Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

piątek, 11 września 2015

6. Kolejne rewelacje


Pierwszą rzeczą, jaką odczuły moje zmysły po usłyszeniu tak absurdalnego stwierdzenia była reakcja Remusa. Odwrócił gwałtownie głowę w moją stronę, jego brwi zbiegły się w jedną krechę, a ja parsknęłam śmiechem z politowaniem.
− Zabawne!…
Tym razem tata Remusa zmarszczył brwi i spytał swym spokojnym tenorem:
− Jesteś Mary Ann Brown, urodziłaś się dziesiątego marca roku sześćdziesiątego jako dziecko Julii i George'a Brownów, czyż nie?
Z lekkim niepokojem przestąpiłam z nogi na nogę. Odczuwałam coś na podobieństwo wrzenia krwi pod skórą. Co tu się dzieje? Jakim cudem ten facet to wiedział?
− Pan dużo o mnie wie – zauważyłam, nie kryjąc zdenerwowania.
− Sądzę, że mnie przeceniasz – odparł z powagą. Matka Remusa łkała gdzieś u jego boku, przerywając tym krótkie chwile ciszy. – Cóż, rzeczywistość jednak była trochę inna…
– Rzeczywistość? – Spojrzałam na niego bykiem, tak na wszelki wypadek.
– Faktycznie, urodziłaś się wtedy, ale jako Mary Ann Lupin, jako nasza córka. I siostra bliźniaczka tego tutaj delikwenta…
Wskazał na Remusa, którego oczy i otwór gębowy stopniowo powiększały rozmiary, by prześcignąć wiszące za nim ozdobne i antyczne talerze.
– To słabo, bo pierwsze słyszę. – Uśmiechnęłam się drwiąco.
– Nic dziwnego, skoro taka była umowa. Brownowie nie pisnęli słówkiem, myśmy ich o to poprosili. Zresztą, od początku chcieli cię mieć tylko dla siebie, wiedzieliśmy o tym.
Otworzyłam usta, by się dalej kłócić, ale nie przyszedł mi do głowy żaden sensowny argument.
To wydało mi się jakieś przewrotne. Najpierw pożar, utrata wszystkiego, potem domysły, czy aby na pewno rodzice byli moimi rodzicami, a teraz to. Randomowa rodzina, na którą przypadkowo natrafiłam w lesie sugeruje mi, że całe dotychczasowe życie to tylko iluzja…
Mimo woli, zlustrowałam zszokowanego Remusa, jego zapłakaną i w ciężkim stanie matkę oraz ojca, tego spokojnego, pewnego swego człowieka, starającego się nie odnotowywać faktu, że dłonie lekko mu drżą. Najchętniej uznałabym ich za niespełna rozumu, ale słowa naszego sąsiada o tym, że jestem adoptowana skutecznie pozbawiły mnie rezonu… Czyżbym spotkała właśnie ludzi, których powinnam znać od poczęcia? Jest to w ogóle możliwe, żeby mówili prawdę? Czy kiedykolwiek ustanie lawina wydarzeń sypiąca się obecnie na moją głowę?
− To na pewno jakaś pomyłka − powiedziałam z lekkim uśmiechem, starając się wyprzeć z umysłu coś impertynenckiego, co legitymowało się sformułowaniem "Niestety, prawda".
− Dlaczego? − spytał ojciec Remusa łagodnie.
− Nic nie rozumiem… Nic tu się nie trzyma kupy. Kilkadziesiąt godzin temu spalono mi dom… – Opanowałam drżenie głosu i kontynuowałam. – Straciłam wszystko, nie wspominając już o rodzinie… Przebyłam dziś pół Londynu i trafiłam, zupełnie losowo, do kompletnej dziury, bez urazy… To niemożliwe, abym natrafiła akurat na moich prawdziwych rodziców, kiedy szukałam schronu. Zbyt duży zbieg okoliczności. Mogłam zatrzymać się dziś w milionie pięciuset domach, ale akurat trafiłam tu. Ze statystycznego punktu widzenia…
Umilkłam. Czułam się nie na miejscu, mądrując za pomocą matematyki, w której nigdy nie byłam dobra, ale jednocześnie prawie zatęskniłam za tym okropnym sprawdzianem, który miał odbyć się za tydzień.
− Jak sama pewnie najlepiej wiesz, nie wszystko da się w życiu wytłumaczyć racjonalnie. – Tata Remusa uśmiechnął się delikatnie.
– Czary-mary? – zapytałam, unosząc brew z politowaniem. – Wiecie zdecydowanie za dużo, jak na obcych ludzi, fakt, ale żeby od razu rodzina…
– Odkąd weszłaś z Remusem do hallu, rozpoznałem cię. Pomijając urodę, charakterystyczną dla genów twojej matki, nigdy nie widziałem osoby, która miałaby takie włosy.
Prawie przetoczyłam wzrokiem po suficie z rezygnacją. Włosy zawsze były winne wszystkiemu. Definitywnie. Może się ogolić, coś?…
− Skąd się panu wzięło, że pozna mnie pan po włosach? – odparowałam. – Mogłam sobie przefarbować, chociaż… takie dwukolorowe fryzury są niemodne… ale i tak mogłam! Poza tym, przecież nie mogliście widzieć moich włosów, kiedy miałam kilka tygodni i opuściłam podobno ten dom, bo zakładam, że wtedy…
− Nie. Nie wtedy − odezwał się wilgotny głos. To matka Remusa, zalana łzami.
Zaległa dziwna cisza, a każdy patrzył na mnie. Teraz zrozumiałam, dlaczego ta cisza w ogóle egzystuje. Oni czekają, aż zacznę zadawać niewygodne pytania, a do mojej głowy cisnęło się ich tak wiele…
− Dlaczego mnie zostawiliście? − spytałam głucho.
Cisza się przedłużyła, tymczasem ojciec Remusa przeniósł wzrok na syna. Miał zacięty, smutny wyraz twarzy. Remus przestał powiększać powierzchnię oblicza poprzez wytrzeszczanie oczu i wietrzenie buzi, zamiast tego, dla odmiany, wszystkie elementy składowe twarzy skupił blisko siebie na środku w czymś na kształt wściekłości i bolesnego zrozumienia. Matka Remusa była nieobecna, zapatrzona gdzieś w ciemniejący las za oknem.
− Wiecie co? Po prostu już sobie pójdę, dobra? I tak nie wierzę, żebyście byli moimi prawdziwymi rodzicami… – zaczęłam, chcąc przerwać szybko tę dziwaczną sytuację. Rodzice czy nie rodzice… Zestresowałam się całym zajściem i chciałam jedynie wyjść, nieważne gdzie. Mój umysł przypominał bajzel w pokoju przeciętnego piętnastolatka. Nie lubiłam tego, zwłaszcza tej sterty brudnych, zaśmierdłych ciuchów gdzieś w lewym kącie mózgu. Nigdy nie wiadomo, co się w takiej kryje, jaki syf sprzed lat… 
− Nie wierzysz nam? − było to bardziej pytanie retoryczne.
− Dajcie mi spokój… Albo przynajmniej dowód, skończmy tę szopkę już…− odpowiedziałam ze znużeniem, ale za chwilę zmarszczyłam brwi podejrzliwie, bowiem człowiek ruszył żwawo ku wyjściu. Okrążył mnie bez słowa i opuścił kuchnię. Zaległa dziwna cisza, przerywana pojedynczymi szlochami ukrytej za dłońmi kobiecej twarzy. Przełamałam gruby mur emocji i odczuć i wykorzystałam tę chwilę, by nieco niepewnie, ale niesiona ciekawością, zerknąć z ukosa na Remusa. On także wpatrywał się we mnie spod swojej miodowej grzywki z uwagą, jakby chciał mnie rozgryźć. Mimowolnie podniosłam kącik ust, a on zrobił dokładnie to samo, coś w jego oczach się zaświeciło. Obserwowaliśmy się niczym dwa odbicia w lustrze, po mojej skórze biegały ciarki. To było zdecydowanie najdziwniejsza sytuacja, jaka kiedykolwiek mi się przytrafiła. Jak to jest mieć brata?…
Za moimi plecami rozległy się kroki i do kuchni z powrotem wszedł pan domu. Podstawił mi pod nos jakieś papiery, jak się okazało, związane z oddaniem do adopcji dziecka.
− A teraz?
Data sprzed dziesięciu lat, czyli wtedy miałam cztery lata. Późno mnie oddali, najwidoczniej… Ale dlaczego akurat mnie, nie Remusa? No i powinnam w takim razie ich pamiętać. A przecież nic nie pamiętałam, nigdy, mimo usilnych prób…
Wcisnął mi do odrętwiałej, zszokowanej ręki jakieś zdjęcie. Widniały na nim dwa urocze bobasy, chłopiec i dziewczynka, niewątpliwie rodzeństwo, przytulające się do siebie i bardzo szczęśliwe. Chłopiec miał jasnobrązowe włosy, a dziewczynka… no właśnie! To byłam ja.
Z początku nie wiedziałam, czemu zdjęcie mnie zaniepokoiło, zaburzyło porządek świata. A potem wydałam zdumione sapnięcie:
− To zdjęcie jest jakieś… Ono się rusza!
Bibliotekę odsuwającą się pod dotykiem mogłam jeszcze zrozumieć, ale w głowie nie mieściło mi się, jak można stworzyć płaski niczym kartka ekran, na którym można oglądać zdjęcia, jak na ekranie telewizora. O takich technologiach nie słyszałam, a przecież byłoby o nich głośno. Pewnie mój mózg przypominał obecnie panie na siłowni w ulubionym programie telewizyjnym mojej mamy, ale ni w ząb tego nie mogłam pojąć. Brakowało jakiegoś puzzla, niewątpliwie.
Tym razem to moja świeżo sklejona rodzina okazała zdziwienie, jakbym się z choinki urwała. Poczułam się nieco dziwnie – w końcu nie mieli prądu, Remus wmawiał mi, że są biedni, ale to mojego ojca, biznesmena, jakby nie patrzeć, nie byłoby stać na takie nowoczesne cacko do odtwarzania zdjęć. Zakładając, że byłoby na rynku.
– Generalnie zdjęcia mają to do siebie, że się ruszają… – zaczął Remus powoli i było to pierwsze zdanie, jakie wypowiedział, a ton, jakiego użył zasugerował mi, iż już wćwicza się w okazywaniu typowej dla braci wyższości nad prymitywnymi umysłami sióstr.
– Eee… nie? – Uniosłam z politowaniem brwi. Oszalał?…
Kątem oka zanotowałam, że rodzice wymienili spojrzenia pełne zgrozy i niepokoju.
– Wszystkie moje zdjęcia się ruszają.
– No widzisz, moje nie są tak nadpobudliwe…
– Chodzisz do Hogwartu, prawda? − spytał mnie ostrożnie ojciec.
Przeniosłam wzrok z matki na ojca i z powrotem, czując kompletnie skołowanie.
– Nie, nie chodzi… – zauważył Remus z nagłym niepokojem, unosząc się nieznacznie.
− Jak to, to ty nic nie wiesz? − Tym razem to mama Remusa zapytała.
− O czym mam wiedzieć niby? – Czułam, że kark zaraz odpadnie mi od nieustannego zmieniania obiektu, któremu się przypatrywałam. Szykowała się nowa sensacja stulecia?
− Nie teraz, Reo − wtrącił ojciec spokojnie do swej żony. − Mary Ann, jesteś gotowa usłyszeć historię swej adopcji?
Kiwnęłam głową powoli, chociaż bardzo chciałam usłyszeć, o co chodziło.
− No więc tak – westchnął, przygotowując się do przeżycia wszystkiego na nowo. –Wszystko zaczęło się… No dobra, od początku. Urodziłaś się razem ze swoim bratem, Remusem, on był pierwszy, potem zaraz ty. Było to dla nas coś wspaniałego, szczególnie, że tak długo nie było pewne, czy wszystko z wami będzie w porządku. Ale było. Przez te cztery lata byliśmy najszczęśliwszą z rodzin, a kiedy mieliście czwarte urodziny, w drodze było następne dziecko… Mnie i Rei wydawało się niemożliwe, że po tylu latach udręki przyjdą wreszcie słoneczne dni radości. Planowaliśmy dużą rodzinę.
Tu zrobił pauzę na jakieś smutne przemyślenia i mówił dalej, nieco chłodniejszym tonem:
− Kiedy mieliście cztery lata, przytrafiło się nam coś straszliwego. Konkretnie Remusowi. Najzwyczajniej w świecie pogryzł go… no cóż, wilkołak…
− Chyba wilk?… – zareagowałam szybko, otrząsając się z zasłuchania.
− Widzisz… właśnie wilkołak. – Ojciec spojrzał na mnie z powagą świdrującymi oczyma.
Nieco mnie przytkało. Nie. Pożar z rąk dziwnych ludzi, niedostrzegalna obstawa i obserwowanie przez tychże dziwnych ludzi, ucieczka przed śmiercią, strata wszystkiego i wszystkich, dowiedzenie się o adopcji i trafienie, zupełnie przypadkiem, na tę właściwą rodzinę, ale to… Nie.
– Wilkołaki nie istnieją – wyraziłam powoli, wyraźnie swoje zdanie po głębokim wdechu i wydechu. – Gdybyśmy założyli, że istnieją, musielibyśmy założyć, że istnieją też wampiry, syreny, smoki, trolle, duchy… no i ogólnie czary…
Remus i matka wymienili ukradkowe spojrzenia za plecami ojca, który z kolei uśmiechnął się do mnie słabo i uspokajająco odparł:
− Spróbuj na chwilę nagiąć się do takiej rzeczywistości. Tylko na chwilę. No więc pogryzł go wilkołak. Oczywiście mowy nie było o większej ilości dzieci w naszym domu, Remus stanowił już wystarczająco dużo problemów i zagrożenia. Ledwo się utrzymywaliśmy przedtem, a co dopiero z wilkołakiem… Po wielu kłótniach, nieprzespanych nocach i naradach postanowiliśmy oddać cię do adopcji, głównie ze względu na twoje bezpieczeństwo. Nie trafiłaś do domu dziecka, dopilnowaliśmy z mamą, aby otrzymali cię opiekunowie z najwyższej półki, miałaś trafić prosto z naszych rąk pod ich pieczę. Oczywiście, zależało nam na niemagicznych opiekunach, ci z naszego świata byli nastawieni do naszej rodziny z wilkołakiem przynajmniej strachliwie… A co, jeśli i ty byłaś wilkołakiem? Ale, na szczęście, mugole nie mają takiego toku rozumowania, oczywiście…
− Mugole?…
− Akurat trafiło nam się pewne młode, bardzo nieszczęśliwe, bogate małżeństwo. Nieszczęśliwe, bo nie mogło mieć dzieci. Na marginesie, nie zastanawiało cię nigdy, dlaczego masz inny kolor włosów i oczu niż twoi rodzice, którzy, o ile pamiętam, byli blondynami? Wracając, Brownowie byli bardzo szczęśliwi, mogąc cię adoptować. Oczywiście, nic nie wiedzieli o magii. Obserwowaliśmy ich z rok, a potem zostałaś sama.
Zaległa wyczekująca cisza. Nawet nie wiedziałam, na czym się skupić w następnej wypowiedzi: że są wariatami? Że to jest jakaś wymówka z księżyca? Spytać, dlaczego mnie zostawili? Może w ogóle mają zwidy i nie jestem ich córką? Może zapytać, czy to sen?
− I to wszystko? – wydusiłam z siebie po chwili, tłumacząc sobie, że od powiedzenia czegoś muszę zacząć prostować ten splątany kołtun w mózgu.
− Wszystko? – Ojciec uniósł brwi. – Nie… Twoja mama płakała za tobą bez przerwy przez trzy lata. Potem pozostał jej tylko niemy smutek. Ale przez pierwszych kilka miesięcy miała takie napady żałości, że urodziła martwego synka.
Zamilkłam. A więc miałam jeszcze braciszka…
Nastała pełna oczekiwania cisza. Nikt nie zorientował się, że w kuchni zaległ mrok, spowodowany zbliżającą się nocą. Przygryzłam wargi. Co robić? Przed nocą trzeba podjąć jakąś decyzję, czy ruszam do babci, czy coś… Wyglądało na to, że to faktycznie była moja rodzina, czy tego chciałam, czy nie. Było w nich jednak coś, co mnie przerażało i nie wiedziałam, co robić. Wyglądało na to, że wszyscy powariowali. Pięknie. Odzyskać rodzinę tylko po to, by dowiedzieć się, że zbiorowo upadli na głowę…
Wszyscy obserwowali mnie wytrwale w idealnej ciszy i półmroku. Poczułam ciarki na plecach. Sama, cholera, zaraz oszaleję, jak tak dalej pójdzie…
− Przecież magia nie istnieje… – zaczęłam ostrożnie.
− Otóż mylisz się. Wiem, że ciężko jest ci w to uwierzyć, ale się mylisz – ozwał się cichy głos ojca. – Jesteśmy czarodziejami, Remus także. A ty jesteś czarodziejką.
Parsknęłam śmiechem. W sumie. Mogłabym zaczarować kogoś, by pisał sprawdziany z matmy za mnie i wślizgiwać się, niewidzialna, do kina na film od szesnastu lat…
− Przecież magia to pojęcie absurdalne! Jeszcze jakbyście mi dali dowód, ale takich dowodów nie ma…
Ojciec wyciągnął zza pazuchy jakiś prosty lśniący patyk, machnął krótko, a przez otwarte okno wleciał kamień. Szok, jaki przeżyłam, był podwójny, bo ojciec zaraz zamienił ten sam kamień w… kociaczka, który miauknął cichutko. A potem z powrotem w kamień. Zaniemówiłam. Niestety, półmrok nie pozwolił mi dostrzec, żadnych sznurków i innych akcesoriów, które stosowali iluzjoniści.
− Czy jesteś magiczna? – zagadnął do mnie spokojnie ojciec.
− Nigdy nie robiłam abrakadabra różdżką, jeżeli o to pytasz… – Losie, jak to brzmi!
− Słuchaj, Mary Ann, to bardzo ważne! – odezwała się nagle matka dość nerwowym, gwałtownym tonem. – Czy KIEDYKOLWIEK zdarzyło ci się coś dziwacznego, nieuzasadnionego konkretnym, racjonalnym argumentem?
− Nie, chyba nie… Pomijając dzisiejszy dzień…
− Jesteś zatem charłaczką? − zapytała ze strachem.
− Czekaj, daj jej się zastanowić… Jesteś pewna, córeczko?
Pomyślałam przez chwilę. Kiedyś potrąciłam stół z włączonym żelazkiem, a ono zaczęło na mnie spadać. Tak się wystraszyłam poparzeń, że nawet nie uciekałam. Ale żelazko wróciło spokojnie na swoje miejsce. To było co najmniej dziwne…
− Tak, były takie rzeczy… – odparłam z pewnym oporem.
− A dostałaś list z Hogwartu? − spytał Remus z jakąś dziwną gorączką.
− Co? Jaki list?
− Jak to! − oburzyła się matka. − To niemożliwe!
− Chociaż nie… Chwila! − Coś sobie uświadomiłam. Przecież były jakieś listy! Przed tymi listami uciekali moi rodzice, rozmawiali o tym chwilę przed moją ucieczką. − Były listy, nawet sporo… − mruknęłam. − Ale ich nie przeczytałam. Skrzętnie ukrywali je przede mną moi rodzice. Za nic nie chcieli, abym tam trafiła… − Przetoczyła się w mojej pamięci ostatnia rozmowa moich ukochanych wychowawców.
− No, skoro byli niemagiczni, nie dziwię się… Zapewne wydało im się to dziwne, a nawet niebezpieczne… Bo niby skąd mogli wiedzieć, co to Hogwart?
Ogarnęło mnie nagłe wzruszenie. Moi przybrani rodzice tak bardzo mnie kochali, że chcieli mnie ustrzec przed każdym niebezpieczeństwem. Dużo musiało ich kosztować takie przenoszenie się z miejsca na miejsce. Ale na pewno bardzo się o mnie musieli bać.
− Czy ja dobrze rozumiem? − ozwał się Remus, który, sądząc po tonie głosu, już chyba otrząsnął się z pierwszego szoku. Szybki jest! − Powinnaś chodzić teraz ze mną do Hogwartu już czwarty rok?
− Tak, powinna! − powiedział ojciec, marszcząc czoło. − Szczególnie, że jest czarownicą! Nie rozumiem, dlaczego tak nie jest, ale się dowiem…
Zaległa cisza, a ja wykorzystałam ją do spowolnienia moich myśli, które pędziły jak oszalałe. To wszystko było takie nierealne, a mój umysł wciąż nie umiał się jakoś w tym odnaleźć i wypierał to, co przed chwilą usłyszał. Wszystko wskazywało na to, że znalazłam rodzinę i jestem czarownicą, wbrew temu, że protestował.
− Myślę, że zostaniesz już teraz z nami, dziecko – szepnęła delikatnie matka. – Tak powinno być zawsze, teraz już cię nie zostawimy! Chcesz zobaczyć swój pokój?
Przytaknęłam. Oglądanie pokoju to z pewnością czynność łagodząca nerwy i dobra po ciężkich przejściach. Ruszyliśmy zatem w stronę pokoju Remusa, a ja czułam się wyjątkowo nieswojo. Gdy stanęliśmy w niewielkim korytarzyku (w tym, z którego wchodziło się do pokoju mojego brata), ojciec ruszył w stronę tych drugich drzwi, które srebrną klamkę miały w kształcie kwiatu róży.
− Alohomora − mruknął ojciec, machając różdżką w stronę klamki i drzwi się otworzyły.
Stanęliśmy w bardzo zakurzonym, opuszczonym pokoju. Wszystkie meble przykrywała gruba warstwa kurzu. Zauważyłam pewną prawidłowość: pokój Remusa był bliźniaczy, z tym, że u niego głównym motywem ozdobnym był liść, a u mnie róża. Jego meble zrobiono z hebanu, moje z kości słoniowej. U mnie wszystko było zielone, u niego szare. Tak więc pod moimi nogami rozpościerał się zielony dywan w różyczki, ściany i fotel obijała taka sama połyskliwa, zielona tkanina w róże, która występowała także jako zasłony, baldachim i narzuta na łóżku. Kolumienki łóżka były chyba najpiękniejsze: wyrzeźbiono na nich z wyjątkową dokładnością kaskady róż, delikatnie spływających na podłogę. Podobnie wyglądały nóżki biurka i fotela. Na środku stało jednak coś, co ogólnie do niczego nie pasowało: było ze zwykłego drewna. Podeszłam do ów mebla. Była to kołyska dziecięca. Zakurzona pościel w jakieś roześmiane kociaki, była rozrzucona, jakby ktoś wyjął dziecko z kołyski w pośpiechu. Albo był tak zaabsorbowany, że nie zwracał uwagi na to, co się wokół niego dzieje. Na brudnym dywanie leżała jakaś maskotka, także przykryta kurzem. Ogarnęła mnie jakaś dziwna nostalgia. Powinnam tu mieszkać. Od zawsze. Do tego pokoju zapewne nikt nie wchodził od dziesięciu lat, był zamknięty.
− Mary Ann, jest już dziesiąta. Jesteś wykończona, idźmy spać. Dam ci piżamę, idź się umyć, a ja tu zrobię porządek. − Głos matki, który usłyszałam zza pleców, był wilgotny.
− Remus, idziemy. Zaraz pogadasz z siostrą. − I ojciec wyszedł, ciągnąc opierającego się braciszka za sobą.
Mama zaprowadziła mnie na dół do łazienki, całej na czarno, dała mi jakąś aksamitną, koronkową koszulę nocną i wyszła „robić porządek”.
Weszłam do staromodnej wanny i poczułam cudowne ciepło gorącej kąpieli z pianą. Wyciągnęłam się w naczyniu, czując narastający ból głowy. Nieco rozpraszał mnie fakt, że drzwi miały jedynie lichy haczyk do zamknięcia. Odruchy obronne nakazywały być spiętym i czujnym, ale ciało protestowało. Gdzieś pod kopułą toczyłam batalię; jedna strona krzyczała, że to niebezpieczni wariaci, którzy mnie torturują i zabiją, że te czary i pokrewieństwo to sprytnie ukartowane kłamstwo, że na pewno mają znajomości u Davida Copperfielda, który nauczył ich paru niecnych sztuczek i teraz bawią się moim kosztem. Ale druga strona mówiła, że to wszystko wygląda na prawdziwe i nie ma sensu doszukiwać się tu jakichś wrogości, zresztą, tak trochę było jej wszystko jedno… ta piana i ciepło…
I czy to nie jest trochę tak, że ja podświadomie chcę, żeby tak było? Chcę uwierzyć, że istnieje inny, magiczny świat, z dala od nudnego osiedla i nudnego gimnazjum? Że mam gdzie się zatrzymać, mam rodzinę i nie muszę nocować w lesie?
Gdy znowu wróciłam do pokoju, wszystko dosłownie lśniło. Naprawdę nie wiem, jak ona to zrobiła w pięć minut. Pewnie tymi czarami. Znikła także kołyska, na kominku wesoło płonął ogień, kandelabr został odarty z pajęczyn i świecił.
− Piękny pokój, prawda? − zagadnęła mama. − Należał do mojej prababki. Ona wypromowała słynny eliksir piękności. Naprawdę kochała róże… Szkoda, że zmarła tak młodo…
− Ile miała lat?
− Około trzydziestu. Spadła z tych schodów nad biblioteką. Mój pradziadek i jego mała córeczka bardzo to przeżyli… szczególnie, że prababcia była brzemienna…
− To straszne!
− Straszne… Ale dość już tych opowieści, bo będziesz mieć koszmary. Śpij dobrze! Jutro, jak wrócę z ojcem z pracy, pogadamy o wszystkim.
Wyszła po klaśnięciu w dłonie (kandelabr zgasł) i nieco skonsternowanym poklepaniu mnie po plecach, jakby jeszcze nie nauczyła się czułości wobec córki. Albo nie chciała mnie do niej zmuszać.
Wskoczyłam do dużego, wysokiego łoża, czując się jak księżniczka. Przykryłam się kołdrą pod sam nos i z niepokojem, ale i zdziwieniem własną sytuacją, toczyłam oczami po stropie. Kandelabr odbijał światło padające z kominka, rozświetlające półmrok. Nagle naszedł mnie dziwny strach.
− Co tam, siostra? − usłyszałam dziarski głos i o mało nie wskoczyłam na baldachim ze strachu.
− To ty, Remus?! Walnąć cię?!
Usiadłam gwałtownie na pościeli, mierząc gniewnym spojrzeniem brata, który właśnie zakradł się do mojego pokoju, chyba tylko w celu przerażenia mnie na śmierć. Stał przy drzwiach, a jego oczy błyszczały spod grzywki psotnie.
− Sorry, nie gorączkuj się! Nie będę cię już straszyć.
– Jasne, jasne, nie obiecuj…
– Słuchaj, wiesz co cię ominęło?!
Ignorując fakt, że jesteśmy rodzeństwem od zbyt niedawna, podszedł bliżej, aż do mojego łózka i usiadł grzecznie na krawędzi.
– Hogwart to najfajniejsze miejsce na ziemi! – kontynuował z zapałem. – Nawet nie wiesz… I mam tam moich rewelacyjnych przyjaciół! Chciałbym, żebyś ich poznała, są super i w ogóle bombowi… w przypadku Jamesa dosłownie… Zaraz ci ich opiszę!
Remus nawijał jak nakręcony, ale go nie słuchałam, zajęło mnie wyobrażenie, co by się stało, gdyby mój własny brat przyprawił mnie o zawał w dniu, gdy nareszcie moja rodzina i ja możemy być razem… Chyba nie mógłby siadać przez cały rok, tak by go zlali…
− …no, i który ci się najbardziej podobał? – zakończył, patrząc na mnie i doszukując się akceptacji albo chociaż entuzjazmu.
− Nie wiem, ten pierwszy − powiedziałam dla świętego spokoju, chociaż nie wiedziałam czy on ciągle gadał o swoich kumplach, czy już o czymś innym.
− Syriusz? Ach, wiedziałem! – Wyszczerzył ząbki figlarnie (zauważyłam, że miał nieco dłuższe kły) i zarechotał. – Ale… porzuć nadzieję!
− Nadzieję? Nie rozumiem…
− Nie udawaj. Dobrze wiem, że rozumiesz.
− Ach, niesamowite, aleś ty mądry.
Mierzyliśmy się przez chwilę zawadiackimi spojrzeniami, uśmiechając przekornie.
– Remus! Już czas! – dało się słyszeć gdzieś z dołu.
− Zaraz wracam do Hogwartu siecią Fiuu, wyślę ci list… – rzucił spokojnie.
Nie zdążyłam zapytać, co to jest, a on podszedł i mocno mnie przytulił. Poczułam się bardzo dziwnie, ale było to miłe, ciepłe uczucie. Nieco nieśmiało odwzajemniłam jego uścisk.
Remus wyszedł i na odchodnym uśmiechnął się łagodnie, a ja z powrotem zanurkowałam pod kołdrę.
To wszystko działo się dla mnie za szybko. Czułam, że nie łatwo przyzwyczaję się do zaufania tym ludziom. Była między nami jakaś bariera i pewnie długo jeszcze miała tam tkwić. No cóż, niektórych rzeczy się nie przeskoczy.
Zaczęłam myśleć o tych, których uważałam za prawdziwych rodziców. Łzy skapywały na jedwabną poduszkę…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz