Witam wszystkich w nowym roku :) Rozdział miał być już dawno, ale mi się skasował po poprawieniu, więc musiałam to zrobić jeszcze raz. A że dopiero dziś miałam nieco czasu, to jest.
Mam nadzieję, że następne pojawią się w miarę niedługo. Miłej lektury!
Obudziło
mnie dotkliwe zimno i ból brzucha, zapewne związany z wczorajszym
daniem świątecznym, zupą z ostryg. Obrzydlistwo! Mama nie chciała
mnie słuchać, gdy jej mówiłam, że nie znoszę zupy z ostryg.
Niezbyt mnie obchodziło, że to tradycyjne danie, skoro zawsze po
nim bolał mnie brzuch.
Usiadłam
na łóżku, Fąfel zsunął się z mojej piersi, na której spał.
Przez myśl przeszło mi, że odkąd go dostałam rok temu, bardzo
urósł. I się rozleniwił.
Na
kominku nie płonął już ogień, za oknem prószył bardzo gęsty
śnieg. Nietypowe w Anglii. Odwróciłam wzrok od w połowie
zasłoniętego okna i jeszcze raz zerknęłam na kominek. Niezbyt
zachęcająco wyglądał, taka okopcona czarna dziura. Nawiedziły
mnie dziwne, nieprzyjemne ciarki i odwróciłam wzrok, by się nie
dołować. Moje oczy omiotły niewielki stosik paczek przy biurku.
Nie wiedziałam dlaczego, ale wcale nie poczułam entuzjazmu na ich
widok. Kiedyś było inaczej. Przypomniało mi się, jak dostałam
gitarę. Albo te niezliczone winyle, które spłonęły wraz z moim
poprzednim życiem… Zbierałam je, miałam pokaźną kolekcję.
Jaka była radość, gdy otrzymywałam takie rzeczy! Ale teraz byłam
pewna, że nie dostanę żadnej płyty.
Westchnęłam
i podeszłam do okna, by odsłonić zasłony. Dzień był jasny, za
oknem prawie całkowicie biało. Śnieg przykrył nawet liczne, nagie
gałązki drzew, rosnących gęsto przed naszym dworkiem. Bezwiednie
zaczęłam obskubywać paznokciem wiekową, złuszczoną farbę z
okiennicy. Myślałam o tym wszystkim, co działo się naokoło mnie.
O Lily i Sevie. Co by było, gdyby byli razem? Zapewne ja byłabym
sama, bez przyjaciół… Ale to normalka, przyzwyczaiłam się.
Bardziej szkoda tego, że Sev nie mógłby być ze mną…
Parsknęłam
do siebie z obrzydzeniem. Co za bzdury! Dobra, dość tego, Severus
Snape to twój przyjaciel, nikt więcej, nikt więcej…
Pokręciłam
głową z politowaniem i podeszłam niespiesznie do prezentów. Gdy
byłam zajęta ich rozpakowywaniem, do mojego pokoju wpadł szanowny
kolega braciszek.
– O
rany… – wysapał. – Patrz, co mi zrobiła mama…!
Pokazał
okropny, zielono-pomarańczowy sweter, w dodatku z fioletowymi
pomponikami u szyi i przy rękawach. Roześmiałam się szczerze,
widząc go oczami wyobraźni w tym wdzianku.
– Nie
przejmuj się, w końcu szkoła przestanie się z ciebie śmiać! –
parsknęłam, a Remus ściągnął usta, oburzony samym faktem, że
śmiałam choć pomyśleć, iż mógłby włożyć coś tak
niegodnego na swój szlachetny kark.
– A
tak na marginesie, wiesz, co mi James napisał na świątecznej
kartce?
– Nie.
Jeden ze swoich nieśmiesznych dowcipów?
– Nie,
tym razem co innego. Zaprosił mnie do siebie na sylwestra.
Oczywiście, nie wpuści mnie bez pewnego, jak to sam określił,
zastawu…
– Zastawu?
– Tak,
chodziło mu o ciebie, rzecz jasna, też masz tam być. Wyraził taką
chęć. Będzie też Syriusz i Peter.
Popatrzyłam
z politowaniem na Remusa. Już wiedziałam, jak to będzie wyglądać.
Biedni rodzice Rogasia, nieświadomi, że tracą dom, niefortunnie go
opuszczą na czas trwania naszego spotkania…
– Nie
wiem, czy chcę się ładować do tego leja…
– Jakiego
leja, przecież James mieszka w normalnym domu, tam nie ma żadnego
leja…
– Do
czasu.
– Dobra,
wiem, co myślisz. Że rozpirzymy dom, zgadza się? Tylko że to jest
dom Jamesa, chyba byłby nienormalny, chcąc go wysadzić…
– Odnoszę
właśnie niepokojące wrażenie, że on nie jest normalny.
– Nie,
on jest tylko nieco… nadpobudliwy…
– Tylko?
– Przejdzie
mu! – żachnął się Remus. – Wyrośnie z tego. Może
wydorośleje, gdy znajdzie sobie dziewczynę, albo jak się ożeni i
będzie musiał wziąć na siebie pewną odpowiedzialność.
– Ciekawe,
jakim zdrowo kopniętym człowiekiem będzie jego dziecko! –
zaśmiałam się. – Mając takiego tatusia nie można mieć
normalnie skonstruowanego umysłu… Ale przecież za to kochamy
Jamesa, nieprawdaż?
Remus
kiwnął głową z uśmieszkiem, usiadł obok mnie i zaczęliśmy się
opychać czekoladą od Glizdka.
– Wiesz
co? – zagadnął, opierając podbródek na moim ramieniu i sięgając
po następny kawałek czekolady.
– Hmm?
– Wiesz,
czemu Severusowi spadły wtedy spodnie? Wtedy, na balu, gdy się
bili… Pamiętasz?
– Tak,
oczywiście.
– To
była robota chłopaków. To jest Syriusza i Jamesa. Wetknęli mu coś
za spodnie, gdy nie patrzył… I to wybuchło.
– A co
dokładnie mu wetknęli?
– Nie
wiem, ale zadziałało.
Zdusiłam
w sobie odpowiedź.
– Coś
się stało? – spytał, gdy milczałam.
– Nie
powinniście tak się nad nim znęcać – szepnęłam z niechęcią.
– Ja
się nie znęcam – odparł sprytnie.
– Ale
jesteś prefektem! Mógłbyś zareagować.
– I co
miałbym im zrobić? To moi kumple, przecież nie wlepię im szlabanu
i tak ciągle je dostają…
– Wiesz,
być może Dumbledore specjalnie dał ci ten przywilej, byś czasem z
niego skorzystał i trochę ich pohamował. Skoro teraz tak się
zachowują, to co będzie po szkole?
Remus
westchnął.
– Nie
wiem. Po prostu nie wiem. Ale chłopaki
z
natury są dobrzy… Tylko
nie przepadają za Severusem, może zbyt brutalnie to okazują, wiem
o tym. Ale są dobrzy. Na pewno nie są z sortu tych ludzi, którzy
atakowali nasz pociąg we wrześniu. Po prostu jeszcze nie dorośli…
Zaległa
nieprzyjemna cisza, a przed moimi oczami znowu pojawiło się
wspomnienie napaści na pociąg. Wzdrygnęłam się.
–
Remus?
–
Słucham cię?
–
Pamiętasz napad na pociąg? –
szepnęłam.
– Nie
zapomnę go
do końca życia – westchnął.
–
Ministerstwo do tego nie
dopuści, by
była wojna, prawda?
– A
niby czemu nie?
– spytał spokojnie Remus, wzbudzając
we mnie jeszcze większy niepokój.
– Wszystko jest możliwe. Dziś żyjemy normalnie,
ale
jutro
może być
krucho.
– Ale
po
co komu wojna? Teraz jest dobrze, nie?
– spytałam
niewinnie.
– Nie
dla wszystkich… – westchnął Remus.
Zamilkłam.
Zgasił mnie swoim argumentem.
–
Wydaje mi się niemożliwe, że
można żyć w nieustannym strachu i pod czyjąś presją –
mruknęłam.
–
Czytałam sporo o wojnie mugoli z lat czterdziestych, gdy jeszcze
chodziłam do zwykłej szkoły. Remus, boję się…
–
Często wydaje nam się, że
mamy czary i one rozwiązują wszystkie nasze problemy. Ale to
kompletna bzdura. Co więcej, to właśnie czary są i będą główną
przyczyną konfliktów w naszym magicznym świecie – westchnął ze
smutkiem i znużeniem. – Często służą one do bardzo złych
celów. Ale najgorsze…
– Objadacie
się czekoladą?! Jeszcze nie było śniadania! Tak na pusty
żołądek?!
Ja i
Remus podskoczyliśmy na równe nogi. Nie kto inny, ale nasza własna
matka zakradła się do nas od tyłu i przyprawiła nieomal o
zatrzymanie pracy serca.
– Na
śniadanie!!! W te pędy, bez marudzenia! I załóżcie jakieś
szlafroki czy swetry na te piżamy, w domu jest zimno. Remusik, załóż
sweterek od mamusi! – zapiała na koniec swej wypowiedzi pół
żartem, pół serio, a Remus posłał mi spłoszone spojrzenie. Mama
siłą wtłoczyła na niego przez głowę swe barwne, szokujące
dzieło, a spod grubej wełny usłyszałam coś pomiędzy stłumionym
jękiem, a charkotem:
– Mamo,
mam już piętnaście lat!
***
W
zasadzie w trakcie trwania ferii nie wydarzyło się nic godnego
uwagi. Śnieg był wyjątkowo gęsty, poziomem dotarł nieomalże do
okien na parterze. Dobrze, że rodzice podróżowali do pracy siecią
Fiuu. Prorok nie przynosił żadnych godnych uwagi wiadomości, a ja
i Remus cały czas spędzaliśmy ze sobą, czytając książki w
rodzinnej bibliotece, grając w szachy czarodziejów, które dostałam
od Jamesa (lecz nie udało mi się wygrać z bratem ani razu), oraz
budując głębokie tunele w śniegu. Stworzyliśmy dość
rozbudowane królestwo śnieżne. W każdym razie doskonale się
bawiliśmy w swoim towarzystwie, a ja nieco odpoczęłam psychicznie.
Nawiedzały
mnie obawy dotyczące sylwestra u Jamesa. Jak przywiążą jakiemuś
biednemu kotu z ulicy magiczną petardę do ogona? Czy coś w tym
stylu… Chociaż to i tak byłoby dość łagodne jak na nich.
W każdym
razie czułam się nieco zagrożona, gdy przygotowywałam się w
łazience do wyjścia. Oczywiście, nie miałam zamiaru się jakoś
wyjątkowo pacykować, standardowo zrobiłam kreski i popryskałam
się różaną wodą, to wszystko.
Dobrze,
że nie muszę wychodzić na dwór, na tę zawieję, przeszło mi
przez myśl, gdy
wyjrzałam za okno.
Wiedziałam, że u Jamesa na pewno wyjdziemy, ale w mieście nie było
pewnie takich zasp, jak u nas przed domem. Proszek
Fiuu to jednak dobry wynalazek.
Mimo
niepokoju związanego z czekającą mnie imprezą byłam dość
zafrapowana. Jak czarodzieje obchodzą sylwestra? Czy będą
fajerwerki i jakiś alkohol? No i wreszcie: jaki będzie rok 1976?
Założyłam
moją ulubioną koszulę w zielono-czarną kratkę i nowe, ciemne
dzwony. No i oczywiście glany.
– Meggie,
czy musisz odwalać salon piękności? Chciałbym już lecieć… –
usłyszałam zniecierpliwiony jęk Remusa zza drzwi łazienki.
– A po
co się tak spieszysz na ten Armagedon? Spoko, już idę.
Wyszłam
z łazienki i razem udaliśmy się do jednego z naszych licznych
kominków, gdzie stali już rodzice. Po ich minach doskonale znać
było, że nie do końca ich to zachwycało. Chyba woleliby, żebyśmy
spędzili z nimi to małe święto.
– No,
to bawcie się dobrze… – mruknął niechętnie tata, a mama
westchnęła.
– Mam
nadzieję, że wszystko będzie dobrze… – zmartwiła się. –
John, a jak ją trafi jakaś petarda? To jeszcze dziecko!
– Mamo!
Remus ma tyle samo lat! – zaprotestowałam gwałtownie.
– Pilnuj
jej! Pilnuj jej, synku, jak oka w głowie.
– Tak,
dobrze – rzekł machinalnie Remus, chyba tylko dla świętego
spokoju. – Ze mną nie zginie…
Rodzice
wytrzeszczyli oczy, najwyraźniej przerażeni jego beznamiętną
uwagą.
– Dobra,
no to lecimy!
Remus
wziął nieco proszku Fiuu, rzucił w płomienie i w nie wkroczył.
Powiedział:
– Potters’
Manor!
Zielone
płomienie wchłonęły go i znikł.
– Potters’
Manor? – spytałam, marszcząc brwi.
– Tak,
tak się nazywa dom jego przyjaciela, z tego co wiem… Ach, te
arystokratyczne rody i ich nazwy willi – skomentował tata z
uśmiechem.
– James
jest arystokratą? – W sumie to mogłam się tego spodziewać, bo
był bogaty. Może mi kiedyś o tym wspomniał?
Weszłam
zatem do kominka, wcześniej wrzucając nieco proszku, i
wypowiedziałam wyraźnie nazwę. Zaraz pochłonęły mnie zielone,
roztańczone płomienie i zaczęłam wirować wokół własnej osi.
Nie przepadałam za tym sposobem podróży, ale trzeba jakoś
przecież się poruszać po tym świecie, no nie?
Wypadłam
na ciepłą, dębową podłogę, przed czyimś kominkiem. Obok stał
Remus, otrzepując sweter z popiołu. Natychmiast mnie podniósł, a
ja mogłam zaczerpnąć nieco tchu, by rozejrzeć się po
pomieszczeniu.
Od razu
zrozumiałam, co miał na myśli Remus dawno, dawno temu, chwilę po
naszym poznaniu, gdy mówił, że dom jest zaniedbany. Mimo bogatego
wystroju wydał mi się nagle stary, zakurzony i szary, niczym
kamienny nagrobek na jakimś przedpotopowym cmentarzu. W domu Jamesa
było o wiele cieplej i nie tylko dotyczyło to temperatury. Wystrój,
choć podobny nieco do naszego, był jakiś… przyjemny i miły.
Wszędzie widziałam dąb. Dębowa była podłoga, meble, boazeria.
Aksamitna tapeta miała wesoły, pomidorowy kolor, żyrandol
połyskiwał złotem, podobnie jak kandelabry przy ścianach. Nie
zaskoczyły mnie portrety z poruszającymi się postaciami przodków,
w moim domu były takie same, nie mówiąc już o ich setkach w
Hogwarcie. Na gzymsie kominka dostrzegłam jakieś pamiątki
rodzinne, światło płomieni rzucało przytulny blask na cały
pokój.
Przed
moją twarzą błysnął nagle cały garnitur zębów.
– MEG!
James
chwycił mnie w objęcia i prawie nas wpakował z powrotem do
kominka.
– A
więc jednak przybyłaś! Bałem się, że wcale nie będziesz
chciała…
– Cóż,
ja właściwie…
Ale
James mnie nie słuchał, szczebiotał, jak nakręcony:
– Rodziców
nie ma, mamy wolną całą chałupę! Ja i Syriusz przygotowywaliśmy
jakieś żarcie, ale nam nie wyszło, nawet kot nie tknął, mimo
naszych licznych motywujących go działań. Kiedyś chyba wyjdzie
zza tamtego regału, musi tylko trochę się otrząsnąć z szoku…
Wymieniłam
z Remusem zalęknione spojrzenie. Ciekawe, czy mnie też mieli
doprowadzić dziś do takiego stanu i położenia…
– Petera
jeszcze nie ma, ale Łapsko nocował u mnie, więc mieliśmy mnóstwo
czasu. I mamy petardy! Leżą w salonie, odpalimy je po północy!
Postanowiliśmy coś kupić w sklepie, ale był zamknięty, więc
poszliśmy do mugolskiego. Ale niestety, sprzedawczyni wrzasnęła i
zwiała, nie wiem czemu, ale ona zawsze na mnie tak reaguje. Smutno
mi.
Parsknęliśmy
z Remusem zgodnie i weszliśmy za Jamesem do jakiegoś pokoju,
przylegającego do tego z kominkiem.
Dom
Jamesa był ogromny i naprawdę piękny. Przede wszystkim zadbany i
nie tak ciemny jak mój. Przeszliśmy szereg korytarzy i salonów, by
wreszcie dotrzeć na górę, do jego sypialni. Różniła się ona
nieco od reszty domu. Wystrój łączył dwa style: ten starodawny z
odrobiną nowoczesności. Na ścianie wisiały osobiste akcenty,
takie jak zdjęcia, zarówno przyjaciół, jak i rodziny, flagi
drużyn quidditcha i pusta rama obrazu bez mieszkańca. Zapewne
gdzieś się wybrał.
Na łóżku
leżał Syriusz, wpatrzony w sufit. Poderwał się natychmiast, gdy
zajarzył, że ktoś wszedł do pokoju. Jego usta rozciągnęły się
w uśmiechu. On i Remus natychmiast rzucili się sobie w objęcia,
James z rykiem dzikiego bawoła rzucił się na nich i zwalili się w
trójkę na łóżko, które aż jęknęło od niespodziewanego
ataku. Głupio się czułam, stojąc tak na środku pokoju i
obserwując przewalających się po całej powierzchni materaca
chłopaków. Nawiedziło mnie pytanie. Czemu ja nie cieszyłam się
nigdy aż tak z czyjejś obecności?
– Meggie,
przyłącz się! – usłyszałam stłumiony zgrzyt Jamesa, na
którego paszczęce spoczywał teraz brzuch Lunatyka i noga Syriusza.
Bardzo zachęcające, rzeczywiście…
Przez
moment miałam jednak ochotę go posłuchać, ale stłumiłam w sobie
chęć wzięcia rozpędu, karcąc się w duszy. Pokręciłam za to
głową, okazując najwyższą pogardę co do ich niezrozumiałego
dla osób trzecich sposobu witania się. Najwyraźniej w tej sferze
byli jeszcze w erze mamutów.
– Pet
przyleciał!!! – wrzasnął nagle James, bo usłyszeliśmy głośny
hałas na dole.
– Chyba
raczej się wkotłował – skomentował Syriusz, gdy James wypadł,
by pełnić rolę konduktu powitalnego. – Wy nie przybyliście z
takim rumorem…
Chwilę
potem wszedł Peter w towarzystwie Jamesa. Wyglądał, jakby nie do
końca wszystko do niego docierało i był cały okopcony. Zaczęli
się wszyscy ze sobą witać, a ja stałam z boku, coraz bardziej
żałując, że wybrałam się na to męskie spotkanie.
– To
co robimy? – zapytał Syriusz, gdy już się nacieszyli sobą
nawzajem.
– Gramy
w Eksplodującego Durnia! – krzyknął z entuzjazmem Remus.
– Puszczamy
petardy! – wrzasnął Peter jednocześnie z Remusem.
– Straszymy
Martina! – zawył najgłośniej James. Oj, to będzie długa noc…
– Mam
lepszy pomysł… – Syriusz uśmiechnął się tak paskudnie, że
miałam ochotę wracać do domu natychmiast. – Jak się miewa twój
sąsiad spod dwunastki?
James
odwzajemnił szyderczy uśmiech.
– Pan
Shoot? Doskonale, póki co…
– To
co? Co robimy w jego kierunku? – zainteresował się żywo Peter.
– Nie
chcecie chyba… zrobić mu krzywdy… – przeraziłam się.
Chłopcy
spojrzeli na mnie, jakby dopiero teraz spostrzegli, że tu jestem. A
potem roześmiali się.
– No
co ty, to gorszy dupek, niż sklonowany panicz Lucjusz Malfoy! –
żachnął się Syriusz.
Spojrzałam
na nich niechętnie. Wcale mi się to nie podobało, ale cóż robić!
– Dobra,
dziś koniec roku, zawieśmy choć na kilka godzin przyjemność
płynącą z wyżywania się na podłych mendach! – zasugerował
dyplomatycznie Remus, widząc moją trwogę.
Reszta
wyraźnie oklapła, ale posłuchali grzecznie Remusa.
– Masz
coś do żarcia? Głodnym jest! – zawołał wyniośle Syriusz.
– Pet,
chcesz soku? – spytał z uśmieszkiem James i obaj z Łapą ryknęli
śmiechem. Peter nachmurzył się.
– Nie,
dzięki. Nic od was już nie wezmę, co się nadaje do picia –
burknął. – Do jedzenia też nie.
Zmarszczyłam
brwi, a James i Syriusz, wciąż lejąc ze śmiechu, wyszli, by coś
zjeść.
– O co
chodziło? – spytałam.
– Przed
balem dosypali mi czegoś do soku! W każdym razie nieustannie
strasznie chciało mi się pić, więc wypiłem na balu bardzo dużo.
– Zauważyłam.
Żłopałeś, ile wlezie!
– No!
Ale najgorsze jest co innego. Ten proszek miał podobno takie
działanie, że się upiłem, chociaż te napoje nie były z
alkoholem.
– Tak
to właśnie wyglądało – stwierdziłam. – Nie mogłam uwierzyć,
gdy zobaczyłam cię z McGonagall!
– Tak.
Dostałem szlaban, bo obsikałem ścianę w Wielkiej Sali! Tyle, że
tego nie pamiętam! – jęknął Peter wyjątkowo pokrzywdzonym
głosem.
Remus za
plecami Peta zdławił wybuch śmiechu.
Usiedliśmy
na łóżku, opowiadając sobie świąteczne anegdotki i przeżycia.
Długo tak siedzieliśmy we względnym spokoju, ale Syriusza i Jamesa
nie było.
– Ile
zostało do północy? – spytałam.
– Dwie
godziny – odparł bez entuzjazmu Peter. – Co oni tam robią?
Przymarzło ich w tej spiżarce?
– Może
zejdźmy, by sprawdzić? – zaproponował Remus.
– Może
nie? – zaproponowałam niechętnie.
Mimo
wszystko zeszliśmy na dół.
W domu
było ciemno i głucho.
– James!
– wrzasnął Remus. Zero reakcji.
– Chodźmy
do spiżarki – zaproponował Peter.
Zeszliśmy
jedną kondygnację schodów niżej, pod poziom parteru. Korytarz
wiodący do spiżarki był przerażający, przypominał lochy w
Hogwarcie. Najgorsze jednak, że nie słyszeliśmy Jamesa i Syriusza,
co w ich przypadku było nienormalne.
– Na
pewno gdzieś się zaczaili i wypadną na nas z apokaliptycznym
wrzaskiem – mruknął Remus, a mnie to jeszcze bardziej przeraziło.
Gdyby na nas wyskoczyli, w tej idealnej ciszy, z tym wrzaskiem, jaki
zwykle inicjują, to by mnie już mogli nazajutrz grzebać.
Dotarliśmy
wreszcie do bardzo solidnych drzwi spiżarni, na końcu długiego,
ciemnego korytarza. Panował nienaturalny chłód. Remus naparł na
drzwi, ale się nie otworzyły. Ponowił próbę. Ustąpiły
wreszcie, z wielkim trudem, jakby coś wewnątrz uniemożliwiało ich
otwarcie.
Na
zewnątrz do korytarza dostał się straszliwie zimny powiew chłodu.
Remus wyciągnął różdżkę i wszedł mężnie do środka. Ja i
Peter usłyszeliśmy jego zdumiony wrzask, a potem coś upadło na
podłogę…
– Remus…
– wydyszałam i wkroczyłam za nim, także wyjmując różdżkę.
Potknęłam się o jego ciało i upadłam na coś bardzo twardego i
przeraźliwie zimnego. Szybko poderwałam się na nogi, nie bacząc
na ból w łokciu, ale pośliznęłam się natychmiast, tym razem
lądując na zadku. Obok mnie do siebie dochodził Remus, a gdzieś z
głębi spiżarki usłyszeliśmy świst i głośny wrzask Jamesa:
– Jupiiiiiiiiiiiii!!!
Rozejrzałam
się.
– No
nie…
Całą
podłogę ogromnego pomieszczenia, jakim była spiżarka, pokrywała
gruba skorupa gładkiego lodu. Ze wszystkich odkręconych kranów
przy ścianie wypływał obfity strumień, a właściwie kolumna
lodu. Z sufitu zwieszały się podobne. Na ciężkich meblach osiadł
szron, a przed nami Syriusz i James wykonywali najrozmaitsze piruety,
trzymając się za ręce.
– Co…
co wyście zrobili?! – zachłysnął się zszokowany Remus.
– Magiczne
Zamrażaki! Mój tato zainstalował je w święta, postanowiłem je
wypróbować, jako że żywo mnie interesują… – powiedział
zdawkowo James.
– Wystarczyło
odkręcić wszystkie krany w pomieszczeniu i je włączyć! – dodał
Syriusz. – Też mam takie w domu, ale nigdy nie przypuszczałem, że
mogą być źródłem…
– ...
takiej radości! – wpadł mu w słowo Rogaś, wpadając także przy
okazji na wielką ławę, stojącą pośrodku.
Trzeba
było przyznać, że spiżarka wyglądała imponująco. Niebieskie
płomienie, oświecające słabym światłem pomieszczenie dodawały
magii lodowym kolumnom.
Udało
mi się doczołgać do ławy i wspiąć się na nią. Nie miałam
ochoty się w to mieszać. Biedni rodzice Jamesa… Dziwiłam im się,
że zaryzykowali zostawienie go samego z Syriuszem.
Natomiast
Remus i Peter nie poszli w moje ślady, skądże znowu! Za chwilę
cała czwóreczka ślizgała się w euforii i uciesze, niczym
opóźnione przedszkolaczki, obijając się o meble, lodowe kolumny i
o siebie nawzajem.
– Patrz,
Meggie, jadę na jednej stopie! – wrzasnął James w skupieniu,
podniósł nogę i… władował się w olbrzymi kosz z kartoflami.
– Brawo…
Syriusza
najszybciej znudziło to nieustanne ślizganie i przysiadł się do
mnie na ławie. Czułam się jak rozbitek, siedząc na niej pośrodku
oceanu z lodu. Ciekawe, ile to James będzie musiał za karę
sprzątać. A jaki dostanie wycisk. Chyba mu tyłek się zniekształci
na stałe.
– I
co? Znudziła ci się zabawa? – zagadnęłam Czarnego. Rzucił mi
mało zainteresowane spojrzenie. Reszta nawet się nie zorientowała,
że odłączył się od stada.
– Fajnie
wyglądają te oświetlone kolumny, nieprawdaż? – rzucił sztywno.
– No…
– przyznałam. – Coś mi przypominają…
Nagle
mnie olśniło. Takie „szklane” kolczyki miała Jo na balu.
Wyglądały, jak wydłużone łzy.
– Jo
miała na balu kolczyki jak z lodu, no nie? – zagadnęłam.
Syriusz
zmarszczył brwi, nie patrząc na mnie.
– Może…
– skomentował. Widoczna na jego długiej, chudej szyi grdyka
podleciała do góry. Usłyszałam, jak głośno przełknął ślinę.
– Co u
niej? – zainteresowałam się.
– Ma
się dobrze. – Syriusz spuścił wzrok. Miałam wrażenie, że nie
chce ze mną z jakiegoś powodu rozmawiać. Dopiero teraz do mnie
dotarło nagle, że nie przesłał mi nic na święta. Nie to, żebym
tego oczekiwała! W końcu ja też mu nic nie wysłałam. Jednak rok
temu dostałam od niego wisiorek. Czyżby się o coś znów obraził?
– Czy
coś się stało? Uraziłam cię czymś?
Syriusz
milczał.
– Nie,
no skąd! – powiedział wreszcie z aż nazbyt widocznym sarkazmem i
uśmiechnął się dziwnie.
Westchnęłam.
Nagle
rozległ się okropny hałas tłuczonej porcelany. Peter wparował z
całym impetem w jeden z kredensów. Tym razem poważnie. Zrzucił
całą, elegancką zastawę filiżanek.
Reszta
podjechała do niego.
– Nic
ci nie jest, Glizdku? – zapytał zatroskany Remus.
– Aua!!!
– jęczał Peter, trzymając się za ramię. – Ale zarobiłem
siniaka!
– Leć
na górę, do salonu, tam jest kredens z eliksirami. Posmaruj sobie
wyciągiem ze szczuroszczeta – zaproponował James, patrząc nieco
zrezygnowanym okiem na płaską kupę skorup, pozostałych po
filiżankach.
– A do
którego salonu?
– Do
tego najbardziej reprezentatywnego, dokładnie nad nami…
Peter
doczołgał się do otwartych drzwi spiżarki. Remus pokręcił
głową.
– Naprawi
się… – mruknął z nadzieją James, wciąż lustrując
porcelanę. – Tylko niech starzy wrócą…
W
milczeniu obserwowaliśmy straty, gdy niespodziewanie wrócił
Glizduś, trzymając się wciąż za ramię. Minę miał nietęgą.
– James,
nie chcę cię niepokoić, ale chodź, coś zobacz…
Polecieliśmy
szybko za Peterem na górę do salonu. James zaklął, gdy tylko
przekroczyliśmy próg.
Niestety,
zabawa w lodowisko skończyła się źle dla najbardziej prestiżowego
pokoju w domu Rogacza. Całą podłogę pokryła cienka warstwa
szronu, panował nieprzyjemny, nienaturalny chłód. Szron osiadł
na wszystkim.
– To
co robimy? Musimy się pozbyć tego lodu! Zanim nie wrócą twoi
starzy… – mruknął Syriusz.
– Może
go jakoś stopimy, czy coś… – zasugerował Peter. – Tylko jak?
Nie wolno nam używać czarów…
– Mam!
– krzyknął nagle James w przypływie geniuszu. – Rozpalmy
ognisko!
Remus
wytrzeszczył oczy.
– Gdzie
ty masz zamiar rozpalić to ognisko? Chyba nie tu, na środku salonu!
– przeraził się.
– A
gdzie? Masz lepszy pomysł? Tylko ciepłem możemy rozgrzać salon,
no nie?
Chwycili
więc jakieś stare egzemplarze „Proroka”, kilka suchych szczapek
z sąsiedniego pokoju, leżących przy gzymsie kominka. James
uformował z nich kupkę, Syriusz podłożył gazety pod spód.
–
Dobra, ma ktoś coś do
rozniecenia iskry? – spytał James.
– Masz
– mruknął Syriusz, podając przyjacielowi pudełko zwykłych
mugolskich zapałek.
James
wziął od niego niepewnie przedmiot, po czym otworzył i wyjął
jedną zapałkę, trzymając za zieloną główkę. Przyjrzał się
drewnianej nóżce zapałki, a na jego twarzy pojawiła się
mieszanka tęsknoty za ogarnianiem rzeczywistości i bezradności. Po
chwili wstrzymał oddech i pewnym siebie, pełnym patosu gestem
podetknął drewniane zakończenie zapałki pod szczapki, czekając w
napięciu na wybuch, ogień, jakąś akcję i nie wiadomo, co
jeszcze. Peter z zaniepokojeniem podrapał się po łepetynie gdzieś
za nim.
Syriusz
jęknął, przejechał dłonią po twarzy w wiele mówiącym geście,
po czym ze zniecierpliwieniem wyrwał napiętemu Jamesowi zapałki z
dłoni.
– W
moim małym móżdżku nie mieści się, jak macie zamiar roztopić
lód przy pomocy takiego małego ogienka… – zauważyłam.
– Wiesz,
jak ci nie pasi, to podpalimy kredens, będzie się lepiej palił –
burknął Syriusz, zapalając jedną z zapałek i dotykając nią
papieru, tym razem prawidłową stroną. Na powierzchni jednej z
gazet zatlił się co prawda delikatny żar, lecz natychmiast zgasł,
pozostawiając po sobie jedynie dymek. Syriusz spróbował jeszcze
raz, z lekkim zniecierpliwieniem.
– Nie
uda wam się – westchnął Remus. – Za zimno tu…
– Nieprawda,
trzeba tylko pomóc ogniowi się rozpalić mocniej… Może
powachlujemy czymś te płomyczki, by tak nie gasły? – spytał
James.
– Masz
tu jakąś tkaninę, materiał, cokolwiek… – mruknął Syriusz,
nie odrywając wzroku od czynności rozpalania ognia.
– A
może zasłonami? – zaproponował Peter, gdy spostrzegł delikatne,
jedwabne krótkie zasłony, zasłaniające ulicę.
– Nie
wystarczy podmuchać? – zdziwiłam się, ale James już odpinał
gustowny materiał od karniszy.
– Ładne,
nie? – spytał, widząc mój zaniepokojony wzrok. – Mama uszyła
je dopiero tydzień temu.
James
począł wachlować złożoną na dwie części zasłoną ledwo tlący
się płomień. Obserwowałam go z rosnącą rezygnacją. Nie
widziałam w tym całym cyrku sensu, ale ognisko powoli zaczęło się
rozpalać coraz bardziej.
Syriusz
z tryumfem wypisanym na twarzy wstał z kolan, zachwiał się na
śliskiej podłodze, oparł całym ciężarem o Jamesa, który
poleciał z zasłoną do przodu. Brzeżek materiału spoczął na
płonących gazetach. Zasłona w okamgnieniu stanęła w ogniu.
James
ryknął z zaskoczenia i upuścił ją na ziemię. Podniósł się
wielki płomień, a James pruł twarz:
– ZGAŚCIE
TO! ZGAŚCIE, DO CHOLERY!!!
Syriusz
w akcie skrajnej desperacji rzucił się w stronę kredensu z
eliksirami. Wyjął pierwsze dwie najbardziej pękate karafki i dalej
lać na zasłony, by zagasić pożar.
BUM!
Odrzuciło
nas do tyłu i coś zasłoniło pole widzenia. Podniosłam się z
czyjegoś cielska, chyba Petera.
Cały
salon obryzgał ocean jakichś dwóch substancji, okropnie gęstych i
śmierdzących siarką. My też byliśmy spryskani.
– O
rany, nic nie widzę! – jęknął Peter, ocierając twarz z
eliksiru.
– No,
to był wyjątkowo inteligentny manewr! – warknęłam na Blacka. –
Lać nieznane substancje do ognia! Bardzo roztropnie!
Rzucił
mi nienawistne spojrzenie.
Ściany
były kompletnie obryzgane. Poniszczone obrazy i zasłony. O tej, co
płonęła, nie wspomnę, bo właściwie, to już jej nie było.
Meble także wyglądały źle, a z sufitu odpadały raz po raz kawały
tynku. Chyba wina wybuchu.
– O
nie, tynk odpada! – jęknął James. – Co teraz zrobimy?! Musimy
to posprzątać, ale nic nie poradzimy, że mi się sufit wali!
– Może
jakoś to zatamujemy? – spytał Remus. – Możemy też czymś
załatać dziury…
– Ale
czym? Jakąś substancją? – zaproponował Peter.
– Mam
idealny pomysł! – zawołał znowu James. – Poprzyklejamy
kawałki, które poodpadały!
– Ale
one się pokruszyły… – zauważyłam.
– To
poprzyklejamy te, które się jako tako ostały… Tylko czym? –
zmartwił się Peter.
– Możemy
zrobić lepik z mąki… – zasugerował James wolno. Ja i Remus
wymieniliśmy spojrzenia sceptyków. Phi, też mi koncept!
– Dobra!
– rzucił zdesperowanym, drżącym szeptem Syriusz. – Ja polecę
po mąkę do spiżarki, a ty Rogaś przygotuj jakieś naczynie z
wodą…
I
wyszedł. James rozejrzał się wolno po obryzganym pomieszczeniu.
Jego wzrok spoczął na bardzo ozdobnej wazie, spoczywającej w
jednym z kredensów. Wyjął ją i wyszedł, by nabrać wody. Wrócił
prawie równo z Syriuszem, który był cały biały.
– No
co? – burknął, widząc nasz pytający wzrok. – Wyjmując słój
z mąką, potrąciłem drugi… Oba spadły i się stłukły, jeden
na mojej głowie, drugi na nodze… Udało mi się jednak zgarnąć
nieco mąki.
– Potłukłeś
oba słoje? – spytał z udawanym spokojem James. – Nasz cały
zapas mąki na dwa miesiące… Ale to nic, w porównaniu z tym, co
mogliby mi zrobić rodzice, gdybym wrócili do takiego sajgonu...
Syriusz
i James zamieszali mąkę z wodą w wiekowej misie, Łapa wspiął
się na pokryty galaretowatą zawiesiną stół i począł przyklejać
byle jak te mniej bezkształtne kawałki tynku. Oczywiście, kawały,
które próbował przyklejać, natychmiast się odklejały,
zjeżdżając wolno ku podłodze na białym glucie, niektóre,
lżejsze, zastygały w połowie drogi w bezruchu.
– Nie
sięgnę tak daleko… – stęknął Syriusz, próbując załatać
dziurę przy ciężkim, mosiężnym żyrandolu. Wychylił się nieco
bardziej, najdalej, jak potrafił. Przez chwilę myślałam już, że
uda mu się dosięgnąć. Obserwowaliśmy, niczym w zwolnionym
tempie, jak Syriusz traci równowagę na maziowatym stole, potyka się
o bezcenną wazę i rozpaczliwie wymachuje rękoma jak wiatrak, by
nie upaść, wiesza się na jednym z ramion żyrandola, dyndając w
powietrzu. Misa, rzecz jasna, nie mogła się niczego złapać, toteż
wylądowała na podłodze i rozbiła w drobny mak, rozlewając gęsty
kleik na już i tak uświnionej podłodze. James jęknął
traumatycznie.
Rozległo
się głośne CHRUP! i olbrzymi, mosiężny żyrandol oderwał się
od stropu, lądując razem z pasażerem i ogłuszającym trzaskiem na
podłodze. Syriusz nie mógł wstać, był w ciężkim szoku i
prawdopodobnie początkowym stadium zawału.
Podbiegliśmy
do niego, by pomóc mu wstać.
– O
rany, posprzątajmy ten chlew – jęknął z przerażeniem James,
gdy Łapa się pozbierał mentalnie.
– Może
najpierw usuniemy stąd ten żyrandol? – zaproponował zrezygnowany
Remus. – Będzie nam łatwiej usunąć to paskudztwo z podłogi…
W
czwórkę złapali żyrandol, by go podnieść. Za nic nie mogli.
– Co
jest?! – zirytował się Syriusz. – Chyba nie może być aż taki
ciężki…
Ponowili
próbę, z całej siły próbując podnieść go choćby o cal do
góry. Rozległo się nieprzyjemne chrupnięcie i żyrandol się
podniósł. Chłopcy mogliby skierować się z nim na bok. Jak się
okazało jednak, ostro zakończony, gruby szpic zdobiący w
centralnym punkcie żyrandol wbił się w dębową podłogę,
przebijając ją prawie na wylot. Pozostała dziura w podłożu, w
którą, standardowo, wdepnął Peter. Coś nieprzyjemnie trzasnęło,
Glizdek się zapadł, a noga ugrzęzła mu aż po kostkę, nie mógł
jej za nic wyciągnąć. Był na dobre uziemiony. Stał tylko, jak
słup soli i jęczał nad swoim trudnym żywotem.
– Czekaj,
zaraz cię wyciągniemy… --mruknął James i wyleciał z pokoju w
tempie, jakby miał biegunkę. Zaraz wrócił, trzymając przed sobą
siekierę.
Peter
wywalił gały z orbit.
– SIEKIERA?!
Chcesz mi odrąbać nogę?!
– Czemu
nie? – sarknął Łapa, a James podszedł do zatrwożonego Glizdka.
– Nie
w moją nogę, cymbale! – zapiał ochryple poszkodowany, ale James,
by tamten czuł się bardziej komfortowo, odszedł od niego na
większą odległość i zaczął z uporem maniaka rąbać okrągły
otwór naokoło Peta w podłodze własnego salonu. Syriusz aż
rozdziawił usta z szoku.
– To
się nazywa poświęcenie… – wydał z siebie wreszcie.
– James…
– zaczął Remus ze strachem po jakimś czasie.
– Nie
teraz, jestem zajęty… – wysapał Rogaś.
– Nie
chcę ci przerywać… Ale gdy wyrąbiesz tę dziurę do końca…
James
nie słuchał i właśnie skończył swe szczytne dzieło.
Natychmiast potem rozległ się przeraźliwy trzask, Peter zawył.
On, jego uwięziona noga, oraz wyrąbany naokoło niego krąg znikli
w okamgnieniu z pola widzenia. Oczywiście, wpadł do pokoju pod
nami, czyli spiżarki. W podłodze salonu ziała okrągła, ciemna
dziura.
Zaległa
cisza. James zrobił zamach i rąbnął się z całej siły w czoło
otwartą dłonią.
– Matoł!…
– warknął.
– …to
Peter spadnie… – dokończył Remus w idealnym milczeniu. Ja i
Syriusz wymieniliśmy wymowne spojrzenia.
Stanęliśmy
w czwórkę na krawędzi otworu.
– Peter?
Glizdogon? – zawołał Syriusz.
Usłyszeliśmy
jakieś oburzone fuknięcie z dołu.
– Jak
się czujesz? – spytał James.
– Nie,
no wprost świetnie! I tak komfortowo! – warknął z sarkazmem i
złością jakiś głos z wnętrza. Niestety, było ciemno na dole.
– Wstań
i spróbuj wrócić do salonu! – krzyknął Remus – Możesz?
– Taa…
Już do was idę… Noga mi się wydostała, ale trochę krwawi
naokoło kostki…
Usłyszeliśmy
jego kroki pod nami. W pewnym momencie raptownie się urwały.
– Pet?
– zawołał James.
– Pewnie
już jest na korytarzu… – mruknął Syriusz.
– Na
pewno? A może mu się coś stało? – zapytał zatroskany Remus. –
Gdyby tylko było jaśniej… Mogłeś nie strącać tego żyrandola!
Syriusz
rzucił mu obrażone spojrzenie sprofanowanego, mało widoczne w
panującym półmroku.
– Macie
coś, by poświecić? – spytał mój brat.
– Na
kominku
są świeczki, czekaj… – mruknął James.
Słyszeliśmy,
jak James rozbija się po salonie po omacku. Chwilę potem jakoś
udało mu się powrócić ze świeczką, a Remus pomógł mu ją
rozpalić.
– O
rany, jaki jestem wyczerpany i nic mi się nie chce… – jęknął
zblazowany Syriusz, leniwie usuwając z włosów mąkę i maź.
Natychmiast
jednak miał okazję, by odzyskać szybkość w ruchach. Knot
świeczki zajął się ogniem aż nazbyt żywo. James wytrzeszczył
widoczne w płomieniach przerażone do ostatnich granic oczy, gdy
odkrył, że trzyma w dłoniach zapaloną czarodziejską petardę z
coraz mniejszym lontem.
Zakwiczał
i bezmyślnie podał ją Remusowi nerwowym ruchem. Remus wydał z
siebie nieartykułowany odgłos i podrzucił ją machinalnie w
powietrze. Petardę złapał James i, inicjując jakiś niesubtelny
wrzask, rzucił ją z powrotem do Remusa. Przerzucali ją do siebie
jeszcze kilka razy, co trwało chyba łącznie ze
trzy
sekundy. W końcu
petardę otrzymał przez przypadek Syriusz i, nie namyślając się
zbyt długo, wrzucił ją w odruchu obronnym do spiżarki przez
dziurę w podłodze, dokładnie pod nami.
– O
kurwa – skomentował beznamiętnie.
Jak
jeden mąż rzuciliśmy się do drzwi salonu, wypadając w jednej
masie na korytarz i zamykając za sobą portal. Cisza trwała
zaledwie przez sekundę. A potem…
Takiego
łomotu jeszcze nie zdarzyło mi się słyszeć w całym moim
piętnastoletnim żywocie. Huk, świsty, wybuchy były nie do
zniesienia. Starałam się nie myśleć, jak wyglądał salon, a na
wierzch mojej świadomości wypłynął radośnie fakt, że w salonie
znajdował
się
nasz cały zapas czarodziejskich petard, które, sądząc po
dźwiękach, ochoczo przyłączyły się do pożogi.
Gdy
wreszcie odgłosy rozwalanego domu ustały, żadne z nas nie miało
odwagi się podnieść. Pierwszy po jakimś czasie wstał Remus,
oddychając ciężko. Zaraz potem podnieśliśmy się ja i Syriusz, a
na końcu James z miną, jakby właściwie było mu już wszystko
jedno, co się dzieje.
Remus,
spojrzawszy na Jamesa, przełknął ślinę, wolno podszedł do drzwi
i uchylił je ostrożnie. Aż jęknął. Drzwi natomiast, gdy tylko
starał się je uchylić szerzej, oderwały się z zawiasów i spadły
gdzieś w próżnię, jaką obecnie był najbardziej reprezentatywny
salon rodziny Potter. Podeszliśmy, by zajrzeć do środka.
– O
rany! A myśmy chcieli tylko rozgrzać pokój! – załamał się
uwalany w mące i eliksirach Syriusz.
W tym
problem, że podłogi już nie było. Widok był nie do opisania.
Salon, spiżarka i pokój nad salonem stanowiły jedno, wysokie
pomieszczenie, bez rozgraniczenia piętrowego. Co więcej, w suficie
tamtego pokoju ziała dziura, przez którą padał do środka gęsty
śnieg.
Ściany
były ogołocone ze wszystkiego, począwszy od obrazów, skończywszy
w większej części na tapetach i boazerii. Szczególnie salon
ucierpiał pod tym względem. Mebli w ogóle nie było. Tylko kilka
bezkształtnych brył, leżących na wciąż oblodzonej podłodze
spiżarni. Zasłony dogorywały jeszcze przy wybitych oknach, w
jednym miejscu w ścianie powstała ogromna dziura na wylot do innego
pokoju. Podejrzewałam, że to drzwi z futryną wysadziło.
Zaległa
okropna cisza. Obserwowaliśmy osmalone szczątki pokoju, a z drugiej
strony, naprzeciw nas, Peter otworzył zwisające smętnie drzwi,
które zaraz się oderwały od futryny.
– Ooo…
– udało mu się tylko wykrztusić, bo z rozpędu o mały włos nie
spadł z powrotem do spiżarki.
– No
cóż… – skomentował łamiącym się głosem James. – Ten
pokój od zawsze aż się prosił o remont!
– No
to mu, bracie, zgotowałeś taki remont, że chyba same ściany
będziecie musieli wymieniać – mruknął Remus.
Na
zegarze w przedpokoju wybiła, jak gdyby nigdy nic, dwunasta.
– Hura!
– mruknął Syriusz. – Życzę wam wszystkim tu zgromadzonym,
żebyście nigdy nie pozwolili zostać waszym dzieciom samym w domu
na sylwestra!
– A ja
życzę Jamesowi… mmm, by go porwało UFO, czy coś w tym stylu,
tak chyba będzie dla niego najbezpieczniej… – sapnęłam.
– Nawet
nie wiem, czy chcę wiedzieć, co to jest UFO... Ale wciąż pewnie
milsze, niż moi rodzice. Cóż, życzę wam chłopaki – jęknął
łamiącym się głosem Rogaś – byście dostawali mniej wyjców. A
tobie, Mary Ann, życzę faceta, którego będziesz mogła bić ile
wlezie, a on ci nie odda…
Tym
optymistycznym akcentem zakończyliśmy oczekiwanie na Nowy Rok.
Peter dotarł do nas jakoś, spędziliśmy pół godziny na
czyszczeniu się i leczeniu ran. Potem James roztropnie wysłał nas
do domów siecią Fiuu, bo jak sam określił, nie chciał, byśmy
widzieli, jak jego krew obryzguje ściany. Nawet nie chciał słyszeć,
gdy Syriusz zaproponował mu pomoc w sprzątaniu.
– Nie,
to nie ma sensu. Syzyfowa praca, poddaję się. Miło było was
poznać – stęknął na pożegnanie, a my zwialiśmy czym prędzej.
Byłam
tak zmęczona, że w domu już nie miałam ochoty nawet opowiadać
rodzicom o tym wszystkim.
– Jak
było? – spytał tata, wyglądając z kuchni, gdy wróciliśmy.
– Bombowo…
– mruknął Remus smętnie i czym prędzej zniknął za drzwiami do
biblioteki, a ja podążyłam za nim, ignorując zdezorientowanego
tatę.
Szybko
położyłam się do łóżka, by odzyskać zachwianą dziś
równowagę psychiczną. Uff, dobrze, że mój brat nazywał się
Remus Lupin, nie James Potter…
no i zeczywiscie bylo bombowo hihihi
OdpowiedzUsuńaniloraK
Jeny już nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału!!! Piszesz naprawdę fantastycznie!!!!
OdpowiedzUsuńNo świetnie. Nadrobiłam zaległe rozdziały i w efekcie nie mam co czytać :') Boski rozdział. Szczerzyłam się jak głupi do sera :D
OdpowiedzUsuń