W końcu nadszedł listopad, przynosząc krótkie, zimne, mgliste i
melancholijne dni. Zaczęłam łapać się na różnych dziwnych rozmyślaniach. Zawsze
ta pora roku przynosiła mi chandrę, teraz nie było inaczej. Tylko dlaczego tak
bardzo lubiłam jesień? Może dlatego, że od zawsze byłam raczej typem samotnika
i zazwyczaj odgradzałam się od ludzi mniej lub bardziej na czas tej pory roku.
Kochałam spacerować samotnie, tylko ze sobą, po mokrych liściach i kontemplować
ołowiane chmury, szybko płynące po niebie, ogarniała mnie wtedy jakaś przyjemna
tęsknota.
Ludzie potrafią ranić, nawet swoją obecnością, dlatego czasem
lepiej jest być od nich jak najdalej. Ostatnio raniła mnie tak obecność pewnego
Gryfona…
… Piękne wrota. Stoję tuż, tuż, jeszcze krok, a dotknę mosiężnej
klamki. Tylko czemu nie mogę zrobić tego kroku? Rozejrzałam się powoli, z
jakimś trudem.
Przez gęsto rosnące, soczyście zielone liście przebijał się
złocisty blask, jego promień był jakby zamglony. Wszystko naokoło spowijała ta
dziwna, złocista, gęsta mgła. Widziałam tylko mnóstwo jasnych liści, ową mgłę i
złotą bramę, porośniętą bluszczem, którego kaskady spływały aż do ziemi. Mgła z
każdą chwilą przybierała na sile. Ale ja nie chcę, ja MUSZĘ przejść przez tą
bramę, za nią jest przecież…
– Wstawaj, leniu!!!
– Lily, co ci odwala? – wymamrotałam niezbyt przytomnym tonem.
Lily z lubością i śmiechem wskoczyła na mnie i połaskotała w bok.
Nie miałam tam łaskotek, ale każdego, nawet martwego trolla, obudziłby jakiś
wrzeszczący mutant, który zaczyna po nim skakać.
– Dziś jest sobota! Pierwszy wypad do Hogsmeade! Szybko! La la
la!…
Lily zaczęła wyć jakąś piosenkę i ruszyła piruetem do komódki po
szczotkę do włosów.
Wbiłam wzrok w baldachim. Miałam taki niezwykły sen. Tylko czemu
go nie pamiętam? Ciągle w mojej świadomości, niczym echo, odbijała się jakaś
dziwna tęsknota, ale nawet nie potrafiłam sobie przypomnieć, co mi się śniło.
Intrygujące…
– Aguamenti!
CHLUST!
– LILY!!! ZAMORDUJĘ CIĘ!!!
Cała mokra wyskoczyłam z łóżka jak oparzona, a Lily śmiała się,
chowając różdżkę, którą właśnie sprawiła mi lodowaty prysznic. Miała
niebezpiecznie wyśmienity nastrój.
– CHCESZ, ŻEBYM DOSTAŁA APOPLEKSJI?!
– Trzeba cię było trochę rozbudzić. A teraz ubieraj się i zabieraj
formularz i kasę na różne przyjemności! Ta bluzka nie, ta jest jakaś taka
dziwna… O , to jest niezłe…
Po chwili dopiero do mnie dotarło, co Lily robi.
– Lily, co ty wyrabiasz?
– Wybieram ci ciuchy – odparła niewinnie, unosząc brwi w
zdumieniu, iż ośmieliłam się zwątpić w cudowność jej czynów.
– Nie znoszę, gdy ktoś grzebie mi w rzeczach. W dodatku zrobiłaś
mi bałagan! Sama wybiorę, co mam na siebie włożyć! Suń się...
Delikatnie odciągnęłam ją od kufra i czym prędzej wybrałam jakieś
ubrania. Jakoś nie miałam ochoty się specjalnie stroić.
Wyruszyłyśmy razem na śniadanie do Wielkiej Sali. Po drodze nie było żadnych trudności (czytaj Huncwotów), więc po kilku minutach drogi Lily nakładała sobie kiełbaski, a ja wpatrywałam się tępo w tosty.
Wyruszyłyśmy razem na śniadanie do Wielkiej Sali. Po drodze nie było żadnych trudności (czytaj Huncwotów), więc po kilku minutach drogi Lily nakładała sobie kiełbaski, a ja wpatrywałam się tępo w tosty.
– Nie jesz? – zapytała ze zdziwieniem.
– Ostatnio nie mam apetytu… – rzuciłam niedbale.
Lily jednak nie spodobało się takie wyjaśnienie i siłą łagodnej
perswazji wmusiła we mnie jakieś losowe jedzenie, po czym ruszyłyśmy do
wyjścia.
Na dziedzińcu było zimno i ponuro, ale nie padał deszcz. Mój
ukochany, czyli Filch, stał przy wyjściu i sprawdzał formularze.
– O nie! Zapomniałam mojego formularza! – zawołałam, gdy go
zobaczyłam.
– Przypominałam ci o nim. Co z twoim mózgiem, Mary Ann? –
parsknęła Lily.
– Widzisz, nie budź mnie tak na drugi raz, bo to mu nie służy. –
Popukałam się w głowę knykciami i popędziłam do dormitorium.
Hogwart znałam już trochę, więc dopadłam do Grubej Damy,
wydyszałam hasło i złapałam formularz. Stresując się tym, że Filch się znudzi
sprawdzaniem formularzy i sobie pójdzie do swej nory, śpieszyłam się, jak tylko
mogłam.
Oparłam się o postument jakiegoś popiersia w drodze powrotnej, gdy
już płuca prawie uschły z braku tlenu. Nagle…
– Aua!
Oberwałam mocno czymś w głowę. Rozejrzałam się dookoła, gotowa
udusić sprawcę, albo pociąć formularzem. Zauważyłam tylko dziwnego,
przezroczystego człowieczka, unoszącego się kilka cali nad ziemią. Wyglądał co
najmniej śmiesznie, niczym jakiś pajac. Już miałam się parsknąć, gdy odeszła
ode mnie ochota do śmiechu. Człowieczek ów przyłożył rurkę do warg i strzelił
we mnie szklaną kulką.
– Przestań! – krzyknęłam, skonsternowana i zezłoszczona.
– A czemu? – zaskrzeczał złośliwie w odpowiedzi i strzelił trzema
kulkami naraz.
– Odczep się! – Nie wiedziałam kompletnie, co mam robić. Uciekać?
Wezwać kogoś? Zabić gołymi rękami? – Czemu mnie atakujesz?! Chcesz oberwać?
– Ojojoj, co za groźna dziewczynka! – zaśmiał się złośliwie. –
Ciekawe, co zrobi, gdy…
– Wadiwassi!
Człowieczek z wrzaskiem odleciał, bo wszystkie jego wystrzelone
dotychczas kulki podleciały do niego i zaczęły go okładać, gdzie popadnie.
– Kocham tę sztuczkę, chyba już zawsze będę ją wypróbowywał na
Irytku! – usłyszałam tryumfalny głos mojego bliźniaka i odwróciłam się w tamtą
stronę.
Korytarzem szli wszyscy Huncwoci, pod pachą Jamesa dyndał ten
dziwaczny płaszcz, który widziałam tamtej nocy, gdy dostałam szlaban i kłóciłam
się z Blackiem.
– Zrobił ci coś? – zapytał Remus, a ja wzruszyłam ramionami.
– Tylko zdenerwował. To był ten sławetny Irytek?
– Tak. Niezłe z niego ziółko, ale i tak drugie w hierarchii
szkolnych ziółek. – James wyszczerzył zęby.
– Sugerujesz, że to wy zajmujecie szczyt na piedestale?… –
sarknęłam, unoszcząc brew, a potem wskazałam kiwnięciem głowy w kierunku płaszcza.
– Gdzie z tym idziecie?
– Do Hogsmeade – odparł natychmiast Rogacz.
Popatrzyłam podejrzliwie na wszystkich.
– A po co wam ten płaszcz?
– Wiesz, Remus lubi sobie poskakać z wieży najwyższego budynku ze
spadochronem w wolnych chwilach – palnął James i zwrócił się do Blacka – Tak to
się nazywa, tak?
– A skąd ja ma wiedzieć? – żachnął się Black. – Czy ja jestem
jakiś słownik?
– Wiesz, jakby ci to powiedzieć…
– Po prostu ty, Syriuszu, łazisz na to mugoloznastwo i mógłbyś coś
z tych lekcji wynosić… – mruknął Remus, zerkając z lekkim politowaniem na
kumpla.
– Dobrze wiesz, że nie robię tego dla nauki, tylko chcę dokuczyć
matce – burknął Black. – Zresztą… nie ma to jak motocykle…
– No dobrze, ale po co wam ten płaszcz? – powtórzyłam, nieco
zirytowana. Byłam ciekawa, czemu nas wtedy ochronił przed Filchem.
– No więc… – zaczął James. – No dobra. Ufam ci. To
peleryna-niewidka, a…
Napotkał wzrokiem na zezłoszczoną twarz co niektórych kompanów.
Widać, był to wielki sekret. James posłał Blackowi przepraszający garnitur
zębisk i dokończył myśl:
– …a reszty się domyśl! Buziaki!
Huncwoci poszli w swoją stronę, zostawiając mnie pełną podejrzeń.
Ciekawe, po co chowają się pod peleryną-niewidką podczas dozwolonego,
oficjalnego wyjścia do Hogsmeade...
Powlokłam się korytarzem za nimi i po kilku minutach stałam obok
Lily.
– Co tak długo? – zapytała. – Już się zmartwiłam, że się
zgubiłaś...
– Eee, tak było… – skłamałam szybko dla wygody.
– Ważne, że się odnalazłaś. No to chodźmy…
Po chwili już biegłyśmy zboczem ku bramie Hogwartu.
Gdy nasze stopy stanęły na brukowanej uliczce, już wiedziałam, że
jest to jedno z tych tajemniczych, wspaniałych miejsc, które odkrywałam w
świecie magii. Ulica główna w Hogsmeade nie przypominała zatłoczonych ulic
Londynu, ciasnych, zatęchłych uliczek Wenecji, czy uklepanych dróg w Kongo.
Najbardziej kojarzyła mi się z ulicą Pokątną, brukowana, ale czysta. Budynki
były starodawne, wiktoriańskie, nieco mroczne i tajemnicze. Stały tu stare,
porośnięte bluszczem latarnie, zgaszone w dzień. Zabudowania stały przy sobie
ciasno, odgradzane niekiedy poszarzałym ze starości płotkiem. Ściany budynków
były z kamienia, drewniane okiennice poozdabiano. Kolorowe wystawy przyciągały
wzrok przechodzących uczniów. Wiszące szyldy kołysały się na świszczącym, jesiennym
wietrze, skrzypiąc. Egzystowała tu jakaś groteskowa radość: na jednej z wystaw
tańczył kościotrup, inny sklep wydawał mi się straszliwie ponury, dopóki ktoś
nie roześmiał się radośnie w ciemnym wnętrzu. Ulica pomimo ciemnych, ołowianych
chmur pędzących szybko nad tym wszystkim, wydawała się pełna życia i przytulna.
Ulica z innego świata…
– Chodź, musimy wejść do
Miodowego Królestwa! – Lily pociągnęła mnie za rękę z radością i weszłyśmy do
zatłoczonego, bardzo kolorowego sklepu. Jadłam w mym czternastoletnim życiu
mnóstwo różnych słodyczy. To, czego spróbowałam w Miodowym Królestwie, biło
wszystko inne na głowę. Nawet Fasolki wszystkich smaków, które kiedyś kupił mi
tata, nie były tak niezwykłe. Najbardziej smakowały mi cukrowe myszy, więc
kupiłam całe pudełko i razem z Lily poszłyśmy w dalszą drogę.
– Teraz zobaczysz Trzy Miotły. To super miejsce, napijesz się
kremowego piwa, ono bardzo rozgrzewa… – wyliczała Lily z wypiekami na twarzy.
– Piwa? Chyba się przesłyszałam, mam dopiero czternaście lat… –
zdziwiłam się.
– Nie, to piwo jest dozwolone, bo jest bardzo słabe… Podejrzewam,
że w ogóle nie ma alkoholu… Ale jest pyszne!
Weszłyśmy do głośnego pubu i usiadłyśmy przy stoliku. Było tu
bardzo gorąco, tłum ledwo mieścił się w środku. Przypominało to starodawną
tawernę.
– Poczekaj, zamówię piwo…
Lily podeszła do lady, a ja wbiłam wzrok w zaparowane okienko,
uśmiechając się do siebie z jakiegoś powodu.
– No no. Kogo my tu mamy…
Obok mojego stolika stłoczyła się niewielka grupka Ślizgonów, w
tym blond-przylizaniec. Patrzyli na mnie z wyraźnie nieprzyjaznymi zamiarami.
Spięłam się i rzuciłam nerwowe spojrzenie w stronę Lily. Nic nie zauważyła,
wciąż stercząc przy ladzie.
– Czy to nie ty doniosłaś na nas do dyrekcji? – zapytał cicho
blondyn.
– A dlaczego miałabym to niby robić? Czyżbyście coś przeskrobali?
– odparłam wojowniczo, ale głos odmówił posłuszeństwa i zadrżał.
– Ja tu zadaję pytania – wycedził blondyn ordynarnym tonem.
– Nie masz dowodów – syknęłam chłodno. „Sprytni są”, pomyślałam „Jest
tu tyle ludzi, ze nikt nie zwróci na nas uwagi…”. – Spadajcie. Bo kogoś
zawołam.
Uśmieszki wykrzywiły ich usta.
– Nie sądzę – wyszeptał blondyn, po czym chwycił mnie mocno za
nadgarstek i przygwoździł do stołu. Bolało, bo wykręcił mi rękę. Jego świta zasłaniała
tą scenę przed innymi klientami pubu. Ja i blondyn mierzyliśmy się
nienawistnymi spojrzeniami. Cała twarz rozgorzała mi z wściekłości, wstydu,
stresu, nienawiści.
– Ten głupi dzieciak dostał za swoje donosicielstwo – syknął
blondyn mściwie. –Wyciągnęliśmy od niego właściwe informacje, bo taki tchórz,
jak on, nie doniósłby sam. Bardzo nam to pomogło ciebie odnaleźć…
– Josh nie jest
tchórzem! Jest w Gryffindorze, domu odważnych. A wy, Ślizgoni,
jesteście śmierdzącymi, tchórzliwymi gnojkami!
Nacisk na mój nadgarstek
się wzmocnił. Czułam, że ta sytuacja mnie
przerasta.
– Uważaj na słowa… – wycedził blondyn.
– Puść mnie, kretynie! – powiedziałam ostrzegawczo, podnosząc głos, by
sąsiedzi zainteresowali się nami. Blondyn puścił, a ja wstałam, by się z nimi
zrównać. Nie czułam się najbezpieczniej, gdy nade mną stali.
– Bądź pewny, że Dumbledore usłyszy o tym, co robicie Joshowi –
wyszeptałam złowrogo, bo przez lekką warstwę dyskomfortu i strachu przebijała
się coraz mocniej niekontrolowana wściekłość i poczucie niesprawiedliwości.
Kilka stolików przyglądało nam się z napięciem. W pubie zrobiło się troszkę ciszej.
Nawet Lily ruszyła ku nam, by przegonić moich rozmówców.
Blondyn przysunął bliżej swą twarz i wycedził złośliwie:
– Proszę bardzo. Jak chcesz stracić te tragiczne kudły z mojej ręki...
Chętnie je podpalę, jeśli nadal będziesz fikać i nawet twój chłopak, Potter,
cię nie uratuje.
Parę osób parsknęło. Blondyn uśmiechał się tryumfalnie, widząc moją
minę.
Z początku zrobiło mi się okropnie przykro i to mnie trochę przytkało.
Ale powoli, z siłą tsunami, uderzyła we mnie fala wściekłości. Gdyby to
przytrafiło mi się innego dnia, tygodnia, po prostu zignorowałabym gościa i
sobie poszła... Ale nie teraz, kiedy mój humor sam gdzieś się udał i nie raczył
wrócić już od dawien dawna. W każdym razie, coś pękło.
Wyciągnęłam różdżkę i wykrzyczałam pierwsze zaklęcie, jakie przyszło
mi do głowy:
– Aguamenti!
Fala spienionej wody
uderzyła w zdumionych Ślizgonów, zmiatając ich z nóg.
Cała grupa runęła z wrzaskiem plecami do tyłu na pobliskie stoliki, przewalając
wszystkie w czambuł, a klienci siedzący przy nich uciekli czym prędzej we
wszystkie strony. Zatrzymałam dziki strumień, i wkurzona, jak rzadko kiedy,
wypadłam z Trzech Mioteł.
– Meg! Meggie!!!
Zaczekaj!
Lily biegła za mną kawałek, ale po chwili stanęła.
Wpadłam do Hogwartu jak piorun kulisty. Po drodze trochę już
ochłonęłam, jednak ludzie patrzyli na mnie, jakby się obawiali o własne życie i
schodzili mi z drogi automatycznie.
Nie przypominałam sobie, żebym kiedykolwiek była w takiej wściekłości. Nie
chodziło tylko o Ślizgonów, chociaż oni z pewnością przechylili szalę. Powoli
przez emocje przebijało się pytanie: co się właściwie dzieje? Dlaczego aż tak
mnie rozzłościli?
Biegłam tam, gdzie mnie nogi poniosły, nie zastanawiając się nad
drogą...
– Ha ha, Smarku, teraz
przypominasz nietoperza jeszcze bardziej!
Zatrzymałam się na rozwidleniu korytarzy, wpadając prosto na dziwaczną
scenkę.
Przy jednej ze ścian stało trzech Huncwotów: James i Peter ryczeli ze śmiechu, a
Remus coś czytał, zerkając co jakiś czas z pewną niepewnością na to, co działo
się na środku.
Naprzeciw nich, przy
drugiej ścianie stał Black, trzymając różdżkę i kierując
jakąś bezwładną kukiełką, która okazała się być Snape’em. Snape robił młynki i
inne dziwne wariacje w powietrzu, raz po raz uderzając w jedną ze ścian, lub w
sklepienie. Jego różdżka leżała na ziemi…
Cienka błonka hamująca złość poszła w drzazgi. Dopadłam do tamtego
czarnowłosego idioty i z całej siły walnęłam go w twarz otwartą ręką. Blacka
zagipsowało z szoku, a Sev upadł na ziemię i leżał tam, przyglądając mi się
zaskoczony. Huncwoci zamarli, nie wiedząc, co robić.
– Słuchaj, deklu – wycedziłam i złapałam go z przodu za szatę,
przysuwając jego twarz do mojej. Nawet się nie wyrywał, tylko wytrzeszczał
oczy, skonternowany. Chyba uznał, że lepiej siedzieć cicho. – Jeszcze raz
zrobisz to Severusowi, to tak się policzymy, że cię będą musieli wykastrować.
Zrozumiałeś, palancie?
Black był w tak głębokim szoku, że nawet nie zareagował. Puściłam go,
posłałam pogardliwe spojrzenie innym i szybko odwróciłam się na pięcie, po czym
odeszłam do dormitorium.
Żeby dać upust swojej wściekłości, kopnęłam kilka razy kufer i dwa
razy łóżko i raz komodę, ale to nie pomogło. Gdy już się zmęczyłam, opadłam na
łóżko.
Od rana dokuczał mi ból brzucha i teraz uderzył z podwójną siłą. Zwinęłam się w
kłębek, przyjmując kolejne fale skurczów, które jeszcze pogorszyły nastrój.
Nie wytrzymałam w bezruchu, bo za bardzo skupiałam się na bólu miesiączkowym,
i podeszłam do kalendarza. Była połowa listopada.
Jak miło byłoby się komuś wyżalić... Na przykład rodzicom w liście.
Spytać, czy też tak czasem się czując, że nawet najmniejsze wydarzenie powoduje
u nich wylanie emocji.
Lily długo nie wracała z Hogsmeade. Trochę ochłonęłam i napisałam długi
list. Trafiłam bez trudu do sowiarni, bo bywałam tam często ostatnimi czasy.
Wysłałam list i oparłam się o kamienną okiennicę, odprowadzając
wzrokiem sowę.
Dlaczego chce mi się płakać? Dlaczego? Przecież mam tu wszystko. Nawet w nauce sobie
radzę! Więc o co chodzi? Może...
Drzwi sowiarni otworzyły się i do kamiennego pomieszczenia wszedł James Potter.
– Meggie? – zagadnął niepewnie, podchodząc bliżej. – Nie bój się,
mnie się podobało to przedstawienie ze Snape’em, tylko Syriuszowi trochę mniej,
ciekawe, dlaczego…
Spojrzałam na niego wrogo, ale łzy same się wydostały, chociaż ich
nie zapraszałam. Rogacz podbiegł do mnie i stanął naprzeciw, nie wiedząc, co
robić.
– Co się stało? – zapytał, siląc się na ciepły, uspakajający ton.
– No już, wszystko będzie okej, Łapa cię nie zabije, przynajmniej na razie…
Nie, wiem, jestem okropny…
– Nie o to chodzi – oznajmiłam wyniośle, udając, że nie mam łez na
policzkach. – Jestem zła i tyle. Mam powody... tak sądzę.
Przerywającym się głosem opowiedziałam mu zdarzenie w Trzech
Miotłach. Przyglądał mi się niepewnie i z zatroskaniem, by po chwili położyć
swoją dłoń na moim ramieniu.
– Będzie dobrze, zobaczysz – stwierdził hardym tonem. – Nie można
się załamywać! Jutro spiorę ich wszystkich na kwaśne jabłko, jeżeli chcesz,
albo podpalę spodnie Gwidona na jego szacownym zadzie. Ze Ślizgonami można
robić tyle ciekawych rzeczy! To moje ulubione ruchome cele…
Mimo paskudnego humoru parsknęłam, a James zamilkł i staliśmy tak
w ciszy przez minutę, nie wiedząc, co powiedzieć.
– No, muszę pędzić do moich towarzyszy niedoli – powiedział
dziarskim tonem. – Może pójdziesz do biblioteki? Tam znajdziesz jakąś ciekawą
książkę, rozerwiesz się trochę… Chodź… A, masz chusteczkę…
– Nie potrzebuję twoich chusteczek. – Zmierzyłam go taksującym
spojrzeniem. – To tylko kilka kropel.
James wyczarował chustkę mimo to i poprowadził mnie do wyjścia.
W bibliotece usadził mnie gdzieś na tyłach i rzucił:
– Poczekaj tu, znajdę ci coś super…
James nagle zatrzymał się w pół drogi, jakby coś analizując, po
czym podjął wędrówkę w stronę regałów swym krokiem wesołka.
Czekałam dość długo, zwijając się co jakiś czas z bólu
promieniującego z podbrzusza, ale w końcu przyszedł Rogacz, niosąc jakąś
zakurzoną książeczkę, więc udałam, że jest dobrze.
– To jest NAPRAWDĘ świetna książka – szepnął, przyglądając mi się
uważnie. – Zobaczysz. Tylko weź ją do pokoju i czytaj po trochu codziennie. Nie
powinnaś przeczytać jej za jednym zamachem. Zresztą, sama skumasz...
Patrzył na mnie bystro, po czym raptownie wywalił cały garnitur
zębów.
– No, to miłej lektury, Meggie!
– Pa, Rogaś!
Uśmiechnął się do mnie tajemniczo i odszedł, machając mi jeszcze
na pożegnanie.
Książka była bardzo stara i zapomniana, chyba niezbyt używana
przez uczniów Hogwartu. Nawet nie mogłam odczytać tytułu. Zamiast tego musiałam
zadowolić się prologiem:
„By stać się animagiem, potrzeba wielu, często bezowocnych
treningów. Animag to czarodziej, który może zamienić się w wybrane przez siebie
zwierzę, ale TYLKO wtedy, gdy opanuje tę sztukę do perfekcji. To niebezpieczna
i zdradliwa dziedzina magii. Animagowie są bardzo czujnie monitorowani przez
Ministerstwo, które obserwuje całą transformację. Obecnie…”
Przerwałam. Co za sztuka, umieć zamieniać się w zwierzę, niesamowite…
Można by uciec od ludzi, w ogóle zrezygnować z człowieczeństwa, gdyby ktoś
chciał…
Do głowy zapukała pewna myśl: po co James chciał, bym czytała tą
książkę? Dał mi do zrozumienia, żebym powoli, dokładnie czytała... To miała być
taka aluzja do tego, bym została animagiem? Ale przecież miałabym na głowie
całe Ministerstwo, ćwiczenia, a już tyle mam nauki, zresztą, gdyby to było
takie proste, uczylibyśmy się tego tutaj...Znowu coś mi przyszło do głowy: James Potter nie wygląda na takiego, który by się tym przejmował.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz