…Jeszcze chwila dzikiej podróży przez popielną zamieć…
…I wypadłam z rusztu, mordką w przód, prosto na piękny dywan,
który zaraz zrobił się szary od popiołu. Wyczułam pod palcami rękojeść kufra z
całym moim dobytkiem i wstrzymałam oddech, czekając na wybuch gniewu dyrektora,
już w myślach widząc nowoczesną uczelnię i wąsatego, łysawego grubasa w
garniturze, pełniącego funkcję dyrektora. Reprymenda nie nastąpiła, w związku z
dywanem, więc błyskawicznie wstałam, bardzo zaciekawiona, jak ta szkoła różni
się od mojej dawnej budy. Ogarnęło mnie miłe zaskoczenie. Dlaczego? Gabinet
dyrektora w niczym nie przypominał tego w starej szkole.
Wystrój krzyczał, że mieszkają tu czarodzieje. Gotyk. Przez
strzeliste, smukłe okna wpadała smuga jasnego, srebrzystego światła księżyca,
który, na szczęście dla Remusa, był w jednej z faz, a nie w pełni. Na gołych,
kamiennych ścianach wisiały ruszające się portrety jakichś mężczyzn. Pokój był
okrągły, wysoki, bogato wystrojony. A przede mną stał niezwykły człowiek. Długa
broda sięgała mu do kolan, ubrany był w przepyszną, bogatą szatę i tiarę. Nie
potrafiłabym powiedzieć, ile lat miał, na pewno dużo, no i przy tym był
wyjątkowo wysoki, jak na takiego staruszka. Sprawiał wrażenie niebanalnej
osobowości, a gdy w oczach ukrytych za połówkami okularów zamigotały wesołe
błyski, jeszcze bardziej utwierdziłam się w tym przekonaniu.
Starzec odchrząknął teatralnie.
Starzec odchrząknął teatralnie.
– Przepraszam za dywan… – wymamrotałam, bo nic innego nie przyszło
mi do głowy.
– O, nic się nie stało! – rzekł pogodnie mężczyzna. - I tak był
brudny, a odkąd dostałem na nim ataku niestrawności, jest wręcz hmm… No, panno
Lupin! Witam, w końcu, w Hogwarcie! Jestem Albus Dumbledore, dyrektor. Na sam
początek pragnę cię przeprosić za tę przykrą pomyłkę. Twój tata powiadomił mnie
o tym, że nauczał cię materiału z poprzednich lat. Możesz wybrać, czy chcesz
uczęszczać do pierwszej klasy, razem z jedenastolatkami, czy chodzić, tak jak
powinnaś, do klasy czwartej, co, oczywiście, niesie ze sobą jakieś ryzyko. Ale,
jak to powiadają mugole, dla chcącego nic trudnego, więc nie zniechęcaj się!
Teraz wybór należy do ciebie.
Dumbledore okrasił swoją wypowiedź zachęcającym uśmiechem. Zastanowiłam
się. Nie wyobrażam sobie odrabiania czterech lat w jeden rok, to musiałoby być
szalone, ale chodzenie do klasy z maluchami? Kończenie szkoły kilka lat po
bracie? Ale siara… Może warto zaryzykować?
– Chyba wolę iść do klasy czwartej…
Dyrektor spojrzał na mnie uważnie znad okularów-połówek.
– Tak właśnie myślałem… A więc pozostaje mi jedynie życzyć ci
powodzenia. Jeżeli będziesz potrzebować pomocy mojej lub któregokolwiek z
nauczycieli, proś o nią. Za jakiś czas będziesz musiała zdać mi relację z tego,
jak sobie radzisz w formie egzaminu. Nie ma się czego bać! – dodał z błyskiem w
oku, gdy zobaczył moją minę. – To tylko egzamin. Uwierz mi, tylko egzamin.
Jeżeli postarasz się nadrobić zaległości, nie sprawi ci kłopotu. Z pewnością
twój brat ci pomoże, w to nie wątpię. I oprowadzi cię lepiej po szkole, niż ktokolwiek
inny, więc póki co trzymaj się go. Nawet ja gubię się czasem w tych murach…
Podszedł szybko do kominka i rzucił szczyptę srebrzystego proszku
w płomienie, które zmieniły odcień na zielony.
– Minerwo, panna Lupin przybyła, możemy zaczynać!
Kilka sekund później z kominka wyszła czarownica w średnim wieku.
Miała chłodny, surowy wyraz twarzy, a ja poczułam nagle, że jestem wyjątkowo
zagubiona.
Kobieta uśmiechnęła się do mnie nagle. Odmiana była szokująca.
– Panno Lupin, to jest profesor McGonagall. – Wskazał na kobietę. –
Minerwo, chyba już rozpoczęła się kolacja. Zaprowadź tam pannę Lupin, ja
jeszcze wpiszę ją na listę czwartoklasistów…
– Albusie, czy dziewczyna sobie poradzi? – zapytała profesor
McGonagall.
Spojrzeli na mnie, kobieta z troską, Dumbledore przyjaźnie.
– O, niewątpliwie. – dyrektor rozpromienił się. – No, panno Lupin,
czas ruszać.
– Proszę za mną.
Kobieta ruszyła w stronę dębowych drzwi, a ja, chcąc, nie chcąc, powlokłam się za nią.
Kobieta ruszyła w stronę dębowych drzwi, a ja, chcąc, nie chcąc, powlokłam się za nią.
– A mój bagaż, pani profesor? – zapytałam grzecznie, gdy
schodziłyśmy ze schodów.
– Zastaniesz go przy swoim łóżku po tym, jak zostaniesz
przydzielona do jakiegoś domu – odparła nieco protekcjonalnym tonem. – Przy
okazji, wiesz zapewne o czterech domach?
– No tak, są cztery domy: Ravenclaw, Gryffindor, Slytherin, i… nie
pamiętam ostatniego…
– Hufflepuff, panno Lupin. Zaczekaj tu na mnie, muszę coś odebrać
od dyrektora.
I popędziła z powrotem, zostawiając mnie na kamiennym korytarzu,
oświetlonym jedynie pochodniami. Najwyraźniej o czymś zapomniała.
Pod krzyżowo-żebrowym sklepieniem nie wisiał żaden żyrandol, w
ścianie brakowało okien. Mrok rozświetlały te kamienne pochodnie. Zadrżałam, bo
było nieco zimno. „Fajna atmosferka” pomyślałam, rozglądając się po
średniowiecznych murach, a potem usłyszałam głosy. Podeszłam cichutko pod najbliższy
róg korytarza, nieco niezgrabnie, starając się nie stukać obcasami.
– Serio, to jest już przesada. Ciągle łazisz z tą szlamą… –
wypowiedział męski, pogardliwy głos.
– Nie nazywaj jej tak! – syknął inny wrogo. – Jest taką samą
czarownicą, jak ty, czy ja!
– Nie poniżaj się, Snape. Jesteśmy ze Slytherinu! Nawet nie wypada
nam się przyjaźnić z innymi domami, a już na pewno nie ze szlamami z nich… Nic
dziwnego, że te cztery szmaty z Gryffindoru tak ci lubią dokuczać, skoro sam im
się podkładasz…
Błysnęło. Usłyszałam łoskot, jakby coś ciężkiego uderzyło o
posadzkę. Chwila ciszy…
– Jesteś już martwy, Snape! – wysyczał ktoś przez mocno zaciśnięte
zęby. – Kiedy odpowiedni ludzie przejmą władzę w kraju, role się odwrócą, a
twoje poglądy staną się przyczyną twojej klęski!
Podskoczyłam, bo zza węgła wypadł na mnie jakiś blond-przylizaniec
o wyjątkowo niemiłej aparycji. Był starszy i na pewno różowy z wściekłości.
– Z drogi! – warknął miło, popchnął mnie na ścianę i odszedł.
Spiorunowałam jego plecy licząc na to, że sczeźnie na mych oczach.
Za nim zza rogu korytarza wychylił się chudy chłopak. Miał czarne,
długie, tłuste włosy. Podobnie jak ja, patrzył na plecy tamtego z wyraźną
niechęcią. Trzymał różdżkę w pogotowiu. A potem mnie zobaczył. Wytrzeszczył oczy,
a różdżka drgnęła niebezpiecznie. Przyszło mi do głowy jedno zasadnicze
pytanie: czy nowi uczniowie też przechodzą tu jakiś chrzest bojowy?
– Mnie nie trzeba nokautować – zawołałam nerwowo, tak na wszelki
wypadek.
Chłopak utkwił spojrzenie najpierw w moich włosach (jak zwykle), a
potem jego wzrok powędrował na krawat. Zauważyłam, że mój jest szary, a jego w
zielono-srebrne pasy.
– Jesteś tą nową… Lupin! – wypowiedział powoli, mrużąc oczy
niezbyt przyjaźnie.
– Tak… a masz z tym jakiś problem? – zapytałam, siląc się na
neutralny ton.
– Same problemy – zadrwił i potraktował esencją nienawiści, którą
nasączył posłane ku mnie spojrzenie, po czym wyminął szerokim łukiem i ruszył w
stronę, gdzie udał się przylizaniec.
– Świetnie. Poczet powitalny pierwsza klasa. – mruknęłam do siebie
ponuro.
– Panno Lupin, proszę za mną!
Profesor McGonagall stała na środku korytarza, trzymając jakiś
połatany łachman, zapewne powód jej chwilowego zniknięcia. Ruszyła w kierunku,
w którym udali się moi „nowi koledzy”, a ja za nią.
Szłyśmy długo. Wiedziałam już, że Hogwart to najniezwyklejsze
miejsce, jakie w życiu widziałam. Był to ogromny, niewiarygodnie zagmatwany
zamek. Wszystko zdawało się tu być przesiąknięte magią, a ja nie wiedziałam,
gdzie patrzeć i czy kiedykolwiek się w tym wszystkim połapię. Wreszcie, po
kilkunastu minutach marszu stanęłyśmy przed olbrzymimi, zdobionymi drzwiami,
zza których dochodził gwar głosów. Moja szyja domagała się masażu po
wrażeniach, jakie jej fundowałam w trakcie wędrówki przez nową szkołę.
McGonagall przerwała milczenie, cierpliwie mnie instruując:
– Kiedy drzwi się otworzą, podejdę do stołu nauczycielskiego, a ty
zrobisz dokładnie to samo. Nie rozpraszaj się, kieruj kroki prosto, nie
denerwuj się, otrzep ubranie z sadzy, na litość Boską! – Tu trzepnęła mnie raz,
niezbyt mocno, starym łachmanem dla porządku. – Usiądziesz na stołku, a ja
nałożę ci na głowę Tiarę Przydziału, która wyznaczy ci twój dom. Zrozumiałaś?
Miałam straszliwą ochotę zasalutować i krzyknąć „Yes, sir!”, ale
tylko kiwnęłam głową, a kobieta zmierzyła mnie spojrzeniem, w którym walczyły
dwie siły: surowość i niepokój.
Rozejrzałam się po otoczeniu, korzystając z chwili wolnej od
kolejnych instrukcji. Sala, w której stałyśmy, miała olbrzymie rozmiary. Dostrzegłam
jakieś małe drzwi, nieco dalej niepozorne, kamienne schody, po innej stronie
marmurowe, szerokie… Jakiś ważny węzeł komunikacyjny?
Otrzepałam się trochę z sadzy, poprawiłam fałdki szaty i stałam,
wsłuchując się w przytłumiony gwar. Nagle poczułam coś dziwacznego. Stres!
Naokoło splotu słonecznego pojawił się niemiły ucisk, ręce mi się spociły i
zziębły, poczułam ból brzucha. Tam pewnie czyha mnóstwo ludzi o gapiących się
oczach, twarzach, mózgach, palcach wskazujących oskarżycielsko i prześmiewczo…
i tylko jeden Remus przyjazny! Uświadomiłam sobie z całą mocą, że mam
czarno-rude włosy. To będzie dla gapiów szok, a potem pewnie niezła komedia…
Już drgnęłam nerwowo w stronę schodów, gdy drzwi otworzyły się na
oścież, ukazując tłumowi przy pięciu stołach profesor McGonagall i jakiegoś
biednego wymoczka z rudo-czarnymi lokami.
Spłoszenie zostało przygniecione przez wrażenie, jakie wywarła na
mnie otwarta sala. Była długa, z morzem świec, unoszących się w powietrzu. Sufit
wyglądał jak prawdziwe niebo. Nad każdym z czterech równolegle postawionych
stołów wisiał kolorowy proporzec, piąty stół stał prostopadle do reszty,
naprzeciw wejścia. Na honorowym miejscu dostrzegłam Dumbledore’a, a u stóp
podwyższenia na którym stał stół dostrzegłam krzesełko. Zamarłam. Rozumiem, że
mamy z McGonagall przeparadować, niczym modelki, przez całą długość sali… A ja
już liczyłam w duchu na cichutką, niepozorną i niedostrzegalną ceremonię gdzieś
w kącie!... Westchnęłam głośno i ruszyłam za panią profesor nieco chwiejnie.
Nade mną lewitowało tysiące świec, a w sali panował miarowy rumor. Część ludzi
gapiła się na nas, inni wymieniali na mój temat uwagi i komentowali, ale wiele
osób w ogóle nie wyglądało na zainteresowanych. Nawet nie starałam się
rozglądać za Remusem, ale czułam jego wzrok na sobie, tak samo, jak wzrok
wszystkich ludzi świata. Uświadomiłam sobie z rozpaczą, że krawat dyndał mi…z
tyłu pleców, ale nawet nie śmiałam go poprawiać. Nogi niebezpiecznie chwiały
się w butach na lekkim obcasie, który dla mnie w tym momencie był wysokości Big
Bena.
Wreszcie, po nieprzyzwoicie długim czasie, usiadłam na krześle, a
kobieta nałożyła mi na głowę łachman, który wreszcie dał się zidentyfikować
jako tiara.
Zaległa cisza, a potem…
– Hmm – rozległ się cichutki głosik gdzieś przy moim uchu. – Dość trudny
wybór, zważywszy na twój późny wiek przy przydzieleniu… Co z tobą zrobić? Twoja
rodzina od lat trafia do Ravenclawu, więc to może być…
„Chcę tam, gdzie Remus!” pomyślałam z rozpaczą. Nie chciałam się
rozdzielać z bliźniakiem. Byłam pewna, że bliźniacy trafiają zawsze do tych
samych domów i cieszyłam się na wspólne lekcje i wszystko inne, a tiara mi tu
wyjeżdża z jakimś Ravenclawem…
– Gryffindor? Jesteś pewna? – zamruczała tiara. – A może to
przelotna zachcianka, by być blisko brata?
„Chcę do Gryffindoru, do Remusa. Chcę wreszcie poznać własnego brata,
po tylu latach.”
– Dobrze, skoro tego chcesz… Gryffindor to też nienajgorszy wybór…
Niech będzie… GRYFFINDOR!
Poczułam ulgę i kamień spadł mi z serca, a potem do moich uszu
dotarły oklaski, krzyki i wiwaty. Kiedy zdjęto mi tiarę, zobaczyłam też mojego
brata, jak uśmiecha się przy jednym ze stołów szeroko, z olbrzymią radością
wypisaną na twarzy. Odwzajemniłam to, puszczając mu oko. Przyszywani rodzice
mogli mi zastąpić prawdziwych, ale brat to zupełna nowość… Byłam pewna, że
nigdy nie będę mówić o moim braciszku jak większość znajomych mi koleżanek:
„Ten dupek! Znowu zepsuł mi rozmowę z Michaelem!”.
Ruszyłam ku stołowi przy ścianie z prawej strony. Zauważyłam, że
nad nim wisi proporzec koloru czerwono-złotego, z wielkim lwem. Usiadłam
nieśmiało na brzegu ławy, kontemplując jedynie złoty talerz, pucharek, sztućce.
Z rozpaczą spostrzegłam, że naokoło siedzą same jedenastolatki, w dodatku
wlepiające nierozumiejące spojrzenie na
moje włosy. Udałam że tego nie widzę, nieco rumieniąc się z tego powodu, i przeniosłam
wzrok na Dumbledore’a, który wstał i zaczął pogodnym tonem:
– No, a więc dziś Gryffindor świętuje przyjęcie w swe szeregi nieco
spóźnionej, ale zawsze, nowej uczennicy. Żywię jedynie nadzieję, że pomożecie
jej tutaj się zadomowić, co już wcześniej powiedziałem. Jako ciekawostkę dodam,
że ostatnie, warunkowe przyjęcie spóźnionego ucznia starszego niż ci, co zwykle
przybywają do pierwszej klasy miało miejsce w 1907 roku. Ów uczeń trafił do
Hufflepuffu i miał niecałe trzynaście lat… w związku z czym mam nadzieję, że
Gryfoni nie rozniosą w euforii dziś wieczorem swego salonu tylko dlatego, że
pobili rekord Puchonów.
Mrugnął do nas dość łobuzersko, a chwilę później stoły dosłownie
znikły pod nagłym pojawieniem się znikąd żarcia. Nie mogłam uwierzyć. To
wszystko byłoby dla mnie kiedyś kategorycznie niemożliwe, a teraz…
Uczniowie wrócili do swoich spraw i zajęli się jedzeniem, które
nie wzbudziło w nich takiego szoku, jak we mnie. Wyglądało na to, że znalazłam
się na zupełnie rutynowej, przeciętnej szkolnej kolacji.
Nie byłam na tyle głodna, by rzucić się na jedzenie. Nałożyłam
sobie tylko kilka strączków fasolki, tymczasem pierwszaki jadły wszystko, co
napotkały na drodze.
– Co ci się stało z włosami, hę? – zapytał jeden, wyjątkowo głupkowato
wyglądający chłopiec.
Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że na pewno by mnie ukarali
za znęcanie się nad dziećmi, gdybym cisnęła w niego fasolką, więc wolałam nie
ryzykować.
– Czy wiesz, co to jest pociąg? – zapytałam z chytrą miną.
– No pewnie! – napuszył się pierwszak.
– Wyobraź sobie, że pod niego wpadłam i odtąd noszę perukę, bo mi włosy
skosił.
Jakieś dziecko parsknęło w swój talerz, a chłopiec miał wyjątkowo
skupioną minę. Uznałam, że rozumowanie o tym, czy pociąg może skosić włosy
zajmie chłopca na długo, szybko więc dokończyłam fasolkę z zamiarem odejścia
(gdziekolwiek, nieważne, że nie miałam pojęcia, co dalej, coś się wymyśli…) ale
na stołach pojawiły się desery i uznałam, że skuszę się na coś słodkiego na
uśmierzenie nerwów.
Ludzie, czy to z mojego domu, czy innych, gapili się na mnie z
zaintrygowaniem, nawet nie dbając o pozory. Prawdopodobnie byłam jedyną dokooptowaną
uczennicą, jaką kiedykolwiek zobaczą, sądząc po tym, co mówił dyrektor,
zdarzało się to raz na ruski rok.
Kiedy wreszcie uczta dobiegła końca, cała masa ruszyła do drzwi. Remusa
porwał tłum ludzi, choć widziałam, jak próbował się do mnie przepruć. Nieco mnie
to zmartwiło.
Przede mną, nagle, wyrósł z ziemi jakiś chłopak z mojego domu.
– Hej, McGonagall kazała mi cię zaprowadzić do naszego salonu. –
Uśmiechnął się dość nieśmiało. – Jestem Frank Longbottom, prefekt. Chodź ze
mną, zaprowadzę cię. Aha, i staraj się zapamiętać drogę, jutro będziesz musiała
dotrzeć do sal lekcyjnych.
Po wyjątkowo długiej drodze, doszliśmy do portretu puszystej
kobiety w różowej sukni.
– To portret Grubej Damy – objaśnił Frank. – Co tydzień zmienia
ona hasło do naszego salonu, który jest za jej obrazem. Nikomu z innego domu
ani słowa o naszym haśle, pamiętaj! Będę podawał hasła na tablicy ogłoszeń,
wisi ona w salonie. Nasze obecne hasło brzmi „Truskawkowy dżem”.
– O tak! – zagruchała kobieta na obrazie i otworzyła przejście do
pięknego saloniku, w którym roiło się od ludzi, siedzących przy kominku na
fotelach, stojących przy ścianach, odrabiających lekcje. Ogarnęło mnie
przytulne, milusie uczucie.
– Sypialnie dziewcząt są po prawej stronie. - Frank wskazał na
jedno wylotów schodów. – Tam stoi już twój bagaż, tak sądzę. To cześć, Mary
Ann! I powodzenia. Jak coś, pytaj, o co chcesz.
Udałam się po schodach na górę, starając nie zwracać uwagi na
ludzi gapiących się na mnie. Miałam nadzieję, że wzięli sobie do serca słowa
Dumbledore’a i nie planują jakiejś ostrej biby z powodu nabycia świeżej krwi… Otworzyłam
drzwi, na których wisiała drewniana tabliczka głosząca wszem i wobec, iż jest
to sypialnia dziewcząt z czwartego roku.
Zauważyłam tylko trzy łóżka z kolumienkami, purpurowymi kotarami,
szafkami nocnymi. To wszystko wyglądało bardzo przytulnie i miło. Dwa łóżka był
ewidentnie zajęte (rozrzucona pościel, rzeczy osobiste w pobliżu), ale przy
jednym stał mój kufer. Podbiegłam do niego i otworzyłam, dla pewności. Nagle
usłyszałam coś dziwnego, jakby syrenę alarmową. Wybiegłam z ciekawością z sypialni,
starając się opanować wypieki podekscytowania, które wykwitły mi na twarzy po
wstąpieniu do niej.
Schody jeszcze chwilę były płaskie jak tafla, po czym powróciły do
normalnego, schodowego stanu. Zmarszczyłam brwi i ostrożnie zeszłam nimi do
salonu, modląc się, by nie zechciały znowu pobawić się w wyglądanie na
zjeżdżalnię.
– No, Luniaczku! Są na to inne sposoby, nie pamiętasz? –
usłyszałam rozbawiony głos.
Na dywanie u stóp schodów do naszej sypialni leżał rozpłaszczony
Remus, minę miał skwaszoną. Trójka chłopaków, nieopodal, miała z niego wyraźny ubaw.
– Ja tylko chciałem dostać się do mojej siostry! – powiedział
wyniośle Remus, wstając z dywanu w najbardziej godny sposób, na jaki go było
stać, a ja parsknęłam śmiechem, więc się odwrócił.
– Meggie! – Rozłożył ręce na znak chęci przytulenia, a na twarzy
gościł mu miły, łagodny uśmiech. – Tak się cieszę, że jesteś…
– Remus! – Wpadłam mu w objęcia i przytulaliśmy się długo, wciąż
nie mogąc uwierzyć, że możemy się wreszcie znać i mieć siebie nawzajem.
– To kompletny zaskok, Dumbledore dopiero przy obiedzie nam
powiedział, że przybędziesz! Ja nie mogę, tak się cieszę… Chłopaki, chodźcie!
Tamci trzej ruszyli w naszą stronę. Kiedy byli blisko wyczułam
jakieś męskie perfumy, niewątpliwie od któregoś z nich. Był to szlachetny, wyjątkowy,
nieco oszałamiający zapach.
– Oto moja siostra, Mary Ann… – zaczął Remus.
– …lub, jak kto woli, Meg… – mruknęłam.
– Właśnie. A to jest kolejno: Peter, James, Syriusz.
– Hej! – odpowiedzieli chórkiem.
Petera jeszcze nigdy nie widziałam. Był niski, pulchny, miał
wodniste, małe oczka, spory, długi nos i jasne włosy. Nie miał zbyt ciekawej
aparycji, ale pewnie był dobrym kumplem.
Jamesa poznałam już w kominku. Szczerzył się do mnie, ukazując
wszystkie zębiska. Był mojego wzrostu, miał okulary, kruczoczarne, potargane
włosy, krzaczaste brwi i śliczne, świecące wesołymi błyskami orzechowe oczy.
Wyglądał na człowieka, którego nie imają się problemy egzystencji.
Syriusz był ewidentnie najprzystojniejszy, miał czarne włosy,
trochę dłuższe, niż James, kilka kosmyków opadało mu na twarz. Poza tym był
trochę wyższy ode mnie i posiadał szare oczy, ciemne brwi, białe zęby, które
także wyszczerzył, chociaż nie tak malowniczo, jak przodujący w tym James. Zaniepokoił
mnie trochę jego arystokratyczny chłód w oczach i nonszalancki uśmieszek.
– A więc poznałam sławetnych ludzi, którzy wzbogacają kiesy
wytwórców wyjców – powiedziałam, unosząc
jedną brew drwiąco. – Remus, jutro zaczekaj na mnie w salonie, musisz mi pomóc
dotrzeć na śniadanie. Dobranoc wszystkim!
Ruszyłam na górę, zostawiając chłopaków przy schodach. W
przylegającej do naszej sypialni łazience umyłam się i ubrałam w piżamę. Gdy
ścieliłam łóżko, do dormitorium wkroczyła rudowłosa dziewczyna. Najpierw
zatrzymała się, zaskoczona, ale szybko odzyskała równowagę i uśmiechnęła się
uprzejmie.
– Cześć, jesteś Mary Ann? – zagadnęła. – Lily. Lily Evans!
Spojrzałam w jej piękne zielone oczy i odwzajemniłam uśmiech,
czując się nieco niepewnie.
– Tak właściwie, to możesz mi wołać Meg… – wypaliłam.
Czułam się dziwnie, gdy dotarło do mnie, że sypialnię będę dzielić
ze współlokatorkami. Do tej pory, całe życie, miałam własny pokój. Jak się
zachowywać, gdy dzielisz swój teren z innymi? Jedyne, co mi przyszło do głowy
to to, że trzeba unikać konfliktów. Taa, to brzmi mądrze…
Pogadałyśmy odrobinę przed snem. Dowiedziałam się od Lily, że jest
z rodziny mugoli, więc też miała problem z zaklimatyzowaniem się. Troszkę mi
ulżyło.
– Jutro czeka cię ważny dzień, może lepiej pójdź już spać, wyglądasz
na zmęczoną – zauważyła.
– Masz rację. Dobranoc, w takim razie.
Wskoczyłam z ukontentowaniem do łóżka z czterema kolumienkami i
wpatrzyłam się w drewniane belki przy suficie. Ciepło, ale takie wynikające z
przeżyć i emocji, rozlewało się pod moją skórą, powodując miłe, przyjemne
rozmyślania osoby, której przytrafiło się bardzo wiele sympatycznych rzeczy
jednego dnia. Lily poszła się myć, gdy zaciągałam kotary.
Ciekawe, co czeka mnie jutro?
Witaj Hogwart! Yeah :)
OdpowiedzUsuńDumbledore i jego atak niestrawność. hahahha Dobre XD