Pierwszą rzeczą, jaką odczuły moje zmysły po usłyszeniu tak absurdalnego stwierdzenia była reakcja Remusa. Odwrócił gwałtownie głowę w moją stronę, jego brwi zbiegły się w jedną krechę, a ja parsknęłam śmiechem z politowaniem.
− Zabawne!…
Tym razem tata Remusa zmarszczył brwi i spytał swym spokojnym
tenorem:
− Jesteś Mary Ann
Brown, urodziłaś się dziesiątego marca roku sześćdziesiątego jako dziecko Julii
i George'a Brownów, czyż nie?
Z lekkim niepokojem przestąpiłam z nogi na nogę. Odczuwałam coś na
podobieństwo wrzenia krwi pod skórą. Co tu się dzieje? Jakim cudem ten facet to
wiedział?
− Pan dużo o mnie wie
– zauważyłam, nie kryjąc zdenerwowania.
− Sądzę, że mnie
przeceniasz – odparł z powagą. Matka Remusa łkała gdzieś u jego boku,
przerywając tym krótkie chwile ciszy. – Cóż, rzeczywistość jednak była trochę
inna…
– Rzeczywistość? – Spojrzałam na niego bykiem, tak na wszelki
wypadek.
– Faktycznie, urodziłaś się wtedy, ale jako Mary Ann Lupin, jako
nasza córka. I siostra bliźniaczka tego tutaj delikwenta…
Wskazał na Remusa, którego oczy i otwór gębowy stopniowo
powiększały rozmiary, by prześcignąć wiszące za nim ozdobne i antyczne talerze.
– To słabo, bo pierwsze słyszę. – Uśmiechnęłam się drwiąco.
– Nic dziwnego, skoro taka była umowa. Brownowie nie pisnęli
słówkiem, myśmy ich o to poprosili. Zresztą, od początku chcieli cię mieć tylko
dla siebie, wiedzieliśmy o tym.
Otworzyłam usta, by się dalej kłócić, ale nie przyszedł mi do
głowy żaden sensowny argument.
To wydało mi się jakieś przewrotne. Najpierw pożar, utrata
wszystkiego, potem domysły, czy aby na pewno rodzice byli moimi rodzicami, a
teraz to. Randomowa rodzina, na którą przypadkowo natrafiłam w lesie sugeruje
mi, że całe dotychczasowe życie to tylko iluzja…
Mimo woli, zlustrowałam zszokowanego Remusa, jego zapłakaną i w
ciężkim stanie matkę oraz ojca, tego spokojnego, pewnego swego człowieka,
starającego się nie odnotowywać faktu, że dłonie lekko mu drżą. Najchętniej
uznałabym ich za niespełna rozumu, ale słowa naszego sąsiada o tym, że jestem
adoptowana skutecznie pozbawiły mnie rezonu… Czyżbym spotkała właśnie ludzi,
których powinnam znać od poczęcia? Jest to w ogóle możliwe, żeby mówili prawdę?
Czy kiedykolwiek ustanie lawina wydarzeń sypiąca się obecnie na moją głowę?
− To na pewno jakaś
pomyłka − powiedziałam z lekkim uśmiechem, starając się wyprzeć z umysłu
coś impertynenckiego, co legitymowało się sformułowaniem "Niestety,
prawda".
− Dlaczego? − spytał ojciec Remusa łagodnie.
− Nic nie rozumiem…
Nic tu się nie trzyma kupy. Kilkadziesiąt godzin temu spalono mi dom… –
Opanowałam drżenie głosu i kontynuowałam. – Straciłam wszystko, nie wspominając
już o rodzinie… Przebyłam dziś pół Londynu i trafiłam, zupełnie losowo, do
kompletnej dziury, bez urazy… To niemożliwe, abym natrafiła akurat na moich
prawdziwych rodziców, kiedy szukałam schronu. Zbyt duży zbieg okoliczności.
Mogłam zatrzymać się dziś w milionie pięciuset domach, ale akurat trafiłam tu.
Ze statystycznego punktu widzenia…
Umilkłam. Czułam się nie na miejscu, mądrując za pomocą
matematyki, w której nigdy nie byłam dobra, ale jednocześnie prawie zatęskniłam
za tym okropnym sprawdzianem, który miał odbyć się za tydzień.
− Jak sama pewnie
najlepiej wiesz, nie wszystko da się w życiu wytłumaczyć racjonalnie. – Tata
Remusa uśmiechnął się delikatnie.
– Czary-mary? – zapytałam, unosząc brew z politowaniem. – Wiecie
zdecydowanie za dużo, jak na obcych ludzi, fakt, ale żeby od razu rodzina…
– Odkąd weszłaś z Remusem do hallu, rozpoznałem cię. Pomijając
urodę, charakterystyczną dla genów twojej matki, nigdy nie widziałem osoby,
która miałaby takie włosy.
Prawie przetoczyłam wzrokiem po suficie z rezygnacją. Włosy zawsze
były winne wszystkiemu. Definitywnie. Może się ogolić, coś?…
− Skąd się panu wzięło,
że pozna mnie pan po włosach? – odparowałam. – Mogłam sobie przefarbować,
chociaż… takie dwukolorowe fryzury są niemodne… ale i tak mogłam! Poza tym,
przecież nie mogliście widzieć moich włosów, kiedy miałam kilka tygodni i
opuściłam podobno ten dom, bo zakładam, że wtedy…
− Nie. Nie wtedy − odezwał się wilgotny głos. To matka Remusa, zalana łzami.
Zaległa dziwna cisza, a każdy patrzył na mnie. Teraz zrozumiałam,
dlaczego ta cisza w ogóle egzystuje. Oni czekają, aż zacznę zadawać niewygodne
pytania, a do mojej głowy cisnęło się ich tak wiele…
− Dlaczego mnie
zostawiliście? − spytałam głucho.
Cisza się przedłużyła, tymczasem ojciec Remusa przeniósł wzrok na
syna. Miał zacięty, smutny wyraz twarzy. Remus przestał powiększać powierzchnię
oblicza poprzez wytrzeszczanie oczu i wietrzenie buzi, zamiast tego, dla
odmiany, wszystkie elementy składowe twarzy skupił blisko siebie na środku w
czymś na kształt wściekłości i bolesnego zrozumienia. Matka Remusa była
nieobecna, zapatrzona gdzieś w ciemniejący las za oknem.
− Wiecie co? Po prostu
już sobie pójdę, dobra? I tak nie wierzę, żebyście byli moimi prawdziwymi
rodzicami… – zaczęłam, chcąc przerwać szybko tę dziwaczną sytuację. Rodzice czy
nie rodzice… Zestresowałam się całym zajściem i chciałam jedynie wyjść, nieważne
gdzie. Mój umysł przypominał bajzel w pokoju przeciętnego piętnastolatka. Nie
lubiłam tego, zwłaszcza tej sterty brudnych, zaśmierdłych ciuchów gdzieś w
lewym kącie mózgu. Nigdy nie wiadomo, co się w takiej kryje, jaki syf sprzed
lat…
− Nie wierzysz nam? − było to bardziej pytanie retoryczne.
− Dajcie mi spokój…
Albo przynajmniej dowód, skończmy tę szopkę już…− odpowiedziałam ze
znużeniem, ale za chwilę zmarszczyłam brwi podejrzliwie, bowiem człowiek ruszył
żwawo ku wyjściu. Okrążył mnie bez słowa i opuścił kuchnię. Zaległa dziwna
cisza, przerywana pojedynczymi szlochami ukrytej za dłońmi kobiecej twarzy.
Przełamałam gruby mur emocji i odczuć i wykorzystałam tę chwilę, by nieco
niepewnie, ale niesiona ciekawością, zerknąć z ukosa na Remusa. On także
wpatrywał się we mnie spod swojej miodowej grzywki z uwagą, jakby chciał mnie
rozgryźć. Mimowolnie podniosłam kącik ust, a on zrobił dokładnie to samo, coś w
jego oczach się zaświeciło. Obserwowaliśmy się niczym dwa odbicia w lustrze, po
mojej skórze biegały ciarki. To było zdecydowanie najdziwniejsza sytuacja, jaka
kiedykolwiek mi się przytrafiła. Jak to jest mieć brata?…
Za moimi plecami rozległy się kroki i do kuchni z powrotem wszedł
pan domu. Podstawił mi pod nos jakieś papiery, jak się okazało, związane z
oddaniem do adopcji dziecka.
− A teraz?
Data sprzed dziesięciu lat, czyli wtedy miałam cztery lata. Późno
mnie oddali, najwidoczniej… Ale dlaczego akurat mnie, nie Remusa? No i powinnam
w takim razie ich pamiętać. A przecież nic nie pamiętałam, nigdy, mimo usilnych
prób…
Wcisnął mi do odrętwiałej, zszokowanej ręki jakieś zdjęcie.
Widniały na nim dwa urocze bobasy, chłopiec i dziewczynka, niewątpliwie
rodzeństwo, przytulające się do siebie i bardzo szczęśliwe. Chłopiec miał
jasnobrązowe włosy, a dziewczynka… no właśnie! To byłam ja.
Z początku nie wiedziałam, czemu zdjęcie mnie zaniepokoiło,
zaburzyło porządek świata. A potem wydałam zdumione sapnięcie:
− To zdjęcie jest
jakieś… Ono się rusza!
Bibliotekę odsuwającą się pod dotykiem mogłam jeszcze zrozumieć,
ale w głowie nie mieściło mi się, jak można stworzyć płaski niczym kartka
ekran, na którym można oglądać zdjęcia, jak na ekranie telewizora. O takich
technologiach nie słyszałam, a przecież byłoby o nich głośno. Pewnie mój mózg
przypominał obecnie panie na siłowni w ulubionym programie telewizyjnym mojej
mamy, ale ni w ząb tego nie mogłam pojąć. Brakowało jakiegoś puzzla,
niewątpliwie.
Tym razem to moja świeżo sklejona rodzina okazała zdziwienie,
jakbym się z choinki urwała. Poczułam się nieco dziwnie – w końcu nie mieli
prądu, Remus wmawiał mi, że są biedni, ale to mojego ojca, biznesmena, jakby
nie patrzeć, nie byłoby stać na takie nowoczesne cacko do odtwarzania zdjęć.
Zakładając, że byłoby na rynku.
– Generalnie zdjęcia mają to do siebie, że się ruszają… – zaczął
Remus powoli i było to pierwsze zdanie, jakie wypowiedział, a ton, jakiego użył
zasugerował mi, iż już wćwicza się w okazywaniu typowej dla braci wyższości nad
prymitywnymi umysłami sióstr.
– Eee… nie? – Uniosłam z politowaniem brwi. Oszalał?…
Kątem oka zanotowałam, że rodzice wymienili spojrzenia pełne
zgrozy i niepokoju.
– Wszystkie moje zdjęcia się ruszają.
– No widzisz, moje nie są tak nadpobudliwe…
– Chodzisz do Hogwartu, prawda? − spytał mnie
ostrożnie ojciec.
Przeniosłam wzrok z matki na ojca i z powrotem, czując kompletnie
skołowanie.
– Nie, nie chodzi… – zauważył Remus z nagłym niepokojem, unosząc
się nieznacznie.
− Jak to, to ty nic
nie wiesz? − Tym razem to mama
Remusa zapytała.
− O czym mam wiedzieć
niby? – Czułam, że kark zaraz odpadnie mi od nieustannego zmieniania obiektu,
któremu się przypatrywałam. Szykowała się nowa sensacja stulecia?
− Nie teraz, Reo − wtrącił ojciec spokojnie do swej żony. − Mary Ann, jesteś gotowa usłyszeć historię swej adopcji?
Kiwnęłam głową powoli, chociaż bardzo chciałam usłyszeć, o co
chodziło.
− No więc tak –
westchnął, przygotowując się do przeżycia wszystkiego na nowo. –Wszystko
zaczęło się… No dobra, od początku. Urodziłaś się razem ze swoim bratem,
Remusem, on był pierwszy, potem zaraz ty. Było to dla nas coś wspaniałego,
szczególnie, że tak długo nie było pewne, czy wszystko z wami będzie w
porządku. Ale było. Przez te cztery lata byliśmy najszczęśliwszą z rodzin, a
kiedy mieliście czwarte urodziny, w drodze było następne dziecko… Mnie i Rei wydawało
się niemożliwe, że po tylu latach udręki przyjdą wreszcie słoneczne dni
radości. Planowaliśmy dużą rodzinę.
Tu zrobił pauzę na jakieś smutne przemyślenia i mówił dalej, nieco
chłodniejszym tonem:
− Kiedy mieliście
cztery lata, przytrafiło się nam coś straszliwego. Konkretnie Remusowi.
Najzwyczajniej w świecie pogryzł go… no cóż, wilkołak…
− Chyba wilk?… –
zareagowałam szybko, otrząsając się z zasłuchania.
− Widzisz… właśnie
wilkołak. – Ojciec spojrzał na mnie z powagą świdrującymi oczyma.
Nieco mnie przytkało. Nie. Pożar z rąk dziwnych ludzi,
niedostrzegalna obstawa i obserwowanie przez tychże dziwnych ludzi, ucieczka
przed śmiercią, strata wszystkiego i wszystkich, dowiedzenie się o adopcji i
trafienie, zupełnie przypadkiem, na tę właściwą rodzinę, ale to… Nie.
– Wilkołaki nie istnieją – wyraziłam powoli, wyraźnie swoje zdanie
po głębokim wdechu i wydechu. – Gdybyśmy założyli, że istnieją, musielibyśmy
założyć, że istnieją też wampiry, syreny, smoki, trolle, duchy… no i ogólnie
czary…
Remus i matka wymienili ukradkowe spojrzenia za plecami ojca,
który z kolei uśmiechnął się do mnie słabo i uspokajająco odparł:
− Spróbuj na chwilę
nagiąć się do takiej rzeczywistości. Tylko na chwilę. No więc pogryzł go
wilkołak. Oczywiście mowy nie było o większej ilości dzieci w naszym domu,
Remus stanowił już wystarczająco dużo problemów i zagrożenia. Ledwo się
utrzymywaliśmy przedtem, a co dopiero z wilkołakiem… Po wielu kłótniach,
nieprzespanych nocach i naradach postanowiliśmy oddać cię do adopcji, głównie
ze względu na twoje bezpieczeństwo. Nie trafiłaś do domu dziecka,
dopilnowaliśmy z mamą, aby otrzymali cię opiekunowie z najwyższej półki, miałaś
trafić prosto z naszych rąk pod ich pieczę. Oczywiście, zależało nam na
niemagicznych opiekunach, ci z naszego świata byli nastawieni do naszej rodziny
z wilkołakiem przynajmniej strachliwie… A co, jeśli i ty byłaś wilkołakiem?
Ale, na szczęście, mugole nie mają takiego toku rozumowania, oczywiście…
− Mugole?…
− Akurat trafiło nam
się pewne młode, bardzo nieszczęśliwe, bogate małżeństwo. Nieszczęśliwe, bo nie
mogło mieć dzieci. Na marginesie, nie zastanawiało cię nigdy, dlaczego masz
inny kolor włosów i oczu niż twoi rodzice, którzy, o ile pamiętam, byli
blondynami? Wracając, Brownowie byli bardzo szczęśliwi, mogąc cię adoptować.
Oczywiście, nic nie wiedzieli o magii. Obserwowaliśmy ich z rok, a potem
zostałaś sama.
Zaległa wyczekująca cisza. Nawet nie wiedziałam, na czym się
skupić w następnej wypowiedzi: że są wariatami? Że to jest jakaś wymówka z
księżyca? Spytać, dlaczego mnie zostawili? Może w ogóle mają zwidy i nie jestem
ich córką? Może zapytać, czy to sen?
− I to wszystko? –
wydusiłam z siebie po chwili, tłumacząc sobie, że od powiedzenia czegoś muszę
zacząć prostować ten splątany kołtun w mózgu.
− Wszystko? – Ojciec
uniósł brwi. – Nie… Twoja mama płakała za tobą bez przerwy przez trzy lata.
Potem pozostał jej tylko niemy smutek. Ale przez pierwszych kilka miesięcy
miała takie napady żałości, że urodziła martwego synka.
Zamilkłam. A więc miałam jeszcze braciszka…
Nastała pełna oczekiwania cisza. Nikt nie zorientował się, że w
kuchni zaległ mrok, spowodowany zbliżającą się nocą. Przygryzłam wargi. Co
robić? Przed nocą trzeba podjąć jakąś decyzję, czy ruszam do babci, czy coś…
Wyglądało na to, że to faktycznie była moja rodzina, czy tego chciałam, czy
nie. Było w nich jednak coś, co mnie przerażało i nie wiedziałam, co robić.
Wyglądało na to, że wszyscy powariowali. Pięknie. Odzyskać rodzinę tylko po to,
by dowiedzieć się, że zbiorowo upadli na głowę…
Wszyscy obserwowali mnie wytrwale w idealnej ciszy i półmroku.
Poczułam ciarki na plecach. Sama, cholera, zaraz oszaleję, jak tak dalej
pójdzie…
− Przecież magia nie
istnieje… – zaczęłam ostrożnie.
− Otóż mylisz się.
Wiem, że ciężko jest ci w to uwierzyć, ale się mylisz – ozwał się cichy głos
ojca. – Jesteśmy czarodziejami, Remus także. A ty jesteś czarodziejką.
Parsknęłam śmiechem. W sumie. Mogłabym zaczarować kogoś, by pisał
sprawdziany z matmy za mnie i wślizgiwać się, niewidzialna, do kina na film od
szesnastu lat…
− Przecież magia to
pojęcie absurdalne! Jeszcze jakbyście mi dali dowód, ale takich dowodów nie ma…
Ojciec wyciągnął zza pazuchy jakiś prosty lśniący patyk, machnął
krótko, a przez otwarte okno wleciał kamień. Szok, jaki przeżyłam, był
podwójny, bo ojciec zaraz zamienił ten sam kamień w… kociaczka, który miauknął
cichutko. A potem z powrotem w kamień. Zaniemówiłam. Niestety, półmrok nie
pozwolił mi dostrzec, żadnych sznurków i innych akcesoriów, które stosowali
iluzjoniści.
− Czy jesteś magiczna?
– zagadnął do mnie spokojnie ojciec.
− Nigdy nie robiłam
abrakadabra różdżką, jeżeli o to pytasz… – Losie, jak to brzmi!
− Słuchaj, Mary Ann,
to bardzo ważne! – odezwała się nagle matka dość nerwowym, gwałtownym tonem. –
Czy KIEDYKOLWIEK zdarzyło ci się coś dziwacznego, nieuzasadnionego konkretnym,
racjonalnym argumentem?
− Nie, chyba nie…
Pomijając dzisiejszy dzień…
− Jesteś zatem
charłaczką? − zapytała ze
strachem.
− Czekaj, daj jej się
zastanowić… Jesteś pewna, córeczko?
Pomyślałam przez chwilę. Kiedyś potrąciłam stół z włączonym
żelazkiem, a ono zaczęło na mnie spadać. Tak się wystraszyłam poparzeń, że
nawet nie uciekałam. Ale żelazko wróciło spokojnie na swoje miejsce. To było co
najmniej dziwne…
− Tak, były takie
rzeczy… – odparłam z pewnym oporem.
− A dostałaś list z
Hogwartu? − spytał Remus z jakąś dziwną gorączką.
− Co? Jaki list?
− Jak to! − oburzyła się matka. − To niemożliwe!
− Chociaż nie… Chwila!
− Coś sobie uświadomiłam. Przecież były jakieś listy! Przed tymi
listami uciekali moi rodzice, rozmawiali o tym chwilę przed moją ucieczką. − Były listy, nawet sporo… − mruknęłam. − Ale ich nie przeczytałam. Skrzętnie ukrywali je przede mną moi
rodzice. Za nic nie chcieli, abym tam trafiła… − Przetoczyła się w
mojej pamięci ostatnia rozmowa moich ukochanych wychowawców.
− No, skoro byli
niemagiczni, nie dziwię się… Zapewne wydało im się to dziwne, a nawet
niebezpieczne… Bo niby skąd mogli wiedzieć, co to Hogwart?
Ogarnęło mnie nagłe wzruszenie. Moi przybrani rodzice tak bardzo
mnie kochali, że chcieli mnie ustrzec przed każdym niebezpieczeństwem. Dużo
musiało ich kosztować takie przenoszenie się z miejsca na miejsce. Ale na pewno
bardzo się o mnie musieli bać.
− Czy ja dobrze
rozumiem? − ozwał się Remus, który, sądząc po tonie głosu, już chyba
otrząsnął się z pierwszego szoku. Szybki jest! − Powinnaś chodzić
teraz ze mną do Hogwartu już czwarty rok?
− Tak, powinna! − powiedział ojciec, marszcząc czoło. − Szczególnie, że jest czarownicą! Nie rozumiem, dlaczego tak nie
jest, ale się dowiem…
Zaległa cisza, a ja wykorzystałam ją do spowolnienia moich myśli,
które pędziły jak oszalałe. To wszystko było takie nierealne, a mój umysł wciąż
nie umiał się jakoś w tym odnaleźć i wypierał to, co przed chwilą usłyszał.
Wszystko wskazywało na to, że znalazłam rodzinę i jestem czarownicą, wbrew
temu, że protestował.
− Myślę, że zostaniesz
już teraz z nami, dziecko – szepnęła delikatnie matka. – Tak powinno być
zawsze, teraz już cię nie zostawimy! Chcesz zobaczyć swój pokój?
Przytaknęłam. Oglądanie pokoju to z pewnością czynność łagodząca
nerwy i dobra po ciężkich przejściach. Ruszyliśmy zatem w stronę pokoju Remusa,
a ja czułam się wyjątkowo nieswojo. Gdy stanęliśmy w niewielkim korytarzyku (w
tym, z którego wchodziło się do pokoju mojego brata), ojciec ruszył w stronę
tych drugich drzwi, które srebrną klamkę miały w kształcie kwiatu róży.
− Alohomora − mruknął ojciec, machając różdżką w stronę klamki i drzwi się
otworzyły.
Stanęliśmy w bardzo zakurzonym, opuszczonym pokoju. Wszystkie
meble przykrywała gruba warstwa kurzu. Zauważyłam pewną prawidłowość: pokój
Remusa był bliźniaczy, z tym, że u niego głównym motywem ozdobnym był liść, a u
mnie róża. Jego meble zrobiono z hebanu, moje z kości słoniowej. U mnie wszystko
było zielone, u niego szare. Tak więc pod moimi nogami rozpościerał się zielony
dywan w różyczki, ściany i fotel obijała taka sama połyskliwa, zielona tkanina
w róże, która występowała także jako zasłony, baldachim i narzuta na łóżku.
Kolumienki łóżka były chyba najpiękniejsze: wyrzeźbiono na nich z wyjątkową
dokładnością kaskady róż, delikatnie spływających na podłogę. Podobnie
wyglądały nóżki biurka i fotela. Na środku stało jednak coś, co ogólnie do
niczego nie pasowało: było ze zwykłego drewna. Podeszłam do ów mebla. Była to
kołyska dziecięca. Zakurzona pościel w jakieś roześmiane kociaki, była
rozrzucona, jakby ktoś wyjął dziecko z kołyski w pośpiechu. Albo był tak
zaabsorbowany, że nie zwracał uwagi na to, co się wokół niego dzieje. Na
brudnym dywanie leżała jakaś maskotka, także przykryta kurzem. Ogarnęła mnie
jakaś dziwna nostalgia. Powinnam tu mieszkać. Od zawsze. Do tego pokoju zapewne
nikt nie wchodził od dziesięciu lat, był zamknięty.
− Mary Ann, jest już
dziesiąta. Jesteś wykończona, idźmy spać. Dam ci piżamę, idź się umyć, a ja tu
zrobię porządek. − Głos matki, który
usłyszałam zza pleców, był wilgotny.
− Remus, idziemy.
Zaraz pogadasz z siostrą. − I ojciec wyszedł,
ciągnąc opierającego się braciszka za sobą.
Mama zaprowadziła mnie na dół do łazienki, całej na czarno, dała
mi jakąś aksamitną, koronkową koszulę nocną i wyszła „robić porządek”.
Weszłam do staromodnej wanny i poczułam cudowne ciepło gorącej
kąpieli z pianą. Wyciągnęłam się w naczyniu, czując narastający ból głowy.
Nieco rozpraszał mnie fakt, że drzwi miały jedynie lichy haczyk do zamknięcia.
Odruchy obronne nakazywały być spiętym i czujnym, ale ciało protestowało.
Gdzieś pod kopułą toczyłam batalię; jedna strona krzyczała, że to niebezpieczni
wariaci, którzy mnie torturują i zabiją, że te czary i pokrewieństwo to
sprytnie ukartowane kłamstwo, że na pewno mają znajomości u Davida
Copperfielda, który nauczył ich paru niecnych sztuczek i teraz bawią się moim
kosztem. Ale druga strona mówiła, że to wszystko wygląda na prawdziwe i nie ma
sensu doszukiwać się tu jakichś wrogości, zresztą, tak trochę było jej wszystko
jedno… ta piana i ciepło…
I czy to nie jest trochę tak, że ja podświadomie chcę, żeby tak
było? Chcę uwierzyć, że istnieje inny, magiczny świat, z dala od nudnego
osiedla i nudnego gimnazjum? Że mam gdzie się zatrzymać, mam rodzinę i nie
muszę nocować w lesie?
Gdy znowu wróciłam do pokoju, wszystko dosłownie lśniło. Naprawdę
nie wiem, jak ona to zrobiła w pięć minut. Pewnie tymi czarami. Znikła także
kołyska, na kominku wesoło płonął ogień, kandelabr został odarty z pajęczyn i
świecił.
− Piękny pokój,
prawda? − zagadnęła mama. − Należał do mojej
prababki. Ona wypromowała słynny eliksir piękności. Naprawdę kochała róże…
Szkoda, że zmarła tak młodo…
− Ile miała lat?
− Około trzydziestu.
Spadła z tych schodów nad biblioteką. Mój pradziadek i jego mała córeczka
bardzo to przeżyli… szczególnie, że prababcia była brzemienna…
− To straszne!
− Straszne… Ale dość
już tych opowieści, bo będziesz mieć koszmary. Śpij dobrze! Jutro, jak wrócę z
ojcem z pracy, pogadamy o wszystkim.
Wyszła po klaśnięciu w dłonie (kandelabr zgasł) i nieco
skonsternowanym poklepaniu mnie po plecach, jakby jeszcze nie nauczyła się
czułości wobec córki. Albo nie chciała mnie do niej zmuszać.
Wskoczyłam do dużego, wysokiego łoża, czując się jak księżniczka.
Przykryłam się kołdrą pod sam nos i z niepokojem, ale i zdziwieniem własną
sytuacją, toczyłam oczami po stropie. Kandelabr odbijał światło padające z
kominka, rozświetlające półmrok. Nagle naszedł mnie dziwny strach.
− Co tam, siostra? − usłyszałam dziarski głos i o mało nie wskoczyłam na baldachim ze
strachu.
− To ty, Remus?!
Walnąć cię?!
Usiadłam gwałtownie na pościeli, mierząc gniewnym spojrzeniem
brata, który właśnie zakradł się do mojego pokoju, chyba tylko w celu
przerażenia mnie na śmierć. Stał przy drzwiach, a jego oczy błyszczały spod
grzywki psotnie.
− Sorry, nie gorączkuj
się! Nie będę cię już straszyć.
– Jasne, jasne, nie obiecuj…
– Słuchaj, wiesz co cię ominęło?!
Ignorując fakt, że jesteśmy rodzeństwem od zbyt niedawna, podszedł
bliżej, aż do mojego łózka i usiadł grzecznie na krawędzi.
– Hogwart to najfajniejsze miejsce na ziemi! – kontynuował z
zapałem. – Nawet nie wiesz… I mam tam moich rewelacyjnych przyjaciół!
Chciałbym, żebyś ich poznała, są super i w ogóle bombowi… w przypadku Jamesa
dosłownie… Zaraz ci ich opiszę!
Remus nawijał jak nakręcony, ale go nie słuchałam, zajęło mnie
wyobrażenie, co by się stało, gdyby mój własny brat przyprawił mnie o zawał w
dniu, gdy nareszcie moja rodzina i ja możemy być razem… Chyba nie mógłby siadać
przez cały rok, tak by go zlali…
− …no, i który ci się
najbardziej podobał? – zakończył, patrząc na mnie i doszukując się akceptacji
albo chociaż entuzjazmu.
− Nie wiem, ten
pierwszy − powiedziałam dla świętego spokoju, chociaż nie wiedziałam czy on
ciągle gadał o swoich kumplach, czy już o czymś innym.
− Syriusz? Ach,
wiedziałem! – Wyszczerzył ząbki figlarnie (zauważyłam, że miał nieco dłuższe
kły) i zarechotał. – Ale… porzuć nadzieję!
− Nadzieję? Nie
rozumiem…
− Nie udawaj. Dobrze
wiem, że rozumiesz.
− Ach, niesamowite,
aleś ty mądry.
Mierzyliśmy się przez chwilę zawadiackimi spojrzeniami,
uśmiechając przekornie.
– Remus! Już czas! – dało się słyszeć gdzieś z dołu.
− Zaraz wracam do
Hogwartu siecią Fiuu, wyślę ci list… – rzucił spokojnie.
Nie zdążyłam zapytać, co to jest, a on podszedł i mocno mnie
przytulił. Poczułam się bardzo dziwnie, ale było to miłe, ciepłe uczucie. Nieco
nieśmiało odwzajemniłam jego uścisk.
Remus wyszedł i na odchodnym uśmiechnął się łagodnie, a ja z
powrotem zanurkowałam pod kołdrę.
To wszystko działo się dla mnie za szybko. Czułam, że nie łatwo
przyzwyczaję się do zaufania tym ludziom. Była między nami jakaś bariera i
pewnie długo jeszcze miała tam tkwić. No cóż, niektórych rzeczy się nie
przeskoczy.
Zaczęłam myśleć o tych, których uważałam za prawdziwych rodziców.
Łzy skapywały na jedwabną poduszkę…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz