Niedługo następny rozdział :) I stokroć dzięki za komentarze :)
Ocknęłam
się z przeświadczeniem, że coś nie gra. A potem nawiedziła mnie wizja
wczorajszego dnia. A więc to działo się naprawdę.
Prychnęłam
i wstałam, orientując się, że spałam w ubraniu. „Wyjdę za Syriusza Blacka,
wyjdę za Syriusza Blacka”. Powtarzałam w głowie tę mantrę z ogromnym
niedowierzaniem.
Oparłam
się o biurko bezwiednie. Na jego blacie od dawna leżał porzucony w kąt i
zwinięty bezładnie wisiorek z kotkiem, którego zdjęłam, odkąd zaczęłam chodzić
z Rabastanem. Mruczał błogo, a nawet tryumfalnie. Obdarzyłam go gaszącym
spojrzeniem, ale nic sobie z tego nie zrobił.
Odwróciłam
wzrok, który padł na zakurzony gramofon i kolekcję płyt. Dostałam to wszystko
od Blacka. Zgrzytnęłam zębami. Czemu wszystko tu musi mi go przypominać?
Zerknęłam
na zegarek i trochę się ucieszyłam. Było już grubo po dziesiątej. Czas wyruszać
na Pokątną.
Przebrałam
się i zrobiłam ze sobą porządek, zebrałam jednego galeona ze słoika z
oszczędnościami, po czym zeszłam na sam dół. Chwilę potem weszłam do kominka i
sięgnęłam po proszek Fiuu. Niezbyt interesowała mnie reszta rodziny i to, co
teraz porabiali. Nie poczułam też potrzeby mówienia im, gdzie się wybieram.
– Londyn,
Dziurawy Kocioł!
Kilka
chwil potem wylądowałam na zimnej posadzce i rozejrzałam się. W Kotle nie było
zbyt wielu osób, toteż szybko dostrzegłam Lily. Siedziała samotnie przy
stoliku.
– Meg!
– ucieszyła się i padłyśmy sobie w objęcia.
–
Nawet nie wiesz, jak miło cię widzieć – westchnęłam.
–
Siadaj. Zamówiłam ci Ognistą Whisky. – Wskazała na stolik.
–
To bardzo miło z twojej strony, Lily. Ile mam ci oddać?
–
Daj spokój, na mój koszt – mruknęła z niejakim oburzeniem.
–
W porządku. Przyda się teraz coś mocnego… – rzekłam i opadłam na jedno z
krzeseł.
– No
więc. – Lily postawiła przede mną kufel i sama usiadła. – Coś się stało, prawda?
Zdziwił mnie twój wczorajszy list.
–
Tak – burknęłam, wbijając wzrok w kufel. – Stało się coś potwornego.
– Ktoś
ci umarł? – zapytała niezbyt przekonana Lily. – Chyba nie, bo byłabyś raczej
nieszczęśliwa, nie wzburzona.
– No
właśnie.
– Rabastan
zerwał zaręczyny? – była w tym ledwo wyczuwalna nutka nadziei.
– Lily,
nie rozśmieszaj mnie! – parsknęłam z politowaniem.
– To
co jest? – spytała z pewną dozą niepokoju.
– Wiesz,
że czarodzieje ze szlacheckich rodów lubią łączyć się w pary. Niektórzy nie
pozwalają dzieciom żenić się inaczej! Tylko z kimś o czystej krwi.
– No…
– Lily kiwnęła ostrożnie głową, ciekawa, co się kryje za tym wstępem.
– I
moi cudowni, kochani, opiekuńczy rodzice wpadli właśnie na genialny pomysł, że
wspaniałomyślnie też mi zafundują taką atrakcję!
– No
co ty… Nie żartuj… – Dziewczyna szeroko rozwarła oczy, pełna chłodnego
niedowierzania. – Każą ci za kogoś wyjść? Nie wierzę.
– Nie,
to wszystko prawda! – zawołałam z rozgoryczeniem. – Fajnie, nie?
– I
za kogo wyjdziesz? – spytała z niekłamanym przerażeniem.
– Za
boskiego Syriusza Blacka… – burknęłam.
Spodziewałam
się, że Lily się przerazi, zacznie mi współczuć, czy jeszcze jakoś inaczej. Ale
ona odetchnęła z wyraźną ulgą i rzekła:
– Rany,
Meg… A już myślałam, że naprawdę cię wkopali w jakieś straszliwe bagno.
–
Co? Lily, o czym ty mówisz? – zapytałam gwałtownie.
– No…
Myślałam, że wylądujesz z jakimś starym dziadem albo ze śmierciożercą. A tu
Syriusz! Powiem ci więcej, masz szczęście, że chcą cię wydać akurat za niego.
– Lily,
co ty pleciesz?! Myślałam, że mnie jakoś pocieszysz! Wspomożesz!
–
Meg – odparła cierpliwie. – Wybacz, że ci to powiem, ale może trochę
przesadzasz w swojej histerii.
Poczułam
się, jakby ktoś uderzył mnie w policzek.
–
Teraz wydaje ci się to tragedią, bo jesteś z Syriuszem na ścieżce wojennej, ale
myślę, że jeszcze kilka miesięcy temu ta rewelacja nie zrobiłaby na tobie aż
takiego negatywnego wrażenia. Może nawet by ci się ten pomysł spodobał. Myślę,
że zbytnio żyjesz teraźniejszością.
– Wiem,
czemu tak mówisz. Chcesz, żebym wyszła za Blacka, bo nie chciałaś mojego ślubu
z Rabastanem. Nie chciałaś, bym wchodziła do grona ludzi, z którymi on trzyma –
rzekłam martwym tonem. – Ciebie to nawet cieszy, że tak się stało.
Lily
nieco się zmieszała, ale postanowiła trzymać rezon:
– Masz
rację. Stokroć wolę, żebyś wyszła z przymusu za Syriusza, niż zadawała się z
Rabastanem. To dla twojego dobra, Meggie. Kiedyś twoim rodzicom podziękujesz.
– Wszystko
zawsze jest dla mojego dobra! – warknęłam. – Z Blackiem NIGDY nie będę
szczęśliwa. Ja to po prostu wiem!
– Zmienisz
zdanie za kilka lat, gdy już do niego przywykniesz, jak będziecie mieć dzieci. Tak
poza tym, Syriusz o wiele lepiej pasuje mi na troskliwego, czułego ojca, niż
twój były narzeczony.
Rozsierdziło
mnie „były”.
– O
dzieciach nie ma mowy! – zawołałam z przerażeniem. – Niechby się tylko
zbliżył!...
–
Chcesz mieć dzieci czy nie? – odparowała natychmiast.
–
Chcę… kiedyś.
–
No to wybacz, ale coś mi się nie klei. Z kim ty niby chcesz mieć te dzieci?
–
Nie wiem. Ale nie z Blackiem.
Lily
przewróciła zielonymi oczyma.
–
Już to widzę, jak Syriusz wspaniałomyślnie na to przystaje – zauważyła. – Poza
tym naprawdę sądzisz, że unikanie kontaktu z mężem jest takie proste? Nawet w
gigantycznym dworku pewnie nie jest. I do tego jestem pewna, że nie zawsze
będziesz miała siłę i ochotę toczyć z nim tę bezsensowną wojnę.
Zmarkotniałam
i nic nie odparłam. Lily miała całkowitą rację, jeśli chodziło o unikanie
Blacka. I właśnie to było najgorsze. Istniało prawdopodobieństwo, że on sam był
nieprzychylny temu pomysłowi naszych rodziców i unikałby mnie z równym
zaangażowaniem, co ja jego. Ale co, jeśli jemu bardziej spodoba się idea
udawania szczęśliwej rodzinki? Jeżeli zachce mu się małych paniczów,
wyprodukowanych przeze mnie i przez niego? Albo już nawet nie chodziło o
dzieci, ale jego męskie potrzeby. Co prawda nie wyglądało na to, że ma
jakiekolwiek. Nie byłam nawet pewna, czy wiedział, skąd biorą się dzieci i jak
to wszystko działa. Mimo tej niewiedzy zaczęłam się bezwiednie zastanawiać, czy
Black byłby zdolny dopuścić się gwałtu.
– Meg,
uszy do góry! – usłyszałam melodyjny głos Lily. – Wiesz, jaką jesteś
szczęściarą? Nawet sobie nie zdajesz sprawy.
– Jaką
szczęściarą? – zezłościłam się.
–
W zaaranżowanych małżeństwach kobiety nie mają tak dobrze. Wychodzą za starych
i zgrzybiałych. Albo za takich, których nie znają wcale. Oba te przypadki cię
nie dotyczą. Sama to zresztą kiedyś zrozumiesz.
–
Świetnie. Dzięki za radę. Myślałam, że coś poradzimy – burknęłam. – Ja bym tak
się zachowała, gdyby kazali ci wychodzić za Jamesa.
Lily
natychmiast spoważniała.
– To
nie jest śmieszne, Meg.
– O,
Severus…
Mój
czarnowłosy przyjaciel właśnie wszedł do Dziurawego Kotła i rozejrzał się
niepewnie. Zerknęłam na zegarek. Było dopiero piętnaście po jedenastej. Naraz
nas zobaczył, ale szybko się cofnął, gdy dostrzegł Lily.
–
Eee… – bąknęłam. – Nie tak to miało wyglądać.
–
Nie przejmuj się mną, Meggie. Ja już się pozbieram. Myślę, że nie ma co więcej
płakać nad rozlanym mlekiem. Mam nadzieję, że chociaż odrobinę podniosłam cię
na duchu. Przemyśl to sobie, proszę.
–
Nie chcesz zostać jeszcze przez chwilę?
–
Nic nowego ci nie doradzę – stwierdziła. – Moją opinię na temat tej sytuacji
znasz.
Wstała,
przytuliła mnie mocno i odeszła, zostawiając chyba w jeszcze gorszym stanie,
niż poprzednio. Severus natychmiast przysiadł się na jej miejsce.
– I
jak tam? Coś się stało? – Był wyraźnie wytrącony z równowagi widokiem Lily.
–
Tak, i to coś tragicznego. – W skrócie opisałam mu, o co chodzi.
Reakcja
Severusa była skrajnie różna od tej, którą zaprezentowała wcześniej Lily.
–
Co?! – prawie krzyknął, po czym wpatrzył się we mnie z przerażeniem i głębokim
współczuciem. – Przecież to okrutne. Całe życie pod jednym dachem z Blackiem…
Wzdrygnął
się na samą myśl.
–
Cieszę się, że rozumiesz powagę sytuacji.
– Ale
makabra – syknął. – Nie mogłaś im powiedzieć o Rabastanie?
– No
nie mogłam! Już widzę, jak chętnie by to przyjęli.
– Trzeba
było ich postawić przed faktem dokonanym! – jęknął Severus. – Meg, nie daj się!
Nie pozwól, by cię unieszczęśliwili.
–
Łatwo ci mówić – westchnęłam. – Oni potraktowali to bardzo poważnie.
Nieodwołalnie.
– I
co teraz zrobisz? – przejął się Severus. Obserwowałam w milczeniu jego
zatroskane, czarne oczy. Wzruszyłam ramionami.
– Nie
wiem. Po prostu tego nie wiem.
– A
jakby Rabastan cię porwał nagle z domu i wzięlibyście potajemnie ślub?
–
To jest myśl – przyznałam, czując płomyk nadziei. – Problem w tym, że muszę
najpierw go zawiadomić, a tego najbardziej się boję. Jego reakcji. A nuż nie
doczyta listu do końca, tylko rzuci nim ze złości w ogień? Różne rzeczy mogą
się stać. Wolałabym mu to osobiście powiedzieć.
– To
musisz się z nim umówić. – Po jego minie widziałam, jak bardzo Severus się tym
wszystkim przejął. Wiedziałam, że najgorszemu wrogowi nie życzył takiej kary. –
Nie przejmuj się. Zrobimy wszystko, żeby ci pomóc. Ja na pewno, jeżeli tylko
poprosisz.
– Dzięki.
– Ujęłam jego dłoń. Uśmiechnął się smutno. – Nawet nie wiesz, ile to dla mnie
znaczy. Lily wzięła stronę Syriusza…
–
Naprawdę? – Wpatrzył się w wyszorowany blat stolika i nie więcej nie
powiedział.
–
Tak sobie myślę – zaczęłam. – Powinnam już wracać, nie mówiłam nic kochanej
rodzince o mojej wycieczce.
–
Spróbuj porozmawiać z nimi o Rabastanie. Mówiłaś mi, że ich związek sam spotkał
przeszkody. Może zrozumieją.
Kiwnęłam
potakująco głową. To był dobry pomysł. Pełna nadziei pożegnałam się z Severusem
i postanowiłam wracać do ponurego, nieprzyjaznego mi domu.
Kilka
chwil i już leżałam na dywanie w feralnym salonie, w którym miała miejsce nasza
wczorajsza rozmowa.
– Gdzie
byłaś? – zagadnął chłodno ojciec zza “Proroka”.
–
Daleko – odburknęłam.
–
Odpowiadaj mi, gdy zadaję pytania.
Nic
skomentowałam tego, jedynie ruszyłam do swojego pokoju.
– Mary
Ann! – zagrzmiał za mną ojciec. Zignorowałam to i wkrótce siedziałam już na
zielonej, aksamitnej pościeli.
Nie
wiedzieć czemu, byłam jedynie wściekła. Może nie czułam innych emocji, bo po
prostu jeszcze nie do końca w to wszystko uwierzyłam?
Doskoczyłam
do biurka, by napisać list do Rabastana. Drzwi za mną otworzyły się na pełną
odległość. Stanęli w nich moi rodzice. Posłałam im nieżyczliwe spojrzenie.
– Mam
nadzieję, że nareszcie dotarło do ciebie to, co powiedzieliśmy wczoraj – rzekł
gniewnie ojciec.
Milczałam.
– Remus
powiedział nam o twoim chłopaku – dodała mama.
Podniosłam
głowę z przerażeniem.
–
Czy ty naprawdę sądziłaś, że się na to zgodzimy? – spytał retorycznie ojciec.
Zacisnęłam
pięści pod biurkiem. To oznaczało wojnę.
– Mówcie,
co chcecie. Ja i tak nie wyjdę za Blacka – prychnęłam, ale do serca wkradła się
panika.
– Wysłałem
właśnie odpowiedź do Oriona i Walburgi Black. Że zgadzamy się na twój ślub z
ich starszym synem.
Jęknęłam
mimowolnie ze zgrozą.
– Pogódź
się z tym, Mary Ann – rzekła mama nieco błagalnie. Zrobiła minę, jakby chciała
mi zakomunikować: „To twoja ostatnia szansa...”.
–
Nie ma mowy – oświadczyłam hardo.
Przez
drzwi wytknął głowę Remus.
– Co,
wciąż stawiasz opór? – mruknął ze znużeniem.
–
Tobie nic do tego – ucięłam krótko.
– Owszem,
dużo mi do tego. O wiele bardziej Syriusz pasuje mi na szwagra, niż jakiś
zapluty Lestrange.
Posłałam
mu nienawistne spojrzenie.
–
Tobie pasuje? Aha, nie liczy się, że mi nie pasuje, musi pasować tobie… Wiesz
co, sam się z nim ożeń, będzie z was cudowna para – warknęłam zjadliwie.
– Już
za późno, Łapa jest zajęty – odgryzł się mściwie.
– Mary
Ann, radzę ci się opanować. Trzymaj nerwy i buzujące hormony na wodzy – ostrzegł
mnie ojciec.
–
To dajcie mi spokój – odparłam chłodno.
Rodzice
westchnęli.
– Czyli
nie chcesz spokornieć?
Milczałam,
gniewnie lustrując ścianę ze zdjęciami bliskich.
–
Dobrze więc. Eee, masz karę – oznajmił ojciec.
Popatrzyłam
na niego z politowaniem, ale nieco mnie tym zaniepokoił. Jaką karę? Coś gorszego,
niż śluby z imbecylami? Odetchnęłam jednak szybko z ulgą, w końcu zostały tylko
dwa tygodnie do szkoły. Nie powinno to trwać długo.
– Zostaniesz
wysłana do mojego przyjaciela, do Ameryki.
– Ale
kara – sarknęłam. – Błagam o litość.
–
To biedna, liczna rodzina – ciągnął ojciec, ignorując zaczepkę. – Na nic ich
nie stać. Muszą codziennie zajmować się wielkim gospodarstwem. Praca tam jest
ogromna i bardzo żmudna. Nawet życie tu jest przy tym luksusem. Jest to chyba
najpokorniejsze zadanie, na jakie wpadliśmy z twoją matką. Zważywszy na fakt,
że mój przyjaciel zrezygnował z używania magii. Stwierdził, że życie jak mugol
jest świetną przygodą. Cóż, zawsze był trochę dziwny.
– Super.
– Aha…
Wracasz w październiku. Dwa tygodnie to za krótko.
– Co?!
– Poderwałam się. – Ale ja mam owutemy! Muszę iść do szkoły! Nie mogę stracić miesiąca!
– Z
owutemami sobie poradzisz. Zresztą, gdy już wyjdziesz za Syriusza Blacka, nie będą
ci potrzebne żadne owutemy – dodał bezwzględnie. – Spakuj swoje rzeczy. Mój
przyjaciel będzie tu lada chwila.
Cała
trójka wycofała się. Kopnęłam z całej pary krzesło z kości słoniowej.
Przeklinać dzień, w którym Black przylazł na ten cholerny świat!
W
tej sytuacji nie było sensu pisać do Rabastana. Sowa mogła nie dolecieć na
czas, a ten przyjaciel miał przybyć w każdej chwili.
Nie
myliłam się. Mężczyzna już czekał przed domem następnego dnia rano, a ja,
rozkazem ojca, wyszłam go przywitać. Był wysoki i umięśniony. Czerstwa cera
wskazywała, że dużo przebywał w polu. Coś mi nie pasował na człowieka
wychowanego w czarodziejskim otoczeniu, bardziej na farmera. Zdziwiłam się więc,
kiedy wyszczerzył idealnie białe zęby i pokazał miotłę, na której przybył.
– Hej,
Marshall! – ucieszył się ojciec i ze śmiechem rzucili się sobie w objęcia.
Matka i Remus już zbiegli na dół i wszyscy zgromadzili się przed domem.
Obserwowałam całe zajście ze złością i buntem. Było mi wszystko jedno, gdzie
się zaraz znajdę.
– Czyli
polecicie na miotle? – zagadnęła matka po stosownym powitaniu gościa.
– A
teleportacja? – zastanowił się Remus.
–
Coś ty, Marshall był takim patałachem, że nie zdał egzaminu – parsknął ojciec i
otrzymał kuksańca od kumpla ze szkolnych lat.
Podniosłam
oczy ku niebu. Wszystko mnie irytowało w moich rodzicach. Od zachowania,
gestów, sposobu wysławiania się, po wygląd.
–
Chce pan wskoczyć na herbatkę? – zapytała matka grzecznie.
–
Nie, odmówię tym razem! Przed nami długa droga, pani Lupin!
– Pa,
Meg. Mam nadzieję, że zmądrzejesz. – Remus łaskawie poklepał mnie po głowie, by
okazać swoją wyższość umysłową nade mną.
– Zanim
się pożegnamy, to… – Ojciec wyciągnął rękę. – Twoja różdżka.
– Słucham?!
– oburzyłam się.
– Nie,
dziecko. Nie będziesz sobie pomagała czarami przy pracy!
–
Chyba żartujesz. Myślisz, że ci oddam moją różdżkę? – prychnęłam.
– Oddaj
ją. Dopiero wtedy zrozumiesz sens tego pokornego zadania.
Popatrzyłam
na niego wilkiem i cisnęłam moją różaną różdżkę w jego wyciągniętą dłoń.
– I
pamiętaj, Marshall, macie ją tam przegonić przez suchy las. Mary Ann brakuje
pokory, nauczcie ją tam – zwrócił się do kumpla.
Złapałam
niewielką torbę z najpotrzebniejszymi środkami do zachowania higieny (rodzice
uznali, że rodzina farmerów da mi stare ubrania).
– A
pożegnanie? – zapytał mnie Marshall.
Niechętnie
zerknęłam w stronę ojca.
– Może
się wstrzymacie? – zapytała matka. – Słyszałam o jakichś wichrach na zachodzie
Anglii, od kilku dni utrzymują się tam sztormy na morzu. Możecie przeczekać do
jutra…
– Spokojna
głowa! – wyszczerzył zęby Marshall. – Sztormy mi niestraszne.
– Chodź
tu, córko… – Uchyliłam się przed ramionami matki, nie dając jej możliwości do
pożegnania. Zerknęła na mnie ze smutkiem. Odpowiedziałam jej wściekłym, dumnym
spojrzeniem.
– Lećcie
już. – Ojciec nawet nie próbował się ze mną żegnać. Wskoczyłam na miotłę za
farmerem i wzbiliśmy się w powietrze. Epping uciekło spod naszych stóp.
–
Trzymaj się! – wrzasnął Marshall i ponaglił miotłę do ruchu. Z niechęcią
wtuliłam się w jego szerokie plecy, obserwując ponury świat pode mną.
Chmury
pędziły z zawrotną szybkością, miały barwę ołowiu. Czułam, że za parę chwil
rozpęta się prawdziwa ulewa.
Marshall
nic sobie z tego nie robił i pędził, jak mi się zdawało, na zachód. Ku
Atlantykowi.
Po
kilku godzinach drogi dopadło mnie znużenie. Podróż nawet nie umywała się do
bajkowego lotu, jaki kiedyś odbyłam z wampirami. W dodatku wszystko mi
ścierpło. Z zimna i utrzymywania niewygodnej pozycji. Czułam się niezmiernie
głupio, wtulona w obcego człowieka. Żeby Rabastan tu był…
Nagle
uderzył w nas potężny wicher. Miotłę odrzuciło w lewo, ale dzielnie mknęła
dalej. Powstrzymałam wzbierające wymioty, patrząc ze zgrozą na korony drzew.
Ciekawe, czy przeżyłabym upadek z tak wysoka, jakbym wylądowała w jednej z
nich.
Na
horyzoncie, ku któremu mknęliśmy, rysowały się ciemnogranatowe chmury.
Błyskawica przecięła niebo gdzieś daleko.
– Może
przeczekamy? – zapytałam, przekrzykując huk.
– Nie,
nie ma sensu! Damy radę! W takich warunkach nie raz leciałem! – odwrzasnął.
– Super…
– burknęłam do siebie, kiedy kolejny mocny podmuch wiatru prawie przekręcił
miotłę do góry nogami.
Tymczasem,
ku mojemu przerażeniu, Marshall wyleciał na otwarte morze. Skończyła się
Anglia, przed nami dostrzegłam jedynie kilka wysp.
Usłyszałam
z przodu jakieś przekleństwo. Chwilę potem wpadliśmy w ścianę potwornego
deszczu. Siekł, mocząc nas do suchej nitki. Miotłą zataczało nieprzyjemnie. Choć
Marshall próbował nad nią zapanować, wkrótce całkowicie stracił kontrolę.
Sparaliżowana,
kurczowo trzymałam się jego pleców, nie dbając o pozory. Miotła samowolnie, kręcąc
młynka, pruła przed siebie. Nie wiedziałam, gdzie góra a gdzie dół. Straciłam orientację
w czasie i przestrzeni, a potem nagle zrozumiałam, że odrywam się i lecę w
górę, głową ku niebu, przyspieszając.
Chwilę
później poczułam ostry ból głowy. Coś chropowatego i kanciastego smagało mnie
wszędzie, gdzie się dało. Rozpaczliwie złapałam się pierwszej lepszej napotkanej
przez dłoń rzeczy. Szarpnęło za rękę i… świat obrócił się do góry nogami.
Roztrzęsiona ręka nie wytrzymała ciężaru i znów runęłam w dół. Poczułam
przerażający ból w nogach, a na twarzy miękką trawę i błoto. Z trudem obróciłam
się na plecy, obserwując prawie czarne niebo, przecinane błyskawicami. Woda
lała się strumieniami, zrobiło mi się przeraźliwie zimno. No tak, zleciałam z
miotły do góry nogami i wleciałam w koronę tego wielkiego drzewa, pod którym aktualnie
spoczywałam.
Marshalla
nigdzie nie dostrzegłam, huk deszczu i bezlitosne grzmoty wstrząsające ziemią
zagłuszały moje myśli, wdzierając się bezlitośnie do świadomości.
Wstałam
na roztrzęsionych nogach i niepewnie oparłam się o śliską korę. Dookoła rosło
dużo niskich drzew o rozłożystych, zielonych koronach. Mimo tego faktu ściana
deszczu z łatwością tu docierała, więc nie widziałam dalej, niż za najbliższe
drzewo. Zrobiło się dziwacznie ciemno i mroczno. Nigdy chyba nie czułam się
taka bezradna. Włączając w to noc, kiedy to uciekłam z domu. Szum szalejącego
morza dosłownie kilka kroków ode mnie, gdzie to zaczynał się wysoki klif,
spotęgował wrażenie paraliżującej samotności.
Zrobiłam
parę niepewnych kroków przed siebie. Szalała burza, w związku z tym musiałam
się czym prędzej ukryć. Pośliznęłam się na błocie, zaliczyłam wywrotkę i z
cichym okrzykiem zdziwienia zjechałam ze śliskiego zbocza prosto do błotnistego
rowu, w którym płynęła brudna woda. Deszcz lał się po mnie strumieniami, siedziałam
po pas w brązowej mazi, do tego kostka niemiłosiernie mnie rozbolała. Złapałam
ją dwoma palcami, zaciskając zęby i przełykając łzy wściekłości, bezradności i
rozpaczy. Wygramoliłam się z wody i położyłam na plecach w błocie. Wpatrzyłam
się z trudem w niebo. Zziębnięta, ranna, brudna, głodna, mokra i do tego
przeraźliwie sama i zagubiona. Tak, jakby nie było innych ludzi, jakbym była
sama z tym mokrym lasem, ciemnym niebem i burzą.
Znajdowanie się pod wpływem kuracji przeciwwampirzej sprawiło, że w tej sytuacji groziło mi po
prostu najgorsze. Wiedziałam, że umrę, jeżeli się nie ruszę. Śmierć z głodu.
Albo coś mnie po prostu zaatakuje, bądź ktoś. Jest tak wiele możliwości.
Nieco
nieprzytomnie i jakoś obojętnie omiotłam wzrokiem wszystko dookoła, rozważając
nad swoim położeniem. Odkryłam z niejakim rozgoryczeniem, że nie zależy mi na
przeżyciu. Co mnie czeka po ucieczce stąd? Do kogo powrócę? Do Blacka? Do
rodziców, którzy mnie w to wpakowali?
Ze
spokojem, głęboko oddychając, wlepiłam wzrok w ledwo dostrzegalny przez ścianę
deszczu pień drzewa naprzeciw. Uśmiechnęłam się do siebie z goryczą i niejaką
ulgą. Można tu zdechnąć. Tak będzie lepiej, dla mnie i dla ogółu.
A
co z Rabastanem?
Z
trudem spróbowałam wstać. Noga odmówiła posłuszeństwa.
– To
na nic! – jęknęłam do siebie. Łzy zmieszały się z deszczem. Poddałam się i
ległam z powrotem na plecach. Po chwili jednak podjęłam próbę i zaczęłam się
czołgać po błotnistym zboczu ku górze, zjeżdżając co jakiś czas w dół. Czułam
narastające zrezygnowanie po tym, jak po raz enty wylądowałam znów w głębokim
rowie, jednak ponowiłam swoistą wspinaczkę.
Udało
mi się wdrapać dość wysoko, by chwycić kępy trawy. Natychmiast prawie je
wyrwałam, ale zapewniły jakieś oparcie. Wkrótce leżałam na mokrej, bujnej
trawie.
Spróbowałam
powoli pełzać do przodu w siekącym deszczu. Przypominało to potworny koszmar, w
ktoś związuje śniącemu nogi.
Wreszcie,
po minięciu paru drzew, przycupnęłam pod jednym, wyjątkowo dobrze ukorzenionym.
Wcisnęłam się w norę pomiędzy jego wilgotnymi korzeniami, z pewną dozą
obojętności znosząc fakt, że jakiś piorun może uderzyć właśnie w to drzewo.
Unosił
się zapach wilgoci i ziemi, deszcz już nie moczył mnie do suchej nitki.
Skuliłam się w samotny kłębek, rozpamiętując noc ucieczki z domu sprzed lat.
Zrobiło mi się nawet odrobinę przytulnie.
Po
kilkudziesięciu minutach wpatrywania się nieustannie w szary, mroczny świat zza
korzeni mojej kryjówki odczułam znużenie. Choć broniłam się przed snem, wkrótce dotarło do mnie, że w zasadzie jest mi wszystko jedno, czy coś zaatakuje mnie podczas
snu. Powieki same się zakleiły i odpłynęłam w nicość.
Ocknęłam
się prędko, nawiedziły mnie podejrzenia. Poczułam się obserwowana.
Świat
okrył szary, ponury welon. Było prawdopodobnie późno. Deszcz już nie padał,
panowała nienaturalna cisza.
Wyczołgałam
się z trudem spod korzeni. Nie śpiewały ptaki, wiatr najcichszym szmerem nie
poruszał liściastych gałązek. Wszystko tkwiło w bezruchu. Bardzo mi to nie
odpowiadało.
Zerknęłam
na pulsującą bólem kostkę. Z trudem się na niej utrzymywałam, a o chodzeniu
raczej nie było mowy.
Trzask
przełamywanej gałązki gdzieś za mną przeciął martwą ciszę. Raptownie obróciłam
głowę, ale alejka z drzew była pusta, wciąż szara i zasnuta ciemną mgłą. Może
mi się wydawało?…
Z
wolna, niechętnie tracąc kontakt wzrokowy z obszarem za mną, zlustrowałam
zabłocone ubranie. Jest już chyba do wyrzucenia.
Tym
razem wyraźnie poczułam ciarki na plecach. Ponownie się obróciłam, marszcząc
brwi. Zza drzew dostrzegłam parę żółtych, rozjarzonych punkcików. Były wlepione
centralnie we mnie.
A
potem coś w moim żołądku osunęło się ciężko na sam dół. Być może to moja
rozszalała wyobraźnia, ale wydawało mi się, że słyszałam narastające ohydne
warczenie.
Bez
zastanowienia rzuciłam się przed siebie. Paraliżujący strach usunął ból kostki.
Czułam, że za chwilę coś powali mnie na kolana, odgryzie głowę, rozszarpie
ciało…
Słyszałam
wyraźnie ujadanie za sobą. Polowanie rozpoczęte.
Kontuzjowana
kostka chrupnęła nieprzyjemnie, tym razem na amen się rozwalając. Potknęłam się
o niesprawną nogę i stoczyłam z mokrej, trawiastej skarpy, tracąc w
nadchodzących ciemnościach orientację. Wreszcie, po kilkunastu sekundach ległam
w bezruchu na plecach. Gdzieś nade mną słychać było wyraźnie ujadanie i wycie.
Co to?…
Wstałam
z wielkim trudem. Noga odmówiła mi już całkowicie posłuszeństwa. Kuśtykając, weszłam
w zarośla, nie mając pojęcia, co innego robić. Czy istota ruszyła za mną w
pogoń? Może ten nagły manewr w bok przerwał jej polowanie?
Daleko
przede mną zamajaczył nagle jakiś złoty błysk. Włosy zjeżyły mi się na głowie.
Czyżby znowu coś mnie obserwowało?
Światło
jednak przypominało mi bardziej blask świecy. Najciszej, jak tylko mogłam na
rozwalonej nodze, pokuśtykałam w jego stronę.
Na
niewielkiej polance w rzadkim lesie dostrzegłam coś, czego najmniej się spodziewałam,
mianowicie chatkę. Była okrągła, zbudowana została z polnych kamieni, stożkowy
dach porastał mech i trawa, na jednej ze ścian rósł bluszcz z dojrzałymi
winogronami. Przypominała nieco chatkę Hagrida. Jedyne okienko, okrągłe i dość
małe, rozjarzone było przyjemnym, złocistym blaskiem.
Poczułam
przemożną chęć, by zapukać do drzwi, jednak nieco wystraszyło mnie to, kogo
mogłabym spotkać wewnątrz. Problem rozwiązał się sam, bowiem zza chatki wyszedł
przedziwny człowiek. Nosił czarodziejską szatę i szpiczasty kapelusz. Miał
kasztanową bródkę i grube brwi, a niósł z namaszczeniem zakrzywiony kostur.
Jego zaskoczony wzrok zlustrował mnie. A potem warknął:
– Przecież
mówiłem: nie życzę sobie was, łachmytów! Trzymajcie się ode mnie z dala, a ja
będę się trzymał z dala od wioski! Ciągle mi muszą przeszkadzać…
Ruszył
w kierunku domku, mamrocząc coś pod nosem, i otworzył drzwi. Na odchodnym
zawołał jeszcze:
– Zjeżdżaj!
Bo cię przemienię w wiewiórkę, dzieciaku!
– Nie
jestem dzieciakiem! – zawołałam w rozpaczy. – I nie jestem z jakiejś tam
wioski!
Człowiek
zamarł ze zdumieniem.
– Nie?
– Uniósł brwi.
– Nie.
Nazywam się Mary Ann i… zgubiłam się. Nie jestem stąd. Nie wiem nawet, co to za
miejsce. Czy może mi pan powiedzieć, jak mam się stąd wydostać?
Nieznajomy
lustrował mnie z zaintrygowaniem.
– To
niebezpieczne miejsce. A ty wyglądasz dość mizernie…
–
Racja… Pomoże mi pan? – zapytałam z nadzieją w głosie.
– Właź.
– Zaprosił mnie gestem do środka, jego oblicze złagodniało.
Weszłam
nieco ostrożnie do wnętrza. W środku było ciepło, sucho i czysto. Pod sufitem
wisiały zioła, na kominku płonął ogień, na stole stał kociołek i kilka
składników jakiegoś wywaru.
– Rozgość
się, Mary! Widzę, że jesteś taka zziębnięta i przemoczona… Ugotuję coś
gorącego.
Począł
krzątać się przy garnku. Obserwowałam go nieco nieufnie.
– Dlaczego
pan zrobił się dla mnie taki dobry? – zapytałam podejrzliwie.
Obrócił
się ku mnie.
– Nawet
nie wiesz, jakie bestie szaleją teraz na zewnątrz – rzucił. – A skoro nie
jesteś stąd, nie ma potrzeby nastawiać się przeciwko tobie i zostawiać na ich
pastwę. Co innego ta wioska… Błee!
Warknął
coś pod wąsem, po czym nastawił wodę w wielkim kotle. Mimo wszystko nie
poczułam, że moje zaufanie względem niego się zwiększyło.
– Popatrz
na siebie! – zakrzyknął. – Siadaj do stołu, zaraz zagotuje się woda na kąpiel.
Potem pokażę ci, gdzie będziesz spać.
Niespecjalnie
spodobał mi się fakt, że ten dziwny, niewątpliwie czarodziejski jegomość tak
bardzo chce mi pomóc. Wydało mi się to podejrzane, ale doskonale zdawałam sobie
sprawę, że nie było dla mnie wyjścia.
– Masz,
jedz. To skromna zupa z… eee, mięska…
Przeniosłam
na niego nieco spłoszone spojrzenie, gdy postawił mi przed nosem glinianą,
prostą miskę z czymś dziwnym.
– Wiem,
jak to zabrzmi. To zupa z myszy polnych. Nie ma nic innego – rzekł nieco
oburzonym tonem, widząc to.
– Przepraszam…
– bąknęłam. Zajęłam się jedzeniem, odczuwając burczenie brzucha. Zupa była
nieco mdła i żołądek skręcał mi się w mękach, gdy uświadamiał sobie, co trawi.
Powstrzymałam jednak malowniczego pawia. W końcu nie z takich rzeczy
czarodzieje wytwarzali eliksiry i wywary. Miałam jedynie nadzieję, że nie była
zatruta.
– Jak
ma pan na imię? – spytałam, gdy nieznośna cisza przerosła samą siebie.
– Dawno
nikt nie zadał mi tego pytania – mruknął. – Widzisz, rzadko miewam gości. Nieczęsto
widuję ludzi. Ta wyspa jest prawie bezludna, no, może z wyjątkiem tych…
Dalszą
treść jego wypowiedzi wymówił podirytowanym warczeniem pod nosem.
–
Jestem Mortimer, Mary – wypowiedział w końcu.
– Co
pan robi na bezludnej wyspie?
Rzucił
mi nieco wrogie spojrzenie.
– Uciekam
przed cywilizacją, otóż to. Teraz wszystko wygląda inaczej. Równouprawnienie,
phi! Nikt nie pomyśli o tym, że mugo…
Urwał
raptownie i zrobił minę, jakby się zapędził. Zmierzył mnie oceniającym
spojrzeniem.
– Możesz
poczekać w tamtym pokoju, ja przygotuje balię z wodą. – Machnął niecierpliwie w
stronę bogato zdobionej, starej zasłony, zasłaniającej jakiś pokój. Udałam się
tam, odnosząc wrażenie, że człowiek ma coś do ukrycia.
Odchyliłam
zasłonę. W prawie zupełnie ciemnym, malutkim pokoiku stało parę mebli. Wystrój
przypominał najbardziej cygański wóz objazdowy. Na gołych ścianach wisiały
kolorowe, zakurzone dywany, przede mną stał wygodny, aczkolwiek wysłużony puf.
Środek pomieszczenia zawalał okrągły, czarny stolik na krzywych nóżkach, na
stoliku dostrzegłam ozdobną lampę naftową, rzucającą czerwony blask zza
bordowego szkła. Zauważyłam brak okien.
– Tylko
niczego nie ruszaj! To mój pokój! – usłyszałam zza zasłony nieco zaniepokojony
krzyk.
Podeszłam
do dziwnego obiektu, niedbale wrzuconego między pufa a ścianę. Była to jakby
kula magiczna, przyczepiona do stolika. Na ścianie nad nią wisiały jakieś
fotografie w kolorach sepii i proporczyk… Slytherinu.
– Przepraszam,
mogę wejść?! – podbiegłam do zasłony z entuzjazmem. Skończył Hogwart! Mogłam
się tego domyśleć.
Zza
kotary usłyszałam huk, potem plusk i głośne „Auu!”, a potem przekleństwo.
– Jasne!
Tylko najpierw uprzedź, zanim zaczniesz krzyczeć. Zawału bym dostał…
– Przepraszam…
– Odchyliłam kotarę. – Pan skończył Hogwart?
Mortimer
popatrzył na mnie z niekłamanym zdumieniem, jakby zobaczył mnie po raz
pierwszy.
– Ja
też jestem w Hogwarcie! – oświadczyłam z dumą.
– Naprawdę?!
Trzeba było mi od razu mówić, że jesteś czarownicą, nie robiłbym tych cyrków z
wypraszaniem cię z pokoju, gdy przenosiłem misę czarami. Cóż, trafił swój na
swego! Będzie mi prościej bez kamuflowania się. Powiedz mi, Mary, możesz już
czarować?
– Tak,
dawno już skończyłam siedemnaście lat.
Nie
odparł, wskazał jedynie na misę.
–
Kąpiel. Ja pójdę przygotować ci spanie.
– Czy
nie sprawiam zbyt wiele kłopotu? – zaniepokoiłam się.
– Nie,
ależ skąd! Zawsze pomogę czarodziejowi w potrzebie. A teraz się myj.
Wyszedł.
Zdjęłam przemoczone, ubłocone ubranie i weszłam do ogromnej miednicy z
przyjemnie parującą wodą. Była odrobinę czerwonawa. Pewnie źródło było
zanieczyszczone.
Wyleżałam
się w gorącej wodzie, aż mnie głowa rozbolała. W końcu zarzuciłam na siebie
prostą, lnianą szatę, którą Mortimer mi przygotował, i weszłam do malutkiej
izby. Była całkiem podobna do tego, w którym odkryłam proporzec.
– Tu
będziesz nocować. – Mój gospodarz wskazał na pufa okrytego prostym, kolorowym
kocem. – Nie przejmuj się wyciem i jazgotem zza ścian, a także burzami i
deszczem. To bardzo niespokojne miejsce. Dobranoc.
Wyszedł,
zostawiając mnie zupełnie samą z wygodnym pufem. Zza ściany dobiegł mnie
straszny, chrapliwy skowyt i warczenie. Włos zjeżył się na karku, strach
spotęgowało poczucie samotności i ciemności.
Ułożyłam
się na pluszowym pufie i przykryłam pledem. Dlaczego ten człowiek postanowił mi
pomóc? Wyglądało to na zwykłą gościnność. Czarodziejską solidarność. Nie ma się
czym przejmować.
Udało
mi się odgonić nieprzyjemne rozmyślania i zapadłam w twardy sen.
Krzyki. Pełne przerażenia.
Rozdział świetny, w napięciu czekam na ciąg dalszy. Mam jakieś przeczucie, że Meg nie dołączy do tego kolegi swojego ojca ;)
OdpowiedzUsuńTak chciałam przeczytać historię od nowa, będąc w podróży, a tu zonk ;o nie ma drugiego rodziału :c
OdpowiedzUsuńNo! I to jest lepsze niż jakaś praca na roli :) Lubię To! <3 Kiedy nowy rozdział? :p
OdpowiedzUsuńLuella