jej
włosy zdawały się elektryzować. Minęła nas, nie zaszczycając spojrzeniem.
Niestety, była ciągle upaćkana eliksirem, nawet bardziej, niż przed chwilą ja,
lecz wyglądało na to, że nie do końca to do niej dociera.
– Dlaczego jej dokuczacie? – rzuciłam w powietrze, patrząc za
oddalającą się Evans.
Chłopcy nieco spoważnieli.
– Nie dokuczamy – zaprotestował Peter. – Po prostu, James nie
trafił w ten kociołek, co trzeba. Petarda miała trafić do Smarkerusa…
– Masz na myśli tego jej kolegę?
– No tak, to właśnie jest Smarkerus…
– Nie zwróciłaś uwagi? – Syriusz parsknął mściwie. – Jego ksywa
nie wzięła się znikąd…
– Wybacz – odparłam chłodno. – Miałam nieco inne rozrywki na
lekcji i nie obserwowałam jego twarzy w utęsknieniu za jakimiś smarkami, jak,
przypuszczam, ty to robiłeś…
Syriusza nieco przytkało. Chyba myślał, że posłusznie zarechoczę
na jego żarcik o Smarkerusie.
– Ale miał James pecha, nie chłopaki? Jak na złość – rzucił Remus
i chyba wychwycił jakieś spięcie atmosfery, bo popchnął w stronę schodów
Syriusza i Petera.
Zostałam sama, ale do czasu. Z klasy eliksirów wypadł James, chyba
jako ostatni z uczniów. Wyglądał, jakby nie do końca wiedział, gdzie jest.
Oparł się o kamienną ścianę, obok mnie i westchnął ciężko, maltretując włosy
dłonią.
– Dlaczego? – zadał retoryczne pytanie w przestrzeń.
Zerknęłam na niego ze współczuciem.
– Hej, uszy do góry! – Szturchnęłam go w bok przyjacielsko. –
Zdarza się. Lily się w końcu uspokoi.
– Nie chciałem jej zepsuć całej pracy, w końcu jest Gryfonką,
jedną z nas… – westchnął James ze zbolałą miną. – Chciałem tylko, żeby
Smarkerus pożałował.
– Czego pożałował?
– Że jest. Ale nie Evans… Biedna! Zawsze pracuje jak mróweczka na
tych eliksirach…
Potter spojrzał na mnie ze zrezygnowaniem.
– Wiesz, jak dotrzeć na wróżbiarstwo? – zapytał bez entuzjazmu.
– Nie – przyznałam, zgodnie z prawdą.
Chwycił mnie za przegub i pociągnął w stronę wyjścia z lochów.
– Chodź – mruknął i poprowadził mnie w stronę schodów,
prowadzących na górę.
Szliśmy bez słowa, w dość grobowych nastrojach, dopóki James nie
zatrzymał się przed srebrną klapą, prowadzącą na górę. Po srebrnej drabinie
wspinało się kilku Puchonów. Na ten widok Potter klepnął się z całej siły w
czoło.
– Kretyn… Mamy teraz transmutację! Nie wróżbiarstwo! Ale jestem…
Jesteśmy już spóźnieni! Mary Ann, lecimy, McGonagall nas oskalpuje…
Popędził korytarzem, a ja za nim. Fajnie, spóźnię się do McGonagall
już pierwszego dnia…
Pięć minut później James wpadł ze mną do jakiejś klasy. Wszyscy
siedzący odwrócili głowy w naszą stronę. Dostrzegłam Lily, wciąż nieco
wytrąconą z równowagi. W tym momencie McGonagall podeszła do nas. Wiedziałam,
że zaraz zrobi nam obciach przy całej klasie Gryfonów.
– Czekam na wyjaśnienia – oznajmiła zwięźle, lecz chłodno.
– To moja wina, pani profesor – wypaliłam, zanim Potter otworzył
usta. – Zmyliłam go, pomyliło mi się, że mamy wróżbiarstwo.
Wiedziałam, że McGonagall prędzej czy później dowie się o aferze
na eliksirach. Nie chciałam jeszcze bardziej pogrążać Rogacza.
Nauczycielka zmierzyła nas podejrzliwym spojrzeniem. Chyba nie do
końca uwierzyła w ten kit, ale wreszcie stwierdziła:
– Jeśli jeszcze raz coś takiego się zdarzy, odejmę Gryfonom
punkty. Siadajcie.
Ja i James usiedliśmy razem, ignorując natarczywe spojrzenia
Huncwotów.
Eliksiry wydawały się być trudne, ale to pesteczka przy
transmutacji. Kompletnie nie kojarzyłam, o czym McGonagall mówi. Czułam się, jakbym
była opóźniona w rozwoju, za to frustracja miała się dobrze i rozwijała w
najlepsze. James próbował mi coś tłumaczyć szeptem, ale nie szło go zrozumieć,
zwłaszcza, że musiałam słuchać naraz jego i McGonagall. Z ulgą przyjęłam
dzwonek.
Kolejna lekcja, historia magii, okazała się bardzo dziwna.
Prowadził ją duch. Starałam się notować, co on mówi, ale przyuważyłam, że
nieomal cała klasa śpi, co wprawiło mnie w zdumienie.
– Jak ci idzie? – zagadnęła Lily, która właśnie mnie dogoniła, gdy
szliśmy łagodny zboczem, prosto do cieplarni, by odbyć lekcję zielarstwa z
Krukonami. Huncwoci pałętali się gdzieś z tyłu, więc wreszcie panna Evans
wykorzystała swoją szansę porozmawiania ze mną.
– Trochę nie łapię tego wszystkiego. To trudne. Trzeba mieć już
pewien zasób wiedzy…
Okrasiłam wypowiedź odpowiednim westchnięciem frustracji. Lily nic
nie odparła, przyglądając mi się w zamyśleniu. Dotarłyśmy do tajemniczych,
szklanych domków, w których rosły magiczne rośliny.
Ja i Lily weszłyśmy do cieplarni. W moje nozdrza uderzył smród
oparów roślinnych, zrobiło się też duszno, więc zaczęłam kasłać. Stanęłyśmy
blisko stołu, przy którym stała dziarska nauczycielka zielarstwa, nieco
przysadzista, ekscentrycznie ubrana, jak na czarownicę przystało. Zawołała:
– Witam uczniowie! Witaj, panno Lupin! Jestem profesor Sprout. A
oto rekwizyt naszej dzisiejszej lekcji.
Schyliła się i spod biurka wyciągnęła sporą czyrakobulwę.
– Abbot? – zwróciła się do jakiegoś chłopaka nieco szorstkim
tonem. – Czym trzeba obłożyć czyrakobulwę, by nie zmarzła? Mówiliśmy o tym na
poprzedniej lekcji.
– Eee. – Chłopak zmarszczył czoło, wysilając organ myślący. –
Łajnem smoka, pani profesor.
– Nieprawda! – wypaliłam, zanim pomyślałam, a wszyscy odwrócili
głowy w moją stronę. Na twarzach malowało się niekłamane zdumienie. Nieco się
speszyłam i nieśmiało dodałam – Łajno smoka wysusza czyrakobulwę, jest zbyt
żrące. Najlepsza jest zwykła ziemia. Chyba…
Pani Sprout uśmiechnęła się.
– Doskonale! Cieszę się, panno Lupin, że coś tam w głowie masz.
Dziesięć punktów dla Gryffindoru!
– Skąd to wiedziałaś? To materiał z klasy czwartej! – szepnęła
Lily ze zdumieniem.
– Przecież wiesz, że uczyłam się w domu. Po prostu, moja mama i ja
zajmowałyśmy się czyrakobulwami i coś mi tam tłumaczyła… – odparłam kulawo.
W kolejnej części lekcji przesadzaliśmy czyrakobulwy. Lily i ja
pracowałyśmy z jakąś Puchonką o imieniu Kate.
– Nie, ostrożniej… – mruknęła Lily, gdy Kate wyszarpywała
czyrakobulwę z doniczki.
– Co za… Nie chce wyjść… OJ!
Czyrakobulwa strzeliła ropą, prosto w moją twarz.
– AAAA! – jęknęłam, łapiąc się oburącz za rany. – Nienawidzę tych
roślin!
Strasznie szczypało, a ja nic nie widziałam. Czułam, jak pojawiają
się bąble… Wytarłam trochę ropy, by widzieć cokolwiek, jednak policzki i
powieki szybko puchły.
– Ojej. Spokój! – usłyszałam Sprout. – Panno Lupin, do szpitala!
– Ale gdzie on jest?
Sprout wydała westchnięcie. Rzuciłam jej bezradne spojrzenie,
ledwo widząc.
– Black, zaprowadź Lupin do skrzydła szpitalnego – rozkazała.
Syriusz ruszył żwawo do drzwi.
– Albo nie. Black, zostajesz, chcę, żeby dotarła tam w jednym
kawałku… Lupin, ty pójdziesz z siostrą, wiem, że się nią zaopiekujesz.
Blackowi entuzjazm ewidentnie opadł, tymczasem Remus chwycił mnie
pod ramię i pokierował w stronę zamku.
– Ty to masz pecha… – mruknął. – Już pierwszego dnia w lazarecie…
Na szczęście, czyrakobulwy nie są niebezpieczne, więc pewnie jeszcze dziś
wyjdziesz. Bez obaw, siostrzyczko!
– Ojej! – usłyszałam kobiecy krzyk parę minut później, przez bąble
nic już nie widząc. – Połóż się, zaraz cię opatrzę… Lupin, zmykaj…
Zostałam ustawiona w pozycji horyzontalnej i syczałam z bólu, gdy
tylko pielęgniarka przemywała bąble czymś wybitnie śmierdzącym i gryzącym.
Trzeba w mojej głowie wpisać zielarstwo na listę niebezpieczeństw, czyhających
w nowej szkole, definitywnie.
– Teraz się zdrzemnij. Sen to najlepsze lekarstwo – rzekła
pielęgniarka, gdy już skończyła się nade mną znęcać i zostawiła, cierpiącą gdzieś
za zamkniętymi z przymusu oczami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz