Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

sobota, 15 lipca 2017

50. Osnute ciemnozłotymi smugami

– Iiiiiii, proszę państwa, Black przechwytuje kafla przeciwnika. Pięknie, co za chwyt, ten chłopak ma talent… Tak, teraz podaje go do Lupin, ta robi wspaniały slalom pomiędzy przeciwnikami! Już pędzi do bramek, GREYSON BROŃ! GOOOOL! GOL DLA GRYFOOONÓW! Doprawdy, dziś czerwona drużyna gra rewelacyjnie! Sto dwadzieścia do zera dla Gryfonów, absolutny rekord tego sezonu!
– Dokładnie! – wyszczerzył zębiska do mnie Syriusz, zawieszony na miotle niedaleko. Odwzajemniłam euforię podobnym uśmiechem.
– Wznawiamy grę, Krukoni do boju, jeszcze macie znikome szanse… Kafel w posiadaniu Lupin, podaje do Blacka… Znów Lupin, znów Black… Ona i Black lawirują ostro pomiędzy przeciwnikami, co za lot!…
Ja i Syriusz, śmiejąc się z siebie i głupich, otumanionych Krukonów, lecieliśmy blisko i podawaliśmy sobie co chwilę piłkę. Ogarniała mnie aż zbyt silna euforia, coś takiego, jakby nikt mi nie był w stanie przeszkodzić. Widząc po minie, Syriusz czuł chyba podobnie. Przypominało mi to chwile na jego motorze. Wtedy było tak samo.
– A oto Potter już podlatuje ku bramkom przeciwnika, obserwując bacznie swoich. Lupin już pędzi ku niemu, już podaje mu kafla i… POTTER WBIJA GOLA! Sto trzydzieści do zera dla Gryfonów!
James wydał z siebie radosny odgłos. Przybiłam mu piątkę, gdy tylko mijaliśmy się w locie. Chwilę potem rozległ się gwizdek: nasz szukający złapał znicza.
Przez całą widownię przetoczył się gromki ryk szczęścia, aplauz i gwizdy zagłuszyły wszystko inne. Ja i mijający mnie James, wciąż kurczowo trzymający kafla, padliśmy sobie w objęcia i opadliśmy na zieloną, kwietniową trawę w uścisku. Po chwili cała drużyna zbiła się w jedną masę. Wrzeszczeliśmy, jakby Puchar był już nasz. Gryfoni wygrali druzgocącą liczbą punktów: dwieście osiemdziesiąt do zera, co było prawie niemożliwe. Nie potrafiłam w to wszystko uwierzyć.
Kiedy już nieco ochłonęliśmy, ja, James i Syriusz szybko się ulotniliśmy. Zignorowałam miażdżący wzrok Lukasa i przebłyski jego wściekłych myśli, gdy tylko zobaczył, z kim odchodzę. Gdy cała drużyna radośnie trajkocząc (z wyjątkiem Luke’a) opuściła przebieralnię, nasza trójka usiadła na jej drewnianych schodkach, obserwując z niemym zachwytem zamek.
– Nie no, to było wyczynowe! – ucieszył się James z mojej lewej, nie wytrzymując kilku minut ciszy. Chwilę potem zerwał się z miejsca i począł krążyć przed nami w kółko.
– James, masz robaki? Usiądź choć raz w spokoju! – parsknął Syriusz, siedzący obok mnie po prawej. – Psujesz mi widok zamku!
– Tak swoją drogą, Łapo, to czegoś się nawdychał przed tym meczem? Ty też, Meggie? Normalnie jak was obserwowałem, to mieliście miny, jakby was napoili alkomatem!
– Alkoholem – poprawił go z automatu Syriusz.
– Niech tam będzie. Alkoholem, jakby was napoili alkoholem…
– Dlaczego? – spytałam i uniosłam brwi.
– No patrz… – James wyszczerzył się tak bardzo, że wszystkie zęby mu było widać. – Jak totalne przygłupy. Coś wam się stało? Jesteście dziwnie uradowani, to podejrzane…
Wymieniliśmy z Syriuszem rozbawione spojrzenia. Syriusz bezwiednie kopnął deskę, która pełniła funkcję podłogi, rozmyślając nad czymś.
– No, nareszcie! Czekamy na was już kilkanaście minut na dole! – Remus i Peter wyszli zza drewnianej ściany szatni.
– Mecz był genialny! – zakrzyknął Peter na powitanie. – Szkoda, że tak nie poszło nam ze Ślizgonami.
– No, niestety. Mogliśmy im dokopać, stać nas było na to! – przytaknął Remus, opierając się o drewnianą barierkę niedaleko krążącego Jamesa. Peter usiadł kilka stopni niżej, niż ja z Syriuszem. 
– Tja. Teraz nie panoszyliby się tak! Ten durnowaty Lestrange… – fuknął James, zatrzymując się na chwilę. – Napuszony pacan. Chodzi tylko z nosem wyżej niż czoło i uważa, że jest najlepszy.
– James, nie zaprzeczysz, że jest świetnym graczem! – stwierdziłam.
– No jasne! – Rogaś wyszczerzył zęby. – A ty go musisz bronić, bo ostatnio często rozmawiacie, nieprawdaż? Solidarność w stadzie musi być…
– Daj spokój! – żachnęłam się. – Przecież nikt nie podważy tego faktu! Dzięki temu, że Ślizgoni mają Rabastana w drużynie, są tacy mocni! Sam mi to powiedziałeś, gdy leżałam w szpitalu, pamiętasz?
– Ależ on wcale nie jest taki cudowny! – obruszył się Syriusz, czymś zirytowany. – Jest po prostu bardzo zwinny.
– Mam wrażenie, że z jakiegoś powodu macie do niego pretensję… – mruknęłam i zmarszczyłam brwi.
– Tak, bo ośmiela się z tobą rozmawiać! – burknął James. – To przecież parszywy gnojek!
Zaśmiałam się w głos.
– James, odbiło ci do reszty? To chyba dobrze, że jest dla mnie taki, nie? Ja go lubię, on…
Urwałam, zastanawiając się, co wypadałoby powiedzieć po stwierdzeniu „on”.
– Ah, i tu mamy odpowiedź, na nurtujące nas pytania! – zawołał z teatralnym romantyzmem Remus. – Wielka miłość, ot co, mości panowie!
– Dobrze się czujesz, braciszku? – zadałam retoryczne pytanie, nasączone pogardą. – Źle odczytałeś moje milczenie, dziecinko. Po prostu, dobrze nam się rozmawia…
– Nie, nie wzbraniaj się przed tym namiętnym uczuciem! – Remus aktorskim gestem odgiął głowę w bok, zasłaniając twarz dłonią we wdzięcznej pozie. – Ty czujesz smak prawdziwego uczucia! Bo kiedy tak się dzieje, gdy jeden homo sapiens kocha drugiego homo sapiens, wszystko wkoło pokrywa taka kolorowa…
– Zaraz! – przerwał Peter zdziwionym głosem. – Myślałem, że jak homo kocha homo, to jest coś nie tak…
Remus urwał, James ryknął rubasznym śmiechem, a Syriusz obok mnie burknął, czymś zezłoszczony:
– Peter, ty ćwierćinteligencie z jedną, niedomagającą szarą komórką.
Peter rzucił mu spojrzenie pijaka, któremu ktoś ukradł podłogę spod stóp.
– Eh… – James chrząknął. – Syriusz chciał powiedzieć: “Peter, ty uzdolniony, wartościowy mężczyzno, którego nie ima się żadna wiedza…”! Nie odczytuj tego dosłownie, Pet!
Peter zrobił nieco urażoną minę.
– Syriusz ma zły humorek – dodał James z szyderczym uśmieszkiem.
– To proste, nie zaznał MIŁOOOŚCI! – podjął dramatycznie Remus na nowo.
Syriusz posłał mu tak wymowne spojrzenie, iż wszyscy zrozumieli, że powątpiewa poważnie w istnienie jakiegokolwiek choćby śladu organu myślącego w głowie Luniaczka.
– No, przecież mam rację. Bez miłości człowiek nie może żyć, spytaj mamy – zarechotał znacząco Remus.
– Osobiście uważam, że ważniejsza jest szama – mruknął pod nosem Łapa. 
– Jak mogłeś! Sprowadzać naszego słodkiego Luńka tak gwałtownie na ziemię! – zakrzyknął James dramatycznie. – Każdy potrzebuje miłości, nawet taki kozak jak ty, Łapo! Co prawda, nie zazdroszczę tej ekstremalnie cierpliwej i wyrozumiałej dziewczynie bez rozwiniętego powonienia i narządu słuchu, która zagości w twoim życiu. Kupię jej trumnę na wasz ślub, tak na przyszłość…
– Dzięki, że mnie tak dowartościowujesz. Póki co, szaleją za mną same puste dziuńki… Jak się ich pozbyć? – zapytał retorycznie Łapa.
– To proste: nie myj się – odparł rzeczowym, poważnym tonem Rogaś. – Przez tydzień. Gwarantowane masz, że nawet zaczną uciekać! A jak wytrzymasz dłużej i na skórze pojawi ci się szarawo-brunatna skorupa: bonus! I belfrów masz z głowy! Fajnie, nie? A jak potrzymasz jeszcze trochę, załóżmy, że nie wykorkujesz po drodze, to niewątpliwie intensywny dym, jaki się za tobą pociągnie, wnet zabije uporczywe insekty, w tym Ślizgonów!
– Jakby się ze mnie tak kurzyło, to miałbym chyba nieco zakłóconą widoczność. Ale to dobry pomysł, dzięki! Grunt, to być zdesperowanym… – westchnął Syriusz.
Położyłam dłoń na jego kolanie, pragnąc dodać mu otuchy.
– Hej, uszy do góry! – szepnęłam uspakajająco. – Poza tym, nieco więcej radości z życia. Idzie maj, Łapo!
Posłał mi niemrawy uśmieszek.
A maj przyniósł stres przed egzaminami oraz wysokie temperatury i wspaniały zapach zbliżających się wakacji… Ale zanim egzaminy nastąpiły, uczniowie udali się po raz ostatni w tym roku do Hogsmeade. Większość wolała pozostać w zamku i uczyć się, ale spora ilość skorzystała z możliwości spędzenia soboty we wiosce.
Niezbyt interesował mnie fakt, że za dwa dni mam egzamin z transmutacji. Z czystym sumieniem ja i Lily chwyciłyśmy formularze i zbiegłyśmy na sam dół do Filcha, zbierającego pozwolenia od rodziców.
– Jesteś pewna, że nie chcesz powtórzyć do transmutacji? – spytałam Lily nieco niepewnie.
Pokręciła głową beztrosko.
– Naprawdę, kufel kremowego piwa dobrze nam zrobi, Meg. Nie stresuj się tak, to tylko egzamin… Poza tym, zaraz wrócimy i zdążymy wszystko powtórzyć pięć tysięcy razy!
– Niech ci będzie – mruknęłam, gdy zbiegałyśmy łagodnym zboczem ku drodze do wioski. – Ale nie chcę wysłuchiwać potem twoich utyskiwań, że czegoś nie zdążyłaś, ostrzegam!
– Co najwyżej nie zdążę się porządnie wyspać.
Leniwe, ciepłe południe odznaczało się małym, praktycznie niewielkim ruchem na uliczkach Hogsmeade. Także fakt egzaminów oznaczał mniej ludzi we wiosce. Czułam się doskonale, pomijając fakt nieprzyjemnego bólu głowy spowodowanego wstrętem do słońca, na szczęście w moim przypadku dość niewielkim. 
Za zakrętem przy magicznej aptece przypomniało mi się o eliksirze przeciwko łaknieniu krwi.
– Wstąpimy na chwilę? Muszę coś kupić…
– Może poczekam na zewnątrz? Tam trochę cuchnie… Pogrzeję się na słońcu – mruknęła niewinnie Ruda. Westchnęłam ostentacyjnie i wstąpiłam do środka.
– Tak, kochaneczko? – zapytała dziarsko ekspedientka.
– Chciałabym prosić średniej wielkości porcję eliksiru zwalczającego łaknienie krwi.
Kobieta spojrzała na mnie ostrożnie, po czym sięgnęła do odpowiedniej beczułki, by nalać kilka uncji płynu. Poczułam się dziwnie wyobcowana, ale moją uwagę zaraz odwróciła Lily, która za oknem rozmawiała z Lukasem. Zmarszczyłam brwi. Ciekawe, czego on chce?
Zaledwie wyszłam z apteki, Lukas zwrócił się ku mnie. Posłałam mu niezbyt przychylne spojrzenie, toteż wykrzywił twarz, obrócił się na pięcie i odszedł.
– Ech, znowu ma jakieś zachcianki – wytłumaczyła mi Lily z niepewną miną. – Coś chciał od ciebie.
– No nie, chyba się nigdy nie odczepi! – Przeczesałam czarno-rude loczki palcami ze zniecierpliwieniem. – O co mu chodzi? Czy ja jestem jakaś… no nie wiem, zjawiskowa…
– No wiesz, nie powiedziałabym, żebyś była brzydka… – rzekła wymijająco. –  Poza tym, czego ty chcesz? Nie miej do niego pretensji, tak to już jest na tym świecie. Jedna dziewczyna przykuwa uwagę tego, inna tamtego… Może, jakbyś sobie kogoś znalazła, to by przestał.
Zawiesiła głos sugestywnie, po czym zerknęła na mnie z niewinną minką.
– Jak tam Syriusz?
– Cóż za zgrabna aluzja… – mruknęłam, unosząc ironicznie brew.
– Oj, przestań się boczyć! Po prostu pytam, ostatnio często was razem widuję.
– Lubię go – odparłam i wzruszyłam ramionami. – Ostatnio chyba nawet jakoś bardziej…
Lily wydała z siebie odgłos pomiędzy okrzykiem tryumfu, a błogim westchnięciem.
– Lily! – fuknęłam z wyrzutem i zatrzymałam się, zaplatając ręce na piersiach. – Wykluczone! To nie jest tak, jak myślisz, że jest! To znaczy… Jeżeli już o tym mowa… Tak w ogóle… Syriusz jest tylko… Syriusz ma…
– No już, pozbieraj się z gleby! – zarechotała, rozradowana. – Widzę, że wprawiłam cię w niezły zamęt. To chyba mówi samo za siebie.
– Przestań! Nie ma mowy! Syriusz jest dla mnie…
– No, jaki? Dalej, kotku, nie krępuj się!
Niedaleko nas przystanęli Huncwoci, wszyscy czterej. Rozdziawiłam buzię z zakłopotania. James, Remus i Peter dusili się ze śmiechu, a Syriusz wyszczerzył białe kły, wspierając dłonie na ubranych w skórę biodrach. Chrząknęłam wymownie, zdając sobie sprawę, że od dłuższego czasu nas słuchali.
– No, jeżeli masz mówić o mnie, powiedz mi to prosto w twarz! – zawołał Syriusz ochoczo.
– Mhm, chciałbyś…
– Jakbyś zgadła! Chciałbym usłyszeć, co masz o mnie do powiedzenia.
Zaległa dziwna cisza, w czasie której wpatrywaliśmy się w siebie wyczekująco. Huncwoci i Lily porozrzucali swe spojrzenia po otoczeniu z zakłopotaniem, przynajmniej prawie wszyscy.
– Chciałam ci powiedzieć, Lily, że Syriusz jest dla mnie świetnym przyjacielem. Koniec podniecającej nowiny! – burknęłam przekornie. Huncwoci zgodnie parsknęli śmiechem, poza Syriuszem, który udał zmartwionego, marszcząc brodę w podkówkę.
– Czyli mnie już nie kochasz? – chlipnął teatralnie, a wszystkich to bardzo ucieszyło.
– Jesteś okropny! – warknęłam i obróciłam się na pięcie, czując na policzkach rumieńce wstydu i zakłopotania. Ruszyłam przed siebie, ignorując śmiechy za mną, po czym wpadłam do Trzech Mioteł, by napić się wytęsknionego kremowego piwa i mając nadzieję nieco ochłonąć po tej sytuacji.
Rosmerta zerknęła na mnie ze zdziwieniem, gdy tylko dostrzegła moją zaróżowioną z emocji twarz, ale bez zbędnych pytań podała mi butelkę piwa. Usiadłam sama przy jednym ze stolików, czując zirytowanie.
Wypadło zupełnie inaczej, niż miało, cholera. Syriusza lubiłam, owszem, może nawet za bardzo, ale nie w tym sensie! Nie podobał mi się, oj nie! A przynajmniej tak mi się wydawało.
Potrzasnęłam głową jak pies, który otrzepuje się z wody. Już sama nie wiedziałam, co czarne, a co białe. Łapa jest wyjątkowy, to nie pozostawia żadnych wątpliwości. Czyżby jednak miał być kimś więcej, niż wyjątkowym Łapą? Przecież to nonsens, nigdy tak na niego nie patrzyłam. Zawsze był po prostu… Syriuszem. Czasem wnerwiającym, czasem milusim, czasem zwyczajnie syriuszowatym. Co prawda, od pewnego czasu coś jakby się zmieniło, coś nieokreślonego, podskórnego. Lecz to nie musiało oznaczać od razu nie wiadomo czego. Może to po prostu swego rodzaju dojrzewanie relacji?
– Wszystko to bzdury! – syknęłam do siebie.
– Co: bzdury? – usłyszałam pretensjonalny głos nade mną.
Rabastan Lestrange zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem. W ręku trzymał chyba Ognistą Whisky.
– Nic, nic! – zaśmiałam się z zakłopotaniem. – Mam na myśli instytucję egzaminów! Eee…
– Hmm, racja! – Postawił kufel naprzeciw mnie i usiadł.
– Gdyby nie egzaminy, mielibyśmy masę wolnego… – dokończyłam ostrożnie, gadając od rzeczy.
– Zgadzam się z tobą w stu procentach! – oznajmił nieco wyniośle, gładząc swój niedbały zarost. – Przez owutemy nie mam nawet kiedy polatać na miotle, a przecież one mi się nie przydadzą na nic!
– Nie? – zdziwiłam się. Posłał mi badawcze spojrzenie.
– No, zależy, gdzie trafię – rzekł wymijająco. – Poza tym, jestem tak bogaty, że nie muszę pracować.
– No tak, racja. Ja muszę pracować… Ale mnie to nie przeraża! – dodałam szybko, widząc jego pytający wzrok. Upił trochę whisky, wpatrując się w brudne okno. Przypominał mi teraz młodszą, choć nie tak przystojną, kopię Patricka Wildera, naszego zeszłorocznego nauczyciela obrony. Wpatrzyłam się bezwiednie w jego półprofil, nie dostrzegając, że zerknął na mnie. Przejechał smukłą dłonią po długich, ciemnych włosach, uśmiechając się do mnie.
– Co? – zagadnął.
– Nic – speszyłam się, karcąc w duchu za takie nieostrożne gapienie się. Wyczułam bijące od niego pozytywne rozbawienie i jakiś spokój. Coś go musiało odprężyć. Zapewne whisky.
– Długo przyjaźnisz się z Severusem? – zagadnął.
– Już ze dwa lata – odparłam, wzruszając ramionami. – A co?
– Zawsze bardzo pozytywnie cię opisywał, byłem ciekaw, czy miał rację. Tamtą szl… mugolkę… także. Tak samo Gregor. – Znów upił whisky, wlepiając we mnie swój badawczy wzrok.
– Na pewno Gregor coś sobie ubzdurał – pospieszyłam z wyjaśnieniem.
– Wątpię. Ale to bardzo dziwne. Wiesz, Gregor nie jest zbyt, hmm… no, żadna dziewczyna jeszcze nie zaprzątała jego myśli. Po prostu próbuję to rozgryźć. Próbuję ciebie rozgryźć.
Zerknął na mnie w bardzo dziwny sposób. Poczułam się niezręcznie i odwróciłam wzrok.
– Pomagałam mu w szpitalu, opiekowałam się nim. To wszystko, nic więcej – rzekłam cicho.
– No widzisz i tu masz odpowiedź! – Rabastan uśmiechnął się nonszalancko. – Czy wyobrażasz sobie, żeby on opiekował się, tak dla przykładu, Gryfonem? To go właśnie zafascynowało.
Uniosłam brwi, przenosząc wzrok z powrotem na niego. Rabastan przyglądał mi się chwilę z badawczym zaintrygowaniem, po czym wypalił:
– Jak tam umiejętności wampira? Masz jakieś?
– No… – Nie spodobał mi się niedbały ton, jakiego użył. – Na przykład myśli, słyszę jakieś przebłyski…
– Tylko przebłyski? Kontrolujesz to?
– Niespecjalnie, ja…
– Och, to doskonale. Nie chciałbym, żebyś wysłyszała moje myśli, kiedy jesteśmy razem.
Puścił mi bardzo poufałe oko, jednym haustem dokończył whisky, po czym rzucił:
– Na razie, Meggie!
Obserwowałam ze zdziwieniem jego smukłą sylwetkę, spowitą w raczej mroczny ubiór, dopóki nie wyszedł z pubu.
Nazwał mnie Meggie, pomyślałam z lekkim zaskoczeniem jednocześnie. Tak, jak mogli mnie nazywać tylko Lily, Remus i James. Co jeszcze dziwniejsze, nie zdenerwowało mnie to ani trochę.
Na zewnątrz poraziło mnie słońce i z cichym jękiem, posyłając tęskne myśli ku ciemnemu wnętrzu Trzech Mioteł, swe kroki skierowałam ku błoniom Hogwartu.
– Meg! – Z Miodowego Królestwa wypadła właśnie Lily, machając mi. Posłałam jej spojrzenie ciężko obrażonej sytuacją z Huncwotami i dalej szłam w swoją stronę. Trochę mnie goniła, dopóki zza węgła jednego z domów nie wynurzył się Severus z Nottem i Rabastanem. Wyglądali, jakby o czymś zawzięcie przed chwilą dyskutowali. Posłałam im zdziwione, ostrożne spojrzenie. Severus uśmiechnął się z zakłopotaniem, Rabastan podobnie, natomiast Nott coś warknął i odszedł w kierunku wioski. Wpatrzyli się w niego z niepokojem.
– Meg, idziesz do szkoły? – zagadnął Severus, gdy już otrząsnął się z letargu.
– Tak, miałam zamiar się pouczyć do transmutacji…
– Świetnie, pouczymy się razem. Chyba, że Lily…
– Nie, możemy pouczyć się razem! – ucieszyłam się. – Chodź!
– Idziesz, Rabastan? Może pouczysz się z nami do swoich owutemów? – zagadnął mój przyjaciel na odchodnym. Ślizgon jedynie kiwnął głową i razem, w trójkę, udaliśmy się do zamku, by spędzić wspólnie resztkę soboty na nauce. Odwróciłam się na odchodnym, by zaobserwować, gdzie udała się Lily. Jak się okazało, wciąż sterczała na ulicy, wpatrzona we mnie z bardzo zaniepokojoną, poważną miną.
Niedziela także nie zapowiadała się lepiej, już po śniadaniu ja i Severus ściągaliśmy ze wszystkich możliwych miejsc księgi z dziedziny transmutacji i zaklęć. Głowa bardzo mnie bolała, ale wolałam się nie skarżyć. Wiedziałam, że niewiele pozostało do końca. Severus chyba czuł podobnie. Razem wertowaliśmy woluminy w poszukiwaniu wiedzy, rozkoszując się myślą, że do końca pozostał jedynie ostatni ciężki tydzień.
– Mary Ann, czujesz? To ostatnie egzaminy w Hogwarcie! Więcej już nie będzie, tylko owutemy… – Severus sięgnął po księgę zaklęć i przewertował ją jeszcze raz od końca. Robił to po raz kolejny w ciągu pięciu godzin, które upłynęły od śniadania.   
– Taa… Szybko zleciało – westchnęłam.
Naraz obróciliśmy głowy w kierunku korytarza, skąd dochodziły podejrzane odgłosy. Wymieniliśmy zaniepokojone spojrzenia.
– Dobra, pójdę zerknąć, o co chodzi – mruknęłam i podeszłam szybkim krokiem pod same drzwi biblioteki.
Na korytarzu zgromadził się mały tłum uczniów, obserwujący jakąś scenę z podnieceniem. W większości byli to Gryfoni, którzy krzyczeli coś, nieźle się przy tym bawiąc.
– Przepraszam, przepraszam… – Przepchnęłam się przez tłum gapiów, by dotrzeć do centrum sprawy, zaciekawiona, co się dzieje.
Rabastan Lestrange leżał na ziemi krzyżem, z ust wypłynęło trochę krwi. Nad nim, w optymalnej odległości stał Syriusz Black, celował weń różdżką i uśmiechał się mściwie. Pod ścianą dostrzegłam Jamesa i Petera, zaśmiewających się ze Ślizgona do rozpuku.
– Lestrange, jużeś się chyba należał – warknął Łapa i uniósł różdżkę.
– Stop.
Złapałam go za nadgarstek w ostatnim momencie. Jego pytający wzrok omiótł moją twarz.
– Zostaw go – poprosiłam.
Syriuszowi stężała twarz.
– Ale przecież to gnój! – Zerknął na Rabastana z obrzydzeniem.
– Ale go zostaw – nacisnęłam.
– Daj spokój, to Ślizgon! – Lekko oswobodził dłoń z mojego uścisku i z jego różdżki wystrzelił niebieski promień. Chybił, obok ofiary w podłodze pojawiło się płytkie wgłębienie.
– Syriuszu, PROSZĘ! – rzekłam natarczywie. Syriusz cmoknął ze zniecierpliwieniem i przybrał zblazowaną pozę. Wsparł ręce na biodrach.
– Radziłbym ci nie litować się nad takimi zgniłymi…
– On NIE JEST taki, rozumiesz? – zapytałam, czując wzbierającą złość.
Syriusz uśmiechnął się złośliwie.
– Och, jeżeli uraziłem twoje uczucia… – Skłonił się teatralnie. – Z góry wybacz.
Zmarszczyłam się ze złością.
– Jego przeproś! – Wskazałam na Rabastana. Syriusz wydał jęk obrzydzenia.
– Chyba najpierw zdechnę… Nie rozmawiam ze śmieciami.
– Jesteś tak przekonany o własnej nadzwyczajnej wartości, że mnie mdli! – warknęłam. – Zawsze tak było.
Black spojrzał na mnie wrogo.
– Powinieneś mieć lepsze rozeznanie w rzeczywistości. – Zmierzyłam go od stóp do głów pogardliwym spojrzeniem.
– Tak, a w czym niby?
– Jest wiele takich rzeczy.
– Proszę bardzo, chętnie posłucham!
– Wolałabym, zamiast mówić o tobie, usłyszeć, dlaczego sławetny, boski Syriusz Black raczył zaatakować, jak mniemam, bezbronnego chłopaka.
– Nie muszę ci się tłumaczyć! – warknął.
– Och, no tak! – odparłam z ironią. – Zapomniałam, że doskonały pan Black nie życzy sobie, by zwykli śmiertelnicy zgłębiali sekrety jego świątobliwej główki!
– Ale jesteś miła! – rzekł zjadliwie. – Po prostu, może miałem powód! Nic ci do tego!
– Wiesz co? Nie pogrążaj się…
– No nie! – Zaśmiał się jak wariat. – Nie wierzę własnym uszom! Czy ty zdajesz sobie sprawę, dziecinko…
– Nie mów tak do mnie – warknęłam ostrzegawczo.
– Mówię, jak mi się podoba, dziecinko!
– NIE MÓW TAK DO MNIE!
– Opanuj się trochę! – krzyknął ze złością. – I lepiej idź się pouczyć, z pewnością to pożyteczne, kotku…
Wymierzył w Rabastana Zaklęcie Swobodnego Zwisu.
– BLACK! – Opuścił różdżkę, gdy dostrzegł koniec mojej przy swym lewym policzku.
– Zgłupiałaś do reszty?! – wrzasnął, zaskoczony.
– NATYCHMIAST go wypuścisz!
– No no, tylko mi nie mów, co mam robić!
– Proszę, jakie to typowe! – Zaśmiałam się z sarkazmem. – O co ci chodzi? Wściekasz się na niego, bo… bo ze mną rozmawiał? Bo spędzam z nim czas?!
Blackowi twarz poczerwieniała z wściekłości.
– O czym ty bredzisz?! – Dostrzegłam w jego oczach jakiś strach. Roześmiałam się ze złośliwym, tryumfem.
– Hmm, jakie to oczywiste. Rabastan to konkurencja dla szacownego panicza Blacka.
– Ja… może mam coś… Jesteś nienormalna…!
– To ty jesteś nienormalny! Atakujesz go bezpodstawnie!
– Oczywiście, teraz panna Lupin postanowiła wspaniałomyślnie wszystkich nawracać na słuszną drogę miłości i pokoju… Weź już się zamknij, dobra? Nie mam ochoty słuchać twych prawych morałów!
– Ty jesteś jakimś totalnym idiotą! – zawołałam z niedowierzaniem. – Gadam z imbecylem!
– Przestań! – ryknął. – Po prostu się zamknij, dobra?!
– Nie mów tak do mnie, Black!
– MOGĘ MÓWIĆ, CO CHCĘ, DZIECKO!
– POWTÓRZ TO, KRETYNIE! SPRÓBUJ POWIEDZIEĆ TAK JESZCZE RAZ, A…
– A CO? – Ryknął śmiechem. Był tak wściekły, że aż się chwiał. – NIC MI NIE ZROBISZ, DZIECKO! MAM GŁĘBOKO GDZIEŚ TWOJE ZAKICHANE GROŹBY!
– UWAŻAJ, BO ZARAZ PRZEGNIESZ! – Miałam ochotę rozerwać go na strzępy. Z różdżki wystrzeliły czerwone iskry.
– I CO Z TEGO?! NIE ROZŚMIESZAJ MNIE, KOTKU! – Łzy wściekłości zwilżyły jego oczy. 
– ACULEUS!
Fioletowy promień ugodził go prosto w policzek. Black zawył i złapał się za twarz. Zacisnęłam mocno dłoń na mojej różdżce.
Przez tłum gapiących się na scenę uczniów przebiegały szmery. Nie patrzyłam w tamtą stronę.
Black wyprostował się i odjął rękę od buzi. Na policzku miał wyraźną, czerwoną pręgę po Zaklęciu Żądlącym. Byłam tak wściekła, że miałam ochotę jeszcze wydłubać mu oko róźdźką. Nogi trzęsły się pode mną z furii. Waza, stojąca nieopodal, poszła w drobny mak.
Black wpatrywał się we mnie agresywnie i z niedowierzaniem. Był siny na twarzy od złości i upokorzenia, jego zaszklone łzami wściekłości oczy z dziką furią mnie obserwowały.
– Nienawidzę cię! – wycedziłam z goryczą – Nienawidzę!
– Z ust mi to wyjęłaś! – warknął szeptem.
– Przepuśćcie mnie, no! Black, Lupin! Co to ma znaczyć?! – Castor Black przepruł się przez tłum szepczących uczniaków. – Aha, wdajemy się w pojedynki na środku korytarza? Lestrange, a co tobie?
Pochylił się nad Rabastanem. Skorzystałam ze sposobności i przeniosłam wzrok z powrotem na Blacka.
– Nie odezwę się do ciebie do końca życia! – warknęłam.
Black mierzył mnie nienawistnym spojrzeniem.
– Są na to sposoby… – mruknął złowrogo po chwili. Zmarszczyłam się gniewnie, bo nie zrozumiałam tego debila ani trochę. Uśmiechnął się tylko z przerażającym, morderczym tryumfem i po prostu odszedł, łapiąc się za policzek. Obserwowałam chwilę jego plecy i trawiłam gwałtowną nienawiść, jaka opanowała moje serce.
Zacisnęłam mocno różdżkę w dłoni, prawie ją miażdżąc. Jego ostatnie słowa wydały mi się przez chwilę dziwnie złowrogie, jednakże szybko wróciła mi jedynie wściekłość i oślepiająca nienawiść do Blacka. Ta jego paskudna wyższość nad innymi, przekonanie o nieskazitelności… On nigdy się nie zmieni, choćby nie wiadomo co. Czułam, może pod wpływem emocji, a może po prostu, że to koniec przyjaźni. Nie miałam najmniejszej ochoty więcej z nim rozmawiać. Ile już razy przysporzył mi takich scen, ile razu uruchomił we mnie tą dziwną, zwykle uśpioną furię? Był jedyną osobą, która w jakiś sposób mogła tak łatwo doprowadzić do jej uwolnienia. Nie, lepiej się do niego nawet nie zbliżać. Kretyn.
– Black, wracaj tu! – zagrzmiał za mną profesor. – Rozejść się. ROZEJŚC SIĘ, mówię do was, idioci, no!… Syriuszu… – Uśmiechnął się z lubością, gdy ten stanął przed nim, wlepiając w niego zbuntowane spojrzenie. – Czy ty zdajesz sobie sprawę, że za bójki na korytarzu grozi szlaban?
– A za coś nie grozi? – brzmiała przekorna odpowiedź.
– Zamknij się, baranie, i słuchaj, co mówię. Masz SZLABAN, złotko.
– A to niespodzianka…
– Lupin, ty zresztą też. RAZEM, zrozumiano? – No pięknie, już lepiej nie mógł wymyśleć…
Zaczęliśmy gwałtownie protestować.
– Cisza. Bez dyskusji. Razem stawicie się na niego po swych egzaminach, na początku czerwca. Jeszcze ustalę termin. Miłego dnia! – Uśmiechnął się zjadliwie i odszedł.
Minęłam Blacka z furią i wpadłam do biblioteki, do Severusa.
– Co jest? – zdziwił się.
– Black jest – wycedziłam jedynie.
– Który? – zapytał niewinnie.
Pokrótce streściłam mu przebieg kłótni.
– Już ci dawno mówiłem, że to kretyn. Powinnaś trzymać się od niego z daleka. – Wzruszył ramionami i odłożył notatki na temat zaklęć niewerbalnych na bok. 
Nie odpowiedziałam, sięgając po nie. Ręce wciąż się trzęsły.
Następnego dnia po śniadaniu wszyscy uczniowie szóstej klasy (w tym Lily i Remus), którzy zdawali historię magii, udali się do sali lekcyjnej. Reszta wróciła do dormitorium, powtarzać do transmutacji, egzaminu datowanego na popołudnie.
Wciąż wytrącona z równowagi wczorajszą kłótnią samotnie weszłam do pokoju przez dziurę w portrecie, jak na złość wpadając natychmiast na trójkę Huncwotów: skonsternowanego Jamesa, otępiałego Petera i zblazowanego Blacka, który jednak błyskawicznie zrobił wściekłą minę na mój widok.
– Hej, Meggie! – zakrzyknął za mną James. – My chcielibyśmy pogadać…
Obróciłam się ku niemu z politowaniem.
– A konkretnie w jakiej sprawie? – Uniosłam brew wyczekująco.
– Eyuhm… – wydukał jedynie James, zerkając z ukosa na niewzruszonego Blacka. Wszystko wydało mi się jasne, James po prostu chciał nas pogodzić. Ta konkluzja była oczywista.
– Daruj sobie, Rogaś! – Uśmiechnęłam się zjadliwie i pokręciłam głową przecząco. Black łypnął na mnie spode łba.
– Nie wtrącaj się, James! – warknął po chwili. – Nie prosiłem cię o to!
– Ależ wy jesteście nienormalni! – James złapał się za głowę. – Przecież tak się lubicie! Nie psujcie tego, co budowaliście od kilku miesięcy! I to o taką pierdołę, nie wierzę! Dwa uparte osły! Syriuszu, przeproś Meggie, no…
– Z hipogryfa żeś zleciał?! – obruszył się Black. – Nie będę nikogo przepraszał!
– Łudziłeś się jeszcze, James? – warknęłam. – Niektórym po prostu woda sodowa uderzyła do głowy i nie potrafią przyznać, że nie są nieskazitelni, jak się powszechnie przyjęło…
– Woda sodowa?… – zapytał James, marszcząc brwi. – Nieważne… Syriuszu! Przeproś ją, zanim będzie za późno! – Posłał mu ostrzegawcze spojrzenie.
– Na co? Myślisz, że mi zależy? Nie będę przepraszał kogoś, kogo nie znoszę!
Tym razem to ja się zaśmiałam.
– Wiesz co, James? Mamy dziś egzamin z transmutacji, więc pozwól, że sobie pójdę, zamiast tracić czas na niedojrzałych idiotów.
– Meg! – James zawołał za mną ostrzegawczo, ale nawet się nie odwróciłam.
W dormitorium usiadłam skrzyżnie na posłaniu, z księgą od transmutacji na kolanach, starając się skupić umysł na powtarzaniu. Wściekłe oczy Blacka obijały się o ścianki mojego mózgu i za nic nie mogłam się ich pozbyć. Nie potrafiłam wymazać z pamięci tego wspomnienia. James miał rację: wczoraj bezpowrotnie runęło coś, co budowaliśmy od wakacji. Ale może i dobrze, przekonałam się, że nie można ufać Blackowi, iż trzeba go omijać szerokim łukiem.
Westchnęłam z irytacją, stwierdzając, że już się niczego nie nauczę, odrzuciłam książkę i rzuciłam się do tyłu na plecy, zakładając dłonie za głowę. Wlepiłam zirytowany wzrok w baldachim.
Ale ten moment w lesie…
Szybko się zerwałam, by uwolnić się od tego wspomnienia, wściekła na Blacka i samą siebie.
– O, Meg! – Lily po pewnym czasie wkroczyła do dormitorium. – Co się dzieje? Jesteś jakaś rozsierdzona…
– O tę awanturę z wczoraj! – warknęłam i osunęłam się po kolumience łóżka na podłogę. Lily podeszła, po czym usiadła obok, obejmując mnie ramieniem. – Poza tym, denerwuję się egzaminem…
– Nie przejmuj się tym tak! Wkrótce z pewnością się pogodzicie i nie będzie sprawy!
– Taa. I mówi mi to osoba, która nie odzywa się do przyjaciela od roku… Pocieszające.
Lily spełzł uśmiech z twarzy. 
– Zresztą, kto mówił, że chcę się z nim pogodzić? – ciągnęłam. – Irytuje mnie jedynie fakt, że nie potrafię się skupić na nauce przez tę złość!
– Może cię przepytam? Wysilisz nieco mózgownicę, zapomnisz o Syriuszu…
– Nawet nie wymawiaj jego imienia! – ofuknęłam ją. – Od dziś jest tabu.
– Od dziś jest na cenzurze – parsknęła Lily.
– Ehe, najlepiej by było, gdyby go całego ocenzurowali, szczególnie mordę.
Na szczęście egzaminy i adrenalina kazały mi się skupić na moich owutemowych przedmiotach, nie na Blacku. Po transmutacji przyszedł wtorek i zaklęcia z wróżbiarstwem. Następnie eliksiry oraz zielarstwo, na które nie musiałam iść. Za to Lily owszem, toteż to popołudnie spędziłyśmy na zewnątrz, gdy tylko zakończyła egzamin.
– Wiesz, tak dawno nie rozmawiałyśmy… – Lily uwiesiła się mojego ramienia z czułością, po czym z wolna ruszyłyśmy ku jezioru. Majowy, wieczorny powiew wiatru przyniósł zapachy lata. Słońce nisko zawisło nad horyzontem, oświetlając płynnym złotem całe błonia i wydłużając cienie. Na wschodzie, naprzeciw zachodzącego słońca, zawisły ciężkie, granatowe chmury, nieomalże czarne, tworząc ze złocistym światłem niesamowity kontrast.
– Będzie burza – westchnęła Lily. – Pierwsza burza tego roku.
Przytaknęłam do siebie z wolna.
Zajęłyśmy zazwyczaj obsadzone Huncwotami tereny pod dębem i oparłyśmy plecy o ciepłą korę, w milczeniu obserwując ciemniejące na wschodzie niebo.
– I co? Zapomniałaś już o Syr… eee, twoim problemie?
– Zapomniałam, w zasadzie – burknęłam. – Dzięki za przypomnienie, Lily.
– Aha. Przepraszam! Ja po prostu martwię się, i… – Lily spłonęła lekkim rumieńcem wstydu.
– Martwisz? – zdziwiłam się. – Czym?
– Nie wiem, czy mogę ci powiedzieć… To tajemnica. I proszę, nie czytaj w moich myślach!
– Tajemnica? Nie martw się, nawet nie umiem porządnie czytać w myślach. Bezużyteczny ten wampiryzm.
– Tak, moja i Syriusza – Lily ostentacyjnie zignorowała uwagę o wampiryzmie. Zresztą, od początku starała się to robić. – Powiedział mi to, gdy się rozstaliśmy. Prosił, bym nikomu nie mówiła.
Westchnęłam z rezygnacją.
– Obiecaj mi, że gdy on cię przeprosi, przyjmiesz to! – wypaliła nagle, pesząc się.
– Cóż, na przeprosiny się raczej nie zapowiada w najbliższym czasie. On jest wyjątkowo pewny siebie… – mruknęłam, nawijając trawę na palec.
– Ale bardzo chciałby dojść z tobą do porozumienia!
– Nie zauważyłam. Lily, możemy zmienić temat? Ty naprawdę tak lubisz to wałkować? Jak dla mnie wszystko w tym temacie jest już jasne i uważam go za zamknięty. – Lily przymknęła się, spuszczając głowę w dół.
– Może i masz rację… Też nie lubię rozmawiać o takich rzeczach – przyznała z lekką ulgą.
Głośno zaburczało jej w brzuchu. Roześmiałam się razem z nią, czując dziwny spokój.
– Chyba zrobiłam się głodna. Idziemy na kolację? Chętnie bym się też zdrzemnęła…
Wydałam z siebie odgłos, który natychmiast zakomunikował Lily, że na dworze jest zbyt pięknie, by iść do dusznej Wielkiej Sali w tak przyziemnych celach. Westchnęła.
– Dobra, wygrałaś! Przyniosę nam tosty, chcesz? – zaoferowała.
– Świetnie! – ucieszyłam się. – Dla mnie możesz dostarczyć z sześć, zgoda? Oraz dwie babeczki.
– Nie za mało? Może jeszcze szampana pani dostarczyć? – sarknęła.
– Szczerze mówiąc, wolałabym kremowe piwo.
– Przyniosę plebejski sok dyniowy. A ty jutro dostarczysz mi śniadanie do łóżka, kiedy będę zajęta marzeniem o różnych miłych sytuacjach! – obwieściła prostodusznie, wymierzając mi cios w bok, po czym pobiegła w kierunku zamku.
Z zadowoleniem wyciągnęłam się na chłodnej trawie. Niestety, nie dane mi było długo smakować samotności i milczenia, bowiem wkrótce po odejściu Lily ktoś usadowił się obok mnie, opierając plecy o korę, jak ja wcześniej.
– Lubisz samotność – było to bardziej stwierdzenie, ale Rabastan uniósł brwi, jakby oczekująco.
– Tak – przytaknęłam po krótkim czasie, unosząc się z ziemi do pozycji siedzącej. – Tak, jak ty.
– Masz rację. Wolę siedzieć sam.
– Zapewne więc ci przeszkadzam, nie? – zapytałam go. Gwałtownie pokręcił głową.
– Nie, twoje towarzystwo mnie odpręża.
Posłałam mu zdumione spojrzenie. Po chwili moje wargi rozciągnęły się w odwzajemnionym uśmiechu porozumienia.
Stwierdziłam w duszy, że Rabastan patrzy zbyt intensywnie.
– Tylko tak mówisz. – Odwróciłam wzrok, zirytowana tym dziwacznym spostrzeżeniem. – Bo tak wypada, prawda? Jestem chyba wyjątkowo irytująca. Ze wszystkimi się ostatnio kłócę.
Miałam tu na myśli oczywiście Blacka, ale nie sprecyzowałam tego. 
– Cóż. – Chrząknął znacząco, także spuszczając wzrok na kolana. Zerknęłam na niego z ukosa z zaintrygowaniem. – Nie zgodziłbym się z tobą. Zupełnie. Ja tak sobie pomyślałem…
Znów przeniósł na mnie nieco wytworne, aroganckie spojrzenie, które już miał w genach.
– Moglibyśmy być razem. Jako para.
Żołądek podjechał mi pod samo gardło, potem opadł z wolna, jak w szalonej, pijanej windzie. Rozchyliłam jedynie usta.
Lestrange przeczesał swe czarne, długie do ramion włosy ze zdenerwowaniem.
– Przecież ty już odchodzisz z Hogwartu, no nie? – zdziwiłam się.
– Nie robi mi to różnicy. Związki na odległość też mają sens. A potem, jak skończysz szkołę… – urwał swą myśl, zawieszając głos wymownie. – To się zobaczy.
– Ale… Przecież to…! Ja jestem Gryfonką, ty Ślizgonem…
– No i co z tego? – Wzruszył ramionami, uśmiechając się do mnie tajemniczo. Parsknęłam i pokręciłam głową z rozbawieniem, czując silny rumieniec na całej twarzy.
– Znamy się ledwo miesiąc…
– To dostatecznie długo, by stwierdzić, że tego chcę.
Wyczekujący wzrok wwiercał się w moje zakłopotane oczy. Zamyśliłam się, jednak odpowiedź sama wepchała się na usta i już po chwili mruknęłam delikatnie:
– No dobra.
Rabastan obserwował mnie z tajemniczym uśmiechem jeszcze długo, jakby próbując coś odgadnąć. Po jakimś czasie przysunął się bliżej i objął, najpierw jedną ręką, przyciągnąwszy mnie najbliżej, jak tylko umiał. Zanim się obejrzałam, trzymał mnie mocno w objęciach, przytulając całym sobą. Serce dziko łomotało, próbując wyskoczyć z piersi, narastał jakiś nieznany spokój i szczęście. Nie mogłam się ruszyć z szoku. Pozostawało jedynie obserwować nieprzytomnie błonia znad ramienia Rabastana, w które to ramię się wtuliłam. Osnute ciemnozłotymi smugami, nigdy wcześniej nie były tak piękne jak w tej chwili.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz