Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

piątek, 15 stycznia 2016

32. Huncwoci sami w domu

Witam wszystkich w nowym roku :) Rozdział miał być już dawno, ale mi się skasował po poprawieniu, więc musiałam to zrobić jeszcze raz. A że dopiero dziś miałam nieco czasu, to jest.
Mam nadzieję, że następne pojawią się w miarę niedługo. Miłej lektury!


Obudziło mnie dotkliwe zimno i ból brzucha, zapewne związany z wczorajszym daniem świątecznym, zupą z ostryg. Obrzydlistwo! Mama nie chciała mnie słuchać, gdy jej mówiłam, że nie znoszę zupy z ostryg. Niezbyt mnie obchodziło, że to tradycyjne danie, skoro zawsze po nim bolał mnie brzuch.
Usiadłam na łóżku, Fąfel zsunął się z mojej piersi, na której spał. Przez myśl przeszło mi, że odkąd go dostałam rok temu, bardzo urósł. I się rozleniwił.
Na kominku nie płonął już ogień, za oknem prószył bardzo gęsty śnieg. Nietypowe w Anglii. Odwróciłam wzrok od w połowie zasłoniętego okna i jeszcze raz zerknęłam na kominek. Niezbyt zachęcająco wyglądał, taka okopcona czarna dziura. Nawiedziły mnie dziwne, nieprzyjemne ciarki i odwróciłam wzrok, by się nie dołować. Moje oczy omiotły niewielki stosik paczek przy biurku. Nie wiedziałam dlaczego, ale wcale nie poczułam entuzjazmu na ich widok. Kiedyś było inaczej. Przypomniało mi się, jak dostałam gitarę. Albo te niezliczone winyle, które spłonęły wraz z moim poprzednim życiem… Zbierałam je, miałam pokaźną kolekcję. Jaka była radość, gdy otrzymywałam takie rzeczy! Ale teraz byłam pewna, że nie dostanę żadnej płyty.
Westchnęłam i podeszłam do okna, by odsłonić zasłony. Dzień był jasny, za oknem prawie całkowicie biało. Śnieg przykrył nawet liczne, nagie gałązki drzew, rosnących gęsto przed naszym dworkiem. Bezwiednie zaczęłam obskubywać paznokciem wiekową, złuszczoną farbę z okiennicy. Myślałam o tym wszystkim, co działo się naokoło mnie. O Lily i Sevie. Co by było, gdyby byli razem? Zapewne ja byłabym sama, bez przyjaciół… Ale to normalka, przyzwyczaiłam się. Bardziej szkoda tego, że Sev nie mógłby być ze mną…
Parsknęłam do siebie z obrzydzeniem. Co za bzdury! Dobra, dość tego, Severus Snape to twój przyjaciel, nikt więcej, nikt więcej…
Pokręciłam głową z politowaniem i podeszłam niespiesznie do prezentów. Gdy byłam zajęta ich rozpakowywaniem, do mojego pokoju wpadł szanowny kolega braciszek.
– O rany… – wysapał. – Patrz, co mi zrobiła mama…!
Pokazał okropny, zielono-pomarańczowy sweter, w dodatku z fioletowymi pomponikami u szyi i przy rękawach. Roześmiałam się szczerze, widząc go oczami wyobraźni w tym wdzianku.
– Nie przejmuj się, w końcu szkoła przestanie się z ciebie śmiać! – parsknęłam, a Remus ściągnął usta, oburzony samym faktem, że śmiałam choć pomyśleć, iż mógłby włożyć coś tak niegodnego na swój szlachetny kark.
– A tak na marginesie, wiesz, co mi James napisał na świątecznej kartce?
– Nie. Jeden ze swoich nieśmiesznych dowcipów?
– Nie, tym razem co innego. Zaprosił mnie do siebie na sylwestra. Oczywiście, nie wpuści mnie bez pewnego, jak to sam określił, zastawu…
– Zastawu?
– Tak, chodziło mu o ciebie, rzecz jasna, też masz tam być. Wyraził taką chęć. Będzie też Syriusz i Peter.
Popatrzyłam z politowaniem na Remusa. Już wiedziałam, jak to będzie wyglądać. Biedni rodzice Rogasia, nieświadomi, że tracą dom, niefortunnie go opuszczą na czas trwania naszego spotkania…
– Nie wiem, czy chcę się ładować do tego leja…
– Jakiego leja, przecież James mieszka w normalnym domu, tam nie ma żadnego leja…
– Do czasu.
– Dobra, wiem, co myślisz. Że rozpirzymy dom, zgadza się? Tylko że to jest dom Jamesa, chyba byłby nienormalny, chcąc go wysadzić…
– Odnoszę właśnie niepokojące wrażenie, że on nie jest normalny.
– Nie, on jest tylko nieco… nadpobudliwy…
– Tylko?
– Przejdzie mu! – żachnął się Remus. – Wyrośnie z tego. Może wydorośleje, gdy znajdzie sobie dziewczynę, albo jak się ożeni i będzie musiał wziąć na siebie pewną odpowiedzialność.
– Ciekawe, jakim zdrowo kopniętym człowiekiem będzie jego dziecko! – zaśmiałam się. – Mając takiego tatusia nie można mieć normalnie skonstruowanego umysłu… Ale przecież za to kochamy Jamesa, nieprawdaż?
Remus kiwnął głową z uśmieszkiem, usiadł obok mnie i zaczęliśmy się opychać czekoladą od Glizdka.
– Wiesz co? – zagadnął, opierając podbródek na moim ramieniu i sięgając po następny kawałek czekolady.
– Hmm?
– Wiesz, czemu Severusowi spadły wtedy spodnie? Wtedy, na balu, gdy się bili… Pamiętasz?
– Tak, oczywiście.
– To była robota chłopaków. To jest Syriusza i Jamesa. Wetknęli mu coś za spodnie, gdy nie patrzył… I to wybuchło.
– A co dokładnie mu wetknęli?
– Nie wiem, ale zadziałało.
Zdusiłam w sobie odpowiedź.
– Coś się stało? – spytał, gdy milczałam.
– Nie powinniście tak się nad nim znęcać – szepnęłam z niechęcią.
– Ja się nie znęcam – odparł sprytnie.
– Ale jesteś prefektem! Mógłbyś zareagować.
– I co miałbym im zrobić? To moi kumple, przecież nie wlepię im szlabanu i tak ciągle je dostają…
– Wiesz, być może Dumbledore specjalnie dał ci ten przywilej, byś czasem z niego skorzystał i trochę ich pohamował. Skoro teraz tak się zachowują, to co będzie po szkole?
Remus westchnął.
– Nie wiem. Po prostu nie wiem. Ale chłopaki z natury są dobrzy… Tylko nie przepadają za Severusem, może zbyt brutalnie to okazują, wiem o tym. Ale są dobrzy. Na pewno nie są z sortu tych ludzi, którzy atakowali nasz pociąg we wrześniu. Po prostu jeszcze nie dorośli…
Zaległa nieprzyjemna cisza, a przed moimi oczami znowu pojawiło się wspomnienie napaści na pociąg. Wzdrygnęłam się.
– Remus?
– Słucham cię?
– Pamiętasz napad na pociąg? – szepnęłam.
– Nie zapomnę go do końca życia – westchnął.
– Ministerstwo do tego nie dopuści, by była wojna, prawda?
– A niby czemu nie? – spytał spokojnie Remus, wzbudzając we mnie jeszcze większy niepokój. – Wszystko jest możliwe. Dziś żyjemy normalnie, ale jutro może być krucho.
– Ale po co komu wojna? Teraz jest dobrze, nie? – spytałam niewinnie.
– Nie dla wszystkich… – westchnął Remus.
Zamilkłam. Zgasił mnie swoim argumentem.
– Wydaje mi się niemożliwe, że można żyć w nieustannym strachu i pod czyjąś presją – mruknęłam. – Czytałam sporo o wojnie mugoli z lat czterdziestych, gdy jeszcze chodziłam do zwykłej szkoły. Remus, boję się…
– Często wydaje nam się, że mamy czary i one rozwiązują wszystkie nasze problemy. Ale to kompletna bzdura. Co więcej, to właśnie czary są i będą główną przyczyną konfliktów w naszym magicznym świecie – westchnął ze smutkiem i znużeniem. – Często służą one do bardzo złych celów. Ale najgorsze…
– Objadacie się czekoladą?! Jeszcze nie było śniadania! Tak na pusty żołądek?!
Ja i Remus podskoczyliśmy na równe nogi. Nie kto inny, ale nasza własna matka zakradła się do nas od tyłu i przyprawiła nieomal o zatrzymanie pracy serca.
– Na śniadanie!!! W te pędy, bez marudzenia! I załóżcie jakieś szlafroki czy swetry na te piżamy, w domu jest zimno. Remusik, załóż sweterek od mamusi! – zapiała na koniec swej wypowiedzi pół żartem, pół serio, a Remus posłał mi spłoszone spojrzenie. Mama siłą wtłoczyła na niego przez głowę swe barwne, szokujące dzieło, a spod grubej wełny usłyszałam coś pomiędzy stłumionym jękiem, a charkotem:
– Mamo, mam już piętnaście lat!

***

W zasadzie w trakcie trwania ferii nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Śnieg był wyjątkowo gęsty, poziomem dotarł nieomalże do okien na parterze. Dobrze, że rodzice podróżowali do pracy siecią Fiuu. Prorok nie przynosił żadnych godnych uwagi wiadomości, a ja i Remus cały czas spędzaliśmy ze sobą, czytając książki w rodzinnej bibliotece, grając w szachy czarodziejów, które dostałam od Jamesa (lecz nie udało mi się wygrać z bratem ani razu), oraz budując głębokie tunele w śniegu. Stworzyliśmy dość rozbudowane królestwo śnieżne. W każdym razie doskonale się bawiliśmy w swoim towarzystwie, a ja nieco odpoczęłam psychicznie.
Nawiedzały mnie obawy dotyczące sylwestra u Jamesa. Jak przywiążą jakiemuś biednemu kotu z ulicy magiczną petardę do ogona? Czy coś w tym stylu… Chociaż to i tak byłoby dość łagodne jak na nich.
W każdym razie czułam się nieco zagrożona, gdy przygotowywałam się w łazience do wyjścia. Oczywiście, nie miałam zamiaru się jakoś wyjątkowo pacykować, standardowo zrobiłam kreski i popryskałam się różaną wodą, to wszystko.
Dobrze, że nie muszę wychodzić na dwór, na tę zawieję, przeszło mi przez myśl, gdy wyjrzałam za okno. Wiedziałam, że u Jamesa na pewno wyjdziemy, ale w mieście nie było pewnie takich zasp, jak u nas przed domem. Proszek Fiuu to jednak dobry wynalazek.
Mimo niepokoju związanego z czekającą mnie imprezą byłam dość zafrapowana. Jak czarodzieje obchodzą sylwestra? Czy będą fajerwerki i jakiś alkohol? No i wreszcie: jaki będzie rok 1976?
Założyłam moją ulubioną koszulę w zielono-czarną kratkę i nowe, ciemne dzwony. No i oczywiście glany.
– Meggie, czy musisz odwalać salon piękności? Chciałbym już lecieć… – usłyszałam zniecierpliwiony jęk Remusa zza drzwi łazienki.
– A po co się tak spieszysz na ten Armagedon? Spoko, już idę.
Wyszłam z łazienki i razem udaliśmy się do jednego z naszych licznych kominków, gdzie stali już rodzice. Po ich minach doskonale znać było, że nie do końca ich to zachwycało. Chyba woleliby, żebyśmy spędzili z nimi to małe święto.
– No, to bawcie się dobrze… – mruknął niechętnie tata, a mama westchnęła.
– Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze… – zmartwiła się. – John, a jak ją trafi jakaś petarda? To jeszcze dziecko!
– Mamo! Remus ma tyle samo lat! – zaprotestowałam gwałtownie.
– Pilnuj jej! Pilnuj jej, synku, jak oka w głowie.
– Tak, dobrze – rzekł machinalnie Remus, chyba tylko dla świętego spokoju. – Ze mną nie zginie…
Rodzice wytrzeszczyli oczy, najwyraźniej przerażeni jego beznamiętną uwagą.
– Dobra, no to lecimy!
Remus wziął nieco proszku Fiuu, rzucił w płomienie i w nie wkroczył. Powiedział:
– Potters’ Manor!
Zielone płomienie wchłonęły go i znikł.
– Potters’ Manor? – spytałam, marszcząc brwi.
– Tak, tak się nazywa dom jego przyjaciela, z tego co wiem… Ach, te arystokratyczne rody i ich nazwy willi – skomentował tata z uśmiechem.
– James jest arystokratą? – W sumie to mogłam się tego spodziewać, bo był bogaty. Może mi kiedyś o tym wspomniał?
Weszłam zatem do kominka, wcześniej wrzucając nieco proszku, i wypowiedziałam wyraźnie nazwę. Zaraz pochłonęły mnie zielone, roztańczone płomienie i zaczęłam wirować wokół własnej osi. Nie przepadałam za tym sposobem podróży, ale trzeba jakoś przecież się poruszać po tym świecie, no nie?
Wypadłam na ciepłą, dębową podłogę, przed czyimś kominkiem. Obok stał Remus, otrzepując sweter z popiołu. Natychmiast mnie podniósł, a ja mogłam zaczerpnąć nieco tchu, by rozejrzeć się po pomieszczeniu.
Od razu zrozumiałam, co miał na myśli Remus dawno, dawno temu, chwilę po naszym poznaniu, gdy mówił, że dom jest zaniedbany. Mimo bogatego wystroju wydał mi się nagle stary, zakurzony i szary, niczym kamienny nagrobek na jakimś przedpotopowym cmentarzu. W domu Jamesa było o wiele cieplej i nie tylko dotyczyło to temperatury. Wystrój, choć podobny nieco do naszego, był jakiś… przyjemny i miły. Wszędzie widziałam dąb. Dębowa była podłoga, meble, boazeria. Aksamitna tapeta miała wesoły, pomidorowy kolor, żyrandol połyskiwał złotem, podobnie jak kandelabry przy ścianach. Nie zaskoczyły mnie portrety z poruszającymi się postaciami przodków, w moim domu były takie same, nie mówiąc już o ich setkach w Hogwarcie. Na gzymsie kominka dostrzegłam jakieś pamiątki rodzinne, światło płomieni rzucało przytulny blask na cały pokój.
Przed moją twarzą błysnął nagle cały garnitur zębów.
– MEG!
James chwycił mnie w objęcia i prawie nas wpakował z powrotem do kominka.
– A więc jednak przybyłaś! Bałem się, że wcale nie będziesz chciała…
– Cóż, ja właściwie…
Ale James mnie nie słuchał, szczebiotał, jak nakręcony:
– Rodziców nie ma, mamy wolną całą chałupę! Ja i Syriusz przygotowywaliśmy jakieś żarcie, ale nam nie wyszło, nawet kot nie tknął, mimo naszych licznych motywujących go działań. Kiedyś chyba wyjdzie zza tamtego regału, musi tylko trochę się otrząsnąć z szoku…
Wymieniłam z Remusem zalęknione spojrzenie. Ciekawe, czy mnie też mieli doprowadzić dziś do takiego stanu i położenia…
– Petera jeszcze nie ma, ale Łapsko nocował u mnie, więc mieliśmy mnóstwo czasu. I mamy petardy! Leżą w salonie, odpalimy je po północy! Postanowiliśmy coś kupić w sklepie, ale był zamknięty, więc poszliśmy do mugolskiego. Ale niestety, sprzedawczyni wrzasnęła i zwiała, nie wiem czemu, ale ona zawsze na mnie tak reaguje. Smutno mi.
Parsknęliśmy z Remusem zgodnie i weszliśmy za Jamesem do jakiegoś pokoju, przylegającego do tego z kominkiem.
Dom Jamesa był ogromny i naprawdę piękny. Przede wszystkim zadbany i nie tak ciemny jak mój. Przeszliśmy szereg korytarzy i salonów, by wreszcie dotrzeć na górę, do jego sypialni. Różniła się ona nieco od reszty domu. Wystrój łączył dwa style: ten starodawny z odrobiną nowoczesności. Na ścianie wisiały osobiste akcenty, takie jak zdjęcia, zarówno przyjaciół, jak i rodziny, flagi drużyn quidditcha i pusta rama obrazu bez mieszkańca. Zapewne gdzieś się wybrał.
Na łóżku leżał Syriusz, wpatrzony w sufit. Poderwał się natychmiast, gdy zajarzył, że ktoś wszedł do pokoju. Jego usta rozciągnęły się w uśmiechu. On i Remus natychmiast rzucili się sobie w objęcia, James z rykiem dzikiego bawoła rzucił się na nich i zwalili się w trójkę na łóżko, które aż jęknęło od niespodziewanego ataku. Głupio się czułam, stojąc tak na środku pokoju i obserwując przewalających się po całej powierzchni materaca chłopaków. Nawiedziło mnie pytanie. Czemu ja nie cieszyłam się nigdy aż tak z czyjejś obecności?
– Meggie, przyłącz się! – usłyszałam stłumiony zgrzyt Jamesa, na którego paszczęce spoczywał teraz brzuch Lunatyka i noga Syriusza. Bardzo zachęcające, rzeczywiście…
Przez moment miałam jednak ochotę go posłuchać, ale stłumiłam w sobie chęć wzięcia rozpędu, karcąc się w duszy. Pokręciłam za to głową, okazując najwyższą pogardę co do ich niezrozumiałego dla osób trzecich sposobu witania się. Najwyraźniej w tej sferze byli jeszcze w erze mamutów.
– Pet przyleciał!!! – wrzasnął nagle James, bo usłyszeliśmy głośny hałas na dole.
– Chyba raczej się wkotłował – skomentował Syriusz, gdy James wypadł, by pełnić rolę konduktu powitalnego. – Wy nie przybyliście z takim rumorem…
Chwilę potem wszedł Peter w towarzystwie Jamesa. Wyglądał, jakby nie do końca wszystko do niego docierało i był cały okopcony. Zaczęli się wszyscy ze sobą witać, a ja stałam z boku, coraz bardziej żałując, że wybrałam się na to męskie spotkanie.
– To co robimy? – zapytał Syriusz, gdy już się nacieszyli sobą nawzajem.
– Gramy w Eksplodującego Durnia! – krzyknął z entuzjazmem Remus.
– Puszczamy petardy! – wrzasnął Peter jednocześnie z Remusem.
– Straszymy Martina! – zawył najgłośniej James. Oj, to będzie długa noc…
– Mam lepszy pomysł… – Syriusz uśmiechnął się tak paskudnie, że miałam ochotę wracać do domu natychmiast. – Jak się miewa twój sąsiad spod dwunastki?
James odwzajemnił szyderczy uśmiech.
– Pan Shoot? Doskonale, póki co…
– To co? Co robimy w jego kierunku? – zainteresował się żywo Peter.
– Nie chcecie chyba… zrobić mu krzywdy… – przeraziłam się.
Chłopcy spojrzeli na mnie, jakby dopiero teraz spostrzegli, że tu jestem. A potem roześmiali się.
– No co ty, to gorszy dupek, niż sklonowany panicz Lucjusz Malfoy! – żachnął się Syriusz.
Spojrzałam na nich niechętnie. Wcale mi się to nie podobało, ale cóż robić!
– Dobra, dziś koniec roku, zawieśmy choć na kilka godzin przyjemność płynącą z wyżywania się na podłych mendach! – zasugerował dyplomatycznie Remus, widząc moją trwogę.
Reszta wyraźnie oklapła, ale posłuchali grzecznie Remusa.
– Masz coś do żarcia? Głodnym jest! – zawołał wyniośle Syriusz.
– Pet, chcesz soku? – spytał z uśmieszkiem James i obaj z Łapą ryknęli śmiechem. Peter nachmurzył się.
– Nie, dzięki. Nic od was już nie wezmę, co się nadaje do picia – burknął. – Do jedzenia też nie.
Zmarszczyłam brwi, a James i Syriusz, wciąż lejąc ze śmiechu, wyszli, by coś zjeść.
– O co chodziło? – spytałam.
– Przed balem dosypali mi czegoś do soku! W każdym razie nieustannie strasznie chciało mi się pić, więc wypiłem na balu bardzo dużo.
– Zauważyłam. Żłopałeś, ile wlezie!
– No! Ale najgorsze jest co innego. Ten proszek miał podobno takie działanie, że się upiłem, chociaż te napoje nie były z alkoholem.
– Tak to właśnie wyglądało – stwierdziłam. – Nie mogłam uwierzyć, gdy zobaczyłam cię z McGonagall!
– Tak. Dostałem szlaban, bo obsikałem ścianę w Wielkiej Sali! Tyle, że tego nie pamiętam! – jęknął Peter wyjątkowo pokrzywdzonym głosem.
Remus za plecami Peta zdławił wybuch śmiechu.
Usiedliśmy na łóżku, opowiadając sobie świąteczne anegdotki i przeżycia. Długo tak siedzieliśmy we względnym spokoju, ale Syriusza i Jamesa nie było.
– Ile zostało do północy? – spytałam.
– Dwie godziny – odparł bez entuzjazmu Peter. – Co oni tam robią? Przymarzło ich w tej spiżarce?
– Może zejdźmy, by sprawdzić? – zaproponował Remus.
– Może nie? – zaproponowałam niechętnie.
Mimo wszystko zeszliśmy na dół.
W domu było ciemno i głucho.
– James! – wrzasnął Remus. Zero reakcji.
– Chodźmy do spiżarki – zaproponował Peter.
Zeszliśmy jedną kondygnację schodów niżej, pod poziom parteru. Korytarz wiodący do spiżarki był przerażający, przypominał lochy w Hogwarcie. Najgorsze jednak, że nie słyszeliśmy Jamesa i Syriusza, co w ich przypadku było nienormalne.
– Na pewno gdzieś się zaczaili i wypadną na nas z apokaliptycznym wrzaskiem – mruknął Remus, a mnie to jeszcze bardziej przeraziło. Gdyby na nas wyskoczyli, w tej idealnej ciszy, z tym wrzaskiem, jaki zwykle inicjują, to by mnie już mogli nazajutrz grzebać.
Dotarliśmy wreszcie do bardzo solidnych drzwi spiżarni, na końcu długiego, ciemnego korytarza. Panował nienaturalny chłód. Remus naparł na drzwi, ale się nie otworzyły. Ponowił próbę. Ustąpiły wreszcie, z wielkim trudem, jakby coś wewnątrz uniemożliwiało ich otwarcie.
Na zewnątrz do korytarza dostał się straszliwie zimny powiew chłodu. Remus wyciągnął różdżkę i wszedł mężnie do środka. Ja i Peter usłyszeliśmy jego zdumiony wrzask, a potem coś upadło na podłogę…
– Remus… – wydyszałam i wkroczyłam za nim, także wyjmując różdżkę. Potknęłam się o jego ciało i upadłam na coś bardzo twardego i przeraźliwie zimnego. Szybko poderwałam się na nogi, nie bacząc na ból w łokciu, ale pośliznęłam się natychmiast, tym razem lądując na zadku. Obok mnie do siebie dochodził Remus, a gdzieś z głębi spiżarki usłyszeliśmy świst i głośny wrzask Jamesa:
– Jupiiiiiiiiiiiii!!!
Rozejrzałam się.
– No nie…
Całą podłogę ogromnego pomieszczenia, jakim była spiżarka, pokrywała gruba skorupa gładkiego lodu. Ze wszystkich odkręconych kranów przy ścianie wypływał obfity strumień, a właściwie kolumna lodu. Z sufitu zwieszały się podobne. Na ciężkich meblach osiadł szron, a przed nami Syriusz i James wykonywali najrozmaitsze piruety, trzymając się za ręce.
– Co… co wyście zrobili?! – zachłysnął się zszokowany Remus.
– Magiczne Zamrażaki! Mój tato zainstalował je w święta, postanowiłem je wypróbować, jako że żywo mnie interesują… – powiedział zdawkowo James.
– Wystarczyło odkręcić wszystkie krany w pomieszczeniu i je włączyć! – dodał Syriusz. – Też mam takie w domu, ale nigdy nie przypuszczałem, że mogą być źródłem…
– ... takiej radości! – wpadł mu w słowo Rogaś, wpadając także przy okazji na wielką ławę, stojącą pośrodku.
Trzeba było przyznać, że spiżarka wyglądała imponująco. Niebieskie płomienie, oświecające słabym światłem pomieszczenie dodawały magii lodowym kolumnom.
Udało mi się doczołgać do ławy i wspiąć się na nią. Nie miałam ochoty się w to mieszać. Biedni rodzice Jamesa… Dziwiłam im się, że zaryzykowali zostawienie go samego z Syriuszem.
Natomiast Remus i Peter nie poszli w moje ślady, skądże znowu! Za chwilę cała czwóreczka ślizgała się w euforii i uciesze, niczym opóźnione przedszkolaczki, obijając się o meble, lodowe kolumny i o siebie nawzajem.
– Patrz, Meggie, jadę na jednej stopie! – wrzasnął James w skupieniu, podniósł nogę i… władował się w olbrzymi kosz z kartoflami.
– Brawo…
Syriusza najszybciej znudziło to nieustanne ślizganie i przysiadł się do mnie na ławie. Czułam się jak rozbitek, siedząc na niej pośrodku oceanu z lodu. Ciekawe, ile to James będzie musiał za karę sprzątać. A jaki dostanie wycisk. Chyba mu tyłek się zniekształci na stałe.
– I co? Znudziła ci się zabawa? – zagadnęłam Czarnego. Rzucił mi mało zainteresowane spojrzenie. Reszta nawet się nie zorientowała, że odłączył się od stada.
– Fajnie wyglądają te oświetlone kolumny, nieprawdaż? – rzucił sztywno.
– No… – przyznałam. – Coś mi przypominają…
Nagle mnie olśniło. Takie „szklane” kolczyki miała Jo na balu. Wyglądały, jak wydłużone łzy.
– Jo miała na balu kolczyki jak z lodu, no nie? – zagadnęłam.
Syriusz zmarszczył brwi, nie patrząc na mnie.
– Może… – skomentował. Widoczna na jego długiej, chudej szyi grdyka podleciała do góry. Usłyszałam, jak głośno przełknął ślinę.
– Co u niej? – zainteresowałam się.
– Ma się dobrze. – Syriusz spuścił wzrok. Miałam wrażenie, że nie chce ze mną z jakiegoś powodu rozmawiać. Dopiero teraz do mnie dotarło nagle, że nie przesłał mi nic na święta. Nie to, żebym tego oczekiwała! W końcu ja też mu nic nie wysłałam. Jednak rok temu dostałam od niego wisiorek. Czyżby się o coś znów obraził?
– Czy coś się stało? Uraziłam cię czymś?
Syriusz milczał.
– Nie, no skąd! – powiedział wreszcie z aż nazbyt widocznym sarkazmem i uśmiechnął się dziwnie.
Westchnęłam.
Nagle rozległ się okropny hałas tłuczonej porcelany. Peter wparował z całym impetem w jeden z kredensów. Tym razem poważnie. Zrzucił całą, elegancką zastawę filiżanek.
Reszta podjechała do niego.
– Nic ci nie jest, Glizdku? – zapytał zatroskany Remus.
– Aua!!! – jęczał Peter, trzymając się za ramię. – Ale zarobiłem siniaka!
– Leć na górę, do salonu, tam jest kredens z eliksirami. Posmaruj sobie wyciągiem ze szczuroszczeta – zaproponował James, patrząc nieco zrezygnowanym okiem na płaską kupę skorup, pozostałych po filiżankach.
– A do którego salonu?
– Do tego najbardziej reprezentatywnego, dokładnie nad nami…
Peter doczołgał się do otwartych drzwi spiżarki. Remus pokręcił głową.
– Naprawi się… – mruknął z nadzieją James, wciąż lustrując porcelanę. – Tylko niech starzy wrócą…
W milczeniu obserwowaliśmy straty, gdy niespodziewanie wrócił Glizduś, trzymając się wciąż za ramię. Minę miał nietęgą.
– James, nie chcę cię niepokoić, ale chodź, coś zobacz…
Polecieliśmy szybko za Peterem na górę do salonu. James zaklął, gdy tylko przekroczyliśmy próg.
Niestety, zabawa w lodowisko skończyła się źle dla najbardziej prestiżowego pokoju w domu Rogacza. Całą podłogę pokryła cienka warstwa szronu, panował nieprzyjemny, nienaturalny chłód. Szron osiadł na wszystkim.
– To co robimy? Musimy się pozbyć tego lodu! Zanim nie wrócą twoi starzy… – mruknął Syriusz.
– Może go jakoś stopimy, czy coś… – zasugerował Peter. – Tylko jak? Nie wolno nam używać czarów…
– Mam! – krzyknął nagle James w przypływie geniuszu. – Rozpalmy ognisko!
Remus wytrzeszczył oczy.
– Gdzie ty masz zamiar rozpalić to ognisko? Chyba nie tu, na środku salonu! – przeraził się.
– A gdzie? Masz lepszy pomysł? Tylko ciepłem możemy rozgrzać salon, no nie?
Chwycili więc jakieś stare egzemplarze „Proroka”, kilka suchych szczapek z sąsiedniego pokoju, leżących przy gzymsie kominka. James uformował z nich kupkę, Syriusz podłożył gazety pod spód.
– Dobra, ma ktoś coś do rozniecenia iskry? – spytał James.
– Masz – mruknął Syriusz, podając przyjacielowi pudełko zwykłych mugolskich zapałek.
James wziął od niego niepewnie przedmiot, po czym otworzył i wyjął jedną zapałkę, trzymając za zieloną główkę. Przyjrzał się drewnianej nóżce zapałki, a na jego twarzy pojawiła się mieszanka tęsknoty za ogarnianiem rzeczywistości i bezradności. Po chwili wstrzymał oddech i pewnym siebie, pełnym patosu gestem podetknął drewniane zakończenie zapałki pod szczapki, czekając w napięciu na wybuch, ogień, jakąś akcję i nie wiadomo, co jeszcze. Peter z zaniepokojeniem podrapał się po łepetynie gdzieś za nim.
Syriusz jęknął, przejechał dłonią po twarzy w wiele mówiącym geście, po czym ze zniecierpliwieniem wyrwał napiętemu Jamesowi zapałki z dłoni.
– W moim małym móżdżku nie mieści się, jak macie zamiar roztopić lód przy pomocy takiego małego ogienka… – zauważyłam.
– Wiesz, jak ci nie pasi, to podpalimy kredens, będzie się lepiej palił – burknął Syriusz, zapalając jedną z zapałek i dotykając nią papieru, tym razem prawidłową stroną. Na powierzchni jednej z gazet zatlił się co prawda delikatny żar, lecz natychmiast zgasł, pozostawiając po sobie jedynie dymek. Syriusz spróbował jeszcze raz, z lekkim zniecierpliwieniem.
– Nie uda wam się – westchnął Remus. – Za zimno tu…
– Nieprawda, trzeba tylko pomóc ogniowi się rozpalić mocniej… Może powachlujemy czymś te płomyczki, by tak nie gasły? – spytał James.
– Masz tu jakąś tkaninę, materiał, cokolwiek… – mruknął Syriusz, nie odrywając wzroku od czynności rozpalania ognia.
– A może zasłonami? – zaproponował Peter, gdy spostrzegł delikatne, jedwabne krótkie zasłony, zasłaniające ulicę.
– Nie wystarczy podmuchać? – zdziwiłam się, ale James już odpinał gustowny materiał od karniszy.
– Ładne, nie? – spytał, widząc mój zaniepokojony wzrok. – Mama uszyła je dopiero tydzień temu.
James począł wachlować złożoną na dwie części zasłoną ledwo tlący się płomień. Obserwowałam go z rosnącą rezygnacją. Nie widziałam w tym całym cyrku sensu, ale ognisko powoli zaczęło się rozpalać coraz bardziej.
Syriusz z tryumfem wypisanym na twarzy wstał z kolan, zachwiał się na śliskiej podłodze, oparł całym ciężarem o Jamesa, który poleciał z zasłoną do przodu. Brzeżek materiału spoczął na płonących gazetach. Zasłona w okamgnieniu stanęła w ogniu.
James ryknął z zaskoczenia i upuścił ją na ziemię. Podniósł się wielki płomień, a James pruł twarz:
– ZGAŚCIE TO! ZGAŚCIE, DO CHOLERY!!!
Syriusz w akcie skrajnej desperacji rzucił się w stronę kredensu z eliksirami. Wyjął pierwsze dwie najbardziej pękate karafki i dalej lać na zasłony, by zagasić pożar.
BUM!
Odrzuciło nas do tyłu i coś zasłoniło pole widzenia. Podniosłam się z czyjegoś cielska, chyba Petera.
Cały salon obryzgał ocean jakichś dwóch substancji, okropnie gęstych i śmierdzących siarką. My też byliśmy spryskani.
– O rany, nic nie widzę! – jęknął Peter, ocierając twarz z eliksiru.
– No, to był wyjątkowo inteligentny manewr! – warknęłam na Blacka. – Lać nieznane substancje do ognia! Bardzo roztropnie!
Rzucił mi nienawistne spojrzenie.
Ściany były kompletnie obryzgane. Poniszczone obrazy i zasłony. O tej, co płonęła, nie wspomnę, bo właściwie, to już jej nie było. Meble także wyglądały źle, a z sufitu odpadały raz po raz kawały tynku. Chyba wina wybuchu.
– O nie, tynk odpada! – jęknął James. – Co teraz zrobimy?! Musimy to posprzątać, ale nic nie poradzimy, że mi się sufit wali!
– Może jakoś to zatamujemy? – spytał Remus. – Możemy też czymś załatać dziury…
– Ale czym? Jakąś substancją? – zaproponował Peter.
– Mam idealny pomysł! – zawołał znowu James. – Poprzyklejamy kawałki, które poodpadały!
– Ale one się pokruszyły… – zauważyłam.
– To poprzyklejamy te, które się jako tako ostały… Tylko czym? – zmartwił się Peter.
– Możemy zrobić lepik z mąki… – zasugerował James wolno. Ja i Remus wymieniliśmy spojrzenia sceptyków. Phi, też mi koncept!
– Dobra! – rzucił zdesperowanym, drżącym szeptem Syriusz. – Ja polecę po mąkę do spiżarki, a ty Rogaś przygotuj jakieś naczynie z wodą…
I wyszedł. James rozejrzał się wolno po obryzganym pomieszczeniu. Jego wzrok spoczął na bardzo ozdobnej wazie, spoczywającej w jednym z kredensów. Wyjął ją i wyszedł, by nabrać wody. Wrócił prawie równo z Syriuszem, który był cały biały.
– No co? – burknął, widząc nasz pytający wzrok. – Wyjmując słój z mąką, potrąciłem drugi… Oba spadły i się stłukły, jeden na mojej głowie, drugi na nodze… Udało mi się jednak zgarnąć nieco mąki.
– Potłukłeś oba słoje? – spytał z udawanym spokojem James. – Nasz cały zapas mąki na dwa miesiące… Ale to nic, w porównaniu z tym, co mogliby mi zrobić rodzice, gdybym wrócili do takiego sajgonu...
Syriusz i James zamieszali mąkę z wodą w wiekowej misie, Łapa wspiął się na pokryty galaretowatą zawiesiną stół i począł przyklejać byle jak te mniej bezkształtne kawałki tynku. Oczywiście, kawały, które próbował przyklejać, natychmiast się odklejały, zjeżdżając wolno ku podłodze na białym glucie, niektóre, lżejsze, zastygały w połowie drogi w bezruchu.
– Nie sięgnę tak daleko… – stęknął Syriusz, próbując załatać dziurę przy ciężkim, mosiężnym żyrandolu. Wychylił się nieco bardziej, najdalej, jak potrafił. Przez chwilę myślałam już, że uda mu się dosięgnąć. Obserwowaliśmy, niczym w zwolnionym tempie, jak Syriusz traci równowagę na maziowatym stole, potyka się o bezcenną wazę i rozpaczliwie wymachuje rękoma jak wiatrak, by nie upaść, wiesza się na jednym z ramion żyrandola, dyndając w powietrzu. Misa, rzecz jasna, nie mogła się niczego złapać, toteż wylądowała na podłodze i rozbiła w drobny mak, rozlewając gęsty kleik na już i tak uświnionej podłodze. James jęknął traumatycznie.
Rozległo się głośne CHRUP! i olbrzymi, mosiężny żyrandol oderwał się od stropu, lądując razem z pasażerem i ogłuszającym trzaskiem na podłodze. Syriusz nie mógł wstać, był w ciężkim szoku i prawdopodobnie początkowym stadium zawału.
Podbiegliśmy do niego, by pomóc mu wstać.
– O rany, posprzątajmy ten chlew – jęknął z przerażeniem James, gdy Łapa się pozbierał mentalnie.
– Może najpierw usuniemy stąd ten żyrandol? – zaproponował zrezygnowany Remus. – Będzie nam łatwiej usunąć to paskudztwo z podłogi…
W czwórkę złapali żyrandol, by go podnieść. Za nic nie mogli.
– Co jest?! – zirytował się Syriusz. – Chyba nie może być aż taki ciężki…
Ponowili próbę, z całej siły próbując podnieść go choćby o cal do góry. Rozległo się nieprzyjemne chrupnięcie i żyrandol się podniósł. Chłopcy mogliby skierować się z nim na bok. Jak się okazało jednak, ostro zakończony, gruby szpic zdobiący w centralnym punkcie żyrandol wbił się w dębową podłogę, przebijając ją prawie na wylot. Pozostała dziura w podłożu, w którą, standardowo, wdepnął Peter. Coś nieprzyjemnie trzasnęło, Glizdek się zapadł, a noga ugrzęzła mu aż po kostkę, nie mógł jej za nic wyciągnąć. Był na dobre uziemiony. Stał tylko, jak słup soli i jęczał nad swoim trudnym żywotem.
– Czekaj, zaraz cię wyciągniemy… --mruknął James i wyleciał z pokoju w tempie, jakby miał biegunkę. Zaraz wrócił, trzymając przed sobą siekierę.
Peter wywalił gały z orbit.
– SIEKIERA?! Chcesz mi odrąbać nogę?!
– Czemu nie? – sarknął Łapa, a James podszedł do zatrwożonego Glizdka.
– Nie w moją nogę, cymbale! – zapiał ochryple poszkodowany, ale James, by tamten czuł się bardziej komfortowo, odszedł od niego na większą odległość i zaczął z uporem maniaka rąbać okrągły otwór naokoło Peta w podłodze własnego salonu. Syriusz aż rozdziawił usta z szoku.
– To się nazywa poświęcenie… – wydał z siebie wreszcie.
– James… – zaczął Remus ze strachem po jakimś czasie.
– Nie teraz, jestem zajęty… – wysapał Rogaś.
– Nie chcę ci przerywać… Ale gdy wyrąbiesz tę dziurę do końca…
James nie słuchał i właśnie skończył swe szczytne dzieło. Natychmiast potem rozległ się przeraźliwy trzask, Peter zawył. On, jego uwięziona noga, oraz wyrąbany naokoło niego krąg znikli w okamgnieniu z pola widzenia. Oczywiście, wpadł do pokoju pod nami, czyli spiżarki. W podłodze salonu ziała okrągła, ciemna dziura.
Zaległa cisza. James zrobił zamach i rąbnął się z całej siły w czoło otwartą dłonią.
– Matoł!… – warknął.
– …to Peter spadnie… – dokończył Remus w idealnym milczeniu. Ja i Syriusz wymieniliśmy wymowne spojrzenia.
Stanęliśmy w czwórkę na krawędzi otworu.
– Peter? Glizdogon? – zawołał Syriusz.
Usłyszeliśmy jakieś oburzone fuknięcie z dołu.
– Jak się czujesz? – spytał James.
– Nie, no wprost świetnie! I tak komfortowo! – warknął z sarkazmem i złością jakiś głos z wnętrza. Niestety, było ciemno na dole.
– Wstań i spróbuj wrócić do salonu! – krzyknął Remus – Możesz?
– Taa… Już do was idę… Noga mi się wydostała, ale trochę krwawi naokoło kostki…
Usłyszeliśmy jego kroki pod nami. W pewnym momencie raptownie się urwały.
– Pet? – zawołał James.
– Pewnie już jest na korytarzu… – mruknął Syriusz.
– Na pewno? A może mu się coś stało? – zapytał zatroskany Remus. – Gdyby tylko było jaśniej… Mogłeś nie strącać tego żyrandola!
Syriusz rzucił mu obrażone spojrzenie sprofanowanego, mało widoczne w panującym półmroku.
– Macie coś, by poświecić? – spytał mój brat.
– Na kominku są świeczki, czekaj… – mruknął James.
Słyszeliśmy, jak James rozbija się po salonie po omacku. Chwilę potem jakoś udało mu się powrócić ze świeczką, a Remus pomógł mu ją rozpalić.
– O rany, jaki jestem wyczerpany i nic mi się nie chce… – jęknął zblazowany Syriusz, leniwie usuwając z włosów mąkę i maź.
Natychmiast jednak miał okazję, by odzyskać szybkość w ruchach. Knot świeczki zajął się ogniem aż nazbyt żywo. James wytrzeszczył widoczne w płomieniach przerażone do ostatnich granic oczy, gdy odkrył, że trzyma w dłoniach zapaloną czarodziejską petardę z coraz mniejszym lontem.
Zakwiczał i bezmyślnie podał ją Remusowi nerwowym ruchem. Remus wydał z siebie nieartykułowany odgłos i podrzucił ją machinalnie w powietrze. Petardę złapał James i, inicjując jakiś niesubtelny wrzask, rzucił ją z powrotem do Remusa. Przerzucali ją do siebie jeszcze kilka razy, co trwało chyba łącznie ze trzy sekundy. W końcu petardę otrzymał przez przypadek Syriusz i, nie namyślając się zbyt długo, wrzucił ją w odruchu obronnym do spiżarki przez dziurę w podłodze, dokładnie pod nami.
– O kurwa – skomentował beznamiętnie.
Jak jeden mąż rzuciliśmy się do drzwi salonu, wypadając w jednej masie na korytarz i zamykając za sobą portal. Cisza trwała zaledwie przez sekundę. A potem…
Takiego łomotu jeszcze nie zdarzyło mi się słyszeć w całym moim piętnastoletnim żywocie. Huk, świsty, wybuchy były nie do zniesienia. Starałam się nie myśleć, jak wyglądał salon, a na wierzch mojej świadomości wypłynął radośnie fakt, że w salonie znajdował się nasz cały zapas czarodziejskich petard, które, sądząc po dźwiękach, ochoczo przyłączyły się do pożogi.
Gdy wreszcie odgłosy rozwalanego domu ustały, żadne z nas nie miało odwagi się podnieść. Pierwszy po jakimś czasie wstał Remus, oddychając ciężko. Zaraz potem podnieśliśmy się ja i Syriusz, a na końcu James z miną, jakby właściwie było mu już wszystko jedno, co się dzieje.
Remus, spojrzawszy na Jamesa, przełknął ślinę, wolno podszedł do drzwi i uchylił je ostrożnie. Aż jęknął. Drzwi natomiast, gdy tylko starał się je uchylić szerzej, oderwały się z zawiasów i spadły gdzieś w próżnię, jaką obecnie był najbardziej reprezentatywny salon rodziny Potter. Podeszliśmy, by zajrzeć do środka.
– O rany! A myśmy chcieli tylko rozgrzać pokój! – załamał się uwalany w mące i eliksirach Syriusz.
W tym problem, że podłogi już nie było. Widok był nie do opisania. Salon, spiżarka i pokój nad salonem stanowiły jedno, wysokie pomieszczenie, bez rozgraniczenia piętrowego. Co więcej, w suficie tamtego pokoju ziała dziura, przez którą padał do środka gęsty śnieg.
Ściany były ogołocone ze wszystkiego, począwszy od obrazów, skończywszy w większej części na tapetach i boazerii. Szczególnie salon ucierpiał pod tym względem. Mebli w ogóle nie było. Tylko kilka bezkształtnych brył, leżących na wciąż oblodzonej podłodze spiżarni. Zasłony dogorywały jeszcze przy wybitych oknach, w jednym miejscu w ścianie powstała ogromna dziura na wylot do innego pokoju. Podejrzewałam, że to drzwi z futryną wysadziło.
Zaległa okropna cisza. Obserwowaliśmy osmalone szczątki pokoju, a z drugiej strony, naprzeciw nas, Peter otworzył zwisające smętnie drzwi, które zaraz się oderwały od futryny.
– Ooo… – udało mu się tylko wykrztusić, bo z rozpędu o mały włos nie spadł z powrotem do spiżarki.
– No cóż… – skomentował łamiącym się głosem James. – Ten pokój od zawsze aż się prosił o remont!
– No to mu, bracie, zgotowałeś taki remont, że chyba same ściany będziecie musieli wymieniać – mruknął Remus.
Na zegarze w przedpokoju wybiła, jak gdyby nigdy nic, dwunasta.
– Hura! – mruknął Syriusz. – Życzę wam wszystkim tu zgromadzonym, żebyście nigdy nie pozwolili zostać waszym dzieciom samym w domu na sylwestra!
– A ja życzę Jamesowi… mmm, by go porwało UFO, czy coś w tym stylu, tak chyba będzie dla niego najbezpieczniej… – sapnęłam.
– Nawet nie wiem, czy chcę wiedzieć, co to jest UFO... Ale wciąż pewnie milsze, niż moi rodzice. Cóż, życzę wam chłopaki – jęknął łamiącym się głosem Rogaś – byście dostawali mniej wyjców. A tobie, Mary Ann, życzę faceta, którego będziesz mogła bić ile wlezie, a on ci nie odda…
Tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy oczekiwanie na Nowy Rok. Peter dotarł do nas jakoś, spędziliśmy pół godziny na czyszczeniu się i leczeniu ran. Potem James roztropnie wysłał nas do domów siecią Fiuu, bo jak sam określił, nie chciał, byśmy widzieli, jak jego krew obryzguje ściany. Nawet nie chciał słyszeć, gdy Syriusz zaproponował mu pomoc w sprzątaniu.
– Nie, to nie ma sensu. Syzyfowa praca, poddaję się. Miło było was poznać – stęknął na pożegnanie, a my zwialiśmy czym prędzej.
Byłam tak zmęczona, że w domu już nie miałam ochoty nawet opowiadać rodzicom o tym wszystkim.
– Jak było? – spytał tata, wyglądając z kuchni, gdy wróciliśmy.
– Bombowo… – mruknął Remus smętnie i czym prędzej zniknął za drzwiami do biblioteki, a ja podążyłam za nim, ignorując zdezorientowanego tatę.
Szybko położyłam się do łóżka, by odzyskać zachwianą dziś równowagę psychiczną. Uff, dobrze, że mój brat nazywał się Remus Lupin, nie James Potter…

3 komentarze:

  1. no i zeczywiscie bylo bombowo hihihi
    aniloraK

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeny już nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału!!! Piszesz naprawdę fantastycznie!!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. No świetnie. Nadrobiłam zaległe rozdziały i w efekcie nie mam co czytać :') Boski rozdział. Szczerzyłam się jak głupi do sera :D

    OdpowiedzUsuń