Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

czwartek, 8 października 2020

65. Czas się zatrzymał

 Dziękuję bardzo za komentarze ^^ przerobiłam dość mocno rozdział 2 i 3, więc zapraszam do czytania! Do przebudowy poszły 4 i 5. Myślę, że do przeróbki pójdzie też 6 i 7. Życzę Wam miłej lektury i jeszcze raz dziękuję za komentarze :)
 
Pędziłam przed siebie, nie wyrabiając na zakrętach.
Syriusz już od dawna musiał przebywać w gabinecie, z niejasnych powodów. Zupełnie sam z ponętną nauczycielką, której zamiarów względem niego nie znałam. Czułam dziwny i nieznany strach przed takim stanem rzeczy.
Wydawało mi się nieprawdopodobne, by Syriusz posunął się do jakichś nieprzyzwoitości. Wolałam nie oskarżać go o coś, czego może nie zrobił i o czym nigdy tak naprawdę nie musiał pomyśleć. Tylko ten irracjonalny niepokój…
Zatrzymałam się pod zamkniętymi drzwiami do gabinetu Redhill, wspierając dłonie na kolanach. Po chwili przytknęłam ucho do dziurki od klucza. Nie słyszałam nic. Potem odjęłam lewy bok głowy od drzwi i przysunęłam do portalu zielone oko.
W klasie nie było nikogo, ławki stały puste, krzesła przysunięte do ich wysłużonych blatów. Gabinet pani Redhill miał otwarte na oścież drzwi. Wewnątrz jej komnaty stał Syriusz, zdejmujący pelerynę od szaty i zacierający ręce. Po chwili rozluźnił krawat i przeczesał długimi palcami włosy, mówiąc coś z bardzo podejrzanym uśmiechem do towarzyszącej mu w gabinecie Prudencji Redhill. Ta kręciła się o wiele za blisko niego.
Nieprzyjemny, gorący dreszcz przebiegł od czubka mojej głowy przez całe plecy. Szarpnęłam ze złością za klamkę, ale drzwi zostały już wcześniej zamknięte.
Wpatrywałam się jeszcze chwilę w mosiężny numer sali na linii mojego wzroku. Czułam mieszankę zasmucającej bezradności i wściekłości. Tłumiąc to w sobie, puściłam chłodny metal i pobiegłam w kierunku, z którego przybyłam.
Coś na kształt jątrzącej się rany opanowywało mnie wewnątrz, bólem sięgając ku najgłębszym zakamarkom.
– Meggie!...
To był James. Dopadł mnie lekko zdyszany, najwyraźniej wcześniej próbując dogonić. Z niepokojem zlustrował moje zaszklone spojrzenie.
– Czego chcesz? – zapytałam z rozdrażnieniem, starając się na niego nie patrzeć.
– Ech… Sądzę, że nie powinnaś śledzić Syriusza.
Zerknęłam niechętnie w jego duże, orzechowe oczy.
– Próbowałem cię dogonić i powstrzymać… – powiedział delikatnie. – On ma pewne sprawy do zrobienia z Redhill i nie byłby zadowolony, gdybyś go śledziła.
– Taa… już zdążyłam tego pożałować…
– A co widziałaś? – James ściągnął brwi. Chyba coraz mniej podobała mu się ta sytuacja.
– Nieważne. Już mi wszystko jedno. Idę do domu.
– Ale… Poczekaj, bo wyczuwam tu pewne nieporozumienie!
W tej chwili w korytarzu pojawił się Black, najwyraźniej zmierzając ku łazience. Dalej był dziwnie rozchełstany pod szyją. Przystanął na nasz widok z niekłamanym zdumieniem.
Posłałam mu załzawione spojrzenie podszyte bólem. Nieco się skonsternował, ale twardo mierzył mnie tym samym lodowatym wzrokiem, jaki kierował w moją stronę od sytuacji z Severusem.
Odwróciłam się i bez słowa odeszłam.
– Meggie! – zawołał za mną James. – Do cholery jasnej, nie da się z wami wytrzymać, zachowujecie się jak pięciolatki!
Nawet nie zorientowałam się, kiedy byłam z powrotem w salonie Gryfonów. Wlepiając bezwiednie załzawione oczy w stopy, skierowałam kroki po schodach ku dormitorium.
– Cholera by to wzięła! – zawyłam raptownie już w sypialni, po czym wymierzyłam zdrowego kopa drzwiom. – ARGH!
Kilka łez wreszcie spadło na ziemię. Złapałam się za włosy przy skroniach i mocno pociągnęłam, czując nagły przypływ nienawiści do Blacka.
Opadłam na własne łóżko, patrząc na kwietniowe, burzowe niebo.
– Co jest? – Lily wyszła z łazienki z ręcznikiem na głowie, nieco wystraszona.
– Nic. Jak zwykle to samo, bez zmian – burknęłam.
Z troską na twarzy opadła obok mnie i położyła dłoń na moim ramieniu.
– Black i Redhill… – wyrzuciłam z siebie z rozżaleniem.
– Uff, już myślałam, że Voldemort znowu kogoś zabił lub porwał – odetchnęła.
Wybałuszyłam oczy na Lily z oburzeniem.
– Czy mam to odbierać jako bagatelizowanie moich problemów? – sarknęłam.
– No co – burknęła, poprawiając turban. – Alicja przyszła pięć minut temu z informacją, że znaleziono dwójkę martwych dzieci mugolaków gdzieś w kukurydzy w Dover.
Nieprzyjemny dreszcz przebiegł przez cały mój kręgosłup.
– Avada? – zapytałam po chwili.
Lily przytaknęła wolno.
– Myślałam więc, że znowu ktoś umarł. Ciągle o tym słychać, chłopcy słuchają na dole radia od rana do nocy. James mówił, że dziś rano wprowadzono stan specjalny w społeczeństwie. A śmierciożercy spacerują sobie bezceremonialnie ulicami, zabijając każdego, kto się na nich natknie. Bez wyjątku.
Przeszły mnie zimne ciarki. Przy tym wszystkim sytuacja sprzed chwili wydała mi się rzeczywiście nieco trywialna.
– A jeśli chodzi o twoje sprawy… – Lily spuściła wzrok na swoje porcelanowe dłonie. – Nie pomyślałaś może o tym, że Syriusz i Redhill robią coś…
– Zdrożnego. Tak właśnie pomyślałam!
– Nie, poczekaj – zniecierpliwiła się Lily. – Może robią coś, co jest tajemnicą? Coś, co ma związek z obroną przed czarną magią?
– Nie sądzę – odparłam buńczucznie, jednak poczułam coś na kształt ulgi.
– Może robią coś zakazanego w Hogwarcie. Czy zabronionego w ogóle. Nie wiem.
– Oj, na pewno! – prychnęłam ironicznie. – O ile się nie mylę, podrywanie uczniów jest zakazane.
– Meg… – westchnęła cierpliwie. – Może po prostu nie posądzaj go pochopnie o takie rzeczy? Jest niewinny, dopóki nie masz dowodów przeciwko niemu. Jestem pewna, że jemu na tobie zależy.
– A mi na nim nie.
– Nie kłam. Przynajmniej przed samą sobą, Meg – rzekła z politowaniem.
Uniosła się i posłała mi nieco niepewne spojrzenie spod długich rzęs.
– Myślę sobie, Mary Ann, że powinnaś raczej cieszyć się z tego, co masz – szepnęła, zezując na swoje białe ręce. Była jakby zasmucona. – Że w dobie śmiertelnego zagrożenia twoi bliscy jeszcze żyją. I że zakładasz rodzinę z odważnym i szlachetnym chłopakiem. Może kiedyś to docenisz, zamiast szukać problemów, gdzie ich nie ma.
Posłałam jej wrogie spojrzenie byka, jednak bez większego przekonania. Lily westchnęła jedynie i odeszła do łazienki, ściągając turban z włosów.
Rzuciłam się do tyłu na plecy, zakładając za głowę ramiona. Popatrzyłam buntowniczo na czerwony baldachim i zasłoniłam kotary.
Cudnie wprost.
Do listy katastrof i ogólnych tragedii życiowych dodajmy fakt, że najlepsza przyjaciółka mnie nie rozumie i prawi morały.
I jeszcze jutro ten głupi mecz. Ale mi się nie chce…
– A OTO I… ONI!!! DRUŻYNA GRYFFINDORU, W TYM SEZONIE SĄ W DOSKONAŁEJ FORMIE! TO ZA SPRAWĄ KAPITANA, JAMESA POTTERA!
Na trybunach rozległy się gwizdy, wrzaski, buczenie, okrzyki i milion innych, bardzo ambitnych oznak zadowolenia, tudzież względnej pogardy.
Westchnęłam ze znużeniem i wyłoniłam się na prawie majową trawę w cieniu Lukasa Steinmanna. Zanotowałam, że reakcja kibiców Gryffindoru była mniej entuzjastyczna niż kiedykolwiek. I to nie z naszej winy. W Hogwarcie trudno było o śmiech i radość ostatnimi czasy. Wrzask na widok swoistych idoli był raczej przygaszony.
Uśmiechnęłam się blado, zapatrzona w kwietniowe niebo. Myślałam nad tym, że już nigdy nie zagram w quidditcha w Hogwarcie. To moje ostatnie minuty wrzucania kafla przez bramki Krukonów. Nigdy więcej nie powita mnie tłum kibiców, coś dzisiaj zakończę. Może już w życiu nie wsiądę na miotłę, kto to wie. Mam ostatnią szansę, by nacieszyć się pędem powietrza rozwiewającego włosy uwiązane w koński ogon. Ostatnie chwile wolności przed zamknięciem się małżeńskiej klatki lub zatrzaśnięciem czarnej łapy Voldemorta… Albo i jednego i drugiego, dla urozmaicenia.
Oczy same mi się kleiły. Tej nocy praktycznie nie spałam, może poza płytką drzemką. Nieustannie zamartwiałam się, co będzie dalej z Blackiem i Voldemortem. Owutemy też nie pomagały. Zresztą, nie była to pierwsza taka noc, bo od dawna wszystkie tak wyglądały. Czułam się jak wrak. W mostku coś dziwnie się ścisnęło.
Niechętnie popatrzyłam z ukosa na Blacka. Wiosenny wiatr bałaganił nonszalancko jego czarne włosy, w szarych oczach czaił się bunt, gdy skierował je na drużynę Krukonów. Smukła dłoń na rączce drogiej miotły zacisnęła się kurczowo.
Obróciłam twarz w drugą stronę, czując zirytowanie, a po nim jakiś żal.
„Ilekroć mruczał, Syriusz o tobie myślał”. Popatrzyłam w rozgoryczeniu z powrotem na Blacka. To, co mówił Peter wydało mi się nagle absurdem.
Zmarszczyłam gniewnie brwi. W tym momencie Black obrócił głowę i zerknął na mnie z półprofilu, pogardliwa zieleń zmierzyła się z lodowatą szarością.
„Jesteś diametralnie inna! Dla mnie”.
Wbiłam natychmiast wzrok w trawę. Ogarnął mnie dziki, nieopisany smutek, jakiego dotąd nie znałam. Co się dzieje?
Zakrztusiłam się, czując dziwny ból w mostku.
– Meg! – Luke szturchnął mnie dyskretnie. – Na miotłę! Coś nie tak?
– Nie, już wszystko gra.
Czternastu graczy poleciało do góry, by poustawiać się na pozycjach.
Rozległ się gwizdek, a gra rozpoczęła. Z opóźnionym startem poleciałam w stronę Syriusza, czując się dziwnie. Zakolebałam się na miotle niebezpiecznie, ale udało mi się chwycić kafla od Jamesa, więc pomknęliśmy ku bramkom Krukonów.
– A OTO ŚCIGAJĄCY GRYFFINDORU, POTTER I LUPIN, PĘDZĄ JUŻ KU BRAMKOM PO PIERWSZE PUNKTY! LUPIN SZYKUJE SIĘ… I, OCH, UPUŚCIŁA KAFLA… TO JAKAŚ TAJNA STRATEGIA KAPITANA POTTERA?
Tłum Ślizgonów zaryczał na uwagę komentującego. Prawdą było jednak, że przez chwilę niejako straciłam równowagę, toteż faktycznie kafel wypadł mi z rąk. James zapikował po piłkę, Lukas nieopodal posłał mi podejrzliwe spojrzenie. Nie zareagowałam, wpatrując się tępo w tył miotły Jamesa. Coś bardzo kłuło mnie w mostku.
Z trudem uniknęłam tłuczka celującego prosto w twarz, w ostatnim momencie robiąc gwałtowny zwrot. Rozejrzałam się po boisku jakby w otępieniu.
Syriusz i James, lawirując między Krukonami, przecinali powietrze widowiskowo, pozostawiając po sobie jedynie czerwono-żółte smugi. Za nimi lecieli przeciwnicy.
Obserwowałam Blacka. Z jakiegoś powodu trudno było mi oderwać od niego wzrok.
Uśmiechnęłam się do siebie ze smutkiem i rozpaczą. Łzy zaszczypały mnie w oczy i poczułam, że robi mi się gorąco. Nie miało to nic wspólnego z temperaturą i bladym słońcem. Duszność zaatakowała z całą mocą.
Jakby przez mgłę usłyszałam wrzask oburzonego Jamesa:
– Meg, graj! Co się z tobą dzieje!? Skup się!
Zawisł na miotle kilka łokci ode mnie, patrząc w moją stronę z przerażeniem.
Jak na komendę ponagliłam miotłę, by wykonała błyskawiczne przyspieszenie, i poprułam przed siebie.
Kafel przeszedł w posiadanie Krukonów, którzy natychmiast spróbowali wykorzystać szansę, więc wkrótce cała chmara przelała się na naszą część boiska niczym nieznośne muchy.
Ja, Black i James śmigaliśmy ramię w ramię za ścigającymi w niebieskich szatach, próbując ich dogonić. Było to dość trudne na szkolnych gratach, przynajmniej dla mnie, więc wkrótce zostałam w tyle. Czujnym, napiętym spojrzeniem obserwowałam przeciwników, mrużąc oczy od pędu powietrza i gorączkowo pochylając się do przodu, by miotła leciała szybciej.
– AUU! – syknęłam, gwałtownie stając, skutkiem czego wierzgnęłam niezamierzenie wprzód.
Mostek mocno kłuł. Praktycznie nie mogłam wziąć oddechu. Ścisnęłam pięścią szatę na piersiach, garbiąc się, by ból przeszedł.
Zaszumiało mi w głowie. Zrobiło się ciemno.
– GOOOL DLA KRUKONÓW!!!
Zachłysnęłam się ze złości, po czym potoczyłam błędnym spojrzeniem po stadionie. James leciał ku mnie, marszcząc brwi. Chwilę potem głowa zaciążyła mi niebezpiecznie na szyi…
Czułam tępy, pulsujący ból w piersiach. Zmarszczyłam brwi leciutko i otworzyłam ostrożnie oczy.
No tak, skrzydło szpitalne. Już trzeci raz w tym roku.
Nade mną stała młoda Pomfrey z naręczem jakichś kolorowych flaszek i bardzo kwaśną miną.
– Co ty znowu odwalasz, Lupin?! – zaskrzeczała z zatroskaną miną.
– Co ci się stało?
To był stojący nieopodal James. Wciąż w szacie do quidditcha, dzierżąc miotłę w dłoni. Obok niego dostrzegłam Remusa, Petera i Lily. Blacka nie było. Zdusiłam w sobie coś pomiędzy rozczarowaniem a gorzką satysfakcją.
– Dlaczego spadłaś z miotły? – zapytał Remus z troską w głosie.
– Dla rozrywki – burknęłam niechętnie.
– Pytam poważnie.
– Nie wiem. Zabolało mnie w mostku i zrobiło mi się słabo – odparłam bez zainteresowania.
– Serce! – rzuciła gorączkowo pielęgniarka.
– To wszystko? – zdziwił się Peter.
– Wszystko, Pettigrew?! – zgrzytnęła Pomfrey tonem, jakby Peter ją obraził. – To serce! Wiesz w ogóle, co ty mówisz?! Zdajesz sobie sprawę?!
– Proszę od niego zbyt wiele nie wymagać, panno Pomfrey! – James pogłaskał Glizdogona po jasnych włosach z czułością. – Już i tak go wielce skrzywdzili, każąc mu się nauczyć alfabetu na pamięć…
– Dzięki. I nie dotykaj moich włosów swymi brudnymi łapami! – miauknął Glizdek, odganiając się od przyjaciela.
– Są czyste! – oburzył się Rogaś. – Myłem je wczoraj rano!
– Uważaj, Lupin – burknęła Pomfrey, ignorując Glizdogona i Rogacza, którzy za jej plecami podwijali rękawy na znak nadchodzącej bijatyki i rzucali sobie błyskawice z oczu. – Serce jest bardzo istotne. Musisz się zbytnio przejmować, skoro tak się stało. Za dużo stresu. Ach, ta atmosfera owutemów i innych…
– Oj, tak… – mruknęłam. Ciekawe, jak tu się nie stresować, gdy za rogiem czają się najważniejsze egzaminy, zwyrodnialec z armią popleczników i jeden czarnowłosy idiota…
– Natychmiast się odpręż, Lupin! – fuknęła na mnie Pomfrey ze zdenerwowaniem, aż podskoczyłam. – Jak nabawisz się choroby serca, to dopiero będzie!
– Wedle możliwości – burknęłam, a ona odeszła, automatycznie obdarzając Jamesa i Petera podejrzliwym spojrzeniem.
– Chłopcy, zbierajcie się stąd! Nie chcę, żebyście znów próbowali wpychać kaczkę szpitalną do ust jakiemuś nieprzytomnemu Ślizgonowi! – rzuciła w ich stronę.
– To nie my, tylko Syriusz! – zawołał James.
– I dlaczego Lily może zostać, a my nie?
– To jawna dyskryminacja, jak stąd do Rzymu!
– Do Londynu, James, będzie dalej – mruknął Peter.
James osłupiał i po chwili zapytał z zaniepokojeniem:
– Remus, co jest pierwsze, jadąc w dół? Rzym czy Londyn?
Luniak posłał mu mocno drwiące spojrzenie i spytał:
– Widziałeś kiedyś globus?
– W zasadzie tak… Ale nie przyglądałem się zbytnio, bardziej mnie zainteresował jego okrągły kształt, możliwość wyjęcia ze stojaczka i wybite okno w wystawie sklepowej…
Pomfrey westchnęła i odeszła, a Lily oznajmiła spokojnym tonem:
– Przecież Londyn jest w Anglii. Logiczne, że będzie bliżej, Glizdek.
Tym razem to Peter osłupiał.
– To Rzym nie jest w Szkocji? – zdziwił się nie na żarty.
Zasępiłam się, puszczając mimo uszu drwiny z imponującej niewiedzy Glizdogona.
Dlaczego Black nie przyszedł z nimi? Oczywiście. Interesuję go tyle, co parapet w chatce Hagrida…
Nie należało wystawiać się na ciosy i zranienie poprzez akceptację sytuacji z Blackiem. Powinnam od samego początku pozostać zimna, nie dopuszczać do siebie jakiegokolwiek uczucia. Wtedy sytuacja z Prudencją Redhill może nie byłaby tak bolesna. Nie zostałabym odtrącona. Gdybym tylko nie dopuściła do siebie tej nikłej sympatii do Blacka… Co mi strzeliło do głowy? Jednak serce z kamienia jest w stanie zaoszczędzić wiele bólu.
Pozostało mi zatracać się w niechęci do przyszłego męża i pielęgnować w sobie wrogość względem niego. Przeczekać te lata. Może za kilka dekad, po śmierci Syriusza Blacka, będzie mi dane kogoś pokochać.
 
***
 
Maj w tym roku był niezmiernie gorący, co niezbyt pomagało uczącym się do owutemów. Upał i zbliżające się wakacje były jakby zasłoną dla uczniów hermetycznej, bezpiecznej szkoły. Nic nam tu nie groziło, życie toczyło się dalej, słońce grzało wesoło. Jedynie gazety i radio nieustannie przypominały, że na świecie nigdy nie było jeszcze tak niebezpiecznie, jak tej upalnej wiosny…
Czasem zastanawiałam się, czy Hogwart nie jest jakimś snem, idyllą, iluzją. Na myśl o opuszczeniu tej bezpiecznej niszy przechodziły mnie ciarki.
Korytarze praktycznie opustoszały. Patrolowały je resztki aurorów, którzy nie wyruszyli na walkę, lecz dbali o bezpieczeństwo szkoły. Śmierciożercy gromadzili się co jakiś czas na którymś odcinku granicy szkoły ze światem zewnętrznym. Nie wykonywali co prawda żadnych ataków. Byli jak sępy krążące nad potencjalną ofiarą.
Znów ogarnęło mnie przygnębienie, ściśle związane z żelaznymi zasadami bezpieczeństwa, owutemami, wojną, Blackiem, opuszczeniem szkoły, gdzieniegdzie żalem z powodu odejścia Rabastana i widma utraty Severusa.
Ten praktycznie w ogóle się nie odzywał. Było to bolesne na wskroś. Strata najlepszego przyjaciela wprawiła mnie w zasadzie w rodzaj żałoby.
W końcu pojawił się stan otępienia, odrętwienia i w zasadzie było mi już wszystko jedno.
– OOOOOOOOOOOWUUUUUUUUUUUUTEEEEEEEEEEEEEEEEMYYYYYYYYYYY!
Cały pokój wspólny wypełnił wrzask zdesperowanego Remusa. Luniaczek stanął na środku, ugiął kolana, odrzucił paszczę do tyłu i właśnie wydzierał się na cały regulator.
Zaległa cisza, a trzej Huncwoci siedzący przy okrągłym stoliku niedaleko czerwonej ściany zrobili zgodnie miny trzech wybitnie grzecznych trusi.
– Wynocha! – zakrzyknął mój brat dramatycznie do wszystkich nieowutemiaków przesiadujących w salonie. – Marnujcie swój czas gdzie indziej, sio! Won mi stąd!
– A dlaczego? – zaskrzeczała jakaś piątoklasistka, patrząc bykiem na Remusa. – Twój problem, że jutro masz owutemy! Mamy prawo tu posiedzieć!
– Posiedzisz sobie zaraz za portretem Grubej Damy ze śladem mojego buta na zadku! A, z tobą mogę się specjalnie policzyć, za głośno oddychasz! – fuknął Remus, zmrużył zielone oczy i wskazał szczupłym palcem na jakąś wylęknioną pierwszoklasistkę, która dostała w tym momencie nerwowego tiku policzka.
Towarzystwo, klnąc siarczyście na prefekta naczelnego i jego egzystencjalne problemy, opuściło salon i rozeszło się po sypialniach z kwaśnymi minami. Pozostali jedynie Huncwoci, Lily i Alicja.
Ze zrezygnowaniem wpatrzyłam się w wygasające palenisko, podkuliłam na sofie nogi pod siebie, zmięłam bezwiednie notatki z zaklęć, po czym znów obróciłam głowę na Remusa. Wciąż stał na środku, zieleniejąc z sekundy na sekundę. Nagle przyszło mi do głowy, że dzielnie zniósł utratę pierwszej miłości. Wiedziałam jednak, iż była to maska. Remus został dogłębnie, trwale okaleczony.
Przy stoliku Peter zawinął w geście rozpaczy notatki od zaklęć na głowie tak, że wyglądał jak przekupka w chustce na targu. Black odgiął się niedbale na dwóch tylnych nogach do tyłu, międląc w ustach koniec pióra. James wciąż patrzył z niemym przerażeniem na lekko szarzejącego Remusa.
– Luniek, nigdy bym nie przypuszczał, że masz taką moc w tych swoich nędznych płuckach… – wymamrotał wreszcie Rogacz.
– A ja już na własnej skórze jej doświadczyłem – burknął Black. – Szkoda, że nie słyszałeś tego wycia, które raczył wyprodukować z miesiąc temu, gdy zorientował się, że mu przestawiłem eliksir cal dalej…
– Lord Prefekt rozsiewa swój terror w Wieży Gryffindoru – orzekł z powagą James.
– Niczego nie rozsiewam! – zachrypiał piskliwie Remus, po czym miauknął – jutro mamy owutema z zaklęć! Jestem rozdrażniony!
– Jestem rozdrażniony! – idealnie powielił go James, piszcząc wysoko. – I mam huśtawki nastrojów jak Lily, gdy… no, coś tam, nieważne. Potrzebuję relaksu, moja cenna osoba prefekta zmęczyła się wprowadzaniem reżimu! Syriuszu, zrób mi intensywny masaż!
– Że co, proszę?! – wykrztusił Black, patrząc na Jamesa jakby w trosce o zawartość jego głowy.
– Och, wybacz, Łapuś! – rzucił James i zmrużył złośliwie błyszczące oczy. – Zapomniałem, że twe czcigodne, czyste dosłownie i metaforycznie dłonie są zarezerwowane dla…
– James, daruj sobie – prychnęłam głośno z pogardą. – Wszystkich naokoło wkurzasz, plotąc jakieś odleciane pierdoły. Zająłbyś się nauką. Mnie nie bawią twoje sugestywne aluzje.
– Nie muszą. Grunt, żeby mnie bawiły. Zresztą, próbuję cię przyzwyczaić do nowej sytuacji! –  zawołał i zatarł chytrze ręce. – Już w erze Rabastana próbowałem, mogłabyś wreszcie zacząć okazywać, że dociera.
Na wspomnienie o Rabastanie broda sama ułożyła mi się w podkówkę. Na szczęście nikt nie widział, bo twarz zwróciłam ponownie w stronę kominka.
– Czyżbyś wciąż tęskniła za tym brzydalem? – zagadnął mnie z niedowierzaniem James.
– On nie był brzydalem.
– Dobrze więc, czyżbyś wciąż tęskniła za tym zjawiskowo pięknym okazem męskiej urody? – spytał dobitnie i z sarkazmem w głosie.
– On był przystojny, James – mruknęłam bezemocjonalnie pod nosem.
– Rabastan był przystojny? – stęknął z niedowierzaniem. – Ciekawe, z której strony, bo chyba nie od frontu?
– Bardzo śmieszne.
– Daj spokój, Meggie. Sprawiał wrażenie, jakby cierpiał na rząd deficytów. Począwszy od mózgu, na beta karotenie kończąc. A tu? Popatrz na tego młodzieniaszka o śniadej cerze, szarych, przenikliwych oczach i grzywie czarnych jak smoła włosów… Nie ma co kręcić noskiem! Nie jest blady, nie wygląda jak obity orangutan… Jego jedynym deficytem może być czasem fakt niezmieniania skarpetek przez siedem dni z rzędu, ale co tam… Jest na tyle domyślny, że zmieni je, gdy już dostrzega Remusa dyskretnie wspinającego się na baldachim i gorliwie wdychającego czyste powietrze przy stropie.
Za mną rozległ się odgłos mogący jedynie oznaczać rzucenie w kogoś piórnikiem i parsknięcie Petera.
– Glizdogon! – zagrzmiał Black. – Zasmarkałeś mi całą kartkę!
Obróciłam głowę. Black pieczołowicie wycierał rękawem pergamin, po czym chwycił różdżkę, by zrobić z nim porządek. Powoli nabierał barw charakterystycznych dla mordercy w afekcie.
– No i co, leszczu!? – szczeknął do kumpla. – Nic tu nie widzę! Co tu jest napisane?!
Zbliżył twarz do powierzchni pergaminu, mrużąc oczy, po chwili warknął:
– Amotio nutus, czy jakoś tak… cholera wie…
– Amotio nutus? Nie znam tego… – zdziwił się James, po czym, nim ktokolwiek zdążył zareagować, chwycił własną różdżkę i zawołał – Amotio nutus!
Stało się coś bardzo dziwnego. Poczułam jakby niemoc i brak grawitacji.
– Co się dzieje?! – pisnęła Alicja, która siedziały na drugim końcu pokoju z Lily. Ich notatki fruwały w powietrzu. Zresztą, w podobnym położeniu znajdowały się wszystkie rzeczy w salonie Gryfonów, nie wyłączając zebranych.
Ze zdziwieniem obróciłam się powoli w nieważkości ku Jamesowi. Czułam, jakbym unosiła się kilkadziesiąt cali nad morskim dnem. Przypominało to delikatnie lewitowanie wampira, ale było bardziej bezwładne, jakby wolniejsze.
Odepchnęłam unoszącą się powoli sofę na bok i rzuciłam zaciekawionym wzrokiem na Remusa, z trudem próbującego pod sufitem zmienić pozycję. Zastygł do góry nogami i wymachiwał rękoma rozpaczliwie, niczym ptak próbujący odfrunąć. Mimo paskudnego humoru rozbawiło mnie to nieco.
– Dlaczego pływamy w powietrzu?! – pisnęła Lily z przerażeniem.
– Bo Potter łaskawie raczył pozbawić cały salon grawitacji! – zawarczał Black, powoli obracając się ukośnie, nogami ku górze. Zaplótł cierpliwie ręce na ciemnozielonym swetrze, który nosił. Zrobił buńczuczną minę nabzdyczonego dziecka.
– Ja raczyłem?! – zachrypiał wysoko James, siłujący się właśnie z samym sobą. Koniecznie chciał pozostać w dość godnej pozycji do rozmowy z nami.
– A kto? Jedynie ty jesteś zdolny do rzucenia czaru bez zastanowienia się przedtem, czy nie wysadzisz przy okazji półkuli północnej! – prychnął Black.
– Czekaj no, kozaku…
James zaczął wykonywać szereg niezidentyfikowanych ruchów w kierunku Blacka, celem dania mu w zezłoszczoną twarz piąchą. Przypominał galopującego psa skrzyżowanego z płynącym pingwinem i wiatrakiem, ale pozostał w miejscu, nie posuwając się ani o cal do przodu.
Mimo fatalnej sytuacji część z nas parsknęła śmiechem.
– ZARAZ MNIE TRAFI SZLAG NAJJAŚNIEJSZY!!! – ryknął Rogacz, czerwieniejąc ze złości. – OSZALEJĘ, NO!!!
Jego jęki frustracji połączone z szybkim galopowaniem wszystkimi odnóżami w miejscu nie pozwoliły mi zachować powagi, którą tak chciałam utrzymać. Spod stropu usłyszeliśmy wycie Remusa o treści mocno nieprzyzwoitej, bo trwale zawisł do góry nogami i wciąż wymachiwał rękoma na wszystkie strony.
– Nie miotaj się tak, to może ci się uda coś w życiu osiągnąć – oznajmił chłodno Black do Rogasia.
James posłuchał. Jego młócenie rękoma jak wiosłami nie przyniosło rezultatów, toteż odepchnął się nogą od lewitującego nieopodal fotela i przybliżył się z wolna do Blacka, wyciągając powoli zaciśniętą dłoń.
– A masz, stary…
Wolno, jak na filmie ze zwolnionym tempem, przyłożył mu pięścią w bok głowy. Black nie przejął się tym specjalnie, za to popchnięty popłynął ku mnie ze zblazowaną miną, byśmy zaliczyli powolne zderzenie czaszkami.
– Różdżka! – zapiał Peter, trzymając się kurczowo fruwającego stołu. – Lily, przy twoim uchu!!!
– Odsuń się, Black! – wycedziłam, odpychając go. Posłał mi wściekły wzrok i złapał mocno za moje nadgarstki, by nie odfrunąć. – Puszczaj!
– Musisz grać obrażoną akurat w takiej chwili? – rzucił ze złością. – Nie zauważyłaś, że mamy teraz inne problemy? I jakbyś kiedyś może jeszcze wysłuchała, co mam ci do powiedzenia…
– Daj mi spokój.
– To nieporozumienie, zrozum to wreszcie! – przybliżył się nieco, lewitując bezwładnie. – Robisz problem tam, gdzie on nie istnieje, dziewczyno!
– Finite! – to roztrzęsiony głos Lily przekrzyczał wrzeszczącego coś nieskładnie Remusa i BACH! wszystko opadło ciężko na ziemię, na czele z prującym się Luniaczkiem, który gruchnął o drewno głową w dół.
Uniosłam się szybko z Blacka, na którym wylądowałam, i wyrwałam z jego uścisku nadgarstki. Popatrzył na mnie znacząco, wciąż leżąc na wznak.
Salon wyglądał jak pobojowisko. Po podłodze walały się nasze notatki, a meble leżały bezładnie.
– Uff… – westchnęła Alicja z drugiego końca pokoju.
Remus wstał, otrzepał się, dotknął ostrożnie głowy, zabluzgał, podszedł do Jamesa i potrząsnął nim potężnie, chwytając go za fraki.
– Co ci strzeliło do głowy, by wypowiadać nieznane formułki?! – wrzasnął.
– Uspokój się, Remusie! – zawołał do niego z zaniepokojeniem James.
– JESTEM SPOKOJNY!!!
– Wszyscy wiemy, że cierpisz na Zespół Napięcia Przedowutemowego! – rzucił Rogaś. – Ale przystopuj trochę. Patrz, wynaleźliśmy nowe zaklęcie, dzięki mojej finezji i spontaniczności!
Wywalił do niego cały garnitur zębów w uśmiechu z rodzaju tych na ból brzucha. Black obok mnie westchnął głęboko.
– Czasem mam wrażenie, że ta finezja i spontaniczność przybrały monstrualne rozmiary… – burknął Peter, zbierając stół i depcząc notatki Remusa (natychmiastową reakcją właściciela był imponujący grymas zwiastujący morderstwo i niezidentyfikowane miotnięcie ramionami w cały świat).
– Nie, no co ty! – parsknął James. – Jeszcze przecież nie zaplanowałem, że na jutrzejszy owutem wybiorę się przez okno w dormitorium, zaliczę trasę przez wszystkie dachy zamku i wpełznę na egzamin przez dziurkę od klucza, taszcząc za sobą Hagrida na smyczy.
 
***
 
„Droga Mary Ann!
  Mam nadzieję, że OWTM idą Tobie i Remusowi dobrze. Znając Was, nie muszę się martwić.
  Piszę w sprawie Twego zamążpójścia. Ja i państwo Black czynimy już ostateczne przygotowania. Ustalamy wiele bardzo ważnych spraw, obecnie omawiamy Wasz przyszły dom. Blackowie twierdzą, że posiadają odpowiednie miejsce na własność. Ponoć to bardzo stary, wiktoriański dwór o niezwykle dużej powierzchni. Pozostał po jakimś odłamie Blacków i od kilku dziesięcioleci stoi opuszczony na odludnym wrzosowisku. Podobno jest wart ponad pół miliona galeonów. Mama na pewno byłaby szczęśliwa, gdyby wiedziała, w jakich luksusach będziesz żyła.
  Chciałbym też powiadomić Cię o dacie ślubu. Jesteśmy z Orionem i Walburgą świadomi, że powracacie do domów 11 czerwca, w niedzielę. Ustaliliśmy ślub i wesele na 15-go, czyli czwartek. Już prawie wszystko gotowe, nie będziemy zwlekać. Przygotuj się psychicznie, aczkolwiek myślę, że już to robiłaś przez ostatnie kilka miesięcy. Ta sytuacja nie powinna więc być dla Ciebie aż tak obciążająca. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że wkrótce zostaniesz żoną jednego z najbogatszych młodzieńców w naszym świecie. Bardzo mi zależy na Twoim dobru i bezpieczeństwu, a życie u boku Syriusza Blacka będzie niewątpliwie i dobre, i bezpieczne. Trzeba czasem przyjąć rzeczy, które są dla nas najlepsze. 
Tata”
 
Z bólem i rozpaczą zlustrowałam leżące przede mną notatki z jutrzejszego owutema z transmutacji, przy których czytałam list od ojca. Zrobiło mi się słabo i brzuch skręcił się w obrzydzeniu. Zostały niecałe cztery tygodnie do związania mnie z Blackiem, a ja nic nie mogę na to poradzić.
Dormitorium, w którym przebywałam, wydało mi się pomimo oświetlających go promieni zachodu bardzo szare i zamazane. Przełknęłam ślinę, obserwując tępo drewnianą podłogę.
W głowie kłębiły się myśli, a emocje jeszcze pogłębiały ich chaotyczność. Po chwili jednak wyłoniła się z tego bałaganu pewna gorycz. Czy to nie jest trochę tak, że zostałam sprzedana przez własnego ojca?
Poczułam niebezpieczne kłucie w mostku. Podobne do tego sprzed miesiąca, gdy przegapiłam połowę wygranego przez Gryffindor meczu z powodu bolącego serca. Prawie instynktownie sięgnęłam do przyłóżkowej komódki i wyciągnęłam resztki pergaminu, by naskrobać bezmyślnie chłodny liścik.
 
„Drogi tato,
  Z owutemami jest ok. Data jest odpowiednia.
Mary Ann”
 
Dzierżąc w roztrzęsionej dłoni świstek, pobiegłam do sowiarni.
Za niecały miesiąc będę już zamknięta sam na sam z Blackiem na opustoszałym wrzosowisku. Jak się zachowa w tej sytuacji? Będzie mnie zmuszał do różnych rzeczy? Użyje siły? A co, jeżeli tak naprawdę jest sadystą?
Dziwnie zapiekły mnie oczy, jakby ze zdenerwowania. Chyba po raz pierwszy ucieszyłam się, że jestem nieśmiertelna i moje życie u boku tego człowieka ma swoje granice. Kiedy tylko umrze, będę znów wolna…
Dotarłam z trudem do sowiarni, czując niesympatyczne kłucie serca i chaotyczny huk w głowie. Nie mogłam opanować niechęci do ojca i wszechogarniającego obrzydzenia do Blacka. Odkąd go znałam, być może i pojawiały się momenty, kiedy… no właśnie, co? Zaczynałam delikatnie coś do niego czuć, prawda? Albo czasem coś więcej niż „delikatnie”. Jednakże na samą myśl o tym, że w niedługim czasie mogę zostać zmuszona do spędzenia z nim jakichś intymnych chwil wbrew mojej woli… Nie. To jest obrzydliwe.
Trzęsącymi się z przerażenia i rozpaczy rękoma przywiązałam do nóżki Paproszka liścik i wyrzuciłam sówkę za okno. Chwilę potem z trudem spróbowałam zatrzymać pędzące emocje i myśli, by nieco odpocząć. Oparłam dłonie na ścianach okien bez szyb i obserwowałam samotnego ptaszka z moim listem, oddalającego się na południe. Był teraz jedynie czarną kropką, majaczącą na tle modrego nieba muśniętego smugami złotoróżowych chmur, oświetlanych zachodzącym słońcem.
Westchnęłam i usiadłam na parapecie, patrząc tępo w sowę niosącą memu ojcu suche informacje, których potrzebował. Czy czuł jakiekolwiek wyrzuty sumienia? Przecież doskonale wiedział, że coś jest nie tak. Zdawał sobie sprawę z mojej niechęci wobec tego zaaranżowanego małżeństwa. Może chłodno kalkulował: „Dobra, z tego będzie korzyść, warto zainwestować. To przyniesie dochód. To jest dobre”.
Jego list był taki oderwany od rzeczywistości, jakby z innej planety. Czyż nie wiedział, że teraz wszystko może się zmienić? Że pojawiły się inne priorytety i zasady, bo zło opanowuje nasz świat na dobre. Na co mu wszystkie bogactwa Blacków, jeżeli za parę dni ja lub Black zginiemy? Albo może zrobi to on.
Westchnęłam głęboko, czując ciężar problemów nagromadzonych już od sierpnia, z każdym dniem mocniej przygniatających do ziemi.
Przymknęłam oczy, wsłuchując się w skrzeczenie sów. Modliłam się o to, by wyparować, zniknąć, po prostu przestać istnieć.
Oddałabym wszystko, żeby pozostać tu, w Hogwarcie. Jak te sowy naokoło, kulące się na żerdziach bądź w pełnej wolności szybujące nad światem. To muszą być największe szczęściary pod słońcem, a nawet o tym nie wiedzą.
Albo tak zaszyć się w jednym z zakamarków zamku, w których czas przestał płynąć. Nigdy nie wychodzić poza mury do tego nieprzyjaznego, zimnego świata, nigdy nie musieć być żoną Syriusza Blacka…
Zrobiło się późno, czas wmusić w siebie kolację.
Zeskoczyłam z parapetu i z wielką niechęcią udałam się po schodach na jeden z bardzo wąskich korytarzy. Nikogo już na nim nie było, pozostawał kompletnie pusty, oświetlony jedynie blaskiem zachodzącego słońca.
Zatrzymałam się. Jednak nie do końca pusty. Jakiś cień rósł na mych oczach, by zaraz zza zakrętu wyłoniła się osoba, którą miałam ochotę akurat najmniej spotkać.
Syriusz Black kroczył przed siebie, czymś bardzo zaaferowany. Przystanął nagle, gdy spostrzegł mnie przed sobą.
Może to przez to, co przeżywałam od kilkudziesięciu minut. A może przez ostatnie wydarzenia. Jedno było pewne: jego widok podziałał na mnie jak podpalenie lontu na dynamit. Mierzyliśmy się kilkanaście sekund wzrokiem, aż wreszcie się obudziłam, posłałam mu nieprzychylne spojrzenie i wykonałam ruch w bok, by go wyminąć na odpowiednio dużą odległość, co było dość trudne w wąskim korytarzu.
Jednak w ostatnim momencie zagrodził mi drogę i utkwił we mnie zagadkowe, zdeterminowane spojrzenie. Ja zdobyłam się jedynie na lód w oczach.
– Poczekaj, Mary Ann.
Uniosłam brwi z pogardą, patrząc wyzywająco prosto w twarz.
– Musimy porozmawiać – rzekł, siląc się na spokój.
– Niczego nie muszę, szczególnie z tobą! – warknęłam wrogo.
– Ale ja…
– Nie gorączkuj się. Szkoda twych drogocennych nerwów. A teraz lepiej sprzątnij mi się z drogi.
Black zmarszczył się ze złości i frustracji.
– Najpierw mnie wysłuchasz! – szczeknął. – Nie zasługuję na takie traktowanie! Chciałem tylko porozmawiać!
– Odsuń się, Black! Będziesz tego żałował, jeśli…
– To TY będziesz żałowała, że mnie nie wysłuchałaś! Słuchaj, ja naprawdę…
Zatknęłam uszy ostentacyjnie. Chwycił za moje nadgarstki, by odjąć je od małżowiny.
– Czy ty zawsze musisz być taka trudna? – warknął.
– Ho ho, patrzcie państwo, to wcale nie była hipokryzja! – zaśpiewałam ironicznie.
– Tylko teraz nie zaczynaj mi prawić jakichś górnolotnych kazań!
– Nie zamierzam! – prychnęłam pogardliwie i wyrwałam ręce z jego dłoni. – A teraz zjeżdżaj!
Natarłam na niego, by się odsunął. Stał dalej niczym betonowy blok, wlepiając we mnie rozwścieczone spojrzenie.
– Nie będę tolerował twoich fochów! – szczeknął.
– Nikt ci nie każe! – krzyknęłam ze złością. – Tymczasem żegnam ozięble.
Odwróciłam się na pięcie, by odejść, skąd przybyłam. Poczułam jednak, że w desperacji chwycił mnie od tyłu za ramiona, toteż wykonałam szybki zwrot i bez zastanowienia uderzyłam go pięścią prosto w oko.
Black puścił mnie, wyjąc z bólu. Z jakiegoś powodu odczułam ulgę i ogólnie pojętą satysfakcję na widok jego cierpienia. Jakbym wreszcie dała ujście wszystkim negatywnym emocjom skierowanym w jego stronę.
Zostawiłam go w tym stanie i ruszyłam przed siebie. Miałam nadzieję, że odpuści. Nie doszłam jednak do końca korytarza, gdy usłyszałam, że szybko się zbliża.
Ponownie się odwróciłam, z zamiarem nadania symetryczności jego posiniaczonemu, nobliwemu licu kretyna.
Podniosłam prawą rękę, lecz Black złapał mnie za przegub w locie. Tego się nie spodziewałam. Brew nad podbitym okiem i przeciwległy kącik ust uniosły się w górę, sygnalizując tryumf.
– I co teraz? – spytał zadziornie, mrużąc podbite oko.
Zamachnęłam się więc drugą ręką. Ją także złapał za nadgarstek, wciąż się uśmiechając. Niezły refleks.
Szarpnęłam za obie ręce, ale nie puścił, ciągnąc ku sobie. Silniejszym szarpnięciem udało mu się przyciągnąć mnie bardzo blisko i przytrzymać, przyciskając moje nadgarstki do swojej piersi.
Coś dziwnego zawisło w powietrzu, jakieś napięcie. Wlepiłam w Blacka buńczuczne spojrzenie spode łba, jednocześnie czując, że nogi mam jak z waty. Z niepokojem odnotowałam nasilający się ścisk w przełyku. Jego błyszczące stalowoszare oczy (jedno wyraźnie pokrzywdzone) intensywnie wwiercały się w moje z góry. Z pozoru dominował w nich tryumf, ale czaiła się też jakaś zagadkowa nuta. Przed tym wzrokiem nie szło się ukryć, jakby kompletnie wypełnił pole widzenia. Z przerażeniem wychwyciłam, że się rumienię jak cholera. Ciało zastygło w bezruchu, zesztywniałe.
Przełknęłam głośno ślinę, lustrując twarz Blacka znajdującą się o kilka cali od mojej. Cała buńczuczność i nienawiść uciekły z podkulonymi ogonami, a zostało coś niezidentyfikowanego, wykwitającego czerwonymi plamami na policzkach.
Black nieśmiało zmniejszył dystans między nami, delikatnie opierając bok nosa o mój własny i przybliżając się. Jego oczy błyszczały, na buzię zawitał niewinny rumieniec. Lekko drżał.
Sekundy zdawały się płynąć nieskończenie wolno. Serce waliło z całych sił, przez umysł przewalało się coś na kształt ognistego tornada. Syriusz łagodnie puścił moje przyciskane do torsu nadgarstki i objął mnie w talii, przyciągając mocniej i jeszcze bardziej zatracając się w pocałunku. Czułam pod przegubem łomotanie w jego klatce piersiowej.
Czas się zatrzymał.