Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

piątek, 14 lipca 2017

49. W cieniu i w słońcu

Witam ponownie :) Poprawiłam Prolog, został napisany na nowo. Zapraszam do przeczytania. Niedługo przepiszę na nowo drugi rozdział.
Póki co, miłej lektury!


– Ale gdzie idziemy?! – zawołał za mną James, gdy tylko wybiegliśmy z pokoju wspólnego.
– Jeszcze nie wiem… – wymamrotałam pod nosem do siebie, ale szłam najszybciej, jak mogłam. W końcu przystanęłam na środku korytarza, kilka pięter nad salą wejściową. Panował mrok i cisza.
– Może uciekniemy do Hogsmeade? – zasugerował Rogaś, a ja zamyśliłam się.
– Nie, wolałabym udać się do dyrektora.
– No, nie wiem. Będziesz robić taki raban w nocy? Poza tym, nie znamy hasła…
– James! – zniecierpliwiłam się. – Jeżeli ktoś ma nam pomóc, to wyłącznie Dumbledore!
– Racja! – przytaknął Remus. W milczącym kręgu zerkaliśmy po sobie z wyczekiwaniem. – Poza tym jesteś chyba ostatnią osobą, która może krytykować raban w nocy, James…
– Dobra! – okularnik poddał się. – Jak chceta. Myślałem też o pelerynie. Ale w takim razie chodźmy do dyra.
– James, ty i Peter powinniście wracać. Ta sprawa was nie dotyczy, tylko ściągniecie na siebie zagrożenie – stwierdziłam, po czym dodałam błagalnie – proszę. To są przecież wampiry!
– Nie opuszczę kumpli w potrzebie! – zadeklarował Rogaś. – Nie zmusisz mnie do tego.
–  Właśnie! Za kogo ty nas masz? – pisnął oburzony Peter.
Westchnęłam ostentacyjnie.
– Syriuszu! – zwróciłam się do Łapy wiedząc, że on jeden potrafi rozmawiać z upartym Jamesem. –  Wytłumacz mu to! Musimy się śpieszyć, oni mogą nas napaść!
– Cóż, jeżeli chce z nami iść, to przecież go nie zmuszę do powrotu! – Uśmiechnął się z politowaniem.
– Peter! – poprosił Remus. – Wróć do dormitorium!
– Ale… – Peter posłał tęskne spojrzenie kumplom. – Wolałbym nie…
– No no no… – Wszyscy podskoczyliśmy jak oparzeni, gdy do naszej piątki dołączył szósty zawodnik. – Chyba pójdziecie ze mną.
Castor Black wyszczerzył białe zęby, obrzucając nas sadystycznym spojrzeniem.
– Panie Black! – jęknęłam. – Proszę… To bardzo pilne! Musimy się widzieć z…
– Och, obawiam się, że to będzie musiało poczekać! Póki co, zapraszam tradycyjnie do mojego gabinetu… – Castor Black uśmiechnął się mściwie.
– Słuchaj! – warknął Syriusz. Wszyscy przenieśli na niego zdumiony wzrok. – Mam głęboko gdzieś twoje szlabany! Idziemy do dyrektora, koniec kropka!
Panu Blackowi stężała twarz. Po chwili uśmiechnął się w bardzo nieprzyjemny sposób i wyciągnął zza pazuchy różdżkę, którą wycelował w naszą grupkę.
– Chyba teraz wyrażam się jasno, nie? Za. Mną.
Syriusz zgrzytnął zębami, po czym ruszyliśmy gęsiego ze spuszczonymi głowami ku gabinetowi. Ciarki biegały po moich plecach, gdy zdałam sobie sprawę, że za każdym rogiem potencjonalnie może się coś czaić. Traciliśmy tylko cenny czas na idiotyzmy, a wampirom mogło się znudzić czekanie na mnie i teraz zapewne same się tu miały pofatygować…
Oddalaliśmy się coraz bardziej od gabinetu, w którym czekało ocalenie, a zagłębialiśmy się w lochy. Jeszcze bardziej mnie to zaniepokoiło.
– No więc tak – zaczął Black, gdy tylko rozwalił się za swym biurkiem, pod którym kiedyś schowałam się jako kot i obserwowałam, jak profesor męczy Syriusza.
Nasza piątka stanęła przed blatem w rządku. James niespokojnie podrygiwał, Remus wlepił w Blacka nieme błaganie o litość, Syriusz ze zbuntowaną miną wpatrywał się we własne glany, które udało mu się zarzucić na górze, a Peter spocił się ze zdenerwowania i rzucał spojrzeniem na prawo i lewo.
– Ech, wy niepoprawne dzieciuchy… – pokręcił głową profesor, najwyraźniej rozkoszując się sytuacją. – Zero jakiegokolwiek myślenia. Nie przyszło wam do głowy, wodogłowe bachory, że ja ZAWSZE złapie takich bezmyślnych uczniaków, jak wy? Nie, najwyraźniej nie… Ale może i dobrze, to przecież WASZ problem, nie mój. Może następnym razem pomyślicie dwa razy, kretyni, jeżeli w ogóle macie czym, oczywiście…
– Jeżeli próbuje nas pan sprowokować do dania nam szlabanu za kolokwializmy, to może sobie pan darować – prychnął Syriusz z wyższością. – Mamy ważniejsze sprawy, niż pańskie zakichane problemy z samym sobą, które wyładowuje pan na uczniach i kretyńskie bzdury, które pan wygaduje.
Wymieniliśmy przerażone spojrzenia. Black podszedł do Syriusza powoli, po czym uderzył go w policzek otwartą dłonią.
– Uważaj na słowa, dzieciaku… – wycedził, po czym znów opadł na krzesło. – Wydawało wam się, że jesteście nieuchwytni, hę? Mnie tak łatwo nie wkręcicie w te żałosne, infantylne gierki! O nie, tym razem to nie uj…
TRZASK!
Szkło w smukłym oknie wysoko pod stropem rozprysło się w drobny mak. Przez okno wleciała jakaś kolorowa smuga, z rozpędu zatrzymując się dopiero pod naprzeciwległą ścianą.
Jonasz omiótł wzrokiem całą komnatę. Z przerażeniem gwałtownie obróciłam głowę ku Blackowi. Siedział za biurkiem, dosłownie sztywny z szoku.
– Mary… – powiedział Jonasz, ironiczne przeciągając moje imię. – Miałaś ich zwabić, a nie ratować!
– Co to ma znaczyć?! – wykrztusił Castor Black. Jonasz zignorował go.
Posłałam wampirowi wrogie spojrzenie.
– Powinnaś lepiej kontrolować myśli. Nawet, gdy odchodzisz ode mnie na ledwo kilka kroków.
Zamarłam. Najwyraźniej za szybko zaczęłam planować, gdy opuszczałam wampiry pod lasem.
Stanęłam przed Syriuszem, osłaniając go własnym ciałem. Jonasz roześmiał się.
– A więc Marina miała rację, ty naprawdę pamiętałaś Psią Gwiazdę. Ale nie ma to teraz znaczenia, ciebie też mogę zabić, wciąż jesteś człowiekiem…
Jonasz rzucił się nagle ku mnie i Syriuszowi. Błyskawicznie chwyciłam Łapę za ramiona i odtoczyliśmy się razem w bok. Jonasz wleciał prosto na Castora Blacka za biurkiem i obaj skotłowali się na ziemię.
– TERAZ! REMUS, SYRIUSZ! – krzyknęłam i złapałam obu za ręce, po czym rzuciłam się ku drzwiom. Otwarłam je kopniakiem i pomknęłam korytarzem, a za mną przebierali nogami z najwyższym trudem chłopcy. Czułam straszne napięcie mięśni i połówka Huncwotów szybko zaczęła mi ciążyć, jak dwa worki kartofli. Wiedziałam jednak, że za nami pędzi nieśmiertelna, krwiożercza, niewiarygodnie szybka bestia. Nie można się zatrzymywać.
Jednak wkrótce okazało się, że nie jestem w stanie udźwignąć takiego ciężaru. Zatrzymałam się, ramiona nie wytrzymały.
– Świetnie i co teraz?! – przeraził się Remus. – A jak James i Peter zostali zaatakowani?! Tamtego dziada mi nie szkoda, nawet bym się nieco ucieszył, jakby tak…
Zamilkł, zerkając przepraszająco na Syriusza.
– Nie martw się! – Łapa wyszczerzył zęby. – Też ubóstwiam wuja nad wszystko!
– Nie, on pobiegł za nami – mruknęłam. – Słyszę go, jak się zbliża… Nie pobiegnę dalej. Co teraz?
Ogarnęła mnie z wolna rozpacz.
– Wiem! – zakrzyknął cicho Syriusz. – Samego Remusa chyba zdołasz udźwignąć, nie? A gdybyś tak gdzieś go ukryła…
– To nic nie da. Poza tym, nie zostawię cię samego!
– Nie, poczekaj! – zniecierpliwił się. – W ten sposób go zmylimy, dwie zwierzyny, nie będzie wiedział, kogo ścigać. Remus zostanie ukryty, ja w tym czasie pobiegnę do dyra. Tam mnie spotkasz.
– Syriuszu! – jęknęłam, przerażona.
– IDŹ! Mnie nic nie będzie, idę do gabinetu przez salę wejściową. Spotkamy się po drodze! – uśmiechnął się, by dodać mi otuchy, i już go nie było.
Chwyciłam dłoń Remusa i szybko wznowiliśmy ucieczkę. Mimo niezwykle szybkiego biegu czułam, że tracę każdą sekundę, że to wszystko było za wolne.
Wpadliśmy do jakiejś niewielkiej komnaty z pojedynczym biurkiem i pustą szafką, na której stał jedynie globus księżyca.
– Tu cię zostawię. A teraz muszę lecieć do Syriusza… – rzuciłam na odchodnym do Remusa, który stanął sparaliżowany na środku. Kiwnął głową w odpowiedzi.
Wypadłam z korytarzyków na pierwszym piętrze i w pełnym biegu wskoczyłam na balustradę schodów w sali wejściowej, po czym zeskoczyłam z niej na sam dół, oszczędzając sobie bieganiny po marmurowych schodach. Stanęłam na środku, a po chwili podbiegł do mnie Łapa, który akurat przebiegał przez środek sali, pędząc ku gabinetowi. Otworzył usta, by coś powiedzieć, jednak natychmiast coś zwaliło go z nóg. Z rozpędu pojechał po posadzce na plecach i legł na ziemi pod ścianą, jęcząc z bólu.
– Psia Gwiazdo, tu się ukrywasz…
Pod stropem zawisła w bezruchu Diana.
– Co za spotkanie. Czekałam na nie długo.
– O czym ty mówisz? – stęknął Syriusz, podnosząc się z ziemi. – Kim jesteś?
– Żoną tego, któregoś zabił! – wycedziła. – Dziś to JA cię zabiję, pomszczę Wiktora…
– Ja? Nikogo nie zabijałem! – wrzasnął zdumiony Syriusz, kompletnie nic nie rozumiejąc.
– NIE KŁAM! – ryknęła kobieta. – Kto spowodował jego śmierć, jak nie ty?!
– Nie miałem zamiaru nikogo zabijać! Jeżeli o to ci chodzi, że go uderzyłem, to ja po prostu ratowałem moją przyjaciółkę przed twoim uwielbionym mężusiem, który…
– DOŚĆ! GIŃ, GŁUPCZE!
Diana błyskawicznie podleciała do Syriusza. Zanim jednak to zrobiła, dopadłam do niej pierwsza i chwyciłam za ramiona, przybliżając moją twarz do jej.
– Zostaw go – wycedziłam. Wyrwała się i cofnęła nieco.
– HA! Wiedziałam, że do niczego nam się nie przydasz, dziewucho! – wrzasnęła. – A teraz zejdź mi z drogi, muszę zabić tego chłopca.
– Tylko spróbuj go tknąć! – zawołałam wojowniczo. Diana wydała okrzyk nieosiągniętego jeszcze tryumfu, po czym rzuciła się na mnie, wpijając pazury głęboko w moją szyję. Poczęłam tracić dech, wzbiłyśmy się w powietrze, walcząc zaciekle wysoko pod stropem. Diana dusiła mnie mocno, ja złapałam jej długie włosy przy cebulkach i odchyliłam głowę do tyłu. Zawyła z bólu.
– NIE ZA WŁOSY, SZMATO!
Wymierzyła mi kopa w brzuch, po czym puściła. Opadłam na ziemię, boleśnie obijając ciało o posadzkę.
– Mary Ann! – krzyknął Syriusz z przerażeniem, po czym przylgnął płasko do ściany plecami, z niemym przerażeniem wpatrując się w wampirzycę. Diana z wolna ruszyła ku niemu w pionowej postawie, święcie przekonana, że mnie pokonała. Gdy tylko przelatywała nisko nade mną, chwyciłam jej kostkę. Wydała krótki okrzyk zdziwienia i zwaliła się na posadzkę z kretesem. Wzbiłam się w powietrze, korzystając ze sposobności.
– AUU! – jęknęłam, bowiem Diana nagle boleśnie uderzyła mnie w piszczel, gdy wzbijałam się ku górze. Opadłam na posadzkę, słaniając się z bólu. Kobieta podniosła się, zaśmiewając złowrogo do utraty tchu.
TRACH! Z lewej strony ugodził mnie w głowę dzban z pobliskiego stolika, rozwalając się. Prawie zwalił mnie z nóg, a na pewno zamroczył. Hmm, telekineza. A więc dobrze, zagram tymi samymi kartami.
Stolik za moimi plecami, na którym stała kiedyś waza, podleciał ku Dianie, godząc w jej czoło kantem. Zawyła z bólu, lecz chwilę potem pełna zbroja, w locie przyjmując poziomą pozycję, uderzyła we mnie z rozpędu. Oberwałam prosto w brzuch i metal zwalił mnie swym ciężarem na podłogę, gdzie ległam płasko na plecach, przygwożdżona ciężką zbroją. Uniosłam się z trudem na łokciach i kazałam zza kupy metalu drugiej zbroi uderzyć w Dianę. Kobieta skoczyła w ostatnim momencie na ścianę, wykonała jakieś salto i odskoczyła w prawo, lądując na ugiętych nogach i podpierając się podłogi rękoma. Zasyczała tryumfalnie i podleciała ku mnie, po czym zawisła nade mną podobnie, jak ja wcześniej, w sypialni chłopców, nad Syriuszem. Już wiedziałam, że nie jestem w stanie pokonać nieśmiertelnej wampirzycy. Nie byłam nawet wampirem, a co dopiero doświadczonym wampirem.
– A teraz zginiesz, złotko! – wyśpiewała i zacisnęła długie dłonie na mojej szyi. Brakło mi tchu, płuca poczęły się dławić brakiem tlenu…
– Auu! – zawyła i opadła na mnie. Potem coś uniosło ją ku górze i odrzuciło w bok. Był to Syriusz.
– Najpierw spróbuj jej coś zrobić! – warknął.
– Incarcerus! – rozległo się znikąd. Usłyszałam zdumiony krzyk Diany, a potem:
– Mobiliarbus! – Zbroja uniosła się ze mnie i odleciała w bok, po czy z potężnym zgrzytem opadła pod jedną ze ścian. Syriusz szybko chwycił mnie w objęcia i podniósł.
Niedaleko stał Dumbledore we własnej osobie, za nim kulił się Peter. Diana leżała nieopodal, związana magicznymi sznurami. Odetchnęłam z ulgą.
– Puść mnie, starcze! – wycedziła. – Mam pewną sprawę do załatwienia!
– Oj, nie wątpię! – zagadnął pogodnie dyrektor, lecz był to raczej sarkazm. – Próbujesz zabić mojego ucznia, który ośmielił się uderzyć twego męża w Zakazanym Lesie pięścią tak, że ten nie ocknął się na czas i światło słoneczne go uśmierciło. Niestety, nie mogę dopuścić do twojej obecności tu dłużej. Zechcesz sama opuścić to miejsce?
– ZOSTAW MNIE! WEŹ TE ZAPLUTE LINY I MNIE WYPUŚĆ! – wrzasnęła, rzucając się jak epileptyk.
– Czyli, jak mniemam, nie masz zamiaru zawiesić swego postanowienia?
– GŁUCHY JESTEŚ, STARCZE?!
– Słuchaj, kobieto – rzekł łagodnie Dumbledore, ignorując jej wrzaski. – Zastanów się. Pan Black nie chciał nikogo zabijać, zrobił to w obronie swej przyjaciółki, a na pewno nie sądził, że uderzeniem pięścią zabije wampira. Czy to naprawdę powód do zemsty? Gdyby twój mąż nie zaatakował panny Lupin, w ogóle by do tego nie doszło!
– ZAMKNIJ SIĘ! MUSZĘ GO ZABIĆ!
– To twoja ostatnia szansa i moja ostatnia prośba – mruknął ostrzegawczo. – Nie chcę zrobić tego, co zaraz nastąpi… 
– ZAMKNIJ SIĘ! GŁUPI STARUCH!
Dumbledore westchnął głośno, po czym machnął różdżką ku drzwiom. Z ciężkim zgrzytem rozwarły się na oścież, ukazując błonia. Słońce, pięknie grzejące, oświetlało świat. Nie potrafiłam wyjść z podziwu, jakie jest piękne. Okrągłe, ciepłe. Tak dobrze było je nareszcie zobaczyć!
Długi promień wschodzącego, ciepłego słońca rozlał się smugą po całej sali wejściowej, oświetlając mnie, Syriusza oraz słaniającą się na ziemi Dianę. Dumbledore z Peterem pozostali w cieniu.
– SŁOŃCE! – wrzasnęła dziko Diana. Po raz pierwszy dostrzegłam u niej skrajne przedrażnienie. – WEŹCIE MNIE STĄD! NIEEEE!
Poczęła się jakby roztapiać. Uchodził z niej potężny dym. 
– NIEEEEEEEEEE!!! – zawyła, miotając swym topniejącym ciałem po całej plamie słońca. Wkrótce pozostała tam jedynie garstka popiołu. Odetchnęłam z ulgą.
– Dzięki! – szepnął z wdzięcznością Syriusz.
– Przecież to nie moja zasługa! Gdyby nie ty, też byłoby krucho.
Uśmiechnęłam się lekko do niego, a on to odwzajemnił.
– Panno Lupin, widzę, że wróciłaś! – zawołał pogodnie dyrektor.
– Nie teraz, panie dyrektorze! – zawołałam. – Muszę biec do brata, bo kisi się w jakiejś salce, a tam gdzieś jest też drugi wampir!
Szybko rzuciłam się ku pierwszemu piętru, zauważając przy okazji, że zniknęły wampirze zdolności. Biegałam normalnym tempem, a próba uniesienia się w powietrze skończyła się fiaskiem. Najwyraźniej miały one związek z Dianą, były od niej wzięte. Poczułam lekkie rozczarowanie, ale chwilę później uśmiechnęłam się do siebie. Lepiej być normalnym człowiekiem, niż zawdzięczać zdolności krwiożerczej Dianie, która chciała mnie ukatrupić.
Po kilku chwilach wpadłam do niewielkiego gabinetu, gdzie zostawiłam Remusa.
– Remus, już…
Zamarłam. Nad zakrwawionym Remusem, który przywarł przerażony do ściany, unosił się Jonasz. Gwałtownie obrócił głowę w moją stronę i zasyczał.
– No to mamy gościa, wilkołaku. Może popatrzy, jak cię ukatrupiam… – wycedził wampir. Cisnął Remusem o ścianę. Luniaczek, jęcząc z bólu, osunął się na podłogę, a potem z wolna wstał. Warknęłam.
– Pozwól, że zakończę sprawę z wilkołakiem. Te brudne szczeniaki trzeba wybić. Co do jednego.
Podleciał do Remusa i pochylił się, by go zabić. Ten skulił się, przyciskając plecy do ściany jak najmocniej.
To się stało w ułamku sekundy, zanim zdołałam pomyśleć, co robię. Skoczyłam ku nim najszybciej, jak mogłam i zasłoniłam Remusa własnym ciałem.
– Nie tkniesz go – warknęłam ostrzegawczo. – Odejdź.
Jonasz roześmiał się w głos, po czym przyciągnął mnie do siebie, ku mojemu zaskoczeniu.
– Najpierw zatem skończę z tobą… – wyszeptał i zbliżył w ciągu sekundy twarz do mojej szyi.
Poczułam straszliwy ból, już mi znajomy.
– Nie!… – jęknęłam błagalnie, szamocząc się w objęciach Jonasza. Krew uchodziła gdzieś tak szybko, z każdym tchnieniem kończył się mój krótki żywot. Każde uderzenie serca było słabsze od poprzedniego. Wszystko czerniało, zamroczenie przybierało na sile.
Poczułam jedynie, że ramiona Jonasza mnie puściły, że jakby w zwolnionym tempie opadam na dół, ku otchłani. Głowa wygięła mi się do tyłu w niekontrolowany sposób, brakło siły, by ją utrzymać.
A potem przyszedł ból, porażający ból, wypełniający każdą najmniejszą komórkę w ciele, przysłaniający człowieczeństwo. Ciało bezwiednie wykręcało się na różne możliwe strony.
Drzwi się rozwarły, jakiś krzyk. A potem nic.

***

Wpatrywałam się w jakiś zielony baldachim, który doskonale znałam, tylko skąd? Tego już nie potrafiłam skojarzyć.
Usiadłam na posłaniu i już wiedziałam, gdzie jestem: we własnym pokoju, w domu. Tylko dlaczego?
Na fotelu przy zgaszonym kominku siedziała mama.
– Mamo! – zawołałam z radością. Z wolna odwróciła ku mnie twarz. Cała była zapłakana, wyglądała, jakby nie spała od wielu dni. W jej oczach czaiło się coś dziwnego.
– Córeczko! – jęknęła płaczliwie i podbiegła ku mnie, przytuliwszy mocno.
– Mamo, nie płacz! Żyję! – zawołałam uspokajająco. – Wszystko już się skończyło!
Mama zmierzyła mnie zrozpaczonym wzrokiem. Uśmiech powoli spełzł mi z twarzy. Przypominała bowiem z miny moją mugolską mamę, kiedy dowiedziała się o raku swej matki. Nie spodobało mi się to porównanie.
– Mamo, czy wszystko jest w porządku? – zapytałam, bojąc się odpowiedzi.
Mama spuściła głowę. Długo trwało, zanim się odezwała, a zrobiła to grobowym szeptem:
– Uzdrowiciele powiedzieli, że już taka pozostaniesz.
– Czyli jaka? – zapytałam, przeczuwając nadciągający cios.
– Będziesz wampirem.
Żołądek podjechał mi do gardła i pozostał tam na kilka tragicznych sekund. Mama wstała i szybko odeszła.
– Przyniosę ci coś do jedzenia, jeżeli w ogóle potrzebujesz… –  Głos uwiązł jej w gardle.
Jeżeli w ogóle potrzebujesz…
Po tym sformułowaniu zakryłam twarz rękoma. Nie, to jest niemożliwe. Wampiry pragną krwi non stop, każdy będzie się czuł zagrożony, no i jak mam powstrzymać chęć zabicia ludzi naokoło mnie?
Poczułam, że nawet nie potrafię płakać. To jest zwyczajnie niedorzeczne! Nie mogę być wampirem, to już za dużo dla moich rodziców, mają w domu wilkołaka…
– Cieszę się, że żyjesz.
Florian zmaterializował się na środku pokoju. Uśmiechnął się smutno.
– Szkoda tylko, że tak to się skończyło – dodał.
– Florian?– siedziałam na łóżku, wpatrując się w niego z zaskoczeniem. – Co tu robisz?
– Jak to, prosiłaś mnie o pomoc, a ja przybyłem. To ja zatrzymałem Jonasza przed zjedzeniem twojego brata żywcem… Szkoda, że nie wpadłem tam minutę wcześniej. Wtedy udałoby mi się go także powstrzymać przed ugryzieniem ciebie.
Spojrzał na mnie smutno i współczująco.
– Co z Jonaszem? – zapytałam szeptem. Zmarszczył brwi.
– Cóż, Jonasz nie żyje. Byłem zmuszony go pokonać po tym, jak próbował mnie zabić. Nie przejmuj się, my nigdy się nie byliśmy dobrymi braćmi, tak naprawdę. Co innego matka… – Twarz drgnęła mu konwulsyjnie.
– Przykro mi – szepnęłam, niezbyt zgodnie z prawdą. Uśmiechnął się blado.
– Widocznie tak musiało być. Teraz Marina odleci, bo ma własne sprawy…
– A co będzie z tobą? – szepnęłam.
– Może rozpocznę gdzieś nowe życie, ko wie… – Jego twarz rozjaśnił cień nieznanej przyszłości, która teraz stanęła przed nim otworem. Nie miał wyjścia, musiał zacząć od nowa.
– Mam nadzieję, że odwdzięczyłem się wystarczająco za dotrzymywanie mi towarzystwa. Dziękuję ci za wszystko – szepnął. – I bądź silna. Nie daj się depresji! Ostrzegam cię, ona przyjdzie prędzej, czy później. Bądź na to gotowa. I staraj się żyć jak do tej pory, to pomaga. Bardzo cię polubiłem. Jeżeli naprawdę kochasz Psią Gwiazdę… – Na jego twarzy zagościł dziwny smutek. – Bądźcie razem szczęśliwi.
– Ale… – zaczęłam, usiłując wytłumaczyć mu, że Syriusz jest dla mnie po prostu przyjacielem, bratem. Zaniechałam tego i tylko wpatrzyłam w podchodzącego do mojego łoża Floriana.
– Żegnaj, Mary! – Położył mi rękę na ramieniu, siadając.
– Żegnaj, Florianie! – Podniosłam się nieco na posłaniu i cmoknęłam go w policzek, a potem w czoło. Po chwili jego twarz rozjaśnił prawdziwy, niespotykany dotąd uśmiech wdzięczności. Podbiegł do okna, wyskoczył przez nie i już go nie było. Odszedł.
– Tu masz trochę ziemniaków… Nie wiem, co jedzą wampiry, ale profesor Dumbledore odradzał podawanie mięsa, gdy jednocześnie spożywasz eliksir przeciwko łaknieniu. A to przyszło, gdy spałaś…
Mama wkroczyła do pokoju, niosąc miskę tłuczonych kartofli. Wyciągnęła zza pazuchy list i mi go wręczyła.
– Czemu jestem w domu? – szepnęłam nieśmiało, jakby mama była obca.
– Przecież już dawno kwiecień! Są ferie wielkanocne, Mary Ann… Smacznego.
Wyszła z powrotem, jakby pospiesznie. Westchnęłam i otworzyłam kopertę.

„Droga Panno Lupin!
Mam nadzieję, że czujesz się dobrze, jak na obecny stan. Myślę, iż muszę wyjaśnić Ci parę spraw.
Prawdopodobnie, według uzdrowicieli ze Szpitala św. Munga, pozostaniesz do śmierci wampirem. Jeżeli chodzi o kwestię Twej edukacji w szkole, nie pozostawia żadnych wątpliwości, bez obaw możesz wracać do Hogwartu. Będziesz musiała jednak brać jakieś środki, by zapobiec łaknieniu krwi.
Wampiryzm nie musi być dla Ciebie tragedią. Wilkołaki, wbrew pozorom, są o wiele gorzej akceptowane przez społeczeństwo. Zapamiętaj, że nikt w szkole nie ma prawa negować Twej przynależności do społeczności szkolnej i ogółu czarodziejów.
Odkryłem, dlaczego przed przeniesieniem Cię do świata wampirów miałaś tak liczne zmiany. Następuje to czasem, gdy wampir zostanie zabity lub straci przytomność w trakcie wysysania krwi. Być może osoba, o której myśli, może przenieść się na ofiarę. Niektóre wampiry mają moc przybierania innych postaci, te same zwykle potrafią w inne postaci przemieniać innych, jeśli tylko zechcą. W Twoim przypadku przybierałaś cechy wyglądu i umiejętności podobne do żony tamtego wampira, o której pewnie wtedy myślał. Zapewne już dawno się tego domyśliłaś.
Wyrażam nadzieję, że Twoje ferie wielkanocne przebiegną spokojnie i wbrew wszystkiemu, co Cię spotkało, uwierzysz na nowo w przyjaźń i miłość.
Z poważaniem, Albus Dumbledore.
PS.: Zapamiętaj, Twa nieśmiertelność nie zwalnia Cię z obowiązku czujnego obserwowania wydarzeń w kraju. Wampiry nie tylko może zabić słońce, ale także stosowne Zaklęcie Niewybaczalne…”

Zmięłam list w dłoniach bezwiednie. Z ciężkim westchnięciem opadłam na łóżko.
Tak bardzo bałam się wampiryzmu… Teraz nie mogłam normalnie funkcjonować, to oczywiste. Połowa ludzi, których znałam, nigdy już nie będzie się czuła dobrze w moim towarzystwie. Ludzie nigdy nie czują się swobodnie w towarzystwie ciężko chorej osoby, zwłaszcza, gdy jest dla nich zagrożeniem.
W zamyśleniu zerknęłam raz jeszcze na list. „…by zapobiec łaknieniu krwi.”. No, pięknie to brzmi, nie ma co! Lepiej być nie mogło.
„Wilkołaki, wbrew pozorom, są o wiele gorzej akceptowane przez społeczeństwo.”. Super. Czyli dyrektor próbuje mnie jakoś pocieszyć. Niezbyt mu to wyszło. Mógłby równie dobrze napisać: „Tak, tak, Mary Ann, nie płacz! Masz przekichane, ale nie martw się! Są tacy, co mają jeszcze gorzej, na przykład Remus!” Taa…
„Zapamiętaj, że nikt w szkole nie ma prawa negować Twej przynależności do społeczności szkolnej i ogółu czarodziejów.” Aha, czyli już z góry zakłada, że coś takiego może mieć miejsce. W sumie, ma rację. Też tak sądzę. Wątpię, żeby Ślizgoni podzielali współczucie dyrektora i na pewno boleśnie mi to dadzą odczuć.
A co będzie z moimi dziećmi? Też będą wampirami? Czy wampiry w ogóle mogą się rozmnażać?
Wzdrygnęłam się, czując pustkę. Wszystko przez Blacka! Gdyby wysłuchał naszych próśb, gdyby nie był taki wredny i złośliwy, dotarlibyśmy na czas do Dumbledore’a i powiadomilibyśmy go o wszystkim. Nie musiałabym walczyć z Dianą, zostawiać samego Remusa, nie nadziałabym się na Jonasza, nie zostałabym wampirzycą…
Łzy potoczyły się po moim policzku. Coś mi się przypomniało. „My i tak cię kochamy!”. No tak, to powiedział do mnie James, kiedy stałam się niewidzialna pod sklepem z bułkami. Uśmiechnęłam się do siebie przez łzy. James i inni mnie nie zostawią, choćby nie wiadomo co.
Jednak gdy o tym pomyślałam, jakiś głosik szepnął mi do ucha: „Ale gdy to powiedział, byłaś tylko niewidzialna, nic strasznego. Teraz jesteś krwiożerczą bestią, niebezpieczną dla wszystkich. I każdy, a zwłaszcza ty, doskonale o tym wie”.
Wybuchłam płaczem i opadłam na łóżko. To koniec wszystkiego. Kariery, przyjaźni, szczęścia. Zostałam skalana niebezpieczną, nieuleczalną chorobą. Prawdopodobnie nie będę mogła normalnie pracować i funkcjonować w społeczeństwie, a wszyscy, nawet najbliżsi, zostawią mnie kiedyś zupełnie samą. Nawet mama szybko uciekła z pokoju, to oczywiste, że się mnie boi.
Zapragnęłam nagle uciec tam, gdzie nikt nie wie o mojej przypadłości. Gdzie jestem taka, jak inni.
Od razu przyszli mi do głowy mugole. Kiedyś należałam do tego świata, może trzeba będzie tam wrócić.
– Wujek Giuseppe! – nasunęło mi się nagle.
Kompletnie zapomniałam o obiecanym liście. Co prawda, odpisywanie wujowi nie było może w tej chwili priorytetem, ale za to świetną okazją do zajęcia głowy czym innym, niż wyobrażanie sobie przyszłości jako wampir i przetrawianie tragedii. Wiedziałam, że prędzej, czy później dotrze do mnie z całą świadomością to, co się stało. Florian doskonale o tym wiedział, przestrzegając przed depresją.
Podbiegłam do biurka i wyciągnęłam karteczkę z adresem rodziny Pianta.

„Drogi wujku, dotrę do was 7 lipca pociągiem. Tam, gdzie zwykle. Znajdę takie połączenie, żeby być po piątej wieczorem, kiedy jest mniejszy upał. Mary Ann.”

Chyba się nie pogniewają, pomyślałam, w końcu wujek zawsze powtarzał, że mogę wpadać, kiedy chcę.
Ciesząc się, że mogę zająć głowę czymś innym niż mój wampiryzm, zarzuciłam na siebie ciepły golf i wypadłam z sypialni (w celu znalezienia na najbliższej mugolskiej ulicy jakiejś skrzynki pocztowej). Potem zeszłam przez klapę w podłodze w dół po schodach do biblioteki. Odchyliłam regał i pobiegłam do hallu, by na najbliższe paręnaście minut opuścić dom.
Kluczyłam pomiędzy odżywającymi drzewkami i w końcu dotarłam do uliczki.
Rozległ się odgłos silnika, rósł z każdą chwilą. Po jakimś czasie zza węgła wyjechał motocykl i z hukiem się przede mną zatrzymał. A na nim siedział, cały ubrany w czarną skórę…
– Syriusz?! – Zatkało mnie. – Co ty tu robisz?
– O, hej! – ucieszył się, odrzucając grzywę czarnych włosów. – Cóż za znamienne spotkanie… Jechałem do was, by zobaczyć, co z tobą.
Zeskoczył z maszyny, wcześniej ją wyłączając, i podszedł do mnie. W oczach dostrzegłam troskę.
– I jak? – szepnął, gdy już przystanął. Odwróciłam wzrok, czując do siebie obrzydzenie. Nie byłam godna rozmawiać z niewinnym człowiekiem. Z drugiej strony budził się we mnie jakiś niepokojący, nieznany mi apetyt, gdy zmierzyłam go niechętnym spojrzeniem…
– Co jest? – zagadnął. Nie odparłam, więc westchnął – przecież wiem, co jest grane, jasne? I myślisz, że to cokolwiek zmienia? Że boję się ciebie? – prychnął. – Wciąż jesteś dla mnie tą samą Mary Ann z rudo-czarnymi loczkami i, hmm, specyficzną naturą…
Zerknął na mnie nieco przewrotnie.
– No, dzięki! – Moją twarz rozjaśnił niemrawy uśmiech. – Myślałam, że nikt nie będzie chciał ze mną rozmawiać… Mama uciekła tak szybko, a Remus? Sama nie wiem, jeszcze do mnie nie przyszedł, może siedzi w komórce, zamknięty na cztery spusty, a może po prostu nie chciał przychodzić…
Syriusz z powagą pokiwał głową wyrozumiale.
– Tak, teraz jest pełnia. Gdyby nie to, Remus na pewno by wpadł! Zawsze już będziesz wampirem?–  spytał nieśmiało.
– Tak. Chyba, że ktoś miotnie we mnie Avadą, bo słońce mogę znieść, jak widzisz…
– Hmm – skomentował Syriusz.
– Widocznie tak miało być – mruknęłam, spuszczając głowę. – Przynajmniej Remus jest cały i zdrowy. Musiałam go zasłonić, nie mogłam inaczej… Ale, Syriuszu, boję się! Odrzucenia, separacji od normalnych…
Łapa zaśmiał się.
– Jakby ktoś stroił fochy, to Huncwoci nauczą go szacunku do ciebie! – wyłamał niebezpiecznie palce, po czym poklepał bezwiednie siedzenie motocyklu.
– Skąd go masz? – zaciekawiłam się.
– Wujek Alphard zostawił mi trochę kasy w Gringotcie. Co ja mówię, kupę kasy! I sobie sprawiłem taki o sprzęt… Spełniło się moje marzenie życia! – popatrzył tak tęsknym, cielęcym, wielbiącym wzrokiem na swój pojazd, jakby motocykl co najmniej uratował ludzkość przed zagładą.
– Pamiętam, że jak miałam dwanaście, trzynaście lat, to kręcili mnie motocykliści! – parsknęłam, gdy to sobie uświadomiłam. Syriusz uniósł brwi. – Czego to człowiek nie wymyśli, nie? A ten sprzęt wygląda nieźle… Zawsze marzyłam, żeby jeden z takich chłopaków wziął mnie na przejażdżkę swym motocyklem.
Syriusz uniósł brwi i jeden kącik ust.
– To co, może się przejdziemy? I tak masz jakąś sprawę do załatwienia w mieście… – Wskazał na trzymany przeze mnie list. – A więc, na pocztę!
Roześmiałam się szczerze, zapominając chociaż na chwilę o smutku i przygnębieniu.
Łapa wskoczył na swój ukochany motocykl i gestem zaprosił mnie ku sobie. Opadłam na skórzane siedzenie za Czarnym czując, że serce stało się z jakiegoś powodu bardzo lekkie.
– Tylko trzymaj się mnie mocno! – zawołał, więc ujęłam go ramionami w pasie najmocniej, jak mogłam. Jakoś nie uśmiechała mi się wizja mnie samej zlatującej z pojazdu i lądującej na tyłku na środku ulicy Londynu, pełnego samochodów.
– JUHUUU! – wrzasnął Syriusz radośnie, gdy motocykl zaryczał głośno, po czym ruszył ku Londynowi.
Pęd ciepłego, kwietniowego powietrza chlasnął mnie w twarz. Loki falowały za mną, a włosy Syriusza łaskotały mnie w nos, pozostawiając w nim jego charakterystyczny zapach.
Mijaliśmy pola i zagajniki, a ja czułam się autentycznie wolna. Mimo potwornej dziury w sercu, pomimo strachu o przyszłość i akceptację, poczułam prawdziwie cudowną wolność i szczęście.

***

Westchnęłam, gdy spakowałam wszystko do kufra, na szczycie kupki ubrań kładąc eliksir, który miał powstrzymać łaknienie krwi. Mój wzrok padł na niewielką kolekcję płyt winylowych, które kupował mi Syriusz, ilekroć docieraliśmy na jego motorze do Londynu. Poza czterema płytami Beatlesów, na gzymsie stała płyta Pink Floyd. Wiedziałam, że będę musiała obyć się bez ukochanej muzyki przez kilka miesięcy.
– Mogę? – nieśmiały głosik Remusa, który wsunął się niepostrzeżenie przez uchylone drzwi wywołał u mnie mimowolny uśmieszek. Kiwnęłam jedynie głową, po czym usiadłam na własnym kufrze, wskazując bratu pufkę przy toaletce. Zamiast tego dosiadł się do mnie. Wlepił we mnie uważne, zasmucone spojrzenie. Nie widziałam go, odkąd Jonasz mnie pogryzł.
– Nie przejmuj się – szepnęłam niezbyt przekonywująco do własnych kolan, mrugając intensywnie. – Jakoś to wszystko się zniesie.
– Meggie… – Objął mnie czule jednym ramieniem. Oparłam skroń o jego policzek. – Meggie, dziękuję. Nie musiałaś poświęcać swego życia w zamian za moje…
– Musiałam, Remusie. Też byś tak zrobił. Poza tym, ty już dźwigasz swe brzemię. Za bardzo cię kocham, by obarczać cię jeszcze jednym powodem, by ludzie cię nienawidzili.
– Przecież teraz ciebie będą nienawidzić! – zauważył z rozpaczą w głosie.
– Trudno.
– Remus! Mary Ann! – Głos taty wyrwał nas w jakiś dziwny, brutalny sposób z tej przykrej chwili. Wymieniliśmy ponure uśmiechy i szybko zeszliśmy do salonu, taszcząc cały swój dobytek.  
– No już, lecimy na peron, dzieci! – zadecydował ojciec. – Rea, ty zostajesz, nie? Ugotujesz obiad?
– Dobra… – burknęła mama, wycierając ręce o fartuch. – No, chodźcie, dzieci! I znów was nie będzie!
– Do wakacji szybko zleci! Zostały nieco ponad dwa miesiące – zauważył Remus.
– Tak. A ja zawsze tęsknię… Chociaż, może to i dobrze, że Mary Ann wraca do szkoły! – rzekła apodyktycznym tonem, mierząc mnie od stóp do głów nieprzychylnym spojrzeniem. – W końcu przestanie nadstawiać karku i wałęsać się po okolicy na motorze z Syriuszem co popołudnie!
– Mamo! – zawołałam ze złością, a Remus zarechotał za moimi plecami. – Przynajmniej sobie znalazłam jakieś twórcze zajęcie, a nie non stop przesiadywanie w czterech ścianach!
– Przy krowach byś mi lepiej pomogła! A nie ryzykowała życiem na jakiejś głupiej, mugolskiej zabawce! I w ogóle nie jadłaś kolacji!
Popatrzyłam na nią ze zdziwieniem. Nie przeszło mi przez gardło to, o czym pomyślałam. A było to pytanie, czy nie dociera do niej, że wypadek na motorze w moim przypadku byłby raczej nieszkodliwy i czy zapomniała, kim się stałam. Przyszło mi do głowy z goryczą, że w obu przypadkach odpowiedź byłaby twierdząca.
– Nieprawda – zaprzeczyłam, wracając do rozmowy po stracie rezonu. – Robiliśmy z Syriuszem pikniki, a jak byliśmy w Londynie, to szliśmy do barów…
– I żarliście te fast foody?! No pięknie! Pogratulować! Daleko nie zajedziesz na takiej diecie, moja droga!
– Nie jadłam fast foodów, przecież wiesz, że nie mogę jeść teraz mięsa! I też cię kocham! – Cmoknęłam ją dwa razy, zanim zdołała dokończyć wywód na temat szkodliwości mugolskiego jedzenia, po czym dopadłam do kominka pierwsza.
– Londyn, Dziurawy Kocioł! – zawołałam i już wirowałam w zielonym popiele.
Chwilę potem wypadłam na posadzkę słynnego portalu pomiędzy światem mugoli i czarodziejów. Wciąż odpychając od siebie myśl, jak bardzo irytuje mnie ostatnimi czasy mama, odsunęłam się od paleniska. Chwilę potem przyszło mi do głowy, że może zrobiła się taka upierdliwa, odkąd stałam się wampirem. Rodzicielska nadopiekuńczość czy raczej podświadome dokuczanie potworowi?   

***

Zapach świeżutkiej trawy drażnił mnie w bardzo przyjemny sposób. Z nosem blisko ziemi zaczaiłam się, by powąchać mrowisko. Zapiekło w śluzówkę nosa niesympatycznie i kilkoro mieszkańców tegoż kopca wlazło na mnie. Dobra, czas zwiewać.
Przebierałam łapkami po nie do końca obudzonej ziemi. Słońce grzało delikatnie, chyląc się ku zachodowi. Była pierwsza ciepła sobota tego roku.
Kwietniowy wiatr zderzył się ze mną, ale tylko przyspieszyłam. Czuć było, że wiosna rozwija skrzydła, natura budzi się z odrętwienia i smutku, wszystko się odnawia i wygląda teraz wbrew pozorom zupełnie inaczej.
Przystanęłam pod dębem i poczęłam z nudów ostrzyć pazury na jego chropowatej korze. Zignorowałam pokusę pożarcia pełzającego po niej robaka i nagle rzuciłam się sprintem przed siebie.
BUCH! Zza drzewa wpadł na mnie z biegu rozpędzony obiekt. Miauknęłam, bo zabolało i zjeżyłam się. Zwierzę, piszcząc, przekoziołkowało kilka razy przez siebie samego, po czym legło nieopodal plecami do mnie w siadzie. Po chwili obróciło pysk w moją stronę ze zdziwieniem.
Pies zawrócił ku mnie i przekomicznie przekrzywił głowę w prawo, stawiając uszy. Potem szczeknął radośnie, machając entuzjastycznie ogonem i podbiegł blisko. Skuliłam się nieufnie. Jakiś dziwny…
Pies wywiesił język i począł czule i bardzo sumiennie lizać mój pyszczek. Prychnęłam głucho, po czym odtoczyłam się na bok i przemieniłam w człowieka.
– Syriuszu! – zawołałam z oburzeniem i otarłam mokrą twarz rękawem wolnej ręki.
Tuż obok mnie czarny pies skulił się i przemienił w Łapę. Syriusz zaśmiewał się w głos, pokładając na ziemi. Miał niewątpliwie doskonały humor. Kącik mych ust powędrował w górę.
– Takie to zabawne? – Pokręciłam głową z politowaniem. – To było wstrętne!
Wyszczerzył zęby, niesamowicie z siebie zadowolony.
– Ciesz się, że w pyszczek! – zarechotał. – Mogłem z drugiej.
– Pff, jesteś obleśny! – zawołałam ze śmiechem i obrzydzeniem i wymierzyłam mu cios w ramię.
– Ja?! – udał oburzenie, wykonując ruch obronny przeciw atakowi. – Przecież ja tylko mówię, jak zachowują się normalne psy! Im jest obojętne, czy pyszczek, czy… no, nie pyszczek.
– Mniejsza. Nie lubię śliny psów.
Syriusz westchnął ostentacyjnie i łypnął na mnie swym lewym okiem z rozbawieniem.
– Zresztą – mruknęłam po namyśle, po czym wstałam i otrzepałam się z ziemi. – Psów też nie lubię!
Wytknęłam mu zadziornie język.
– Pa!
Uśmiech spełzł z twarzy Syriusza.
– Nie? – zmartwił się i zrobił teatralnie smutną, błagalną minę. Parsknęłam do siebie, po czym ruszyłam w głąb lasu do ruin, zostawiając Syriusza leżącego na ziemi. Właśnie tam chciałam dotrzeć, zanim zostałam uderzona psem.
Kluczyłam z wolna między zaroślami. Przez ich liście, jeszcze nie do końca rozwinięte, prześwitywało światło, kładąc się długim cieniem w leśnej ciszy. Zachodziło słońce, roztaczając ciemnozłoty blask, który igrał na pniach i wśród gałęzi. Delikatny zapach lasu wypełnił moje nozdrza. Tak pachniała zielona, spokojna wiosna, gdy zbliżał się zmierzch…
Usiadłam z namaszczeniem na zwietrzałym parapecie i chłonęłam całą sobą przyrodę. Dosłownie czułam, jak pod ziemią rusza się każde stworzonko, jak życie z każdą sekundą rozwija skrzydła.
– „When I get to the bottom I go back to the top of the slide, where I stop and I turn and I go for a ride, till I get to the bottom AND I SEE YOU AGAAAAIN, YEAH YEAH YEAAAH!” – rozległo się zza muru. Chwilę potem smukła sylwetka w rozchełstanej, pseudobiałej koszuli, krawacie na nadgarstku i nieco workowatych spodniach oparła się o mur nonszalancko.
Syriusz zmierzył mnie bystrym spojrzeniem, mrużąc oczy w charakterystyczny sposób.
– Słuchasz Beatlesów? – zdziwiłam się.
Uniósł brwi tak, że wyglądał, jakby się martwił.
– „Do you, don't you want me to love you?” – po czym, zamiast tradycyjnie zająć parapet obok, wepchnął się przy mnie.
– Chyba nie umrzesz, gdy ścisnę się obok ciebie? – zagadnął pogodnie.
– No nie wiem… Czuję, że zarazisz mnie jakimś rzadkim świństwem – mruknęłam złośliwie i wróciłam do analizowania wyglądu klonu, rosnącego naprzeciw. Jego listki miały jasnozielony kolor, dzięki promieniom słońca. Panowała idealna cisza.
– EJ! – parsknęłam nagle. – Możesz mnie oświecić, co ty robisz?
– Ja? – Syriusz udał niewiniątko. – A co miałbym robić? Siedzę sobie jeno grzecznie…
– No już mi nie wstawiaj kitów, że przed chwilą nie dźgnąłeś mnie palcem wskazującym prosto w bok.
– Hej! Jak możesz mi zarzucać wyrabianie takich rzeczy? Masz mnie za dziecko? – Łapa zaplótł ręce na piersi i wycelował nos w niebo.
– Cóż… Miło, że się wreszcie zorientowałeś!
– No, dzięki! – burknął. – A nawet jeśli cię dźgnąłem, to co?
Pokręciłam głową z rozbawieniem.
– Syriuszu! – Potrząsnęłam lekko jego ramieniem. Zero reakcji. Obrócił tylko głowę w przeciwną stronę. Roześmiałam się. Ten to potrafi grać obrażonego!
– Panie Black! Proszę uniżenie o uwagę! – Nie podziałało. Prychnął tylko coś do siebie.
–  Hej, Syriuszu!
Jak groch o ścianę.
– Łapuś? – poprosiłam czule na modłę Jamesa, po czym poczochrałam mu włosy delikatnie.
– Mmm… – rozległo się tylko zza jego pleców. – Nie przeszkadzaj sobie…
– Chyba ci tu za wygodnie jednak! – zawołałam, nieco się rumieniąc, i odjęłam dłoń od jego głowy. Obrócił się ku mnie z boleścią na twarzy.
– Jak mogłaś to przerwać? Weź zrób tak jeszcze raz! – rozkazał. Uniosłam brwi. – Tak wiem, mam ładnie poprosić, taa? Typowe…
Po czym pochylił się i cmoknął mnie znienacka w policzek.
– Wystarczy? – spytał, rozbawiony.
– Ech, myślę, że aż za dużo tego dobrego… – burknęłam i wytarłam policzek ostentacyjnie, na złość Syriuszowi. Ten jednak przybrał już ostrzegawczy wyraz twarzy, zwiastujący ciężką obrazę majestatu, toteż szybko wróciłam do robienia mu jeszcze większego artystycznego nieładu na łepetynce, by przypadkiem nie zachciało mu się narzekać. Chyba podziałało, bo nic nie powiedział. Zamiast tego westchnął, obrócił się do mnie plecami i położył głowę na moim podołku, po czym zamknął oczy. Stwierdziłam nagle, że wcale mi to nie przeszkadza.
– Tak na marginesie – zagadnęłam. – Masz tak doskonały humor, skąd?
– To dziwne? – mruknął, nie otwierając oczu.
– No… Coś ci dolega? – Uśmiechnęłam się do siebie.
Uchylił jedno oko i wpatrzył się we mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Taa… – Pokiwał z powagą głową. – Ale już przywykłem.
Zaległa cisza, przerywana jedynie śpiewem ptaków i szumem liści. Chłodny, kwietniowy wietrzyk poderwał moje loki, a także zachęcił do tańca stare, martwe liście, spoczywające na ziemi.
– „All you need is love”…–  zanucił po kilku chwilach milczenia Łapa leniwie. Delikatny uśmiech rozciągnął moje wargi. Gdy skończyliśmy razem nucić, wymieniliśmy pełne porozumienia, rozpromienione uśmiechy. Nie wiedzieć czemu, czułam się doskonale i niezwykle lekko.
– Nareszcie, upragniony odpoczynek. Jestem taki spracowany! – jęknął Syriusz teatralnie.
– Taa, rzeczywiście. A co, jeśli można wiedzieć, tak cię męczy i wyczerpuje?
Syriusz otworzył oczy i posłał mi nieco urażone, ale również zadziorne spojrzenie.
– Jak to? Wstać trzeba rano, potem taszczyć tę potworną torbę, w której są aż DWA podręczniki, rozumiesz to?! Makabra. Nie do zniesienia. I te potwornie męczące posiłki… Przeżuwanie wyczerpuje niesamowicie, nie wspomniawszy o podnoszeniu do ust widelca! Ale nie wiesz, co jest najgorsze, co mnie totalnie wyniszcza, czego nie mogę znieść, a gdy już ustaje, czuje się wreszcie wolny i nieskrępowany. To myślenie…
Roześmiałam się w głos.
– I te tabuny dziewczyn, co mi się pod stopami przewalają…
– Hej! – Poczułam się nieco urażona. – No wiesz, ja też jestem dziewczyną…
Przestałam czochrać mu włosy i odwróciłam wzrok, czując się nagle jakoś dziwnie.
– Mary Ann! – zaśmiał się i podniósł głowę z mojego podołka. Przysunął się bliżej i chwycił mnie za ramiona dłońmi. – Przecież ty jesteś zupełnie kimś innym!
– Nie mów tak – odparłam z powagą. – Nie jestem. Jestem taka sama, jak one.
– Co ty opowiadasz? Tak myślisz? Jesteś diametralnie inna! Dla mnie.
Z wolna obróciłam głowę ku niemu i niepewnie spojrzałam w szare, świecące intensywnie oczy. Syriusz przyglądał mi się uważnie, jego wzrok biegał po całej mojej twarzy, dopóki nie spoczął na oczach. Wystająca łagodnie grdyka pojechała po długiej szyi do góry, kiedy skupił się na nich.
– Dla mnie… – powtórzył znacząco, o wiele ciszej, niż przed chwilą, i uśmiechnął się delikatnie. Odwzajemniłam po chwili niepewnym uśmiechem wdzięczności. Kotek, mruczący do tej pory zawzięcie, przeszedł samego siebie. Zdawać by się mogło, że twarz Syriusza nieco urosła w moich oczach, a mnie zrobiło się niespodziewanie gorąco…
– Och, no wiedziałem, że tu mam was szukać!... – James wypadł z zarośli. – Wy wiecie, że jutro nie robię treningu?! Chyba już to mówiłem Lukasowi i Caradocowi, ale nie wiem, czy wam…
– Nie, James, nie mówiłeś! – warknął agresywnie Syriusz, puszczając mnie. Zerknęłam na niego z oszołomieniem: na policzkach oblał się mocnym rumieńcem. Zaskoczyło mnie to nieco, bo nigdy się nie rumienił. A jeśli nawet, to przez jego śniadą cerę nic nie było widać.
– Ooo… – James chyba skumał, że coś jest nie tak. – Hmm… no, tego ehh… No więc tak… Hmm, taa… Ja już chyba ten-tego…
– No to ten-tego spływaj… – burknął Łapa. – Ech, a zresztą!... Wracamy, głodny jestem…
Po czym zerwał się i szybko ruszył ku majaczącym na horyzoncie wieżom, wpychając ręce głęboko do kieszeni i nie odwracając ku nam głowy. Stanęłam obok czerwonego ze wstydu Jamesa.
– Co ja mu zrobiłem? – zadał nieśmiałe pytanie James. – Speszyłem go czymś, ale nie wiem, czym…
Uśmiechnęłam się do Jamesa wyrozumiale i położyłam dłoń na jego ramieniu.
– Nie przejmuj się. Syriusz jest chimeryczny, miewa takie huśtawki. Cóż robić! Przeproś go i porozmawiaj z nim, na pewno wszystko się wyjaśni…
– Ja nie wiem! – Razem, ramię w ramię wspinaliśmy się ku zamkowi. – Patrz go, co ten kozak, tak szybko się ulotnił…
Nie podchwyciłam uwagi, mrugając usilnie i wstrząsając lekko głową. Za nic bowiem nie mogłam zapomnieć wyrazu twarzy Syriusza. Jego oczy, nawet gdy zamknęłam swoje, wpatrywały się we mnie, jakby chciały odkryć najbardziej oddalone zakamarki mojej duszy.
Kwiecień oznaczał dla wielu z nas również pilną naukę do egzaminów. Na szczęście, sumy mieliśmy za sobą, przed nami pojawiła się perspektywa ostatnich egzaminów w szkole. Zostaną wyłącznie owutemy, za rok.
Myślałam usilnie nad całym moim życiem, gdy swe niespieszne kroki kierowałam ku bibliotece, jak co wieczór.
Przeprowadzki z miejsca na miejsce, aż wreszcie upragniony dom. Hogwart, pełen tajemnic, zagmatwany. Nawet kurz wydawał się tu pachnieć wiekami, każdy kąt miał swoją historię. A oprócz mnie były tysiące uczniów ze wszystkich pokoleń, którzy czuli do Hogwartu to samo, co ja. Czy łatwo będzie mi go opuścić? Szczerze mówiąc, to nie wyobrażam sobie życia bez tego miejsca. Tu poznałam wszystkich przyjaciół, doświadczyłam przygód, zakochałam się dwa razy, poznałam magię, poczułam się ważna. I po raz pierwszy trochę ładna.
Każda z bliskich mi osób przeszła długą drogę od początków naszej znajomości, bym ich postrzegała tak, jak widziałam obecnie.
Od samego początku Jamesa lubiłam najbardziej. Musiałam przeżyć do niego silne uczucie, które teraz wydało mi się zwyczajnie śmieszne, by poczuć, jak bardzo go kocham. Przyjacielską miłością, rzecz jasna. Wiedziałam, że bez Jamesa moje życie byłoby takie puste i szare. Zbyt… rzadkie, jak rozwodniony kisiel bez smaku.
Syriusz? Hmm, nic dodać, nic ująć. Od obojętności, przez dziką nienawiść, liczne sprzeczki i depresje relacji po niewiarygodne porozumienie i swego rodzaju braterską miłość, przywiązanie i oddanie. Aż trudno było mi uwierzyć, gdy przypomniałam sobie tamtą noc: pierwszy szlaban i poczucie silnej do niego niechęci.
Lily. Z początku wielka przyjaciółka, potem przeze mnie odrzucona, teraz często nie rozmawiałyśmy, odkąd nasza grupka z Severusem się rozpadła. Było mi przykro, ale nie mogłam znieść obecności Lily bez Severusa. Nie mogłam znieść poczucia, że mnie jest dane z nią rozmawiać, a jemu już nie.
I wreszcie sam Severus. Z początku mnie nie znosił, potem zaakceptował, a potem… No właśnie, później poczułam, że jest mi niezwykle bliski. Bliższy, niż ktokolwiek inny…
– „Akumulacja asteroidów w dziejach ludzkości”… – mruknęłam do siebie, wodząc palcem po grzbietach starych ksiąg. – „Io. Księżyc owiany tajemnicą”…
– Cześć, Meg! – Niski, tępy głos oderwał mnie od poszukiwań. – Co tu robisz?
Westchnęłam cierpliwie i wysiliłam się na uśmiech.
– Szukam czegoś z astronomii. Muszę się pouczyć do egzaminów. A ty, Gregor?
– Ja też się muszę pouczyć – wydukał. – Możemy pouczyć się razem!
– Taa, myślę, że to całkiem dobry pomysł – rzekłam stwierdziwszy, że mi to specjalnie nie wadziło.
– Chodź do naszego stolika! – Złapał mnie za rękę zbyt mocno i łopatologicznie pociągnął za sobą. Gdy tylko tam podeszliśmy, już mnie cofnęło.
– Nie zjedzą cię! – zarechotał Gregor.
Przy stoliku bowiem siedziała grupka Ślizgonów. Na widok Severusa się ucieszyłam, gorzej z resztą.
Po jego lewej stronie siedział Nott, przewracając małymi oczkami na wszystkie strony. Obok Notta dostrzegłam Mulcibera, Ślizgona, który kiedyś podobno prawie obrał ze skóry jedną dziewczynę. Po prawej stronie Severusa rozwalił się jakiś Ślizgon, którego widziałam w drużynie quidditcha na meczach z innymi domami. Chyba nazywał się Lestrange. Obok stało puste miejsce, tak, jak obok Mulcibera.
– Mary Ann! – ucieszył się Severus. Reszta łypnęła na mnie spode łba. Gregor rozwalił się na pustym miejscu obok Mulcibera, zagarniając dla siebie jakąś książkę ze stosu.
– Usiądź! – poprosił mój przyjaciel. Goyle posłał kumplom wymowne, wściekłe spojrzenie. Opadłam na krzesło obok Lestrange’a. – I jak? Żyjesz jeszcze?
– Staram się… – mruknęłam, nieco sztywno. Lestrange parsknął.
– To ty jesteś tą dziewczyną, co ją wampir pogryzł? – zagadnął podejrzliwie Mulciber, mrużąc oczy.
– Tak, to ja – odrzekłam, starając się nie spuszczać wzroku. No tak, teraz się zacznie.
– Naprawdę? – Lestrange przekręcił się ku mnie z zaintrygowaniem. – I pijesz ludzką krew? Super!
– Ehe… – odpowiedziałam jedyną przychodzącą mi na myśl dość dobrze wyartykułowaną odpowiedź.
– Co ty, zgłupiałeś?! Wywaliliby ją za picie ludzkiej krwi! – parsknął Severus.
– Te, nie mądruj się, Snape. Nie jestem taki ciemny! – zarechotał.
– A wyglądasz, jakbyś był! – rzucił Gregor zza ciężkiego woluminu. Lestrange prychnął.
Przyjrzałam się każdemu z osobna. Mulciber miał twarz buldoga i krótko ścięte włosy. Był raczej krępy i nie wyglądał na typa intelektualisty. Nott był drobny i dałabym mu najwyżej dwanaście lat. Długie blond włosy zawiązał w kucyk. Po Lestrange’u od razu było widać, że śpi na pieniądzach. Poza tym miał ciemne, długie włosy i niedbały zarost.
– Uważaj, nie prowokuj go! Jeszcze gotowy cię sprać! – ostrzegł go Nott z uśmieszkiem szczurka.
– Co ty gadasz, Nott? Jeszcze koleżanka Goyle’a pomyśli, że jestem jakimś tyranem, który tłucze własnych kumpli! – Lestrange uniósł brwi, po czym począł się zabawiać podpalaniem zmiętych kartek pergaminu. – A wolałbym, żeby poznała mnie od innej strony…
– To jakaś aluzja, Lestrange? – parsknął ohydnie Mulciber. Lestrange cisnął w niego kulką pergaminu, trafiając prosto w oko.
– Ale masz cela! – warknął Mulciber, najwyraźniej niezadowolony.
– W końcu to najlepszy ścigający! – zawołał Nott. – Wszystkie gole wbija! Dzięki niemu nasza drużyna nareszcie zdobędzie Puchar, no nie?
– Noo! Ciągle kradli nam go Gryfoni – burknął Mulciber.
– Cóż, widocznie byliśmy lepsi! – orzekłam chłodno.
– Czas przeszły, słusznie… – zasyczał Mulciber, posyłając mi mściwie spojrzenie. Odpłaciłam mu tym samym.
– Sezon jeszcze nie dobiegł końca. Różne rzecz mogą się zdarzyć! Zbytnia pewność siebie może zgubić niejednego, skarbie…
– No, nareszcie się znalazł ktoś, kto podziela moje zdanie! Od miesięcy wmawiam to samo mojemu bratu… – westchnął Lestrange, irytująco przeciągając sylaby.
– A co takiego robi twój brat? – spytałam go z zaintrygowaniem. Być może ma to związek z Voldemortem?
– Ech, nawija o zaproponowaniu małżeństwa Bellatriks Black. Kręcą ze sobą od jakiegoś czasu, chociaż to stara baba jest. Ale wiesz, czystej krwi. Musimy połączyć majątek z innym bogatym szlachcicem. To się nazywa…
– Tradycyjne Czarodziejskie Śluby Czystej Krwi – wtrąciłam.
– Dokładnie! – Lestrange kiwnął głową z ukrywanym zdziwieniem, że wiem takie rzeczy.
– A czyż ona nie miała być z Crabbe’em? – zapytałam, bo przypomniała mi się przepowiednia Trelawney. Lestrange zmarszczył brwi, zaskoczony, a po chwili uśmiechnął się z politowaniem.
– Co, wierzysz tej starusze? – parsknął. – Nie, jej przepowiednie się nigdy nie sprawdzają. No, chyba że jakaś para już istnieje, to może…
– Nie, nie wierzę. – Przypomniało mi się, że według Kasandry będę żoną Syriusza.
– No, to w porządku. A tak w ogóle, to jestem Rabastan. – Wyciągnął do mnie rękę, w oczach dostrzegłam jednak chłód i jakąś niechęć.
– Mary Ann.
– Taa, wiem. Jesteś ścigającą z wrogiego obozu. Już się nasłuchałem od kapitana, jak bardzo jesteś niebezpieczna, ty i tamci – rzekł, ściszając głos.
– Ja? – zdziwiłam się.
Kiwnął głową nonszalancko.
Mimo, że rozmawialiśmy na różne tematy jakieś następne piętnaście minut, Rabastan wydał mi się jakiś nieprzyjemny i odpychający. Taki pretensjonalny. 
– Któraż to godzina! – wydał zduszony okrzyk pod koniec. – Już szósta. Co za niesprawiedliwość, piękne, kwietniowe wieczory musimy spędzać na nauce do idiotycznych egzaminów, które na nic nam się nie zdadzą!
– Ty się nie uczysz, tylko rozmawiasz z Meg! – burknął Gregor, lekko czerwony ze złości. Chyba go irytowało, że całą uwagę skupiłam na Rabastanie, nie na nim.
– Masz rację, późno już – skwitowałam, czując, że muszę ich zostawić. Wstałam, chwytając książkę o podwójnych gwiazdach i rzucając krótkie „Cześć!” Severusowi, Rabastanowi i Gregorowi, opuściłam bibliotekę, ruszając długim korytarzem, po którym biegły pasma złotego, zachodzącego słońca.
Westchnęłam do siebie z jakąś ulgą. Cieszyłam się, że nie mam fotofobii, jak większość wampirów, że mogę obserwować, jak każdego dnia słońce budzi się do życia, jak rozwesela każdego. Sam widok takich pasm zachodzącego słońca, rozciągniętych po podłodze i ścianach napawa człowieka takim szczęściem i spokojem, słodką tęsknotą…
– A panna Lupin, jak zwykle, odosobniona! – rozległo się za mną i obok mnie znikąd pojawił się Syriusz, idąc ramię w ramię ze mną i wpychając ręce głęboko w kieszenie. Posłał mi zadziorny uśmiech.
– Przeszkadza ci to? – parsknęłam. – Wiesz, mogę wrócić do biblioteki i wynająć bodygarda w osobie Gregora Goyle’a do towarzystwa, na pewno chętnie na to pójdzie.
– Ej. – Zerknął na mnie z ukosa, uśmiechając się ciepło i uspakajająco. – Przecież ja tu jestem.
Chwycił mnie mocno za dłoń, posłaliśmy sobie porozumiewawcze, radosne uśmiechy i tak ruszyliśmy ku naszej Wieży Gryffindora…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz