Dziękuję za komentarze :) Zapraszam do nowego rozdziału, miłego czytania!
– Witam panią Black uniżenie.
– James. Jeszcze głośniej, weź megafon…
Staliśmy właśnie całą grupą siódmoklasistów przed Wielką
Salą. Za drzwiami rozlegało się podejrzane szuranie.
James wyprostował się z ukłonu i ryknął na całe gardło:
– WITAM PANIĄ BLACK UNIŻENIE!!!
Kilkoro uczniów Hufflepuffu stojących nieopodal obróciło
się ku niemu ze zbulwersowaniem.
– Cicho, James! – skarciła go Lily. Posłał jej
przepraszające, potulne spojrzenie.
Wciągnęłam haust powietrza, czując wszędobylskie perfumy
Blacka w nozdrzach. Ten zapach, chociaż cudowny, kojarzył mi się od kilku lat
wyłącznie z syfem i ogólnie rozumianą tragedią.
– Nie denerwuj się! – wyszczerzył się do mnie Remus. – Teleportacja
nie jest zła, a w gruncie rzeczy całkiem przydatna.
– Ale może cię rozszczepić! – zarechotał Peter, dłubiąc
zawzięcie w uchu.
– To chyba raczej plus, nie? – rzucił James. – Wreszcie
postawiłbym nogę na różnych kontynentach, zawsze o tym marzyłem!
– Poza tym to niezła zlewa! – parsknął stojący obok
Black. – Właśnie wyobraziłem sobie Remusa z tą jego charakterystyczną kwaśną
miną, włażącego do dormitorium bez obu ramion i kierującego swe kroki do toalety
w celu próby postawienia poczciwego kloca, hehe.
James i Peter ryknęli głośnym śmiechem. Nawet Lily i
Joanne zachichotały. Parsknęłam na widok miny Remusa. Spalił cegłę i zaczął
wymachiwać rękoma na wszystkie strony, wołając zapalczywie:
– Co ci strzeliło na dekiel, cymbale?! Zawsze musisz mnie
poniżać?! To takie super wyśmiewać słabszych i wrażliwych! Oczywiście, nabijaj
się dalej z tego mięczaka Remusa Lupina! Możesz rozgłosić, że boję się
ciemności jak cholera! Że nadal śpię z misiem od mamy i w pierwszej klasie
zeszczałem się do łóżka! Upokarzaj mnie, proszę cię bardzo! Już się nie mogę
doczekać, aż cała szkoła będzie mówić o tym, że śmierdzą mi syry, że jestem do
niczego i NIE MAM RĄK I OWŁOSIENIA NA TORSIE!!!
Zamarł w dramatycznej pozie, dysząc ciężko. Huncwotów z
lekka przytkało po tym wyznaniu. Wreszcie odezwał się Black z niepokojem w
głosie:
– Eee. To był żart. Remusie, powiedz mi coś… Masz jakieś
problemy w domu?
– Wchodźcie, siódmoklasiści!
McGonagall stanęła w drzwiach i posłała uważne, taksujące
spojrzenie Remusowi.
– Lupin, ciszej – rzuciła karcąco. – Nie wszyscy muszą
wiedzieć, że nie jesteś owłosiony na torsie, chłopcze.
Remus tym razem zrobił się czerwony jak nos klauna, a
Huncwotów zgięło w pół ze śmiechu.
Kiedy masa uczniaków wlała się do Wielkiej Sali,
usłyszałam szept Blacka:
– Nie przejmuj się, Luniaku. McGonagall ci zapewne zazdrości,
że nie jesteś owłosiony na torsie. Może ona nie ma tego luksusu…
W Wielkiej Sali brakowało stołów. Na nauczycielskim
podeście zgromadzili się opiekunowie domów i jakaś nieznana mi czarownica z
Ministerstwa.
– Witajcie, uczniowie – zabrała głos, ale nikt jej nie
słuchał. Panował jazgot.
– CISZEJ! – zagrzmiał Slughorn, aż ściany zadrżały. Zapadła
cisza.
– Ekhym… Dobrze więc. Oto wasz kurs teleportacji. Nazywam
się Zelda Goshawk i postaram się nauczyć was tej niezbędnej w naszym świecie
sztuki, jaką jest teleportacja. Oczywiście musicie mi to ułatwić i nie kłapać
dziobem jeden przez drugiego – dodała na koniec apodyktycznym tonem.
– A może drugi przez jednego? – zapytał teatralnym,
niewinnym szeptem James. Parę osób naokoło niego parsknęło.
– POTTER! – fuknęła McGonagall.
– Dooobrzeeee – odparł znudzonym, rutynowym tonem Rogaś.
– Tak więc zaczynamy. Ustawcie się wszyscy tak, byście
mieli nieco miejsca przed sobą…
Zaczęliśmy się kitwasić po całej sali. Huncwoci uparli
się, by stać obok siebie. Ja w rezultacie wylądowałam między Syriuszem i Lily.
Przed nami pojawiły się znikąd obręcze leżące na ziemi.
– Skupcie się na ich wnętrzu – usłyszałam głos pani z
Ministerstwa. – Musicie WIDZIEĆ swój cel. Spróbujcie!
Zaległa względna cisza, gdy wszyscy skupili się na swojej
obręczy. Usłyszałam obok Blacka:
– Czuję się jak idiota, wlepiając wzrok w jakieś kółko…
Nie możemy się po prostu teleportować i po krzyku?
– Łatwo ci mówić. Ty i James już się teleportowaliście, z
tamtego samochodu policyjnego… – odburknęłam
w kontekście historii o ich ucieczce przed śmierciożercami z policyjnego auta w
wakacje. Ciekawe, jak to zrobili, tak bardzo się spiesząc i czując na karkach
śmierć?
– Teraz skupcie całą swą wolę na tym, by się tam
przenieść. Prawie POCZUJCIE, że tam stoicie! Uwierzcie w to, uczniowie, to
niezbędne. Potem obróćcie się w miejscu, rozważając znalezienie się kole,
WIDZĄC się oczami wyobraźni i woli w jego środku.
Siódmoklasiści zaczęli obracać się w miejscu, ale nikomu
nie udało się teleportować.
– Nie mogę uwierzyć, Łapo! – jęknął James. – Nie potrafię
tego znowu zrobić!
– Ja też nie! – zgrzytnął tamten w odpowiedzi. – Może
trzeba na nas napuścić śmierciożercę dla motywacji…
Chwilę potem rozległ się suchy trzask, a potem zdumiony
ryk przerażenia:
– AAARGHHH!!! NIE WIERZĘ, ŻE TO SIĘ DZIEJE!!!
Wszyscy obrócili się w stronę Huncwotów, od których on
dobiegł. Rozdziawiłam buzię.
Na ziemi, w obręczy Jamesa, stała… jego głowa, przerażona
do ostatnich granic. Nieświadomy niczego tułów spoczywał sobie bezwładnie na
ziemi tam, gdzie głowa go zostawiła.
– NIE, TO SIĘ NIE DZIEJE NAPRAWDĘ! – zawyła głowa Jamesa
piskliwie. – PRZESTAŃCIE RŻEĆ, ĆWOKI! POMOCY!!!
Bo Huncwoci leżeli pokotem na ziemi, ze śmiechu dosłownie
popuszczając w galoty. Cała sala zadrżała od wesołości wszystkich
zgromadzonych. Nie śmiała się tylko urzędniczka i McGonagall, choć ta ostatnia
walczyła o powagę z trudem.
– Jak zwykle, sam sobie muszę radzić! – zaskrzeczała z
wyrzutem głowa Jamesa. – EJ! TY!
Tułów niespodziewanie uniósł się z pozycji leżącej, usiadł
na ziemi i zamarł. Wyglądał tak tępo bez głowy, że posmarkałam się ze śmiechu.
– Tak tak, do ciebie mówię, cwaniaczku bez głowy! Chodź
no tu! – ofuknęła tułów relatywnie bardziej myśląca część Jamesa.
Tułów począł się gorliwie obmacywać, wyraźnie
skonsternowany. Zniecierpliwiona głowa Jamesa zaczęła prawie podskakiwać na
podłodze z wściekłości, niczym na wyimaginowanych nibynóżkach.
– NIE NO! CHODŹ NO TU, NIEDOROZWOJU JEDEN! GŁUCHY JESTEŚ,
GNOJU?!
– Jim, odnoszę wrażenie, że twój tułów cię nie słyszy… – wycisnął
z siebie Remus, z trudem łapiąc powietrze.
Black tarzał się obok mnie ze śmiechu, a skulony Peter
piszczał bardzo wysoko, krztusząc się:
– Nieee!… Popuszczam!… Ratunku!…
Nauczycielom udało się sklecić Jamesa razem do kupy po
kilku minutach śmiechu, a potem posłano po Filcha, by z pewnością chętnie
posprzątał szczyny Glizdogona.
– To był skutek rozszczepienia, uczniowie! – objaśniła
pani Goshawk znudzonym tonem, jakby głowy biegały jej po mieszkaniu na co dzień.
– Zdarza się. Kontynuujmy.
Poza tym dość zjawiskowym wyczynie Jamesa i kilkoma
razami, gdy obaj z Łapą teleportowali się prawidłowo, nie wydarzyło się nic
godnego uwagi przez całą lekcję. Pod koniec urzędniczka pożegnała nas i
rozeszliśmy się po całym Hogwarcie.
– Cóż! – James odzyskał swój wyborny humor, gdy wychodziliśmy
całą siódemką z Wielkiej Sali. – Przynajmniej mogłem się przyjrzeć mojemu
doskonałemu ciału z perspektywy osób trzecich! Te spodnie mi chyba nie pasują,
nie? Za ciemne.
– Uwielbiam twoje egzystencjalne problemy! – parsknął
Black idący obok mnie. – Ciebie rozszczepiło, zatraciłeś poczucie jedności,
wartości i osobowości, a ty zastanawiasz się nad kolorem spodni!
– Czuję się niezrozumiany przez społeczeństwo… – burknął
James w odpowiedzi. – Ale przynajmniej przekonałem się, że z tym golfem mi do twarzy!
– Taaaak. Pod warunkiem, że nie masz twarzy! – zarechotał
Remus.
Huncwoci, Lily i Joanne parsknęli.
– Jesteście okrutni dla mnie… Nie cieszycie się, że mnie
zlepili…
– Cieszymy się i to bardzo, stary! – uśmiechnął się
ciepło Black.
– Och, Syriuszu! – wybuchnął z emfazą James i wdzięcznie
splótł swe dłonie przy policzku. – Ty mnie nigdy nie zawiodłeś, kocham cię!
Wiedziałem, że…
– Cieszymy się, bo dwa kawałki Jamesa to astronomiczna
suma dla tego świata – przerwał mu Syriusz. – Jeden James to już i tak za dużo.
Świat mimo to ocalał. Z zagrożenia Armagedonem powróciliśmy do poziomu
zagrożenia solidnym bajzlem.
Huncwoci popatrzyli na Jamesa z rozbawieniem. Ten klepnął
się w udo otwartą dłonią.
– Łohoho! Bardzo mnie to bawi, że się tak ze mnie naigrawasz!
Ale puszczę to mimo uszu, panie, bo mam doskonały humor. Zlepili nas razem i
znów stanowimy jedno!
– Was? – zauważył Peter. – Nie wiedziałem, że masz
schizofrenię!
– Co ty pitulisz, Glizduś? – oburzył się James. – Jaka
schizofrenia?
Po chwili mruknął do siebie zaniepokojonym tonem:
– Masz schizofrenię?
– Nie mam, a ty? – odparł sam sobie, przystając.
– No właśnie! Co on gada? – zbulwersował się.
– Nie wiem, ale dziwny jest jakiś…
– Ciszej, bo jeszcze usłyszy!
– Może trzeba mu powiedzieć, że się leczy?
– No bo jest nienormalny! Dobra. Ale ty mu powiedz.
– Dlaczego ja?
– No, a dlaczego ja?
– Bo to JA, a nie TY, zawsze mówię takie rzeczy! Kolej na
ciebie!
– Nie! To JA zawsze gadam!
– Chyba się nie słyszysz!
– Owszem, słyszę się, dziecko!
– No dobra, głupszym się ustępuje… Peter! – wymówił
głośniej. – Masz coś chyba z głową, słonko! I nie mamy schizofrenii!
***
– Lily?
– Hmm?…
Zmarszczyłam brwi flegmatycznie, zakładając ręce za głowę,
i wpatrzyłam się w baldachim.
– Co jest między tobą a Jamesem? – szepnęłam nieśmiało.
Odpowiedziało mi milczenie. Odwróciłam głowę w prawo,
patrząc na gwiaździstą, styczniową noc za strzelistym, malutkim oknem. Lily
myślała, także tam zapatrzona. Cierpliwie czekałam.
– Nic – mruknęła w końcu beznamiętnie.
– Zupełnie?
– Eyy…
– No więc?
– Cóż… Lubię Jamesa. Jest zabawny, szczery i ciepły. I… –
zająknęła się. – Hmm…
– A czy, no wiesz… Jakieś głębsze uczucia?
Cisza. Moje usta rozciągnęły się w uśmiechu. Nigdy bym
nie przypuszczała, że nadejdzie chwila, kiedy Lily i James się wreszcie
dogadają.
– Czemu pytasz? – odparła moja przyjaciółka.
– Bo… Wybacz. Tak z ciekawości. – Westchnęłam ciężko. – Zazdroszczę
wam.
W półmroku wyciągnęłam przed siebie rękę z pierścionkiem
zaręczynowym od Blacka. Był to najpiękniejszy klejnot, jaki w życiu widziałam.
Z białego złota. Kryształ na środku miał szlif o kształcie róży. Kamień mienił
się na niebiesko, fioletowo, zielono i czarno. Trudno było oderwać od niego
wzrok.
– Zazdrościsz? Czego? – Spojrzała na mnie w zupełnym
zaskoczeniu znad poduszki.
– Cóż. Po prostu nie znam tego uczucia. Wiesz, że ktoś mi
się podoba i wiem, że on też to odwzajemnia. Wszystko wtedy tak naturalnie i
ładnie się układa. Nie potrafię sobie go wyobrazić. To musi być piękne.
– Co ty opowiadasz, Meg? A z Rabastanem to co?
– Sytuacja była inna, Lily. On mnie poprosił o bycie
razem kompletnie od czapy. Lubiłam go, ale bez szału. Zauroczyłam się w nim
później. Nigdy nie wpadłoby mi wcześniej do głowy, że z nim będę. Nie mieliśmy
momentu zakochania przed byciem razem, a na pewno nie z mojej strony. A teraz
już za późno. Władowali mnie w kontrakt matrymonialny. Kiedyś Black umrze,
wtedy może wreszcie się zakocham porządnie.
Wspomnienie wampiryzmu jeszcze dolało oliwy do gorzkiego
ognia. Wyciągnęłam przed siebie drugą dłoń. Na jej kciuku znajdował się
pierścionek od Rabastana. Chociaż piękny, dziwnie wyblakł przy nowym pierścieniu
zaręczynowym. Czarny półksiężyc świecił granatowym blaskiem słabiej, niż wielobarwna
róża. Nosiłam go jedynie, by pamiętać.
– Rabastan pisze z tobą? – zapytała ostrożnie Lily.
– Tak, oczywiście. My przecież wciąż jesteśmy razem.
Wiem, jak to brzmi...
Lily westchnęła, wpatrując się we mnie z troską. Udałam,
że tego nie widzę i dalej patrzyłam na pierścionki niby sztandary wrogich sobie
wojsk.
– To dziwne, prawda? – zagadnęła nagle Lily jakby
rozmarzonym tonem. – Całą szkołę nic. Nauka i takie tam, a chłopcy byli jak
niedorozwinięci. A potem siódma klasa i nagle łup! wszyscy ze sobą są, i w ogóle…
– Hormony, słonko.
– Do tej pory bym nie przypuściła, że James… – mruknęła
zagadkowo, jakby nie usłyszała mojej riposty. – Albo Joanne i Remus… Nie wiem,
nie pasują mi do siebie.
– Czemu? Są szczęśliwi… Nie wszystkim skapnęło z nieba
takie szczęście – burknęłam buńczucznie.
– Tak, ale czy na pewno? Przecież Joanne jest jakby ulepiona
z innej gliny. Syriusz mi mówił, jak starał się ją zaprosić na bal w piątej
klasie. Musiał stawać na głowie, by się zgodziła. Czy taka księżniczka jest odpowiednia
dla wrażliwego Remusa według ciebie? Czy nie ma szansy, że go nie zrani?
– Czemu mnie nie dziwi, że taka historia przytrafiła się
akurat Blackowi… – zadrwiłam mściwie. – Może Joanne po prostu nie jest głupia
jak większość niuniek w tej szkole. Wie, że Black jest kretynem, a Remus to już
lepszy kąsek nie dla byle kogo.
– Meg! Jak możesz nazywać Syriusza kretynem?
– Małżeński przywilej – wycedziłam ponuro. – Co do
Joanne, nie obchodzi mnie jej opór wobec Blacka. Wręcz przeciwnie, uważam to za
zdrowy, naturalny odruch. Najważniejsze, że Remus jest zadowolony.
– Do czasu. Nie zapominaj, Meggie, że ona nic nie wie o
przypadłości Remusa.
Zerknęłam na Lily uważnie.
– Nie powiedział jej?
– Żartujesz?
Nie spodobało mi się to, czego się dowiedziałam.
– Dowiem się kiedyś, dlaczego wy dwaj NIGDY nie czytacie
w dormitorium podręczników?!
Huk piskliwego głosu pani Redhill na środowym bloku
obrony wyrwał mnie z zamyślenia i oderwałam tępy wzrok od zaśnieżonych błoni.
Remus obok mnie zachichotał.
– Czytaaamy, pani profesor! – wywalił James.
– Bezustannie! – dodał gorliwie Black.
– Cały czas wolny poświęcamy na czytanie podręcznika!
– Nie odrywamy od niego wzroku!
– Czytam wszędzie! Gdy jem…
– … i gdy śpię… – wpadł mu w słowo Black.
– … grając w szachy…
– … i biorąc prysznic!
– Och, uciszcie się, bachory! – Profesor zatkała sobie
ostentacyjnie uszy.
– Jakie bachory?! Jesteśmy już starzy! Mamy po
siedemnaście lat! – oburzył się James.
– Ja mam osiemnaście – mruknął Black.
– W takim razie uciszcie się, emeryci! Tak lepiej? – zadrwiła,
czerwieniejąc ze złości.
James zgarbił się w ławce i roztrzęsionym, stękającym
głosem wychrypiał:
– Syriuszu Black Trzeci, podaj mi tę zacną księgę, synu.
Dostałem nagłego ataku reumatyzmu, coś mi chrzęści i strzyka w kręgosłupie.
Boże uchowaj cię od choroby!
– Przykro mi, Jamesie Potterze – zacharczał Black w
odpowiedzi. – Jestem tak stetryczały, że nie dowidzę. Gdzie ta księga? Może pod
moją sztuczną szczęką, zostawiłem ją gdzieś tu. A może odłożyłem ją do
słoiczka? Ech, skleroza! Słoiczka też potrzebuję, zaraz przyjdzie godzina
wypróżniania…
James porzucił emerycią pozę i zaśmiał się:
– Trzymasz szczękę w słoiczku do wypróżniania?!
Powodzenia, kozaku!
– Matołki! Jakbyście nie widzieli, wciąż tu stoję i
czekam na odpowiedź! – Redhill zaplotła ręce na piersi, przyglądając im się
uważnie. – Nic nie robicie. Nie czytacie w domu i w dodatku na lekcji
absorbujecie swoimi osobami mnie i resztę klasy. Przez was nie mogę prowadzić
zajęć w spokoju. Zbliżają się owutemy! Black! Co tam pisałeś mu na dłoni?
Podeszła bliżej i pochyliła się nad ręką Jamesa, zapisaną
czarnym tuszem. Analogicznie wyglądała dłoń Blacka. Widać powypisywali sobie
wzajemnie jakieś słowa na nadgarstkach.
– Proszę bardzo! Pięknie! – zawołała z ironią pani
Redhill. – I to są dorośli ludzie. „Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol.
Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol.
Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol”. Black, pokaż rękę…
Złapała kościstą dłonią śniady nadgarstek mojego
narzeczonego.
– „Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota.
Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota.
Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota.
Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota.
Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota”.
– Wygrałem – wyszczerzył się James mściwie do Syriusza. –
Ty jesteś większym idiotą, niż ja głupolem!
Black wytknął mu język. Stało się coś, czego nikt się nie
spodziewał: Redhill z mściwością złapała jego język gołymi rękoma i pociągnęła
ku sobie.
– LEYĄĄ!!! – wyrzęził zszokowany Black. – LEEEE!
– No to masz, kotku! – wycedziła w uciesze, po czym
puściła i odeszła do katedry, ocierając ręce o szatę.
Black tkwił wciąż w ciężkim szoku, po czym wydukał:
– Pani mnie przeraża.
– Miło mi to słyszeć, Syriuszu – rzekła filuternie. – A
teraz bądź łaskaw podnieść duszącego się pod ławką ze śmiechu Pottera.
Zabierzcie się do czytania, wszyscy! Rozdział sześćdziesiąt dwa! Po lekcji
porozmawiamy, Black. Sam na sam, koteczku.
Oczy jej się drapieżnie zwęziły. Syriusz przełknął głośno
ślinę.
Prychnęłam, czując irracjonalną złość, i postarałam się
skupić na tekście o patronusie. Z jakiegoś powodu zrobiło mi się gorąco.
Po kilku minutach rozległ się dzwonek. Wszyscy
siódmoklasiści siedzący na obronie rzucili się ku drzwiom. Niektórzy, w tym ja
i wszyscy mi znajomi ludzie, mieli już dzisiaj wolne.
Lily i Alicja, szczebiocząc wesoło, oddaliły się z innymi
po schodach w kierunku Wielkiej Sali, by zjeść posiłek. Remus i James,
szturchając się przyjacielsko, ruszyli za dziewczynami. W końcu na korytarzu
zostałam sama, przyciskając nerwowo księgę o obronie do piersi. Obróciłam się z
jakimś strachem ku drzwiom do klasy obrony przed czarną magią. W środku
siedziała jedynie Redhill, rozmawiająca w cztery oczy z Blackiem…
Zmarszczyłam gniewnie brwi. Coś nie pozwalało mi się
oddalić, ignorować fakt, że mój narzeczony siedzi sam z tą kobietą. Black był
chyba ostatnią osobą, którą mogłabym posądzić o to, że ona mu się podoba. Sęk w
tym, że on ewidentnie podobał się jej.
Poczułam się głupio przez to dziwaczne uczucie zazdrości.
Z jednej strony niewiele mnie to obchodziło. Nawet, jeżeli rzeczywiście coś tam
by się działo, to co z tego? W końcu chodzi o Blacka. Z drugiej jednak strony
moja wyobraźnia szalała i wcale mi się to nie podobało. Pani Redhill to
przecież bardzo zmysłowa i atrakcyjna kobieta… Niewielu mogłoby się oprzeć jej
urodzie. A teraz jest sama z moim narzeczonym i licho wie, jakie sceny się tam
wyprawiają.
Parsknęłam z pogardą, czując śmieszność całej sytuacji.
Poszłam więc w kierunku Wielkiej Sali, tłumiąc gniew i poczucie upokorzenia.
Kilka kroków dalej zatrzymałam się na chwilę, obejrzałam raz
jeszcze na niewinne drzwi, po czym podbiegłam doń i przytknęłam ucho do ich
powierzchni.
– Po prostu, Syriuszu… To nieco irytujące, nieprawdaż?
Jej przytłumiony głos był inny, niż zwykle. Taki bardziej
miękki. Zmarszczyłam brwi.
– Irytujące. Mógłbym się domyślić.
– Czasem tak mnie irytujesz, że nawet nie masz pojęcia,
co chciałabym ci zrobić… Chętnie przystanę na propozycję. Czego się nie robi
dla własnego ucznia – wymruczała drapieżnie.
Po drugiej stronie drzwi zastukały obcasy. Czując falę
gorąca, przytknęłam oko do pokaźnej dziurki od klucza, obserwując komnatę
obrony przed czarną magią. Syriusz stał na środku sztywno, odchyliwszy lekceważąco
głowę do tyłu i zaplatając ręce na plecach. Obserwował ją uważnie.
– Boję się – mruknął cicho, mierząc ją wyzywającym
wzrokiem i lekko się uśmiechając. – Ciarki mnie przechodzą.
– Jest czego…
Pani Redhill ruszyła ku niemu wolno miękkim, kocim krokiem.
Poczułam złość. Przecież doskonale zdaje sobie sprawę, że Black nie jest wolny,
co ona wyprawia?!
Przystanęła kilka cali przed nim. Black nie spanikował,
ale odchylił się nieznacznie do tyłu. Byli prawie tego samego wzrostu, Syriusz
nieco wyższy.
– Jeżeli mamy to robić, musisz mi pozwolić przejąć
kontrolę. Mam doświadczenie w tych sprawach.
Absolutnie nie spodobał mi się lubieżny ton, jaki został
przez nią użyty. Syknęłam furiacko.
– Nie zachwyca mnie ten fakt. Mam nadzieję, że to chociaż
legalne – mruknął sztywno Black, cofając się bezwiednie. Wpadł od tyłu na
ławkę, która odcięła mu drogę ucieczki.
– Czy to ma znaczenie? Przecież to nasz sekret, mój
drogi… – Zbliżyła się do niego odrobinę.
Ne wytrzymałam i ze złości zaklęłam. Po tym z całej pary
kopnęłam w drzwi komnaty. Otwarły się na oścież z hukiem. Black i Redhill stali
bardzo blisko i wlepiali we mnie osłupiałe spojrzenie.
– Mary Ann! – wykrztusił Black, twarz mu się wydłużyła.
Natychmiast obiegł panią Redhill i odsunął się jak najdalej od niej. – To nie
tak…
Ale zignorowałam Blacka, doskonale zdając sobie sprawę,
że nie jest winny. Podeszłam do pani Redhill i bez zastanowienia wymierzyłam
jej siarczysty policzek. Była w takim szoku, że oniemiała. Do głowy by jej nie
przyszło, że zostanie spoliczkowana przez ucznia.
– Za pozwoleniem, pani profesor! – wycedziłam z
wściekłością. – Pan Black jest już zajęty! Proszę się do niego nie zbliżać! Nie
będzie żadnego przejmowania kontroli i doświadczenia w tych sprawach! Pani mnie
poniża!
– Ty… TY BEZWSTYDNA PANNICO! – pisnęła wysoko po
otrząśnięciu się z szoku, aż zadźwięczało w moich uszach. – Jak… JAK ŚMIAŁAŚ!?
– Jak PANI śmiała dobierać się do cudzego narzeczonego!?
Po czym wskazałam teatralnym gestem na przerażonego
Blacka.
– On już nie jest do wzięcia! Proszę to sobie uzmysłowić,
bo dowie się o tym profesor Dumbledore!
– Ty… ty… – Zrobiła się sino czerwona. Złapała mnie z
przodu za bezrękawnik od szaty i potrząsnęła potężnie. – Wylatujesz… Już tu nie
mieszkasz! Jak mogłaś mnie tak poniżyć?!
– Proszę się uspokoić! – Black podbiegł, by nas
rozdzielić.
– Zostaw mnie! ONA WYLATUJE!
– NE WYLATUJE!
– OWSZEM!
– Co tu się dzieje?!
W drzwiach stanęła profesor McGonagall. Była naprawdę
zgorszona tym, co widziała; nauczycielka i uczennica, szarpiące się ze sobą, i
uczeń próbujący je rozdzielić.
– Prudencjo, Lupin! Black! Co się stało?!
– Minerwo, ta dziewczyna uderzyła mnie w twarz! Odważyła
się uderzyć mnie w twarz!
– Panno Lupin! – McGonagall wypuściła hałaśliwie
powietrze z ust. – Co to ma znaczyć?
– Miałam powód! – rzuciłam wściekle, zaciskając pięści.
Usta McGonagall zbielały ze złości.
– A więc ten powód musi być niezmiernie ważny – wycedziła
oburzonym tonem. – Wytłumacz się natychmiast!
– Nie rozumiem, dlaczego padłam ofiarą tak podłego ataku!
– wciąż przeżywała Redhill, łapiąc się za serce teatralnie. – Rozmawiałam
spokojnie z panem Blackiem na tematy naukowe, a Lupin wpadła nagle, nawet nie
zapukawszy, i mnie uderzyła!
– Pani Redhill… – zaczęłam, siląc się na spokój.
Tu spojrzałam na nią ze złością, rozważając. Dotarło do
mnie, że wkopałabym ją i siebie, a na dokładkę może i Syriusza, jeżeliby wydało
się, że podsłuchałam ich flirt.
– Pani Redhill mnie obraziła! Bardzo ciężko – wydusiłam w
końcu z trudem.
Syriusz popatrzył na mnie znad jej ramienia. Chyba załapał,
że nie śpieszno mi specjalnie do wdawania się w szczegóły. Nie wiedziałam, czy przedstawianie
tej sprawy biało na czarnym byłoby rozsądne. Zwłaszcza, że nie zrobiła
Syriuszowi nic, co można by przedstawić jako twarde dowody jej winy.
– Obraziła? W jaki sposób? – Brwi McGonagall połączyły
się w jedną krechę.
– Cóż… – zająknęłam się. Co by tu powiedzieć?
– Lupin, wpakowałaś się w poważne kłopoty! – warknęła. – Wytłumacz
mi to, bo będzie źle!
Wykręciłam się, myśląc gorączkowo.
– To moja wina, pani profesor! – ozwał się nagle Black,
robiąc skruszoną minkę. Wszystkie spojrzałyśmy na niego z zaskoczeniem. – Ja po
prostu… Eyyy… Zacząłem podrywać panią Redhill w trakcie naszej rozmowy, a Mary
Ann musiała to opacznie odebrać. Zapewne zrozumiała, że to pani Redhill
zaczęła, więc… zwykłe nieporozumienie…
– Dobrze rozumiem, Black? PODRYWAŁEŚ nauczycielkę?! – McGonagall
popatrzyła na niego strachliwie. Pokiwał skromnie z powagą. Przełknęłam cicho
ślinę. Grunt, to się poświęcić…
– Świat staje na głowie!… – załamała ręce profesor. – Mogłabym
wszystkich o to podejrzewać, na czele z panem Filchem i naszymi skrzatami
domowymi, ale ty?! Nie wiedziałam, że reprezentujesz tak niski poziom moralny!
Przecież masz narzeczoną, a to jest twój nauczyciel! Black, jak mogłeś, ty
niewyżyty… bez hamulców… o zwierzęcych instynktach…
Syriusz uniósł cierpliwie oczy na sufit udając, że
słucha.
– Bardzo się na tobie zawiodłam. Zawsze miałam cię za
kogoś wartościowego! Lowelas się znalazł, proszę państwa! Dobrze więc,
Gryffindor traci pięćdziesiąt punktów i piętnaście za panią Lupin. Sam fakt
podniesienia ręki na nauczyciela jest fatalny, Lupin, chociaż zrobiłaś to w
afekcie. Pani Redhill wymierzy ci jakąś karę, to jej przywilej w obecnej
sytuacji. I przeproś!
– Dobrze więc. Masz szlaban! – wycedziła delikwentka. – W
każdy dzień o pierwszej po południu przez dwa tygodnie. Będzie trwać dwie
godziny!
– Ale pojutrze o drugiej jest mecz z Hufflepuffem – zauważyłam.
– To w nim nie zagrasz – wycedziła mściwie.
– CO?! – wrzasnęłam ja, Black i McGonagall.
– To będzie element kary! – wyśpiewała słodko Redhill.
– Może zwolniłabyś ją jeden dzień ze szlabanu? – zapytała
McGonagall z trwogą.
– Minerwo, przykro mi – odparła Redhill ze sztucznym
zmartwieniem. – Musisz znaleźć nowego ścigającego na pojutrze.
McGonagall, zabita własną bronią, zwiotczała i oklapła w
sobie.
– Idę do pana Pottera – wycedziła w końcu ze złością. –
Musimy kogoś znaleźć…
– Też tak sądzę! – zawołała z entuzjazmem Redhill. – Black,
Lupin, wyjdźcie. Zmęczyliście mnie.
Drzwi za nami się zamknęły i McGonagall odeszła
pośpiesznie, nawet nie zaszczycając nas łypnięciem. Wymieniliśmy z Blackiem
wymowne spojrzenia, stojąc na korytarzu sam na sam.
– Eee… Idziesz na lunch?
Kiwnęłam sztywno głową.
– Ja… – zaczął Syriusz. – To nie była prawda, co jej
powiedziałem. To ona…
– Wiem. Nie tłumacz – mruknęłam niechętnie w stronę
własnych nóg.
– Idziesz?…
Skierowaliśmy zatem razem swe kroki w kierunku Wielkiej
Sali.
– Czemu tak wbiegłaś? Co cię zdenerwowało? – zagadnął
niewinnie po kilku chwilach ciszy.
– Też pytanie! – prychnęłam. – Jej karygodne zachowanie!
Black zarechotał tryumfalnie. Zerknęłam na niego
niechętnie.
– Co cię tak bawi?
– Tu cię mam! Jeżeli wleciałaś z taką furią do sali i
uderzyłaś nauczycielkę z mojego powodu…
– Och, weź się ucisz! – burknęłam, czując rumieniec
wstydu i złości. – To nic nie znaczy, ja…
– Uhu. – Zatrzymał się, wyjątkowo rozbawiony, po czym
zaczął się cofać. Na jego twarzy gościł podobny uśmieszek tryumfu, co na balu i
zaręczynach. – Pozostawię cię z twymi wzburzonymi sprzecznościami sam na sam,
kotku! Może dojdziesz wreszcie do jakiejś ciekawej konkluzji. Nie zapomnij się
nią potem ze mną podzielić. Na razie!
Zadziornie cmoknął buziaka w moją stronę i oddalił się,
każąc mi tym samym iść na lunch samej.
– Głupi buc – burknęłam pod nosem i ruszyłam dalej,
rozważając w samotności absurd całej tej sytuacji. Byłam na siebie zła z
jakiegoś powodu. Do tego bardzo przeżywałam fakt, że nie dane jest mi zagrać w
meczu z Hufflepuffem, co rozsierdzało mnie nawet bardziej, niż durna buźka
Blacka.
– Do chrzanu z Blackiem! – fuknęłam do siebie, nie bardzo
wiedząc czemu.
– Uuuu, masz rację, dziewuszko! – ucieszył się ohydnie
Irytek, wystawiając głowę z pobliskiej zbroi, po czym wyleciał z niej, prując
się na cały regulator – WRZUCIĆ BLACKA DO CHRZANU!
***
– Nienawidzę walentynek.
Severus wlepił wściekły wzrok gdzieś w przestrzeń.
Położyłam mu dłoń na ramieniu, nie wiedząc, co powiedzieć. Mijały nas
rozochocone pary, gdy zbliżaliśmy się do Wielkiej Sali.
– Spotkasz się dziś z Rabastanem w Hogsmeade, nie?
– Tak, umówiliśmy się pod Trzema Miotłami, tradycyjnie.
Nie widziałam go od listopada! Już się nie mogę doczekać! – ucieszyłam się.
Jednak na to jakiś głosik w mojej głowie mruknął: „Ciekawe, ile od listopada zabił
mugoli i czarodziejów…”.
Wzdrygnęłam się. Nawiedziło mnie złowieszcze przeczucie.
Ofiar terroru przybywało z każdym dniem i tylko zaręczyny z Blackiem pomogły,
jak na ironię, oderwać mi się od ponurych rozmyślań na temat mamy, Rabastana i
Voldemorta.
– Smacznego! – rzucił beznamiętnie Severus i odszedł do
stołu Slytherinu. Westchnęłam, przybita nagłą falą przygnębienia.
Usiadłam z Lily, Alicją i Huncwotami. Odkąd Lily i James
raczyli łaskawie ze sobą rozmawiać, przebywała najczęściej w ich towarzystwie,
ciągnąc ze sobą Alicję.
Dziewczyny radośnie szczebiotały. Lily co jakiś czas
odrzucała kasztanowo rude włosy na plecy, ukradkiem zerkała na rozkokoszonego
Jamesa. Okularnik założył dziś na siebie golf w kolorze korzennym i spodnie od
nieśmiertelnego białego garnituru. Był bardzo czymś pobudzony. Remus również
zdawał się tętnić życiem, mimo bladości związanej z pełnią, którą miał wkrótce
przeżyć. Oglądał się na stół Krukonów, gdzie siedziała Jo.
– Remus, wytłumacz mi pewną anomalię… – zaczął
flegmatycznie Black, ubrany tradycyjnie w czarną koszulę z rękawami
podwiniętymi do łokci i czarne, smukłe dżinsy. Czerwone oczy sugerowały, że
ewidentnie się nie wyspał. – Czemu nie wsadziłeś jak zwykle swej bluzki do
spodni, pedancie? Czyżbyś na coś zachorował?
– Bo tak. Nie muszę zawsze wyglądać jak spod igły – objaśnił
Remus wyniośle.
– Bo widzisz, Syriuszu… Te kobiety! Co z człowiekiem
robią… – udał rozmarzonego James. – Ani się obejrzysz, a gaci zapomnisz
założyć…
– Chyba, że ktoś nie nosi majtek, to ma problem z głowy.
I tak nie musi pamiętać! – parsknął Black.
– Teoretycznie – przyznał James. – Gorzej, jeśli przez
kobiety zapomni też spodni.
– Och! – wydusiłam z siebie, bo sowa upuściła przede mną
dwie walentynki. Lily dostała jedną, a Alicja – list od Franka.
– Od kogo? – zagadnął mnie Peter.
Otworzyłam walentynkę od Remusa. Nalepił na niej nasze
zdjęcie. Ja i Remus uśmiechaliśmy się do obiektywu, wyglądaliśmy na bardzo
szczęśliwych. Pod zdjęciem Remus napisał: „Jesteś moim skarbem, Meggie”.
– Dzięki, Remusie! – szepnęłam do brata dyskretnie.
Poczułam ku niemu wielką, siostrzaną czułość, gdy odparł mi ciepłym uśmiechem.
Nikt nie miał takiego uśmiechu.
W tym samym czasie James napastował Lily o walentynkę.
– I co, Lily? Wybrałem zielone kwiatki na okładce, lubisz
zielone kwiatki, nie? A może wolisz różowe? W sklepie były jeszcze walentynki z
fioletowymi, ale one takie ponure… Źle, że wybrałem zielone, nie? Lily,
powiedz!!! Nie zniosę tej niepewności!
– Mózg ci uciekł?! – burknął zaspany Black. – Przecież
się cieszy, jak w mordę strzelił. Nie?
– Tak, Jim! Podobają mi się! – Pogłaskała go po ręku,
tłumiąc ryknięcie śmiechem. James oniemiał i po chwili uśmiechnął się błogo,
uspokojony.
Otworzyłam moją walentynkę od Jamesa. Jak zwykle, miotnął
swym zwalającym z nóg talentem poetyckim:
„Oda do Mary Ann Lupin (na razie, hehe)
I chodź nie jesteś ma,
jeno innego kozaka,
z Tobą po łące mych snów
latam na bosaka.
Twe zielone gały,
olbrzymie i piękne,
jakby do zielonego raju chciały!
Przy nich mięsień mi mięknie.
A twe włosy czarniawe,
niczym kora w Zakazanym Lesie,
czerwienią poprzetykane
koloru dywanika przy sedesie.
Autor: James Rogacz Potter,
Kawaler Na Zamku Hogwart, Główny Huncwot, Posiadacz Największej Liczby Orderów
W Zawodach Na Najbardziej Malowniczego Pawia, Król Gryfońskich Ścigających,
Najbardziej Wzięty Gryfon, etc.”
Ryknęłam zdrowym śmiechem, co rzadko mi się zdarzało,
nawet przy Huncwotach.
– Uwielbiam produkty twoich procesów myślowych, James! – zaśmiałam
się. Black bezzwłocznie wyrwał mi liścik i przeczytał. Zdrowo go on rozbudził.
– Za to cię kocham, niuniek! – parsknął. – Ale dlaczego
jeden mięsień, a nie mięśnie? Jeden brzmi dziwnie…
– Bo bym się skichał, a by mi się nie rymowało! – odparł
z wyższością Rogaś.
– Aha… – Zamyślił się i znowu zarechotał. – Boskie.
– Coś źle? – zmartwił się James. – Coś nie tak?
– Nie, wszystko gra… Tylko sam koniec. Las tu ździebko nie
pasuje – rzekł drwiąco Black i puścił mi oko.
– Owszem, pasuje! – zaprzeczył szybko James, nie
wychwytując aluzji. – To taka metafora, nie kumasz? Las jest głęboki niczym
kolor włosów Meggie!
– Tak, cóż. Najwyraźniej w twych wierszach są ukryte
górnolotne przesłanki. Szkoda tylko, że ich nie widać, boś je ukrył na głębokim
dnie – parsknął Black.
– Mądrala się znalazł! – warknął James. – A sam nie
raczyłeś jej wysłać walentynki!
– Bo jej nie potrzebuje! – odparł enigmatycznie Syriusz,
bardzo z siebie zadowolony.
– Aha, a ty wiesz lepiej!
– Niech cię głowa o to nie boli! Już ja się postaram, by
jej to zrekompensować!
Posłał mi nonszalancki uśmieszek, wstał i odszedł.
– Ciekawe, o co mu chodziło… – zastanowiłam się, wodząc
wzrokiem za oddalającym się Blackiem.
– Nie wiem, Syriusz lubuje się w gadaniu enigmą – zaskrzeczał
James. – Opracuj słownik syriuszowo-angielski i angielsko-syriuszowy, jeżeli
cokolwiek chcesz z niego zrozumieć w przyszłości. Powie ci „Sprzątnąłem śmieci”,
czyli „Mamuśka w szpitalu”. Albo „Nasz skrzat zdycha”, a tu dziecko się dusi. I
teraz wyczuj, o co mu biega!
– Zapamiętam te dwa przykłady na wypadek wizyty Walburgi
i uduszenia naszego dziecka – mruknęłam,
zanim zdołałam wściec się o sugestię Rogacza na temat posiadania z Blackiem
potomstwa.
Wstałam i ruszyłam po formularz do odwiedzania Hogsmeade.
Nie mogłam się już doczekać spotkania z Rabastanem. Bardzo chciał ze mną na
jakiś temat porozmawiać, a jak twierdził w listach, musiał w cztery oczy.
Zżerała mnie ciekawość i oczywiście tęsknota.
Po wyjściu z Wielkiej Sali wpadłam prosto na
przyczajonego tam Blacka. Posłałam mu zdumione spojrzenie.
– Cześć, kotek! – wyszczerzył się kołtuńsko. – Jak miło, że
wylazłaś sama, nie w stadzie. Tamte głąby nie dałyby mi spokoju, gdyby to
widziały.
Zmarszczyłam brwi.
– A tak konkretnie, to coś ci dolega? Bo tak się czaisz…
– Cóż, słońce moje… – Puścił mi oko. Poczułam przemożną
chęć zwiania. – Ech, jakby ci to zakomunikować w praktyczny, aczkolwiek wzniosły
sposób…
Zawiesił się i popatrzył z rozbawieniem na lutowe niebo,
widoczne za otwartymi na oścież drzwiami wejściowymi. Odkryłam, że to
tryumfalne rozbawienie, jakie u niego gościło na twarzy nieomalże nieustannie,
pojawiło się stosunkowo niedawno. Chyba od mojego przybycia do Hogwartu z wyspy
likantropów, nie licząc niewielu momentów wcześniej.
Nieco zirytował mnie fakt, że tak go bawi moje
nieszczęście. Minę dawnego Blacka zapamiętałam zupełnie inaczej. Kiedyś była
zblazowana, chłodna i znudzona. Ale nie teraz.
– Skoro dziś są walentynki, a my tak jakby jesteśmy parą…
– zaczął powoli, odrzucając grę aktorską i konsekwentnie jeżdżąc czarnym,
wypolerowanym butem po posadzce. – Może byśmy…
– Zapomnij! – parsknęłam pogardliwie, załapując sugestię.
Natychmiast pożałowałam tak ostrego podejścia do
zagadnienia. Black posłał mi taką minę, jakbym go chlasnęła w policzek. Opuściło
go rozbawienie i chęć zgrywania kozaka. Najwyraźniej na serio oberwał prosto w
czułe miejsce. Popatrzył na mnie gniewnie po kilku sekundach nabierania na
twarzy kolorów stosownych do poziomu wkurzenia.
– Dlaczego? – warknął hardo.
– Bo… – wydukałam tępo. Uznałam, że brzmiałoby to
idiotycznie przed własnym narzeczonym, że umówiłam się z chłopakiem na randkę.
– Bo Lily…
– Lily? Przecież idzie z Jamesem, nie rozśmieszaj mnie!
Ty po prostu nie chcesz, nie?
Przełknęłam ślinę. Jego wzrok palił mnie niesympatycznie.
– Spoko – skwitował lodowato po chwili. – Nie ma sprawy.
I na drugi raz nie wpadaj jak burza do Redhill, kiedy zaczniemy „rozmawiać”.
Dzięki, że przez ciebie wyszedłem na jakiegoś playboya. Doskonale się z tym czuję!
I wiesz co? Twoje zachowanie przypomina gobliny. Egoistyczne pokraki, które
gromadzą skarby, wcale z nich nie korzystając. Ciekawa polityka. Daleko nią
zajdziesz.
Dotknął mnie tym do żywego. Wiedziałam, że próbuje we
mnie wywołać zazdrość i poczucie winy. Mimo wszystko zabolało.
Odwrócił się teatralnie i odszedł w stronę Filcha,
miętosząc w dłoni wymagany formularz. Stałam tak chwilę, trawiąc gorycz i
smutek. Wtopiłam, nie ma co.
Z jednej strony nienawidziłam go całym sercem
(prawda?...), z drugiej chciałam go dogonić i przystać na propozycję. Honor
mnie jednak powstrzymywał.
Czując ponure otępienie, ruszyłam po formularz, by samotnie
udać się do Hogsmeade na spotkanie z ukochanym.
Lutowe błonia były ponure, mokre, bezśnieżne. Wyglądały
jesiennie. Jeszcze bardziej mnie to przygnębiło i zasępiłam się. Znowu dopadło
mnie nieodparte wrażenie w związku z Voldemortem, iż moje własne problemy są
tak banalne, że wstyd się nad nimi roztkliwiać. Ilekroć błonia wyglądały tak
szaro i jesiennie, nachodziła mnie melancholia i chęć samotności.
Po poszarzałym zboczu zbiegali uczniowie. Dostrzegłam
czarną, skórzaną kurtkę Blacka. Szedł sam, kopiąc kamienie ze złości. A może z
nudów i zblazowania.
Pod wpływem nagłego impulsu rzuciłam się biegiem, by go
dogonić. Udało mi się to dopiero na kilka jardów przed wioską.
– To yyy… gdzie idziemy? – zagadnęłam nieśmiało, czując
potrzebę odwdzięczenia się za Redhill i nadstawienie za mnie karku przed
McGonagall.
Black podskoczył o kilka cali. Rozdziawił usta z
zaskoczeniem, ale szybko odzyskał zachwianą równowagę i obrócił obrażone ciężko
arystokratyczne lico przed siebie, warcząc:
– Chyba się nie słyszysz! Mam swój honor. Teraz to se
możesz!
Przystanęłam, śmiejąc się sardonicznie i nie wierząc
własnym uszom.
– Doskonale, panie Black! Problem z głowy, ulżyło mi! A
więc zjeżdżaj w podskokach i więcej nie proś mnie o takie rzeczy! Żegnam!
Szurnęłam w kierunku wioski, czując upokorzenie i
wściekłość.
– Ej ej ej… Czekaj. Żartowałem, no…
Złapał mnie w biegu za ramię. Popatrzyłam na niego
buntowniczo.
– Ha ha – skwitowałam z wściekłością.
Staliśmy tak chwilę, piorunując się spojrzeniami. Black w
końcu puścił i sztywno ruszyliśmy do wioski, nie oglądając się na siebie i nie
zaczynając rozmowy. Czułam się dość dziwnie.
Kiedy szliśmy wzdłuż głównej ulicy Hogsmeade, zapytałam
chłodno:
– Czemu nic nie mówisz?
– A muszę? – uciął flegmatycznie, chyba wciąż lekko urażony.
– Eee… Cóż, praktycznie rzecz biorąc…
– Właśnie. Nie muszę mleć ozorem jak młynem. Mogę w ciszy
cieszyć się z obrotu spraw, czyż nie?
Popatrzyłam na niego speszona. Chociaż twarz pozostawała
chłodna, do oczu wkradał się ten psotny błysk, jaki gościł u niego od wakacji.
Puścił mi oko zadziornie.
– Nie szarżuj. Nie każdą złapiesz na pustosłowie – mruknęłam
wyniośle, nie będąc jednak pewną, czy rzeczywiście był to tylko pusty tekst na
podryw.
– Ciebie raczej nie, Mary Ann – wyszczerzył się,
przepuszczając mnie w wejściu do Miodowego Królestwa. – Dlatego go wobec ciebie
nie stosuję.
W Miodowym Królestwie panował rumor. Szyby zaparowały,
kręcili się uczniacy. Dostrzegłam Remusa z Joanne w tłumie oblegającym jakieś
nowe słodycze.
Syriusz kiwnął na mnie i też tam podeszliśmy.
– Karaluchowy blok? – przeczytał nad ramieniem Remusa,
robiąc mimowolnie zniesmaczoną minę. – Prawdziwe karaluchy?
– Tak, oblane syropem, Łapo! – wytłumaczył Remus. – Spróbujcie,
mają promocyjne ceny! Niezłe!
– Niee, dzięki. Wygląda uroczo – sarknął i rozszerzył
dziurki od nosa. – Dam Regulusowi trochę.
– Ale z ciebie troskliwy braciszek! – parsknął Remus. – I
słodycze bratu dajesz bezinteresownie…
– Remusie, idziemy? – Jo wyglądał na nieco znudzoną i
pociągnęła go za drobną dłoń. Pomachał nam i znikli w drzwiach.
Ja i Black zabawiliśmy nieco przy czekoladach, próbując
nowych smaków, a potem Syriusz kupił pudełko moich ulubionych cukrowych myszy i
wyszliśmy na zewnątrz, objadając się piszczącymi słodyczami. Było całkiem
przyjemnie.
– Kiedyś wrzuciłem jedną cukrową mysz do ust
rozwrzeszczanego Rega. Akurat leżał w łóżeczku i ryczał z otwartą mordą. Otwór
gębowy mu się zatkał i zrobił się czerwony. To było zabawne, wyglądał jak
muchomor. Oczywiście byłem za mały, żeby zajarzyć, że zaraz uduszę brata głupią
cukrową myszą. I to był pierwszy raz w życiu, kiedy oberwałem od matki ostre
lanie miotłą po tyłku.
Parsknęłam z nim, wyobrażając sobie małego Syriusza, z
buńczuczną miną wystawiającego goły tyłek do lania i jednocześnie obmyślającego
plan zniszczenia świata z zemsty.
Mijały nas pary i grupki przyjaciół. Przyłapałam się na
niechlubnym zajęciu doszukiwania się, kto chichocze zbyt hałaśliwie lub
nachalnie. Odegnałam od siebie niesympatyczne myśli o wojnie czarodziejów. I o
śmierci.
– Co jest, Mary Ann? – zagadnął ostrożnie Black.
– Nic, nic… – mruknęłam nieprzekonywująco.
Syriusz delikatnie, niezdecydowanie chwycił moją dłoń.
Poczułam się i oburzona, i jednocześnie nieco uspokojona. Gdy zrozumiał, że jej
nie odtrącę, załapał mocniej. Nie zaprotestowałam, modląc się, by Rabastanowi
nie zechciało się nagle przejść po głównej ulicy Hogsmeade. Atmosfera między
mną a Syriuszem zrobiła się jakby gęsta i napięta. Mimo nieprzyjemnego,
chłodnego wiatru było mi gorąco.
– To co, włazimy? – Black wskazał kciukiem wolnej ręki na
Trzy Miotły. – Zimno.
– Dobra, yyy… – zacięłam się niezręcznie. Black uniósł
brwi. Nie byłam pewna, czy ten moment jest odpowiedni na informację, że czeka
tam na mnie mój chłopak we własnej osobie. – Dobra.
Cholera, trzeba coś szybko wymyśleć. Trudno, będzie
improwizacja po całości.
Niepewnie wkroczyłam do środka, rozglądając się
płochliwie. Usiedliśmy razem przy wyszorowanym, ciężkim stole. Czułam się
autentycznie sztywna i obserwowałam czujnie wnętrze.
– Coś nie tak? – zagadnął Syriusz. Pokręciłam zakłopotaną
głową gorliwie.
Wreszcie dostrzegłam Rabastana: siedział pod ścianą i
sączył whisky, nie zwracając na nic uwagi. Szczęśliwie mnie nie zauważył.
By Black nie zaczął czegoś podejrzewać, odwróciłam
raptownie wzrok na niego i starałam się nie zerkać w kierunku Rabastana. Mój
towarzysz przyglądał mi się badawczo. Kiedy zauważył, że na niego patrzę,
uniósł zadziornie kącik ust i przeciwległą brew. Przypomniał mi się ni z gruchy
ni z pietruchy Lukas Steinmann i „randka” z nim rok temu. Na to niemiłe
wspomnienie straciłam resztki rezonu i odwróciłam wzrok na zaparowaną szybę.
Usłyszałam rechot Syriusza.
– Nie poznaję cię! – parsknął z rozbawieniem. – Coś taka
speszona cały czas? I w ogóle się ze mną nie kłócisz! Czy coś się stało?
– Nie, tylko… – Pociągnęłam nosem, by zyskać na czasie,
po czym palnęłam cokolwiek dla zmiany tematu. – Hmm, ile lat ma Regulus?
Black nieco osłupiał przez moment na tak nieoczekiwane
pytanie, po czym rzucił nonszalancko:
– Szesnaście. A czemu pytasz?
– Z ciekawości… – odparłam i wzruszyłam ramionami. – A w
tym wieku mógłby zostać śmierciożercą?
– No pewnie. Nie ma ograniczenia wiekowego. Szczerze
powiedziawszy… – Schylił się bliżej mnie, by nikt nie usłyszał. – Moi rodzice
bardzo chcą, by nim został. Uważają, że Voldemort to zdrowo myślący i
działający człowiek. Bardzo go popierają. Zwłaszcza mamuśka.
Popatrzyłam na Blacka uważnie. Zaniepokoił mnie.
– Nie dziwię ci się, że tak nie chcesz z nimi trzymać – mruknęłam
chłodno, szorując ręką po blacie bezwiednie. – Ja bym chyba zwiała i więcej nie
wracała.
– Ale musiałem wrócić. Przecież wiesz…
Zerknęłam na niego krzywo, czując się w jakiś sposób
oskarżana.
– Może nie musiałeś – odburknęłam z goryczą.
– Nie musiałem? – prychnął. – Oczywiście, że musiałem. Kompletnie
ci odbiło. Byłaś zagrożona zgubą jak nikt inny z moich bliskich. Może to głupio
brzmi, ale zawsze staram się chronić przyjaciół. Takie heroiczne idiotyzmy mi w
głowie.
Zerknęłam na niego podejrzliwie, gdy zarechotał ponuro z
własnej głupoty.
– Może wystarczyło porozmawiać – skomentowałam sucho. –
Zamiast zgrywać bohatera i poświęcać się dla innych, wplątując w małżeństwo z
przymusu.
– Porozmawiać? – parsknął. – Skoda, że nie pamiętasz, jak
wyglądały wtedy nasze „rozmowy”… Byłem zdesperowany. Wiedziałem, że będzie
ciężko. Że będzie cierpienie i trudności. Ale inaczej nie dało rady.
Westchnęłam z przygnębieniem, patrząc na Syriusza spode
łba. Ten wlepiał we mnie świecące w półmroku oczy. Na twarzy czaił się bunt i
determinacja.
– Już po prostu taki jestem – podjął na nowo cicho. – Bliscy
są dla mnie najważniejsi. Za samym Jamesem skoczyłbym w ogień. Remusowi nie
wahałbym się dać własnego serca, jeżeli jego przestałoby pracować. Za Petera
oddałbym własne życie. Rozumiesz, nie? Oni albo ja. Czasem trzeba się siebie
wyrzec, by innym było lżej. Po prostu nie wyobrażam sobie, że któremukolwiek z nich
mogłoby się coś przydarzyć, chyba bym umarł.
Twarz mimowolnie skurczyła mu się w bólu i strachu.
– Ale ja nie jestem Jamesem, Remusem lub Peterem – zauważyłam.
– Nie należę do kręgu twoich bliskich. Szczerze mówiąc myślałam, że mnie
nienawidzisz. Nieomal od zawsze miałam takie wrażenie. Twoje… zdumiewające
poświęcenie, by wyrwać mnie z kręgu śmierciożerców jest dla mnie całkowicie niezrozumiałe.
Nie odparł, jedynie spojrzał na mnie wymownie i z lekkim
politowaniem.
Zamyśliłam się. Czułam, że Black nie przesadzał w tej
swojej heroicznej gadce. Nie tym razem. Jego ognistość i emocjonalność doskonale
pasowały do tego, co przed chwilą powiedział. Był kimś, kto w kontekście
bliskich nie myślał nad konsekwencjami. Nie zastanawiał się oportunistycznie
nad zyskiem czy stratą. Niczym rozbuchany płomień, który się nie zatrzymuje,
paląc wszystko co stanie mu na drodze. Nie wiedzieć czemu, przypasowało mi to
porównanie Blacka do ognia. Było trafne. Niemniej poczułam, że ta jego
nadgorliwość względem innych kiedyś go zgubi. Tak to zwykle bywa.
Zaległa cisza, dość sympatyczna. Zachodziłam w głowę, jak
mu powiedzieć o Rabastanie. Szczególnie po tym, co przed sekundą rzekł. Problem
rozwiązał się sam, dość brutalnie.
– A co on tu robi? – zapytał nagle ostro Black, gdy
skończył swe kremowe piwo.
– Kto?
– No, on! Ten parszywy gnojek! – Wskazał brodą na kąt
Trzech Mioteł, gdzie siedział Rabastan. – Jeszcze go nie zutylizowali?
Poczułam chłód.
– Umówił się ze mną – odrzekłam, tamując złość.
– Co?! – Black poczerwieniał w trymiga. – Przecież to my
się umówiliśmy!
– Super. Miło, że dopiero dziś mnie oświeciłeś. A
Rabastan już z miesiąc temu.
Syriusz roześmiał się w dziwny sposób.
– Co się cieszysz? – prychnęłam, nieco urażona jego
reakcją.
– Wiesz, to dość dziwne. Od półtorej godziny to nie z nim
spędzasz czas, lecz ze mną. Zauważyłaś? Co ci się stało, Mary Ann? Jeżeli tak
bardzo ci na nim zależy, to co ty tu jeszcze robisz? Jesteś przecież umówiona
ze szlachetnym Rabastanusiem!
– RABASTANEM!
– Ups, sorry! – Wstał, szykując się do wyjścia. – Zapomniałem,
że forma „Rabastanuś” przysługuje tylko tobie. Baw się dobrze!
Chociaż Black oficjalnie zbagatelizował fakt, że Rabastan
popsuł nam spotkanie i że teraz będę spędzać czas z nim, widać było, że jest
wściekły.
Przy drzwiach zawołał jeszcze sarkastycznie:
– I wyperswaduj mu, jak wiele rozrywek jest tu, w
Hogsmeade. Nie musi od razu dla zabawy wyrżnąć pół pubu i poeksperymentować
Cruciatusem na Rosmercie.
– Sam tego chciałeś, Black! – wycedziłam cicho, wstając.
Po czym obróciłam się ku Rabastanowi. Ogarnął mnie specyficzny strach i
poczucie zamętu w głowie. Po chwili stłumiłam go w sobie i ruszyłam szybko ku ukochanemu.
Dostrzegł mnie i podniósł się z miejsca.
– Rabastan! – Przytuliłam go mocno, czując znajomy mi zapach.
Usiedliśmy przy stoliku. Rabastan nie patrzył na mnie,
zajęty był czujnym obserwowaniem wnętrza. Jego wygląd był bardzo niechlujny. Zaszło
w nim dużo zmian.
– Jak tam w szkole? – zagadnął niezbyt entuzjastycznie.
– Sam wiesz, owutemy… – Machnęłam ręką w bliżej
nieokreślonym kierunku.
Zaległa cisza. Wydała mi się dziwna. Napięta, sztuczna,
zwiastująca coś niemiłego.
– A ty? – przerwałam ją, gdy stała się nie do zniesienia.
– Jakoś idzie – odparł wymijająco.
Ponownie cisza.
Zdziwiło mnie to. Zawsze mieliśmy tyle tematów do rozmów.
Ale to było kiedyś.
– Widzę, że nosisz obcy pierścionek – mruknął po chwili,
przypatrując się moim dłoniom. – A ten ode mnie?
– Też go mam. – Pokazałam obie ręce.
– Aha.
Ponownie zapanowało dziwaczne, przykre milczenie. Trwało
z pięć minut.
– Rabastanie, mówiłeś coś w listach o temacie, którego
nie możesz poruszyć korespondencyjnie. Chciałbyś porozmawiać o tym teraz? –
zapytałam nieśmiało, nie mogąc już wytrzymać.
– Ano. – Podskoczył nieco na ławie. – Tak. Chciałbym, byś
coś dla mnie i dla siebie przy okazji zrobiła…
Pochylił się ku mnie.
– Czy naprawdę chcesz za mnie wyjść? – zapytał dyskretnie,
a oczy mu zabłyszczały.
– Tak – odparłam trochę za szybko, byle się nad tym
specjalnie nie zastanawiać.
– Nie chcesz wychodzić za Blacka, prawda?
– No… – Przełknęłam głośno ślinę, ociągając się z
odpowiedzią z jakiegoś powodu. – Raczej nie…
– Chcesz przeżyć?
Zamarłam.
– A co to za pytanie? Przeżyć co?
– Nie udawaj, że nie wiesz. Wszyscy widzą, co nadchodzi.
Ci, co są słabi, nie przeżyją – wycedził i złapał mnie za rękę. – Ty masz
szansę! Masz mnie. Ale bez twej… deklaracji… nie będę mógł cię przy sobie
utrzymać!
– Co to za deklaracja? – zapytałam po chwili,
przeczuwając odpowiedź pod ścierpniętą skórą.
– Zostań śmierciożercą. Bądź przy mnie. Uratujesz siebie.
Będziemy panowali razem z innymi!
Wytrzeszczyłam oczy.
– Nie możesz mnie o to prosić – sapnęłam po chwili. – Przecież
będę musiała zabijać ludzi!
– Ale uratujesz siebie, nie rozumiesz?
– Rabastanie! – oburzyłam się. – Wszyscy moi przyjaciele…
no, wyłączając Severusa… są i będą przeciwko Voldemortowi! Nigdy bym nie
przypuszczała, że mógłbyś poprosić mnie o coś takiego! O splamienie rąk krwią
niewinnych, bezbronnych ludzi. Być może moich przyjaciół! Nie widzisz, że namawiasz
mnie do najgorszego? Do czystego zła?
– Nic nie rozumiesz! – zezłościł się. – To ultimatum,
które stawia ci los! Albo ja, albo strona przegranych! Nie ma innej drogi!
– Nie wolno ci stawiać mi takich alternatyw! To ty nic
nie rozumiesz! Nie potrafisz sobie wyobrazić, ile by mnie kosztowała taka
decyzja! Być dobrym albo być szczęśliwym?
Rabastan zamilkł. Po chwili puścił moją rękę i pokiwał ze
zrozumieniem głową. W jego oczach dostrzegłam chłód, którego nigdy wcześniej tam
nie było. Uśmiechnął się z politowaniem.
– Pozwól, że ułatwię ci jej podjęcie – rzucił sucho.
– Co? – zapytałam ze zdezorientowaniem.
– Jeżeli tak stawiasz sprawę, to życzę ci powodzenia z
Blackiem. Nie mamy już sobie nic więcej do powiedzenia.
Wstał, zbierając się do wyjścia. Poczułam, jakbym się
dusiła.
– Ale… – wydukałam z przerażeniem. Ogarnęło mnie jakieś
rujnujące, wzbierające uczucie paniki i rozdzierającego się serca. – Rabastanie,
chyba nie mówisz poważnie!
Dogoniłam go na zewnątrz, pod pubem. Obrócił się ku mnie
leniwie. Jego twarz była zupełnie mi obca. Lodowata jak owiewający nas zimowy
wiatr.
Zrozumiałam.
– Co ty opowiadasz?! – jęknęłam. Czułam się fatalnie. Nie
dbałam o to, że niektórzy ludzie w pobliżu przyglądali nam się z zainteresowaniem,
czekając na dramę. – Nie możesz… NIE MOŻESZ MNIE ZOSTAWIĆ!
– Miło było, pogadaliśmy – rzekł formalnym, bezlitosnym
tonem Rabastan. – A teraz zjeżdżaj, Lupin. Mam ważne sprawy do załatwienia. Nie
mam czasu na pierdoły.
– Rabastanie, błagam. Kocham cię… – jęknęłam, czując
potworną, narastającą beznadzieję.
– Mdli mnie na twój widok – wycedził szyderczo. – Obrzydliwie
dobra i miła… Jeżeli twoja miłość byłaby szczera, wybrałabyś mnie.
– Jeżeli twoja by była, nie kazałbyś mi wybierać! – jęknęłam
przez łzy łamiącym się tonem.
Rabastan Lestrange odszedł. Tak po prostu. Obrócił się
jeszcze na odchodnym i zadrwił:
– Żegnam. Długo się chyba nie zobaczymy… A jeśli już, to
raczej nie będziemy mieli okazji do wymienienia innych słów niż inkantacje
zaklęć, nieprawdaż?
Roześmiał się okrutnie i teleportował z wioski.
Stałam na środku ulicy sama, nie licząc gapiów. Nie
potrafiłam uwierzyć, że właśnie to zrobił. Odszedł. Tak po prostu. Rzucił mną jak
szmacianką. Czułam, że ręce i nogi drżą mi w niekontrolowany sposób. A potem
coś tąpnęło wewnątrz i cała wzbierająca tragedia zalała mnie po brzegi,
pozbawiając tchu. Rzeczywistość uderzyła z mocą huraganu.
– HURAA!!! – to był James, stojący kilka kroków dalej z
Lily i przyglądający się całemu zdarzeniu. – Rabastan poszedł w cholerę!
Popatrzyłam na niego dziko. Po raz pierwszy w życiu się
dogłębnie speszył.
– Przepraszam… – bąknął.
Lily już ku mnie biegła. Nie zdawałam sobie z tego
sprawy. Osunęłam się bezwiednie na mokry, zimny bruk.
– Meggie, tak mi przykro! – Lily przytuliła mnie bardzo
mocno.
Na świat wyrwał się pojedynczy, przeraźliwy szloch. Oślepiająca
rozpacz i niedowierzanie toczyły jeszcze bitwę.
Rabastan mnie zostawił, odszedł z mojego życia. Ktoś, kto
był tylko mój i nikogo innego. Zerwał ze mną, bezdusznie zostawiając na pastwę
losu. W walentynki.
Zaniosłam się potwornym, rozdzierającym płaczem.
– Co jest? – skądś dobiegł mnie głos zatroskanego Petera.
– Lestrange z nią zerwał… – wytłumaczył James kulawo.
– Naprawdę? – ucieszył się Black.
Coś w jego głosie sprawiło, że całą rozbuchaną apokalipsę
wewnątrz mnie na chwilę zalała fala niekontrolowanej furii. Nie wytrzymałam.
Wstałam gwałtownie, odpychając zaskoczoną Lily.
– ZADOWOLENI JESTEŚCIE?! – zawyłam na całe gardło. – MACIE,
CZEGO CHCIELIŚCIE! WSZYSCY, NA CZELE Z TOBĄ!
Wskazałam oskarżycielsko na Blacka, który jakby się skulił.
– MUSISZ BYĆ Z SIEBIE DUMNY! W KOŃCU TO TWOJA DŹWIGNIA! W
S Z Y S C Y RÓWNO NAM TEGO ŻYCZYLI! A TERAZ SIĘ RADUJCIE! NO DALEJ! ŚMIEJCIE
SIĘ! TO TAKIE ZABAWNE!
Wariacki śmiech zamienił się w atak spazmatycznego
szlochu. Miałam już serdecznie dość. Odeszłam pospiesznie gdzieś przed siebie,
zostawiając ich wszystkich w osłupieniu. Roztrącałam przechodniów, aż w końcu
skuliłam się samotnie w jakimś ponurym zaułku, wciąż łkając i łkając. Rabastan
mnie opuścił. Rabastan mnie opuścił. Rabastan mnie opuścił.
Mój zamglony przez łzy wzrok padł na plakaty na ścianie
budynku przede mną. Niektóre były w części poodrywane przez wiatr. Na
wszystkich zamieszczono portrety niebezpiecznych śmierciożerców.
Podkuliłam kolana pod brodę, zanosząc się łkaniem. To
wszystko wina Voldemorta. Śmierć, odejście mamy, nie dający mi dokonać
sensownego wyboru Rabastan… Czy jego miłość była w ogóle szczera?
Zapłakałam rzewnie, po raz pierwszy zdając sobie w pełni
sprawę, że absolutnie taka nie była. Nigdy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz