W
miękkiej ciszy mojej sypialni było coś bardzo uzależniającego. Lubiłam cały
dom, ale najczęściej i najchętniej przebywałam właśnie w tym pokoju, w
otoczeniu seledynowego aksamitu i róż z kości słoniowej.
Trochę
żałowałam, że mój pamiętnik, bądź co bądź założony niedawno, spalił się z całym
domem. Czasem czułam potrzebę przelania w tej ciszy moich myśli, wspomnień na
papier. Przeczytania jeszcze raz pierwszych zapisków, w których skarżyłam się
na szkołę. I porównania.
Co
bym napisała w nim teraz…?
Że
mieszkam już miesiąc w moim prawowitym domu, ale wciąż nie mogę przyzwyczaić
się do magii. Dosłownie wieję, gdzie pieprz rośnie, gdy w kuchni pojawia się
nagle któryś z rodziców przy pomocy teleportacji. Nie mogę też zrozumieć mamy.
Ona wszelkie obowiązki, nawet te najprostsze, wykonuje czarami! Nie wiem, czy
potrafi zrobić cokolwiek z tych czynności, które zwykle robią mugolskie
gospodynie. Muszę jej pomagać przy drobiu i krowach - to bardzo niewdzięczne
zadanie. Ale jeszcze gorsze od zwierząt są te dziwne rośliny. Niektóre wymagają
szczególnej opieki. Albo ostrożności!
Do
tego ciągle wydaje mi się, że wszystko, za co się wezmę, knocę. Jakoś tydzień
temu przewróciłam CAŁY kredens, a co z tego wynika, stłukła się wszelka
zastawa, jaką mamy. A to wszystko przez ten głupi widelec, który wleciał pod
niego. Nie wiem, jak ja to zrobiłam, ale tak go stamtąd wydobywałam, że spowodowałam
upadek mebla. A może ów mebel był ożywiony czarami, nie lubił mnie i czaił się
na moją skromną osobę już jakiś czas, by znienacka zaatakować przy pierwszej
lepszej okazji? W każdym razie ledwo uciekłam przed przewracającym się,
stukilowym kredensem. Na szczęście mamy różdżki i rodzice mogli naprawić
szkodę. Innym razem przewróciłam tacę z jakimś eliksirem w kilku flaszkach. No
i była niezła jatka, eliksir… wywołał małe fajerwerki. Po wszystkim mama cuciła
mnie chyba z godzinę, tak oberwałam, a włosy stały mi potem w słup jeszcze ze
trzy dni.
Zdaję
mi się, że nigdy nie przyzwyczaję do magii moich odruchów, mózgu, myśli. Bardzo
mi z tym ciężko. W końcu teraz muszę wszystko znów podporządkować w życiu na
nowo, tym razem pod nowy system, którego nie do końca rozumiem. Czuję się,
jakbym urodziła się dopiero miesiąc temu, no!
Jeśli
chodzi o mojego brata, to bardzo za nim tęsknię. Przysyła mi listy tak często,
jak może, średnio co trzy dni. Raz długo nie pisał i było mi przykro − dopóki
mama mi nie przypomniała, że Remus jest obecnie wilkołakiem i leży w
bezpiecznym dla innych ludzi miejscu. Z tego co wiem, to rodzice wysyłali mu
już trzy wyjce w tym roku. Wyjec to taki list, który rodzice wysyłają uczniom, gdy
ci coś przeskrobią i to podobno okropna kara, bo treść takiego wyjca słyszy
cała szkoła i jest obciach. Przynajmniej tyle z tego zrozumiałam. Z niego i
tych jego kolegów muszą być niezłe rozrabiaki!
Nie
mogę pozbierać się tak do końca po utracie rodziców. Ciągle powstrzymuję się od
myślenia o nich, łzy same cisną się do oczu za każdym razem, gdy o byłych
opiekunach pomyślę, a bardzo boję się popaść w jakąś depresję, rezygnację z
życia. Staram się odciąć od wszystkiego, co przydarzyło mi się do wypadku,
nawet od nich, uporządkować wszystko od nowa, jakbym nigdy nie była Mary Ann
Brown, ale nie udaje mi się to za dobrze. Chyba upłynęło zbyt mało czasu. Jest
mi tak źle bez nich, do niedawna byli dla mnie wszystkim, jedynymi przyjaciółmi,
rodziną, towarzyszami, poza nimi inni ludzie praktycznie nie istnieli. Czuję
się osamotniona i nie mam z kim pogadać. Do moich prawdziwych rodziców nie przywykłam,
mam pewne opory w kontakcie z nimi, a Remus jest daleko. I jeszcze to poczucie,
że zginęli przeze mnie… Gdybym tak nie stała w tej kuchni i czekała na
wyjaśnienia, gdybyśmy uciekali od razu, jak błagali… Właśnie ta świadomość to
najgorsze tortury. Kocham obecnych rodziców, ale wiem, że nigdy nie zastąpią
tych poprzednich, to chyba niemożliwe.
Niedawno
zdałam sobie sprawę z potęgi ludzkiej podświadomości. Rozpamiętywałam ostatnie
dni w domu przed pożarem i przypomniał mi się sen. Ten z kobietą i jej
orzechowymi oczami. Uświadomiłam sobie, że śnił mi się wielokrotnie i nabrałam
podejrzeń, że to moja biologiczna mama, Rea Lupin. Przez wszystkie lata
przebywała gdzieś na dnie umysłu, a raczej wspomnienie i tęsknota za nią.
Dziwne, że to zaklęcie nie wymazało jednak całkowicie jej obrazu z pamięci.
Zdumiewający jest również fakt, że normalnie nigdy bym jej sobie nie
przypomniała, a jednak wystąpiła w moim śnie − czymś, nad czym człowiek nie panuje.
Jeśli
chodzi natomiast o ludzi, którzy spalili mi dom i rodzinę, to wątek się urwał.
Do teraz nie wiem, czego chcieli i czy dalej coś mi grozi. Przyczyny ataku
pozostały tajemnicą, ale czułam, że gdy tylko trochę podszkolę się w magii i
dorosnę, sięgnę po rozwiązanie zagadki, nawet jeśli będzie to graniczyć z cudem.
Dla uspokojenia sumienia i zrozumienia, dlaczego musiałam stracić wszystko i
wszystkich.
Moi
rodzice już z miesiąc temu wpadli na całkiem niezły pomysł: dali mi wszystkie
księgi Remusa z poprzednich lat nauki i kazali je przeczytać. Czułam się jakbym
odrabiała jakąś horrendalną-giga-pracę-domową. Mimo wszystko, świat czarów jest
bardzo ciekawy, czego dowiedziałam się w większości z tych podręczników. Mało
zapamiętałam, ale rodzice udzielają mi codziennie lekcji: tata z historii
magii, eliksirów, zielarstwa i wiedzy o magicznych zwierzętach, a mama zaklęć (używam
jej różdżki), transmutacji i obrony przed czarną magią. Nauczyłam się już kilku
przydatnych rzeczy, chociaż wciąż dostaję ciarek z podniecenia, kiedy
przychodzi do czarowania. Tak ot, po prostu, jakby to było najnormalniejsze na
świecie. Zamiast łazić przez pół pokoju po książkę albo sweter, machnąć różdżką,
to same przylewitują. Wielce pomocne, chociaż nie takie proste.
Kiedy
rodzice są w pracy, nudzę się okropnie, ale znalazłam już sposób na nudę,
mianowicie idę do biblioteki. Przeczytałam kilka niezłych ksiąg! Interesujące
były takie lektury, jak ta traktująca o szlachetnych rodach czarodziejskich na
przestrzeni wieków. Może nie była to wiedza, która miała wielki wpływ na moje
życie, ale uświadomiła mi, jak w niektórych kręgach jest ważne pochodzenie. Część
magicznego świata pielęgnowała swe korzenie i szlachectwo niczym rzadkie róże. Z
książki wynikało, że arystokrackie środowisko było hermetyczne i generalnie
wrogo nastawione do tych spoza ich grona. Na kilku magicznych, ruchomych ilustracjach
przedstawiono drzewa genealogiczne najważniejszych rodów w świecie czarodziejów,
tych najbardziej konserwatywnych i wiernych staroświeckim tradycjom i poglądom.
Osoby na nich sprawiały wrażenie odpychających, nieprzyjemnych, ale może to
moje uprzedzenie mi tak podpowiadało. Zdjęcie każdego arystokraty okraszono
podpisem, a że księga była, rzecz jasna, zaczarowana, drzewa same się
aktualizowały. Na jednej z ruchomych ilustracji drzewa genealogicznego niejakich
Blacków odkryłam kogoś zdumiewająco podobnego do tego chłopaka, który jakiś
czas temu, razem z moim bratem i Jamesem, napastował mnie we własnej sypialni,
wystawiając impertynencko z płomieni głowę. Po tym odkryciu poczułam się
specyficznie: fajne ma Remus znajomości, nie pogadasz… Potomek skwaszonych i nadętych
szlachciców nie wydawał mi się dobrym materiałem na kumpla dla kogokolwiek poza
nim samym.
−
Mary Ann! − usłyszałam pewnego jesiennego wieczoru głos ojca, gdy czytałam
właśnie o wampirach.
−
Co?!
−
Zejdź na dół, mam ci coś do powiedzenia!
Zeszłam
posłusznie, by po chwili usiąść przy stole w kuchni.
−
Czy stało coś się złego? − zapytałam, zdziwiona, odsuwając sobie krzesło.
−
Wręcz przeciwnie. – Tata uśmiechnął się pogodnie. − Rozmawiałem dzisiaj z
Dumbledorem.
−
No i? − zapytała mama, odrywając się od czynności kuchennych i nasłuchując z
ciekawością.
−
Powiedział, że gdyby to od niego zależało, chodziłabyś do Hogwartu już od ponad
trzech lat – Podrapał się po zaroście i zebrał myśli. – Podobno wysłali ci
mnóstwo listów z zaproszeniem do nauki, a twoi rodzice się przerazili. Z tego,
co mi mówił wynikało, że zmieniali kilkunastokrotnie miejsce zamieszkania, by
wreszcie ludzie z Ministerstwa dali wam spokój. Oczywiście, przed czarodziejami
nie jest tak łatwo uciec, toteż zawsze kończyło się to spotkaniem ze specjalnym
urzędnikiem, który pomaga dzieciom mugoli dostać się do Hogwartu. Brownowie się
uparli, żeby Ministerstwo zostawiło was i już nie gnębiło. Pewnie się
zwyczajnie bali. Jako że edukacja magiczna nie jest obowiązkowa, w końcu
urzędnicy musieli odpuścić. Szczególnie, że nic nie wiedzieli o tym, że
pochodzisz z rodziny magicznej, a nie mugolskiej. Nie chciało im się pewnie
zmuszać na siłę, jak napotkali na taki opór.
−
Wiem, nie dało się nie zauważyć, że się przeprowadzaliśmy… − rzekłam nieco
kwaśno. – Rodzice zachowywali się wtedy bardzo dziwnie… Co jeszcze mówił
dyrektor?
−
Wymieniliśmy swoje opinie na temat tego niedociągnięcia. Obaj jesteśmy zdania,
że byłoby dla ciebie wielką stratą, gdybyś została w domu. No więc Dumbledore
zaproponował, że może zrobić wyjątek i cię przyjmie warunkowo do czwartej klasy
w tym roku, a zaległości spróbujesz nadrobić.
−
Co?! – jęknęłam piskliwie. − Mam chodzić do Hogwartu?! I ty myślisz, że
potrafię nadrobić zaległości z TRZECH LAT NAUKI?!
−
Myślałem, że się ucieszysz… − mruknął tata ze zmieszaniem, skubiąc zarost. –
Cóż, jeśli nie chcesz, nie będziemy cię pchać. Ale okres nauki w Hogwarcie to
siedem najszczęśliwszych lat każdego czarodzieja. Będziesz potem tego żałować.
Zobaczysz.
−
John, nie mów tak! – wtrąciła się mama, karcąc ojca. − Przecież ona by się nie
wyrobiła!
−
Uważasz ja za tępą? My mieliśmy W ze wszystkich owutemów, Remus to
najinteligentniejszy i najlepszy uczeń w szkole. A ona będzie nieszczęśliwa
całe życie!
−
Kochanie, nie mierz innych swoją miarą. Nie twierdzę, że nasza córka jest tępa,
ale trzeba być realistą, na Merlina! Tyle lat w jeden rok?! Nie wiem, czy ja dałabym
radę…
Wyobraziłam
sobie moment, gdy Remus przyjeżdża na wakacje, a potem znowu go nie ma przez
cały rok. On jest szczęśliwy, ma swoich narwanych kumpli, spędza szczęśliwie
lata, a ja? Jaką miałabym pracę po edukacji domowej? Nie wspominając o znajomych…
Smutna perspektywa.
Tyle
już zrobiłam, pomyślałam. Przeczytałam ciężarówkę książek o magii, codziennie
się uczę i spędzam większość swojego życia w bibliotece, na nauce. Moje myśli
oscylują obecnie wyłącznie wokół poznawania i uczenia się o nowej
rzeczywistości. Owszem, z początku może być ciężko, ale potem jakoś będzie. Musiałabym
się po prostu nastawić na ciężką i mozolną pracę. Wszyscy tak niezwykle sławią
ten Hogwart, może rzeczywiście jest to super szkoła i nie warto się zastanawiać?
−
…w Beauxbatons mogliby ją przyjąć, tam jest wyższa stopa wiekowa! − usłyszałam
głos mamy, gdy już wyrwałam się z zadumy.
Tata
skrzywił się i żachnął:
−
W Beauxbatons? Pod egidą Maxime? To już lepiej ją wykształcić samemu! Ta ich
dyrektorka jest podobno takich rozmiarów… Sama wiesz przecież, Reo, że może być
z pewnych przyczyn agresywna… Mary Ann, może wypowiedz się sama, gdzie wolisz
się uczyć?
Zaległa
cisza, a tata wpatrywała się we mnie zachęcająco.
−
Ja chcę tam, gdzie Remus – stwierdziłam cicho, nie namyślając się więcej. Raz się
żyje.
Tata
rozpromienił się i wyraźnie odetchnął z ulgą.
−
No widzisz, Reo? Mądre dziecko! I na pewno sobie poradzi!
−
Ależ John!… − próbowała ze strachem oponować mama.
−
Muszę jutro z tobą wybrać się na Pokątną. To dopiero miejsce, zobaczysz!
Tak
więc kolejnego dnia tata wsypał trochę srebrzystego proszku w płomienie
kuchennego kominka, a one zabarwiły się na zielono. Zerknął na mnie, oczekując
jakichś ochów i achów, po czym rzekł:
−
To jest…
−
…sieć Fiuu, wiem. – Przypomniałam sobie, jak Remus rozmawiał ze mną przez sieć
Fiuu.
−
Dobra. Musisz wejść w płomienie i wypowiedzieć bardzo wyraźnie adres miejsca,
do którego chcesz się udać. Przyciśnij łokcie do siebie, zamknij oczy i uważaj
na to, którym rusztem masz wylecieć.
−
Eee… co?
−
Obserwuj mnie.
Ojciec
wszedł w zieloną ścianę ognia i powiedział głośno: „Ulica Pokątna”, po czym zniknął.
Mama podeszła do mnie.
Mama podeszła do mnie.
−
Nie bój się, to nic strasznego. Musisz tylko wyraźnie wypowiedzieć adres!
Weszłam
z trwogą w zielone płomienie. Na szczęście, nie były gorące.
−
Ulica Pokątna! – wyartykułowałam z trudem.
To
było najdziwniejsze uczucie, jakiego kiedykolwiek doznałam. Czułam się jak w
jakiejś pralce pełnej popiołu. Wreszcie wyleciałam na zimną posadzkę, nie bez
ulgi.
−
No widzisz? Wszystko było dobrze!
To
tata stał nade mną, cały w popiele, tak jak ja. Wstałam, otrzepałam się trochę
i ruszyłam za tatą, zastanawiając, czy wszyscy czarodzieje chodzący po tej
ulicy Pokątnej będą tacy brudni i okopceni.
Wyszliśmy
z jakiegoś dziwacznego pubu na skwerek. Tam tata przytknął różdżkę po kolei do
kilku cegieł, a one utworzyły w jakiś sposób wejście na najbardziej niezwykłą
ulicę, jaką kiedykolwiek widziałam. Wstrzymałam oddech z wrażenia.
Roiło
się tu od ludzi w różnych szatach, tiary poruszały się miarowo niczym
kostropate morze obok wystaw, które, jedna po drugiej, przyciągały mój zaintrygowany
wzrok. Czego tu nie było!
−
Chodź, dziś rano wyciągnąłem już trochę pieniędzy z Gringotta, więc nie
zobaczysz goblinów, ale następnym razem zabiorę cię ze sobą – obiecał tata.
−
Tam jest chyba księgarnia… − rzekłam, a głos wciąż mi drżał z podniecenia i
euforii.
Tata
nieco się zmieszał, gdy to powiedziałam, po czym szepnął przepraszająco:
−
Przykro mi, nie mamy za dużo pieniędzy, a książki są drogie… Remus ma komplet,
będziecie skazani na dzielenie się nimi… Musimy kupić to, czym nie możesz się
dzielić…
−
Trudno. Jakoś damy radę! – Wyszczerzyłam zęby, chociaż po cichu liczyłam na
wejście do księgarni i przejrzenie asortymentu w poszukiwaniu ciekawych
pozycji, których nie było w naszej bibliotece. – A więc, kiedy macie zamiar
wysłać mnie do tego ucieleśnienia czarodziejskich snów?
−
Dziś wieczorem. Dumbledore oznajmił mi, że już wszystko gotowe! Będzie ciężko,
ale damy radę, nie?
Przełknęłam
ślinę, czując dziwny skurcz w brzuchu. To pewnie stres przed nową szkołą. Nie dałam
po sobie poznać, że tata nieco mnie zaskoczył tym, że mam tam lecieć dziś, nie chciałam
go martwić.
Kupiliśmy
kociołek, ingrediencje do eliksirów, kilka innych gadżetów, szaty, a na koniec
poszliśmy do Ollivandera. Nareszcie własna różdżka, nie pożyczona!
Najpierw
wytwórca zmierzył rozpiętość ramion i kilka innych odległości.
−
Wreszcie do Hogwartu, co, panno Lupin? − zagadnął wesoło po tym, jak tata
wytłumaczył cel wizyty. – Ale lepiej późno, niż wcale… Różdżka wybiera sama
czarodzieja, miejmy nadzieję, że będziesz zadowolona ze swojej, bo różdżka jest
wyjątkowo ważna. Oj tak.
Musiałam
chwytać bardzo dużo różdżek, a pan Ollivander ciągle nie był
usatysfakcjonowany.
Wreszcie jedna wywołała dziwne uczucie gorąca pod palcami. Z pewnością różdżka mamy tak nie umiała. Ogarnęła mnie czułość – ta różdżka cieszy się na mój widok! To w sumie miłe z jej strony.
Wreszcie jedna wywołała dziwne uczucie gorąca pod palcami. Z pewnością różdżka mamy tak nie umiała. Ogarnęła mnie czułość – ta różdżka cieszy się na mój widok! To w sumie miłe z jej strony.
−
No! – wytwórca także się ucieszył. − To całkiem niezła, szlachetna różdżka.
Piętnaście cali. Drzewo różane. Włos z ogona jednorożca. Znakomita do rzucania
zaklęć obronnych. Proszę o nią dbać!
Ze
wzrastającą czułością i euforią chwyciłam merdającą metaforycznym ogonkiem
różdżkę i schowałam do podanego pudełeczka. Ojciec zapłacił za nią, a ja
przyciskałam ukochany przedmiot do piersi i nie dałam sobie prędko wyperswadować,
żeby schować ją do torby z pozostałymi zakupami.
Na
koniec tata i ja udaliśmy się do zwykłego sklepu z ubraniami w Londynie.
Musieliśmy wcześniej zamienić część kasy na funty. Mimo spędzenia w mugolskim
świecie dziesięciu bitych lat, a w tym czarodziejskim zaledwie kilku tygodni,
poczułam się nieco obco wśród samochodów i wieżowców.
W
jednym ze sklepów wybrałam trochę ciuchów. Od niedawna modny był styl hippisów,
ale mnie się specjalnie nie podobał, wolałam raczej rock. Tata trochę kwękał,
że nie chcę żadnej spódnicy, co według niego było co najmniej dziwne.
Potem
taka sama sytuacja zdarzyła się w obuwniczym.
−
Powinnaś nosić buty na obcasach, jak każda szanująca się czarodziejka!
−
Tatku − zaczęłam z cierpliwością. – Widziałeś buty do szkolnej szaty? To mi
wystarcza! Daj mi chociaż nieco luzu w tych chwilach, w których nie będę jej
nosić…
Pomimo
skwaszonej miny ojca ominęłam półkę z obcasami, później półkę z modnymi koturnami,
by wreszcie zdecydować się jedynie na wygodne baletki, jakieś tenisówki i rockowe
buty z cholewkami.
−
Jestem padnięty! − Tata opadł na krzesło w kuchni po położeniu na dębowym stole
całych zakupów. − Twoja córka nie lubi spódnic, nie chce obcasów. Co z niej za
dziewczyna?
Mama
wytrzeszczyła oczy.
−
To nie tak, preferuję dzwony – burknęłam, mierząc ich niechętnie. – Nie chcę
wyglądać jak Sandra…
−
Mary Ann, musisz wziąć to wszystko na górę, do pokoju. – Mama najwyraźniej nie miała
potrzeby doszukiwać się informacji, kto to była Sandra. − Tam stoi kufer,
zapakuj to wszystko ładnie i zejdź na obiad. Po obiedzie polecisz do nowej
szkoły…
Poszłam
do mojej sypialni i pootwierałam wszystkie paczki po kolei. To było śmieszne
uczucie, jakbym dostała mnóstwo prezentów z jakiejś ważnej okazji. Każdego z
przedmiotów i ubrań musiałam dotknąć, obejrzeć bardzo dokładnie, zanim położyłam
w idealnym porządku w kufrze. Poleciałam z entuzjazmem do łazienki, prawie po
drodze się zabijając na schodach, zabrałam szczoteczkę, szczotkę do włosów i
mydło. Na koniec, z pewną nostalgią, na stercie mugolskich ciuchów złożyłam
moje stare ubranie, z boku wetknęłam glany. To były żywe wspomnienia wydarzeń
ostatnich kilku tygodni, ale też jedyne rzeczy, z wyjątkiem portfela, jakie
ostały mi się po poprzednim życiu.
Wyjęłam
szaty szkolne, położyłam na łóżku i zbiegłam na obiad. W jego trakcie śmialiśmy
się i żartowaliśmy, rodzice trochę opowiadali mi o Hogwarcie, ale nie za dużo,
by nie zepsuć niespodzianki. Nic nie wskazywało na to, by się martwili lub
smucili rychłym pożegnaniem.
Po
posiłku wpadłam znowu do sypialni, by schować piżamę i ubrać się w szkolny
mundurek. Jego elementy miały szary kolor, były wykonane bardzo precyzyjnie, z
dobrych materiałów.
Szata
szkolna składała się z czarnej peleryny, tiary czarownicy, koszuli,
bezrękawnika z wełny, krawatu, spódniczki, rajstop, czarnych butów na,
niestety, lekkim obcasie, który skrzętnie pomógł mi prawie zwichnąć kostkę
chwilę po tym, jak je założyłam. Siedziałam na skraju łóżka, rozmasowując sobie
nogę i klnąc płynnie, a do pokoju weszła mama.
−
Masz wszystko? – zapytała, jak z automatu.
−
Tak, mamo! Te buty są idiotyczne, czuję się jak na szczudłach!
−
Nie przesadzasz trochę? Nie daliby wam za wysokich obcasów, żebyście się wszystkie
pozabijały. Te są dość niskie… Naprawdę masz z tym aż taki problem?
−
Wiesz, mam zerowe doświadczenie, jeśli chodzi o nawet najniższy obcas – warknęłam.
– Nigdy, przenigdy nie nosiłam butów na jakimkolwiek, nawet najbardziej
bezpiecznym…
−
Przyzwyczaisz się, ja noszę o wiele wyższe, niż ty teraz. Masz wszystko?
−
Ten zwrot formułujesz już dziś dziesiąty raz. TAK, MAM WSZYSTKO!
−
Ładnie to tak się złościć? – Mama z dezaprobatą wsparła dłonie na biodrach.
−
Przepraszam… − mruknęłam pod nosem, pesząc się.
−
Dobra, John!
Po
chwili przyszedł tata, a mama rozpaliła w moim kominku.
−
Rozmawiałem przed chwilą z Dumbledorem – odezwał się do mnie ojciec. − Oczekuje
cię w swoim gabinecie, sieć Fiuu została podłączona.
Mama
zaczęła płakać i objęła mnie. Po chwili się ogarnęła i już prawiła mi kazanie:
−
Pamiętaj, nie włócz się nocą po szkole, nie zaczepiaj starszych, w
szczególności Ślizgonów, nie baw się z Irytkiem, nie daj się wkręcić w żadne
zatargi twojego brata, nie łaź za nim, gdy stanie się wilkołakiem, nie słuchaj
Jamesa Pottera i Syriusza Blacka, nie podchodź do Wierzby Bijącej, nie wchodź
do lasu, ubieraj się ciepło, nie jedz podejrzanych świństw, które podetkną ci
Huncwoci…
−
A kto to? – zdziwiłam się, skołowana przetwarzaniem informacji, które właśnie
przewinęły się przez moją łepetynę.
−
Tak, kochanie, najlepiej nie wychodź poza obręb swojego dormitorium! Reo, ona
ma już czternaście lat! A ty do niej mówisz, jakby była niedorozwinięta! −
westchnął tata.
−
Właśnie, mamo, bez kazań, dobra?
−
Kochanie, wyślij nam list przez sowę, Remus ci wszystko wytłumaczy. Trzymaj się
go, ale bez przesady, bo z niego też jest niezłe ziółko! No, chodź do taty!
Ojciec
uścisnął mnie mocno, a potem podał rączkę kufra i cisnął w płomienie trochę
proszku Fiuu.
−
Wejdź i powiedz: „Hogwart. Gabinet dyrektora!”.
Wstąpiłam
po raz drugi tego dnia w zielone płomienie, ciągnąc za sobą kufer. Obróciłam
się ku moim rodzicom i uśmiechnęłam nerwowo. Odwzajemnili, mama przez łzy.
−
Hogwart. Gabinet dyrektora – wymówiłam z czymś, co było mieszanką niepokoju i
uniesienia.
I
ruszyłam z oczekiwaniem na nowe życie w kolejną niezwykłą podróż, obserwując
jedynie zielone światło, oświetlające moje zamknięte powieki…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz