–
Iiiiiii, proszę państwa, Black przechwytuje kafla przeciwnika. Pięknie, co za
chwyt, ten chłopak ma talent… Tak, teraz podaje go do Lupin, ta robi wspaniały
slalom pomiędzy przeciwnikami! Już pędzi do bramek, GREYSON BROŃ! GOOOOL! GOL
DLA GRYFOOONÓW! Doprawdy, dziś czerwona drużyna gra rewelacyjnie! Sto
dwadzieścia do zera dla Gryfonów, absolutny rekord tego sezonu!
–
Dokładnie! – wyszczerzył zębiska do mnie Syriusz, zawieszony na miotle
niedaleko. Odwzajemniłam euforię podobnym uśmiechem.
–
Wznawiamy grę, Krukoni do boju, jeszcze macie znikome szanse… Kafel w
posiadaniu Lupin, podaje do Blacka… Znów Lupin, znów Black… Ona i Black
lawirują ostro pomiędzy przeciwnikami, co za lot!…
Ja
i Syriusz, śmiejąc się z siebie i głupich, otumanionych Krukonów, lecieliśmy
blisko i podawaliśmy sobie co chwilę piłkę. Ogarniała mnie aż zbyt silna euforia,
coś takiego, jakby nikt mi nie był w stanie przeszkodzić. Widząc po minie,
Syriusz czuł chyba podobnie. Przypominało mi to chwile na jego motorze. Wtedy
było tak samo.
–
A oto Potter już podlatuje ku bramkom przeciwnika, obserwując bacznie swoich.
Lupin już pędzi ku niemu, już podaje mu kafla i… POTTER WBIJA GOLA! Sto
trzydzieści do zera dla Gryfonów!
James
wydał z siebie radosny odgłos. Przybiłam mu piątkę, gdy tylko mijaliśmy się w
locie. Chwilę potem rozległ się gwizdek: nasz szukający złapał znicza.
Przez
całą widownię przetoczył się gromki ryk szczęścia, aplauz i gwizdy zagłuszyły
wszystko inne. Ja i mijający mnie James, wciąż kurczowo trzymający kafla,
padliśmy sobie w objęcia i opadliśmy na zieloną, kwietniową trawę w uścisku. Po
chwili cała drużyna zbiła się w jedną masę. Wrzeszczeliśmy, jakby Puchar był
już nasz. Gryfoni wygrali druzgocącą liczbą punktów: dwieście osiemdziesiąt do
zera, co było prawie niemożliwe. Nie potrafiłam w to wszystko uwierzyć.
Kiedy
już nieco ochłonęliśmy, ja, James i Syriusz szybko się ulotniliśmy.
Zignorowałam miażdżący wzrok Lukasa i przebłyski jego wściekłych myśli, gdy
tylko zobaczył, z kim odchodzę. Gdy cała drużyna radośnie trajkocząc (z wyjątkiem
Luke’a) opuściła przebieralnię, nasza trójka usiadła na jej drewnianych
schodkach, obserwując z niemym zachwytem zamek.
–
Nie no, to było wyczynowe! – ucieszył się James z mojej lewej, nie wytrzymując
kilku minut ciszy. Chwilę potem zerwał się z miejsca i począł krążyć przed nami
w kółko.
–
James, masz robaki? Usiądź choć raz w spokoju! – parsknął Syriusz, siedzący
obok mnie po prawej. – Psujesz mi widok zamku!
–
Tak swoją drogą, Łapo, to czegoś się nawdychał przed tym meczem? Ty też,
Meggie? Normalnie jak was obserwowałem, to mieliście miny, jakby was napoili
alkomatem!
–
Alkoholem – poprawił go z automatu Syriusz.
–
Niech tam będzie. Alkoholem, jakby was napoili alkoholem…
–
Dlaczego? – spytałam i uniosłam brwi.
–
No patrz… – James wyszczerzył się tak bardzo, że wszystkie zęby mu było widać. –
Jak totalne przygłupy. Coś wam się stało? Jesteście dziwnie uradowani, to
podejrzane…
Wymieniliśmy
z Syriuszem rozbawione spojrzenia. Syriusz bezwiednie kopnął deskę, która
pełniła funkcję podłogi, rozmyślając nad czymś.
–
No, nareszcie! Czekamy na was już kilkanaście minut na dole! – Remus i Peter
wyszli zza drewnianej ściany szatni.
–
Mecz był genialny! – zakrzyknął Peter na powitanie. – Szkoda, że tak nie poszło
nam ze Ślizgonami.
–
No, niestety. Mogliśmy im dokopać, stać nas było na to! – przytaknął Remus,
opierając się o drewnianą barierkę niedaleko krążącego Jamesa. Peter usiadł
kilka stopni niżej, niż ja z Syriuszem.
–
Tja. Teraz nie panoszyliby się tak! Ten durnowaty Lestrange… – fuknął James,
zatrzymując się na chwilę. – Napuszony pacan. Chodzi tylko z nosem wyżej niż
czoło i uważa, że jest najlepszy.
–
James, nie zaprzeczysz, że jest świetnym graczem! – stwierdziłam.
–
No jasne! – Rogaś wyszczerzył zęby. – A ty go musisz bronić, bo ostatnio często
rozmawiacie, nieprawdaż? Solidarność w stadzie musi być…
–
Daj spokój! – żachnęłam się. – Przecież nikt nie podważy tego faktu! Dzięki
temu, że Ślizgoni mają Rabastana w drużynie, są tacy mocni! Sam mi to
powiedziałeś, gdy leżałam w szpitalu, pamiętasz?
–
Ależ on wcale nie jest taki cudowny! – obruszył się Syriusz, czymś zirytowany.
– Jest po prostu bardzo zwinny.
–
Mam wrażenie, że z jakiegoś powodu macie do niego pretensję… – mruknęłam i zmarszczyłam
brwi.
–
Tak, bo ośmiela się z tobą rozmawiać! – burknął James. – To przecież parszywy
gnojek!
Zaśmiałam
się w głos.
–
James, odbiło ci do reszty? To chyba dobrze, że jest dla mnie taki, nie? Ja go
lubię, on…
Urwałam,
zastanawiając się, co wypadałoby powiedzieć po stwierdzeniu „on”.
–
Ah, i tu mamy odpowiedź, na nurtujące nas pytania! – zawołał z teatralnym
romantyzmem Remus. – Wielka miłość, ot co, mości panowie!
–
Dobrze się czujesz, braciszku? – zadałam retoryczne pytanie, nasączone pogardą.
– Źle odczytałeś moje milczenie, dziecinko. Po prostu, dobrze nam się rozmawia…
–
Nie, nie wzbraniaj się przed tym namiętnym uczuciem! – Remus aktorskim gestem
odgiął głowę w bok, zasłaniając twarz dłonią we wdzięcznej pozie. – Ty czujesz
smak prawdziwego uczucia! Bo kiedy tak się dzieje, gdy jeden homo sapiens kocha
drugiego homo sapiens, wszystko wkoło pokrywa taka kolorowa…
–
Zaraz! – przerwał Peter zdziwionym głosem. – Myślałem, że jak homo kocha homo,
to jest coś nie tak…
Remus
urwał, James ryknął rubasznym śmiechem, a Syriusz obok mnie burknął, czymś
zezłoszczony:
–
Peter, ty ćwierćinteligencie z jedną, niedomagającą szarą komórką.
Peter
rzucił mu spojrzenie pijaka, któremu ktoś ukradł podłogę spod stóp.
–
Eh… – James chrząknął. – Syriusz chciał powiedzieć: “Peter, ty uzdolniony,
wartościowy mężczyzno, którego nie ima się żadna wiedza…”! Nie odczytuj tego
dosłownie, Pet!
Peter
zrobił nieco urażoną minę.
–
Syriusz ma zły humorek – dodał James z szyderczym uśmieszkiem.
–
To proste, nie zaznał MIŁOOOŚCI! – podjął dramatycznie Remus na nowo.
Syriusz
posłał mu tak wymowne spojrzenie, iż wszyscy zrozumieli, że powątpiewa poważnie
w istnienie jakiegokolwiek choćby śladu organu myślącego w głowie Luniaczka.
–
No, przecież mam rację. Bez miłości człowiek nie może żyć, spytaj mamy – zarechotał
znacząco Remus.
–
Osobiście uważam, że ważniejsza jest szama – mruknął pod nosem Łapa.
–
Jak mogłeś! Sprowadzać naszego słodkiego Luńka tak gwałtownie na ziemię! –
zakrzyknął James dramatycznie. – Każdy potrzebuje miłości, nawet taki kozak jak
ty, Łapo! Co prawda, nie zazdroszczę tej ekstremalnie cierpliwej i wyrozumiałej
dziewczynie bez rozwiniętego powonienia i narządu słuchu, która zagości w twoim
życiu. Kupię jej trumnę na wasz ślub, tak na przyszłość…
–
Dzięki, że mnie tak dowartościowujesz. Póki co, szaleją za mną same puste
dziuńki… Jak się ich pozbyć? – zapytał retorycznie Łapa.
–
To proste: nie myj się – odparł rzeczowym, poważnym tonem Rogaś. – Przez
tydzień. Gwarantowane masz, że nawet zaczną uciekać! A jak wytrzymasz dłużej i
na skórze pojawi ci się szarawo-brunatna skorupa: bonus! I belfrów masz z
głowy! Fajnie, nie? A jak potrzymasz jeszcze trochę, załóżmy, że nie
wykorkujesz po drodze, to niewątpliwie intensywny dym, jaki się za tobą
pociągnie, wnet zabije uporczywe insekty, w tym Ślizgonów!
–
Jakby się ze mnie tak kurzyło, to miałbym chyba nieco zakłóconą widoczność. Ale
to dobry pomysł, dzięki! Grunt, to być zdesperowanym… – westchnął Syriusz.
Położyłam
dłoń na jego kolanie, pragnąc dodać mu otuchy.
–
Hej, uszy do góry! – szepnęłam uspakajająco. – Poza tym, nieco więcej radości z
życia. Idzie maj, Łapo!
Posłał
mi niemrawy uśmieszek.
A
maj przyniósł stres przed egzaminami oraz wysokie temperatury i wspaniały
zapach zbliżających się wakacji… Ale zanim egzaminy nastąpiły, uczniowie udali
się po raz ostatni w tym roku do Hogsmeade. Większość wolała pozostać w zamku i
uczyć się, ale spora ilość skorzystała z możliwości spędzenia soboty we wiosce.
Niezbyt
interesował mnie fakt, że za dwa dni mam egzamin z transmutacji. Z czystym
sumieniem ja i Lily chwyciłyśmy formularze i zbiegłyśmy na sam dół do Filcha,
zbierającego pozwolenia od rodziców.
–
Jesteś pewna, że nie chcesz powtórzyć do transmutacji? – spytałam Lily nieco
niepewnie.
Pokręciła
głową beztrosko.
–
Naprawdę, kufel kremowego piwa dobrze nam zrobi, Meg. Nie stresuj się tak, to
tylko egzamin… Poza tym, zaraz wrócimy i zdążymy wszystko powtórzyć pięć
tysięcy razy!
–
Niech ci będzie – mruknęłam, gdy zbiegałyśmy łagodnym zboczem ku drodze do
wioski. – Ale nie chcę wysłuchiwać potem twoich utyskiwań, że czegoś nie
zdążyłaś, ostrzegam!
–
Co najwyżej nie zdążę się porządnie wyspać.
Leniwe,
ciepłe południe odznaczało się małym, praktycznie niewielkim ruchem na
uliczkach Hogsmeade. Także fakt egzaminów oznaczał mniej ludzi we wiosce.
Czułam się doskonale, pomijając fakt nieprzyjemnego bólu głowy spowodowanego wstrętem
do słońca, na szczęście w moim przypadku dość niewielkim.
Za
zakrętem przy magicznej aptece przypomniało mi się o eliksirze przeciwko
łaknieniu krwi.
–
Wstąpimy na chwilę? Muszę coś kupić…
–
Może poczekam na zewnątrz? Tam trochę cuchnie… Pogrzeję się na słońcu – mruknęła
niewinnie Ruda. Westchnęłam ostentacyjnie i wstąpiłam do środka.
–
Tak, kochaneczko? – zapytała dziarsko ekspedientka.
–
Chciałabym prosić średniej wielkości porcję eliksiru zwalczającego łaknienie
krwi.
Kobieta
spojrzała na mnie ostrożnie, po czym sięgnęła do odpowiedniej beczułki, by
nalać kilka uncji płynu. Poczułam się dziwnie wyobcowana, ale moją uwagę zaraz
odwróciła Lily, która za oknem rozmawiała z Lukasem. Zmarszczyłam brwi.
Ciekawe, czego on chce?
Zaledwie
wyszłam z apteki, Lukas zwrócił się ku mnie. Posłałam mu niezbyt przychylne
spojrzenie, toteż wykrzywił twarz, obrócił się na pięcie i odszedł.
–
Ech, znowu ma jakieś zachcianki – wytłumaczyła mi Lily z niepewną miną. – Coś
chciał od ciebie.
–
No nie, chyba się nigdy nie odczepi! – Przeczesałam czarno-rude loczki palcami
ze zniecierpliwieniem. – O co mu chodzi? Czy ja jestem jakaś… no nie wiem,
zjawiskowa…
–
No wiesz, nie powiedziałabym, żebyś była brzydka… – rzekła wymijająco. – Poza tym, czego ty chcesz? Nie miej do niego
pretensji, tak to już jest na tym świecie. Jedna dziewczyna przykuwa uwagę
tego, inna tamtego… Może, jakbyś sobie kogoś znalazła, to by przestał.
Zawiesiła
głos sugestywnie, po czym zerknęła na mnie z niewinną minką.
–
Jak tam Syriusz?
–
Cóż za zgrabna aluzja… – mruknęłam, unosząc ironicznie brew.
–
Oj, przestań się boczyć! Po prostu pytam, ostatnio często was razem widuję.
–
Lubię go – odparłam i wzruszyłam ramionami. – Ostatnio chyba nawet jakoś
bardziej…
Lily
wydała z siebie odgłos pomiędzy okrzykiem tryumfu, a błogim westchnięciem.
–
Lily! – fuknęłam z wyrzutem i zatrzymałam się, zaplatając ręce na piersiach. – Wykluczone!
To nie jest tak, jak myślisz, że jest! To znaczy… Jeżeli już o tym mowa… Tak w
ogóle… Syriusz jest tylko… Syriusz ma…
–
No już, pozbieraj się z gleby! – zarechotała, rozradowana. – Widzę, że
wprawiłam cię w niezły zamęt. To chyba mówi samo za siebie.
–
Przestań! Nie ma mowy! Syriusz jest dla mnie…
–
No, jaki? Dalej, kotku, nie krępuj się!
Niedaleko
nas przystanęli Huncwoci, wszyscy czterej. Rozdziawiłam buzię z zakłopotania.
James, Remus i Peter dusili się ze śmiechu, a Syriusz wyszczerzył białe kły,
wspierając dłonie na ubranych w skórę biodrach. Chrząknęłam wymownie, zdając
sobie sprawę, że od dłuższego czasu nas słuchali.
–
No, jeżeli masz mówić o mnie, powiedz mi to prosto w twarz! – zawołał Syriusz
ochoczo.
–
Mhm, chciałbyś…
–
Jakbyś zgadła! Chciałbym usłyszeć, co masz o mnie do powiedzenia.
Zaległa
dziwna cisza, w czasie której wpatrywaliśmy się w siebie wyczekująco. Huncwoci
i Lily porozrzucali swe spojrzenia po otoczeniu z zakłopotaniem, przynajmniej
prawie wszyscy.
–
Chciałam ci powiedzieć, Lily, że Syriusz jest dla mnie świetnym przyjacielem.
Koniec podniecającej nowiny! – burknęłam przekornie. Huncwoci zgodnie parsknęli
śmiechem, poza Syriuszem, który udał zmartwionego, marszcząc brodę w podkówkę.
–
Czyli mnie już nie kochasz? – chlipnął teatralnie, a wszystkich to bardzo
ucieszyło.
–
Jesteś okropny! – warknęłam i obróciłam się na pięcie, czując na policzkach
rumieńce wstydu i zakłopotania. Ruszyłam przed siebie, ignorując śmiechy za mną,
po czym wpadłam do Trzech Mioteł, by napić się wytęsknionego kremowego piwa i
mając nadzieję nieco ochłonąć po tej sytuacji.
Rosmerta
zerknęła na mnie ze zdziwieniem, gdy tylko dostrzegła moją zaróżowioną z emocji
twarz, ale bez zbędnych pytań podała mi butelkę piwa. Usiadłam sama przy jednym
ze stolików, czując zirytowanie.
Wypadło
zupełnie inaczej, niż miało, cholera. Syriusza lubiłam, owszem, może nawet za
bardzo, ale nie w tym sensie! Nie podobał mi się, oj nie! A przynajmniej tak mi
się wydawało.
Potrzasnęłam
głową jak pies, który otrzepuje się z wody. Już sama nie wiedziałam, co czarne,
a co białe. Łapa jest wyjątkowy, to nie pozostawia żadnych wątpliwości. Czyżby jednak
miał być kimś więcej, niż wyjątkowym Łapą? Przecież to nonsens, nigdy tak na
niego nie patrzyłam. Zawsze był po prostu… Syriuszem. Czasem wnerwiającym,
czasem milusim, czasem zwyczajnie syriuszowatym. Co prawda, od pewnego czasu coś
jakby się zmieniło, coś nieokreślonego, podskórnego. Lecz to nie musiało oznaczać
od razu nie wiadomo czego. Może to po prostu swego rodzaju dojrzewanie relacji?
–
Wszystko to bzdury! – syknęłam do siebie.
–
Co: bzdury? – usłyszałam pretensjonalny głos nade mną.
Rabastan
Lestrange zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem. W ręku trzymał chyba Ognistą
Whisky.
–
Nic, nic! – zaśmiałam się z zakłopotaniem. – Mam na myśli instytucję egzaminów!
Eee…
–
Hmm, racja! – Postawił kufel naprzeciw mnie i usiadł.
–
Gdyby nie egzaminy, mielibyśmy masę wolnego… – dokończyłam ostrożnie, gadając
od rzeczy.
–
Zgadzam się z tobą w stu procentach! – oznajmił nieco wyniośle, gładząc swój
niedbały zarost. – Przez owutemy nie mam nawet kiedy polatać na miotle, a
przecież one mi się nie przydadzą na nic!
–
Nie? – zdziwiłam się. Posłał mi badawcze spojrzenie.
–
No, zależy, gdzie trafię – rzekł wymijająco. – Poza tym, jestem tak bogaty, że
nie muszę pracować.
–
No tak, racja. Ja muszę pracować… Ale mnie to nie przeraża! – dodałam szybko,
widząc jego pytający wzrok. Upił trochę whisky, wpatrując się w brudne okno.
Przypominał mi teraz młodszą, choć nie tak przystojną, kopię Patricka Wildera, naszego
zeszłorocznego nauczyciela obrony. Wpatrzyłam się bezwiednie w jego półprofil,
nie dostrzegając, że zerknął na mnie. Przejechał smukłą dłonią po długich, ciemnych
włosach, uśmiechając się do mnie.
–
Co? – zagadnął.
–
Nic – speszyłam się, karcąc w duchu za takie nieostrożne gapienie się. Wyczułam
bijące od niego pozytywne rozbawienie i jakiś spokój. Coś go musiało odprężyć.
Zapewne whisky.
–
Długo przyjaźnisz się z Severusem? – zagadnął.
–
Już ze dwa lata – odparłam, wzruszając ramionami. – A co?
–
Zawsze bardzo pozytywnie cię opisywał, byłem ciekaw, czy miał rację. Tamtą szl…
mugolkę… także. Tak samo Gregor. – Znów upił whisky, wlepiając we mnie swój
badawczy wzrok.
–
Na pewno Gregor coś sobie ubzdurał – pospieszyłam z wyjaśnieniem.
–
Wątpię. Ale to bardzo dziwne. Wiesz, Gregor nie jest zbyt, hmm… no, żadna
dziewczyna jeszcze nie zaprzątała jego myśli. Po prostu próbuję to rozgryźć.
Próbuję ciebie rozgryźć.
Zerknął
na mnie w bardzo dziwny sposób. Poczułam się niezręcznie i odwróciłam wzrok.
–
Pomagałam mu w szpitalu, opiekowałam się nim. To wszystko, nic więcej – rzekłam
cicho.
–
No widzisz i tu masz odpowiedź! – Rabastan uśmiechnął się nonszalancko. – Czy
wyobrażasz sobie, żeby on opiekował się, tak dla przykładu, Gryfonem? To go
właśnie zafascynowało.
Uniosłam
brwi, przenosząc wzrok z powrotem na niego. Rabastan przyglądał mi się chwilę z
badawczym zaintrygowaniem, po czym wypalił:
–
Jak tam umiejętności wampira? Masz jakieś?
–
No… – Nie spodobał mi się niedbały ton, jakiego użył. – Na przykład myśli,
słyszę jakieś przebłyski…
–
Tylko przebłyski? Kontrolujesz to?
–
Niespecjalnie, ja…
–
Och, to doskonale. Nie chciałbym, żebyś wysłyszała moje myśli, kiedy jesteśmy
razem.
Puścił
mi bardzo poufałe oko, jednym haustem dokończył whisky, po czym rzucił:
–
Na razie, Meggie!
Obserwowałam
ze zdziwieniem jego smukłą sylwetkę, spowitą w raczej mroczny ubiór, dopóki nie
wyszedł z pubu.
Nazwał
mnie Meggie, pomyślałam z lekkim zaskoczeniem jednocześnie. Tak, jak mogli mnie
nazywać tylko Lily, Remus i James. Co jeszcze dziwniejsze, nie zdenerwowało mnie
to ani trochę.
Na
zewnątrz poraziło mnie słońce i z cichym jękiem, posyłając tęskne myśli ku
ciemnemu wnętrzu Trzech Mioteł, swe kroki skierowałam ku błoniom Hogwartu.
–
Meg! – Z Miodowego Królestwa wypadła właśnie Lily, machając mi. Posłałam jej
spojrzenie ciężko obrażonej sytuacją z Huncwotami i dalej szłam w swoją stronę.
Trochę mnie goniła, dopóki zza węgła jednego z domów nie wynurzył się Severus z
Nottem i Rabastanem. Wyglądali, jakby o czymś zawzięcie przed chwilą
dyskutowali. Posłałam im zdziwione, ostrożne spojrzenie. Severus uśmiechnął się
z zakłopotaniem, Rabastan podobnie, natomiast Nott coś warknął i odszedł w
kierunku wioski. Wpatrzyli się w niego z niepokojem.
–
Meg, idziesz do szkoły? – zagadnął Severus, gdy już otrząsnął się z letargu.
–
Tak, miałam zamiar się pouczyć do transmutacji…
–
Świetnie, pouczymy się razem. Chyba, że Lily…
–
Nie, możemy pouczyć się razem! – ucieszyłam się. – Chodź!
–
Idziesz, Rabastan? Może pouczysz się z nami do swoich owutemów? – zagadnął mój
przyjaciel na odchodnym. Ślizgon jedynie kiwnął głową i razem, w trójkę,
udaliśmy się do zamku, by spędzić wspólnie resztkę soboty na nauce. Odwróciłam
się na odchodnym, by zaobserwować, gdzie udała się Lily. Jak się okazało, wciąż
sterczała na ulicy, wpatrzona we mnie z bardzo zaniepokojoną, poważną miną.
Niedziela
także nie zapowiadała się lepiej, już po śniadaniu ja i Severus ściągaliśmy ze
wszystkich możliwych miejsc księgi z dziedziny transmutacji i zaklęć. Głowa
bardzo mnie bolała, ale wolałam się nie skarżyć. Wiedziałam, że niewiele
pozostało do końca. Severus chyba czuł podobnie. Razem wertowaliśmy woluminy w
poszukiwaniu wiedzy, rozkoszując się myślą, że do końca pozostał jedynie
ostatni ciężki tydzień.
–
Mary Ann, czujesz? To ostatnie egzaminy w Hogwarcie! Więcej już nie będzie,
tylko owutemy… – Severus sięgnął po księgę zaklęć i przewertował ją jeszcze raz
od końca. Robił to po raz kolejny w ciągu pięciu godzin, które upłynęły od
śniadania.
–
Taa… Szybko zleciało – westchnęłam.
Naraz
obróciliśmy głowy w kierunku korytarza, skąd dochodziły podejrzane odgłosy.
Wymieniliśmy zaniepokojone spojrzenia.
–
Dobra, pójdę zerknąć, o co chodzi – mruknęłam i podeszłam szybkim krokiem pod
same drzwi biblioteki.
Na
korytarzu zgromadził się mały tłum uczniów, obserwujący jakąś scenę z
podnieceniem. W większości byli to Gryfoni, którzy krzyczeli coś, nieźle się
przy tym bawiąc.
–
Przepraszam, przepraszam… – Przepchnęłam się przez tłum gapiów, by dotrzeć do
centrum sprawy, zaciekawiona, co się dzieje.
Rabastan
Lestrange leżał na ziemi krzyżem, z ust wypłynęło trochę krwi. Nad nim, w
optymalnej odległości stał Syriusz Black, celował weń różdżką i uśmiechał się
mściwie. Pod ścianą dostrzegłam Jamesa i Petera, zaśmiewających się ze Ślizgona
do rozpuku.
–
Lestrange, jużeś się chyba należał – warknął Łapa i uniósł różdżkę.
–
Stop.
Złapałam
go za nadgarstek w ostatnim momencie. Jego pytający wzrok omiótł moją twarz.
–
Zostaw go – poprosiłam.
Syriuszowi
stężała twarz.
–
Ale przecież to gnój! – Zerknął na Rabastana z obrzydzeniem.
–
Ale go zostaw – nacisnęłam.
–
Daj spokój, to Ślizgon! – Lekko oswobodził dłoń z mojego uścisku i z jego
różdżki wystrzelił niebieski promień. Chybił, obok ofiary w podłodze pojawiło
się płytkie wgłębienie.
–
Syriuszu, PROSZĘ! – rzekłam natarczywie. Syriusz cmoknął ze zniecierpliwieniem
i przybrał zblazowaną pozę. Wsparł ręce na biodrach.
–
Radziłbym ci nie litować się nad takimi zgniłymi…
–
On NIE JEST taki, rozumiesz? – zapytałam, czując wzbierającą złość.
Syriusz
uśmiechnął się złośliwie.
–
Och, jeżeli uraziłem twoje uczucia… – Skłonił się teatralnie. – Z góry wybacz.
Zmarszczyłam
się ze złością.
–
Jego przeproś! – Wskazałam na Rabastana. Syriusz wydał jęk obrzydzenia.
–
Chyba najpierw zdechnę… Nie rozmawiam ze śmieciami.
–
Jesteś tak przekonany o własnej nadzwyczajnej wartości, że mnie mdli! – warknęłam.
– Zawsze tak było.
Black
spojrzał na mnie wrogo.
–
Powinieneś mieć lepsze rozeznanie w rzeczywistości. – Zmierzyłam go od stóp do
głów pogardliwym spojrzeniem.
–
Tak, a w czym niby?
–
Jest wiele takich rzeczy.
–
Proszę bardzo, chętnie posłucham!
–
Wolałabym, zamiast mówić o tobie, usłyszeć, dlaczego sławetny, boski Syriusz
Black raczył zaatakować, jak mniemam, bezbronnego chłopaka.
–
Nie muszę ci się tłumaczyć! – warknął.
–
Och, no tak! – odparłam z ironią. – Zapomniałam, że doskonały pan Black nie
życzy sobie, by zwykli śmiertelnicy zgłębiali sekrety jego świątobliwej główki!
–
Ale jesteś miła! – rzekł zjadliwie. – Po prostu, może miałem powód! Nic ci do
tego!
–
Wiesz co? Nie pogrążaj się…
–
No nie! – Zaśmiał się jak wariat. – Nie wierzę własnym uszom! Czy ty zdajesz
sobie sprawę, dziecinko…
–
Nie mów tak do mnie – warknęłam ostrzegawczo.
–
Mówię, jak mi się podoba, dziecinko!
–
NIE MÓW TAK DO MNIE!
–
Opanuj się trochę! – krzyknął ze złością. – I lepiej idź się pouczyć, z
pewnością to pożyteczne, kotku…
Wymierzył
w Rabastana Zaklęcie Swobodnego Zwisu.
–
BLACK! – Opuścił różdżkę, gdy dostrzegł koniec mojej przy swym lewym policzku.
–
Zgłupiałaś do reszty?! – wrzasnął, zaskoczony.
–
NATYCHMIAST go wypuścisz!
–
No no, tylko mi nie mów, co mam robić!
–
Proszę, jakie to typowe! – Zaśmiałam się z sarkazmem. – O co ci chodzi?
Wściekasz się na niego, bo… bo ze mną rozmawiał? Bo spędzam z nim czas?!
Blackowi
twarz poczerwieniała z wściekłości.
–
O czym ty bredzisz?! – Dostrzegłam w jego oczach jakiś strach. Roześmiałam się
ze złośliwym, tryumfem.
–
Hmm, jakie to oczywiste. Rabastan to konkurencja dla szacownego panicza Blacka.
–
Ja… może mam coś… Jesteś nienormalna…!
–
To ty jesteś nienormalny! Atakujesz go bezpodstawnie!
–
Oczywiście, teraz panna Lupin postanowiła wspaniałomyślnie wszystkich nawracać
na słuszną drogę miłości i pokoju… Weź już się zamknij, dobra? Nie mam ochoty
słuchać twych prawych morałów!
–
Ty jesteś jakimś totalnym idiotą! – zawołałam z niedowierzaniem. – Gadam z
imbecylem!
–
Przestań! – ryknął. – Po prostu się zamknij, dobra?!
–
Nie mów tak do mnie, Black!
–
MOGĘ MÓWIĆ, CO CHCĘ, DZIECKO!
–
POWTÓRZ TO, KRETYNIE! SPRÓBUJ POWIEDZIEĆ TAK JESZCZE RAZ, A…
–
A CO? – Ryknął śmiechem. Był tak wściekły, że aż się chwiał. – NIC MI NIE
ZROBISZ, DZIECKO! MAM GŁĘBOKO GDZIEŚ TWOJE ZAKICHANE GROŹBY!
–
UWAŻAJ, BO ZARAZ PRZEGNIESZ! – Miałam ochotę rozerwać go na strzępy. Z różdżki
wystrzeliły czerwone iskry.
–
I CO Z TEGO?! NIE ROZŚMIESZAJ MNIE, KOTKU! – Łzy wściekłości zwilżyły jego
oczy.
–
ACULEUS!
Fioletowy
promień ugodził go prosto w policzek. Black zawył i złapał się za twarz.
Zacisnęłam mocno dłoń na mojej różdżce.
Przez
tłum gapiących się na scenę uczniów przebiegały szmery. Nie patrzyłam w tamtą
stronę.
Black
wyprostował się i odjął rękę od buzi. Na policzku miał wyraźną, czerwoną pręgę
po Zaklęciu Żądlącym. Byłam tak wściekła, że miałam ochotę jeszcze wydłubać mu
oko róźdźką. Nogi trzęsły się pode mną z furii. Waza, stojąca nieopodal, poszła
w drobny mak.
Black
wpatrywał się we mnie agresywnie i z niedowierzaniem. Był siny na twarzy od
złości i upokorzenia, jego zaszklone łzami wściekłości oczy z dziką furią mnie
obserwowały.
–
Nienawidzę cię! – wycedziłam z goryczą – Nienawidzę!
–
Z ust mi to wyjęłaś! – warknął szeptem.
–
Przepuśćcie mnie, no! Black, Lupin! Co to ma znaczyć?! – Castor Black przepruł
się przez tłum szepczących uczniaków. – Aha, wdajemy się w pojedynki na środku
korytarza? Lestrange, a co tobie?
Pochylił
się nad Rabastanem. Skorzystałam ze sposobności i przeniosłam wzrok z powrotem
na Blacka.
–
Nie odezwę się do ciebie do końca życia! – warknęłam.
Black
mierzył mnie nienawistnym spojrzeniem.
–
Są na to sposoby… – mruknął złowrogo po chwili. Zmarszczyłam się gniewnie, bo
nie zrozumiałam tego debila ani trochę. Uśmiechnął się tylko z przerażającym,
morderczym tryumfem i po prostu odszedł, łapiąc się za policzek. Obserwowałam
chwilę jego plecy i trawiłam gwałtowną nienawiść, jaka opanowała moje serce.
Zacisnęłam
mocno różdżkę w dłoni, prawie ją miażdżąc. Jego ostatnie słowa wydały mi się
przez chwilę dziwnie złowrogie, jednakże szybko wróciła mi jedynie wściekłość i
oślepiająca nienawiść do Blacka. Ta jego paskudna wyższość nad innymi,
przekonanie o nieskazitelności… On nigdy się nie zmieni, choćby nie wiadomo co.
Czułam, może pod wpływem emocji, a może po prostu, że to koniec przyjaźni. Nie
miałam najmniejszej ochoty więcej z nim rozmawiać. Ile już razy przysporzył mi
takich scen, ile razu uruchomił we mnie tą dziwną, zwykle uśpioną furię? Był
jedyną osobą, która w jakiś sposób mogła tak łatwo doprowadzić do jej
uwolnienia. Nie, lepiej się do niego nawet nie zbliżać. Kretyn.
–
Black, wracaj tu! – zagrzmiał za mną profesor. – Rozejść się. ROZEJŚC SIĘ,
mówię do was, idioci, no!… Syriuszu… – Uśmiechnął się z lubością, gdy ten
stanął przed nim, wlepiając w niego zbuntowane spojrzenie. – Czy ty zdajesz
sobie sprawę, że za bójki na korytarzu grozi szlaban?
–
A za coś nie grozi? – brzmiała przekorna odpowiedź.
–
Zamknij się, baranie, i słuchaj, co mówię. Masz SZLABAN, złotko.
–
A to niespodzianka…
–
Lupin, ty zresztą też. RAZEM, zrozumiano? – No pięknie, już lepiej nie mógł
wymyśleć…
Zaczęliśmy
gwałtownie protestować.
–
Cisza. Bez dyskusji. Razem stawicie się na niego po swych egzaminach, na
początku czerwca. Jeszcze ustalę termin. Miłego dnia! – Uśmiechnął się
zjadliwie i odszedł.
Minęłam
Blacka z furią i wpadłam do biblioteki, do Severusa.
–
Co jest? – zdziwił się.
–
Black jest – wycedziłam jedynie.
–
Który? – zapytał niewinnie.
Pokrótce
streściłam mu przebieg kłótni.
–
Już ci dawno mówiłem, że to kretyn. Powinnaś trzymać się od niego z daleka. – Wzruszył
ramionami i odłożył notatki na temat zaklęć niewerbalnych na bok.
Nie
odpowiedziałam, sięgając po nie. Ręce wciąż się trzęsły.
Następnego
dnia po śniadaniu wszyscy uczniowie szóstej klasy (w tym Lily i Remus), którzy
zdawali historię magii, udali się do sali lekcyjnej. Reszta wróciła do
dormitorium, powtarzać do transmutacji, egzaminu datowanego na popołudnie.
Wciąż
wytrącona z równowagi wczorajszą kłótnią samotnie weszłam do pokoju przez
dziurę w portrecie, jak na złość wpadając natychmiast na trójkę Huncwotów:
skonsternowanego Jamesa, otępiałego Petera i zblazowanego Blacka, który jednak
błyskawicznie zrobił wściekłą minę na mój widok.
–
Hej, Meggie! – zakrzyknął za mną James. – My chcielibyśmy pogadać…
Obróciłam
się ku niemu z politowaniem.
–
A konkretnie w jakiej sprawie? – Uniosłam brew wyczekująco.
–
Eyuhm… – wydukał jedynie James, zerkając z ukosa na niewzruszonego Blacka.
Wszystko wydało mi się jasne, James po prostu chciał nas pogodzić. Ta konkluzja
była oczywista.
–
Daruj sobie, Rogaś! – Uśmiechnęłam się zjadliwie i pokręciłam głową przecząco.
Black łypnął na mnie spode łba.
–
Nie wtrącaj się, James! – warknął po chwili. – Nie prosiłem cię o to!
–
Ależ wy jesteście nienormalni! – James złapał się za głowę. – Przecież tak się
lubicie! Nie psujcie tego, co budowaliście od kilku miesięcy! I to o taką
pierdołę, nie wierzę! Dwa uparte osły! Syriuszu, przeproś Meggie, no…
–
Z hipogryfa żeś zleciał?! – obruszył się Black. – Nie będę nikogo przepraszał!
–
Łudziłeś się jeszcze, James? – warknęłam. – Niektórym po prostu woda sodowa
uderzyła do głowy i nie potrafią przyznać, że nie są nieskazitelni, jak się
powszechnie przyjęło…
–
Woda sodowa?… – zapytał James, marszcząc brwi. – Nieważne… Syriuszu! Przeproś
ją, zanim będzie za późno! – Posłał mu ostrzegawcze spojrzenie.
–
Na co? Myślisz, że mi zależy? Nie będę przepraszał kogoś, kogo nie znoszę!
Tym
razem to ja się zaśmiałam.
–
Wiesz co, James? Mamy dziś egzamin z transmutacji, więc pozwól, że sobie pójdę,
zamiast tracić czas na niedojrzałych idiotów.
–
Meg! – James zawołał za mną ostrzegawczo, ale nawet się nie odwróciłam.
W
dormitorium usiadłam skrzyżnie na posłaniu, z księgą od transmutacji na
kolanach, starając się skupić umysł na powtarzaniu. Wściekłe oczy Blacka
obijały się o ścianki mojego mózgu i za nic nie mogłam się ich pozbyć. Nie
potrafiłam wymazać z pamięci tego wspomnienia. James miał rację: wczoraj bezpowrotnie
runęło coś, co budowaliśmy od wakacji. Ale może i dobrze, przekonałam się, że
nie można ufać Blackowi, iż trzeba go omijać szerokim łukiem.
Westchnęłam
z irytacją, stwierdzając, że już się niczego nie nauczę, odrzuciłam książkę i
rzuciłam się do tyłu na plecy, zakładając dłonie za głowę. Wlepiłam zirytowany
wzrok w baldachim.
Ale
ten moment w lesie…
Szybko
się zerwałam, by uwolnić się od tego wspomnienia, wściekła na Blacka i samą
siebie.
–
O, Meg! – Lily po pewnym czasie wkroczyła do dormitorium. – Co się dzieje?
Jesteś jakaś rozsierdzona…
–
O tę awanturę z wczoraj! – warknęłam i osunęłam się po kolumience łóżka na
podłogę. Lily podeszła, po czym usiadła obok, obejmując mnie ramieniem. – Poza
tym, denerwuję się egzaminem…
–
Nie przejmuj się tym tak! Wkrótce z pewnością się pogodzicie i nie będzie
sprawy!
–
Taa. I mówi mi to osoba, która nie odzywa się do przyjaciela od roku…
Pocieszające.
Lily
spełzł uśmiech z twarzy.
–
Zresztą, kto mówił, że chcę się z nim pogodzić? – ciągnęłam. – Irytuje mnie
jedynie fakt, że nie potrafię się skupić na nauce przez tę złość!
–
Może cię przepytam? Wysilisz nieco mózgownicę, zapomnisz o Syriuszu…
–
Nawet nie wymawiaj jego imienia! – ofuknęłam ją. – Od dziś jest tabu.
–
Od dziś jest na cenzurze – parsknęła Lily.
–
Ehe, najlepiej by było, gdyby go całego ocenzurowali, szczególnie mordę.
Na
szczęście egzaminy i adrenalina kazały mi się skupić na moich owutemowych przedmiotach,
nie na Blacku. Po transmutacji przyszedł wtorek i zaklęcia z wróżbiarstwem.
Następnie eliksiry oraz zielarstwo, na które nie musiałam iść. Za to Lily
owszem, toteż to popołudnie spędziłyśmy na zewnątrz, gdy tylko zakończyła
egzamin.
–
Wiesz, tak dawno nie rozmawiałyśmy… – Lily uwiesiła się mojego ramienia z
czułością, po czym z wolna ruszyłyśmy ku jezioru. Majowy, wieczorny powiew wiatru
przyniósł zapachy lata. Słońce nisko zawisło nad horyzontem, oświetlając
płynnym złotem całe błonia i wydłużając cienie. Na wschodzie, naprzeciw
zachodzącego słońca, zawisły ciężkie, granatowe chmury, nieomalże czarne,
tworząc ze złocistym światłem niesamowity kontrast.
–
Będzie burza – westchnęła Lily. – Pierwsza burza tego roku.
Przytaknęłam
do siebie z wolna.
Zajęłyśmy
zazwyczaj obsadzone Huncwotami tereny pod dębem i oparłyśmy plecy o ciepłą
korę, w milczeniu obserwując ciemniejące na wschodzie niebo.
–
I co? Zapomniałaś już o Syr… eee, twoim problemie?
–
Zapomniałam, w zasadzie – burknęłam. – Dzięki za przypomnienie, Lily.
–
Aha. Przepraszam! Ja po prostu martwię się, i… – Lily spłonęła lekkim rumieńcem
wstydu.
–
Martwisz? – zdziwiłam się. – Czym?
–
Nie wiem, czy mogę ci powiedzieć… To tajemnica. I proszę, nie czytaj w moich
myślach!
–
Tajemnica? Nie martw się, nawet nie umiem porządnie czytać w myślach.
Bezużyteczny ten wampiryzm.
–
Tak, moja i Syriusza – Lily ostentacyjnie zignorowała uwagę o wampiryzmie.
Zresztą, od początku starała się to robić. – Powiedział mi to, gdy się
rozstaliśmy. Prosił, bym nikomu nie mówiła.
Westchnęłam
z rezygnacją.
–
Obiecaj mi, że gdy on cię przeprosi, przyjmiesz to! – wypaliła nagle, pesząc
się.
–
Cóż, na przeprosiny się raczej nie zapowiada w najbliższym czasie. On jest
wyjątkowo pewny siebie… – mruknęłam, nawijając trawę na palec.
–
Ale bardzo chciałby dojść z tobą do porozumienia!
–
Nie zauważyłam. Lily, możemy zmienić temat? Ty naprawdę tak lubisz to wałkować?
Jak dla mnie wszystko w tym temacie jest już jasne i uważam go za zamknięty. – Lily
przymknęła się, spuszczając głowę w dół.
–
Może i masz rację… Też nie lubię rozmawiać o takich rzeczach – przyznała z
lekką ulgą.
Głośno
zaburczało jej w brzuchu. Roześmiałam się razem z nią, czując dziwny spokój.
–
Chyba zrobiłam się głodna. Idziemy na kolację? Chętnie bym się też zdrzemnęła…
Wydałam
z siebie odgłos, który natychmiast zakomunikował Lily, że na dworze jest zbyt
pięknie, by iść do dusznej Wielkiej Sali w tak przyziemnych celach. Westchnęła.
–
Dobra, wygrałaś! Przyniosę nam tosty, chcesz? – zaoferowała.
–
Świetnie! – ucieszyłam się. – Dla mnie możesz dostarczyć z sześć, zgoda? Oraz
dwie babeczki.
–
Nie za mało? Może jeszcze szampana pani dostarczyć? – sarknęła.
–
Szczerze mówiąc, wolałabym kremowe piwo.
–
Przyniosę plebejski sok dyniowy. A ty jutro dostarczysz mi śniadanie do łóżka,
kiedy będę zajęta marzeniem o różnych miłych sytuacjach! – obwieściła
prostodusznie, wymierzając mi cios w bok, po czym pobiegła w kierunku zamku.
Z
zadowoleniem wyciągnęłam się na chłodnej trawie. Niestety, nie dane mi było długo
smakować samotności i milczenia, bowiem wkrótce po odejściu Lily ktoś usadowił
się obok mnie, opierając plecy o korę, jak ja wcześniej.
–
Lubisz samotność – było to bardziej stwierdzenie, ale Rabastan uniósł brwi,
jakby oczekująco.
–
Tak – przytaknęłam po krótkim czasie, unosząc się z ziemi do pozycji siedzącej.
– Tak, jak ty.
–
Masz rację. Wolę siedzieć sam.
–
Zapewne więc ci przeszkadzam, nie? – zapytałam go. Gwałtownie pokręcił głową.
–
Nie, twoje towarzystwo mnie odpręża.
Posłałam
mu zdumione spojrzenie. Po chwili moje wargi rozciągnęły się w odwzajemnionym
uśmiechu porozumienia.
Stwierdziłam
w duszy, że Rabastan patrzy zbyt intensywnie.
–
Tylko tak mówisz. – Odwróciłam wzrok, zirytowana tym dziwacznym spostrzeżeniem.
– Bo tak wypada, prawda? Jestem chyba wyjątkowo irytująca. Ze wszystkimi się ostatnio
kłócę.
Miałam
tu na myśli oczywiście Blacka, ale nie sprecyzowałam tego.
–
Cóż. – Chrząknął znacząco, także spuszczając wzrok na kolana. Zerknęłam na
niego z ukosa z zaintrygowaniem. – Nie zgodziłbym się z tobą. Zupełnie. Ja tak
sobie pomyślałem…
Znów
przeniósł na mnie nieco wytworne, aroganckie spojrzenie, które już miał w
genach.
–
Moglibyśmy być razem. Jako para.
Żołądek
podjechał mi pod samo gardło, potem opadł z wolna, jak w szalonej, pijanej
windzie. Rozchyliłam jedynie usta.
Lestrange
przeczesał swe czarne, długie do ramion włosy ze zdenerwowaniem.
–
Przecież ty już odchodzisz z Hogwartu, no nie? – zdziwiłam się.
–
Nie robi mi to różnicy. Związki na odległość też mają sens. A potem, jak
skończysz szkołę… – urwał swą myśl, zawieszając głos wymownie. – To się
zobaczy.
–
Ale… Przecież to…! Ja jestem Gryfonką, ty Ślizgonem…
–
No i co z tego? – Wzruszył ramionami, uśmiechając się do mnie tajemniczo.
Parsknęłam i pokręciłam głową z rozbawieniem, czując silny rumieniec na całej
twarzy.
–
Znamy się ledwo miesiąc…
–
To dostatecznie długo, by stwierdzić, że tego chcę.
Wyczekujący
wzrok wwiercał się w moje zakłopotane oczy. Zamyśliłam się, jednak odpowiedź
sama wepchała się na usta i już po chwili mruknęłam delikatnie:
–
No dobra.
Rabastan
obserwował mnie z tajemniczym uśmiechem jeszcze długo, jakby próbując coś
odgadnąć. Po jakimś czasie przysunął się bliżej i objął, najpierw jedną ręką,
przyciągnąwszy mnie najbliżej, jak tylko umiał. Zanim się obejrzałam, trzymał
mnie mocno w objęciach, przytulając całym sobą. Serce dziko łomotało, próbując
wyskoczyć z piersi, narastał jakiś nieznany spokój i szczęście. Nie mogłam się
ruszyć z szoku. Pozostawało jedynie obserwować nieprzytomnie błonia znad
ramienia Rabastana, w które to ramię się wtuliłam. Osnute ciemnozłotymi
smugami, nigdy wcześniej nie były tak piękne jak w tej chwili.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz