Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

czwartek, 12 listopada 2015

21. Dwie niespodzianki

– MEEEEG!!! ŚNIADANIEEEE!!!
Zerwałam się niczym oparzona i wyskoczyłam z łoża, trzymając się za serce. Po drodze zaliczyłam glebę, następując na długą, jedwabną koszulę nocną. Za sobą usłyszałam mściwe rechotanie Remusa.
Tkwiłam w tej pozycji z zadkiem wypiętym w górę jeszcze jakiś czas, po czym podniosłam się z podłogi powolnym, zblazowanym ruchem. Remus stał u węzgłowia mojego łóżka z rękami założonymi do tyłu i śmiał się pod wąsem.
– Bardzo zabawne! – warknęłam.
– Bardzo! – zachichotał w odpowiedzi. – To był wyborny pomysł, wrzasnąć ci prosto do ucha! Szkoda, że nie widziałaś swojej zestresowanej miny. Kiedyś tak wyglądał James, gdy po zjedzeniu dziesięciu czekoladowych żab i dwóch opakowań fasolek Peter wcisnął mu jakieś zabawne, czarodziejskie batony, które miały mieć smak cytrynowy, a były z woszczyny… Nigdy nie zapomnę, jak gnał do kibla, prawie się rozsypał po drodze. Chociaż, z drugiej strony, nie jestem pewien, czy powodem jego pośpiechu były te batony… Chyba wcześniej Syriusz oświecił go beztrosko, że Peter niechcący obsikał jego…
– Dobra, wystarczy! – przerwałam mu, bojąc się, że na dobre obrzydzi mi jedzenie. – To, co wy wyrabiacie, zakrawa na jakąś chorą… wynaturzoną…
– Bez reprymend, siostrzyczko – mruknął Remus. – Jest śniadanie.
– Usłyszałam, aż za dobrze! – burknęłam. – W tym domu można dostać jakiegoś zawału, lub innej nerwicy. Boję się pytać, jak pobudka wygląda u Rogacza…
Zeszliśmy do kuchni na skromne, wiejskie śniadanko. Ostatnio nabrałam apetytu, co było dość dziwne.
– Dziś czeka cię niespodzianka! – zagadnął mnie Remus, ale nie wiedziałam, czy mówił to ironicznie, czy naprawdę czekało mnie coś przyjemnego.
Przez otwarte okno wleciały dwie sowy.
– Do kogo? – spytała mama, przyzwyczajona do widoku sów wlatujących codziennie w porze śniadania.
– Jeden jest do mnie – odparłam, chwytając w locie zieloną kopertę. – Od Lily!

Droga Meg!
Jak Ci mijają wakacje? Ja z rodzicami i Petunią polecieliśmy do Brazylii na dwa tygodnie do znajomych, ale w połowie lipca już wróciliśmy. Mówię Ci, jak tam jest gorąco! Chociaż pewnie Ty o tym wiesz, w końcu gdzie Ciebie nie było! Nie wyrabiałam… Ale o tym później, gdy się zobaczymy. Czy mogłybyśmy się spotkać jakoś w połowie sierpnia? Jeśli możesz, to gdzie? Mam Ci do powiedzenia tak dużo…
Mnóstwo całusków od stęsknionej Lily!!!
PS: Odpisz szybko!

Bardzo chciałam zobaczyć się z Lily. Odkąd przyjechałam do domu, poczułam się wyjątkowo dobrze. Dwór Lupinów działał na mnie kojąco, ale nie tylko on, bo słońce i odetchnięcie od obowiązków także. Wakacje trwały już od jakichś dwóch tygodni, a w domu wyczułam to, czego tak bardzo mi brakowało w szkole: to, że jestem komuś potrzebna. Z dala od roześmianej gęby Jamesa mogłam przemyśleć to wszystko w racjonalny sposób i doszłam do pewnej dziwnej konkluzji, ale o tym zaraz.
– No tak, po przeczytaniu listu Łapy człowiek wspina się na intelektualne wyżyny słownictwa… – mruknął do mnie Remus, zwijając list tak, by mama nie odkryła, że Black to nie jest grzeczny, ułożony rycerz z szlacheckiego rodu. – A chłopak jest taki inteligentny… Zawsze ma W ze wszystkich egzaminów, a nawet się nie uczy…
Zignorowałam to. Do Blacka nie odezwałam się od naszej pamiętnej kłótni. Między nami istniała zimna wojna i ignorowanie drugiej strony. I niech tak pozostanie jak najdłużej.
Po umyciu zębów udałam się na górę, do pokoju. Zamknęłam za sobą pieczołowicie drzwi, opadłam na łóżko i powoli opanowywałam emocje.
Był to pierwszy element ćwiczenia animagii. Trzeba było mieć czysty umysł, by się odpowiednio mocno skupić. W szkole miałam z tym problem, obecnie szło mi zdecydowanie lepiej.
Po kilkudziesięciu minutach rozpracowywania wyglądu kota, w którego będę się zamieniać, postanowiłam trochę odprężyć umysł i rozciągnęłam się na łóżku we wszystkie strony, niczym rozgwiazda na seledynowym, aksamitnym dnie. Leżenie w takiej pozycji pomagało się zrelaksować.
Powoli myśli zmieniły się w gęstą, zawiesistą maź i błędnie krążyły gdzieś w mojej głowie leniwie, niczym intelektualny budyń.
Było mi trochę przykro, że nie mogę ćwiczyć patronusa tak, jak mi polecił James, ale poza szkołą nie wolno było używać różdżek. James musiał o tym zapomnieć na peronie, co z jego ogarnięciem wydało mi się wielce prawdopodobne. Zresztą, patronus nie szedł mi nigdy zbyt dobrze. Nie posiadałam dobrego, silnego wspomnienia, a może po prostu nie umiałam nim zagrać na własnych emocjach? Jak zwał, tak zwał, nie szło mi to. A myśl o byciu z Jamesem jakoś mi nie pomogła.
Ostatnio ta myśl była jeszcze słabsza. Rogacz w moim umyśle się przekształcił. Jakoś… zmalał. Znormalniał. Spowszedniał.
Problem dotychczas był gdzieś w mojej głowie. I tak jakby się rozwiązał.
Jakoś kilka dni po przyjeździe do domu przysiadłam nad kartką papieru i napisałam dla samej siebie zalety i wady Jamesa. Czułam silną potrzebę jakiegoś analitycznego rozpracowania uczucia zakochania, w którym stawiałam dopiero pierwsze kroki. Chciałam zrozumieć mechanizmy i spróbować to jakoś usunąć, bo bardzo bolało. Coś z tym zrobić, żeby sobie poszło.
Z kartki papieru machał do mnie James, a właściwie jego zalety i wady, które jakoś prezentowały i określały jego osobę. Chłopak wesoły, odważny, przyjacielski i szalony, a do tego nieco rozpuszczony przedszkolak o gwałtownych, nieprzewidywalnych zachowaniach i ruchach.
Po przyjrzeniu się temu z dystansu James nie jawił się jako niepowtarzalne uosobienie mych snów o księciu z bajki, odważnym, odpowiedzialnym, dającym poczucie bezpieczeństwa i dojrzałym.
Rozmowa, która nawiązała się któregoś wieczora przy kolacji, nie pomogła.
– …i ciągle ją śledzi… Chyba nigdy się nie odważy do niej zagadać, ale to nie zmienia faktu, że coś w niej jest takiego, co mu się bardzo podoba… – Remus opowiadał o różnych perypetiach swych przyjaciół, obecnie opisując, że z nich wszystkich tylko Peter ma kogoś na oku. Dziewczynę imieniem Alison, która, co najlepsze, była od niego wyższa o głowę i miała budowę sferyczną.
Rodzice wyglądali na trochę zażenowanych tematem, jednak chwilę potem zaczęli z rozmarzonymi minami opisywać, jak to było z nimi.
– …Byliśmy w sobie zakochani po uszy! – westchnęła mama. – Przyjaźniliśmy się bardzo długo, z pięć lat, zanim odkryliśmy, że łączy nas coś więcej. Jeszcze w szkole zaczęliśmy ze sobą chodzić, jakoś pod koniec szóstej klasy. Nikogo nie kochałam bardziej od Johna… A te nasze spacery po błoniach…
Ja i Remus wymieniliśmy mściwe uśmieszki porozumienia
– Ale nie zawsze było różowo – mruknął tata. – W sumie, różowo było tylko na początku. Zgodnie z odwieczną tradycją wszystkich szlacheckich rodów, w pewnym wieku głowy rodów zawiązują magiczne przymierze poprzez małżeństwo swoich dzieci. Oboje jesteśmy ze szlacheckich rodów, ale Rea ma bardzo czystokrwiste pochodzenie. No więc, wasi dziadkowie, a jej rodzice, postanowili ją wydać za starszego od niej o kilkanaście lat Abraxasa Malfoya…
– Żartujesz! – przeraziłam się, a Remus wytrzeszczył oczy i przestał na chwilę smarować masłem kromkę chleba.
– To było okropne! – przyznała mama. – A do tego John nie otrzymał spadku, bo wszystko zagarnął jego brat. No, i nie miał pracy. Rodzice za nic nie chcieli zmienić zdania, ale my bardzo się kochaliśmy i nie wyobrażaliśmy sobie życia bez siebie…
– No więc, na kilka godzin przed uroczystymi zaręczynami, wasza mama uciekła przez okno swej sypialni. Przyszła do mnie, ale nie miała gdzie spać. Nie chciałem, żeby jej było niewygodnie, a nie miałem w moim zastraszająco ciasnym mieszkanku nawet jednoosobowego łóżka, więc spałem na podłodze. Ale jej nie mogłem pozwolić na takie niewygody. Zawędrowaliśmy pieszo aż do domu brata Rei, waszego wuja, czyli tutaj. Biedak, był ciężko chory, a mieszkał sam w tym oto miejscu, odziedziczonym po ich rodzicach. On zawsze był przeciwny zmuszaniu Rei do małżeństwa z Abraxasem, udzielił nam więc schronu… Nasz potajemny ślub był najskromniejszy na świecie, ale przecież byliśmy razem, to się liczyło najbardziej. Razem dużo przeszliśmy. Mimo tego nasza rodzina wciąż jest razem. Dbamy o siebie. Tak się rozróżnia prawdziwą miłość od zwykłego, pustego pożądania. Czy Peter pożąda tylko tej dziewczyny, czy naprawdę ją kocha?
Remus potrzebował kilku sekund, by zorientować się, że ojciec go o coś zapytał. Otrząsnął się z lekkiego transu.
– Zależy od punktu widzenia… – odparł niepewnie.
– Chwila, ja tego wciąż nie rozróżniam – rzekłam, zainteresowana żywo tematem. – Czyli?
– Miłość jest wtedy, gdy gotów jesteś umrzeć za daną osobę – podjęła mama, nalewając tacie kakao do kubka. – W parze z miłością często idzie cierpienie, tęsknota, pewne wyrzeczenia. Takiej osobie musisz się całkowicie oddać, jesteście ukochanymi i przyjaciółmi jednocześnie. Poświęcasz się dla dobra tej osoby, chcesz dla niej jak najlepszych rzeczy, często własnym kosztem…
Remus spuścił lekko wzrok, a ja w tym wyczułam pewną gorycz, która nim owładnęła.
– Pożądanie idzie w parze z miłością, ale w trochę innym wymiarze. Gdy jest samo pożądanie, to nie jest zbyt dobrze. Wtedy nie patrzysz na dobro kogoś, kogo kochasz. Chcesz być blisko niego w trochę inny sposób, niż wtedy, gdy darzysz go miłością. W przypadku prawdziwej miłości wystarczy ci jedynie jego obecność, rytm bicia serca. Gdy kogoś tylko pożądasz, to wtedy oczekujesz. Chcesz brać, nie myślisz o kimś, tylko o sobie. To egoistyczne.
– Ale nie zawsze, no nie? – podjęłam wątek. – Niekiedy chciałbyś otrzymać po prostu całusa…
– … Ale nie wszystkim to wystarcza – westchnął tata. – No, dzieciaki, dosyć tych ważnych, życiowych tematów, jest już dość późno…
Gdy już położyłam się spać, zaczęłam wałkować definicje, które usłyszałam przy stole. Można by powiedzieć, że przyjaźnimy się z Jamesem, ale chyba nie można tego nazwać miłością. Dlaczego? Sama nie wiedziałam, ale to co czułam do Jamesa, to chyba nie to.
Westchnęłam z jakimś dziwacznym spokojem i słodką tęsknotą. Zalały mnie przyjemne rozmyślania na różne romantyczne tematy. Ciekawe, jaki będzie Ten Jedyny? Będzie moim mężem? Nigdy się nie zastanawiałam nad takimi rzeczami, ale po całej te rozmowie naszło mnie właśnie, by rozmyślać o kimś, kto kiedyś poprosi mnie o rękę. To musi być takie romantyczne… Może on teraz nawet myśli o mnie, choć, oczywiście, nie ma zielonego pojęcia, kim jestem. Poczułam, że już dażę go uczuciem i nie mogę się doczekać, aż pojawi się w moim życiu.
Z drugiej strony zadrżałam na myśl o tych biednych kobietach, które wychodzą za kogoś z przymusu. Biedna mama, prawie wylądowała w takim małżeństwie, bez miłości.
Ogarnęła mnie jakaś dziwna trwoga, ale natychmiast ustąpiła, tak szybko, jak się pojawiła. Nie, to nonsens, rodzice nigdy by do tego nie dopuścili, nie wydadzą mnie za kogoś pokroju Malfoya, pozwolą wybrać…
Tak więc wróćmy do leżenia niczym rozgwiazda na aksamitnym dnie. Gdy tak wyciągałam się na moim łóżku we wszystkie strony, do mojego pokoju zawitał Remus.
– Co robisz? – spytał z niewinną minką.
– Ćwiczę animagię – palnęłam obojętnie.
– Eee. Co?
– Z pomocą twojego fiźniętego kumpla. On mi to podsunął.
Remus jeszcze jakiś czas wytrzeszczał oczy i przyglądał mi się podejrzliwie. Po chwili, sądząc po minie, najwyraźniej uznał, że nad tą informacją trzeba jedynie przejść do porządku dziennego, inaczej się jej nie pokona.
– A Peter? On mi nie mówił, czy jest animagiem… – podjęłam.
– Bo na razie nie jest. Dopiero próbuje. Przyszedłem do ciebie, bo jeszcze nie byłaś nad rzeką, a dziś jest taki upał…
– Rzeka?! – ucieszyłam się. – Tu jest rzeka?
Remus rozpromienił się.
– Ale… nie mam kostiumu… – Entuzjazm nieco mi opadł.
– Dziewczyny! – parsknął Remus z politowaniem. – Kto by się przejmował takimi drobiazgami?
– Naga przy tobie nie będę pływać! – burknęłam uparcie, splatając ramiona na piersi.
– Ja też wolałbym nie narażać się na takie traumatyczne przeżycie i wypalenie oczu…
Gdy już wyszedł zza półki, gdzie zapędziły go ciskane przeze mnie poduszki i protestujący wrzaskliwie Fąfel, wyszczerzył się do mnie uśmiechem cwaniaka i stwierdził:
– Ja tam pływam zawsze w spodniach, a czasem w gatkach. Nie rozpuścisz się, uwierz mi.
– Dobra… Może i masz rację. Ale to trochę dziwne dla mnie, pływać bez kostiumu. Idziemy!
– To chodź! – Machnął na mnie poganiająco, jakbym była jakimś drobiem.
– Poczekaj, muszę odpisać Lily…
Naskrobałam tylko na kawałku pergaminu: „Spotkamy się na Pokątnej piętnastego. Przyjedziemy do mnie. Pasi? Całusy, Meg”, chwyciłam bez pytania sowę Remusa i wysłałam liścik.
W korytarzyku natknęłam się na mamę.
– Och, kochanie, dziś jest tak gorąco! Przypomniało mi się, że wiosną zrobiłam ci sukienkę na takie dni, jak ten! – zaszczebiotała automatycznie.
– Sukienkę? – Skrzywiłam się mimowolnie.
– Tak, masz, przymierz. Właśnie ci ją niosłam…
Weszłam do pokoju i założyłam ubranie. „Hmm, nie jest aż taka tragiczna…”, przeszło mi przez myśl. Sukienka była na zakończonych węzełkami ramiączkach. Sięgała nad kolana. Uszyta z delikatnego, przewiewnego materiału, tłoczonego w czarno-zieloną kratkę. Przewiązana była cienką, zieloną wstążką, sięgającą z boku do połowy łydek. Jej prostota była ujmująca, jednak czułam się dziwnie.
Zawiązałam loki w kucyk i wyszłam do czekającego na mnie Remusa.
– Łał, nareszcie wyglądasz, jak dziewczyna! – zauważył z radosnym sarkazmem.
– Dzięki, ty niestety, jeszcze nie doszedłeś do momentu, w którym nareszcie będę mogła ci powiedzieć coś podobnego – odgryzłam się.
Remus udał obrażonego i wyszliśmy z domu do pięknego, słonecznego lasu.
Niebo tego dnia miało niesamowity, ciemny odcień lazuru. W dalekich połaciach zagajnika koncertowały ptaki, a obok nas rozległo się brzęczenie jakiegoś owada. Po prostu beztroski, upalny dzień lata…
Ja i mój brat podreptaliśmy ścieżką w głąb lasu. Szliśmy około dziesięciu minut w zacienionym labiryncie pni. Przez korony wysokich drzew na ziemię padały złociste smugi światła słonecznego.
Wreszcie, gdzieś na prawo rozległ się cichy plusk. Ogarnęła mnie powoli euforia, niczym rzeka wlewając się do umysłu. Szykował się niezwykle przyjemny dzień.
Skręciliśmy w głębszy las, dochodząc na brzeg czystej, średnio szerokiej rzeki. Wysokie trawy szumiały na lekkim wietrze, a na tafli wody tańczyły wesoło błyski.
– Jejciu… Jest głęboka? – zapytałam, zachwycona.
Remus przekrzywił głowę, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– To zależy. W tym miejscu sięgałaby ci do mostka.
– A dalej? – zapytałam, patrząc tęsknie na miejsce, gdzie woda znikała za zakrętem.
– Dalej nigdy nie byłem. Tam jest niebezpiecznie.
– Niebezpiecznie? -- spytałam, unosząc brew. – Skąd wiesz?
– Tak mi się wydaje. Rodzice mi mówili, że pod żadnym pozorem nie mogę tam się zapuszczać. Tylko to miejsce jest dla nas dozwolone. Pewnie jest tam głęboko.
– No tak, a ty ich zakazów zawsze słuchasz, no nie? – mruknęłam z sarkazmem.
– To, co wyrabiam w szkole z chłopakami grozi szlabanem. Jeśli bym teraz nie posłuchał, mogłoby się to dla mnie skończyć kalectwem lub śmiercią. To kompletnie co innego.
Kiwnęłam głową, by przyznać mu rację.
Remus podskoczył dziarsko, promieniejąc jakąś dziecięcą radością.
– No, to teraz do wody!!! – krzyknął.
Błyskawicznie zerwał z torsu koszulkę, cisnął ją na ziemię i w swoich wytartych dżinsach wskoczył z dzikim wrzaskiem do wody, zwijając się w kulkę w powietrzu.
– Remus, ale z ciebie opanowany kujon! – zaśmiałam się, gdy mokre, brązowe włosy przebiły powierzchnię.
Remus kilkanaście sekund potem zawył dziko i wyskoczył z wody, niczym z ognia. Stanął przy najbliższym drzewie i trząsł się.
– Lód! – zdołał tylko wykrztusić.
– Masz chyba opóźnioną reakcję – zaśmiałam się z niego. Wyglądał komicznie.
– Sama tam wejdź! – prychnął wyniośle, drżąc. – Chciałbym cię zobaczyć, jak trzęsiesz się gdzieś na czubku sosny!
Ruszyłam pewnie ku czystej wodzie, nie zdradzając żadnych oznak strachu, ale wiedziałam, że zaraz pobiję rekordowy czas wbiegania w trwodze na drzewo.
Zdjęłam rzymianki i wkroczyłam bosymi stopami w orzeźwiającą toń. Zmroziło mnie do szpiku kości, ale nie chciałam dać braciszkowi tej satysfakcji, więc przełknęłam ból i poczęłam brodzić w lesie traw, tam, gdzie woda sięgała zaledwie do łydek. Rozgarniałam delikatnie kolejne źdźbła, powoli przyzwyczajając się do zimna. Wiatr muskał mnie w twarz, grał w trawach. Był cudny dzień…
– Meg, ja idę do domu, na chwilę – usłyszałam głos Remusa.
Zapuszczałam się dalej w trawy, ciągle brodząc na płyciźnie. Na brzeżku rosły drobne, niebieskawe kwiaty. Bezwiednie zaczęłam je zrywać, wpatrując się w równoległy brzeg. Poczęłam pleść wianek.
Remus nie wracał kilkanaście minut. Biłam się sama ze sobą, czy mam wkroczyć głębiej. W tych trawach było w sumie całkiem przyjemnie. Powoli osadziłam wianek na moich skroniach niczym diadem.
– Meggie! Oddychaj, przybywamy!!! – usłyszałam znajomy głos oszołoma i zdrętwiałam.
To był taki cudny dzień. Był.
Ruszyłam w drogę powrotną. Na piaszczystym brzegu, na którym zaledwie kilkanaście minut temu stałam z Remusem znajdowały się trzy osoby, których kompletne się nie spodziewałam, plus mój brat.
– To jest ta niespodzianka! – ucieszył się Remus, wskazując na kumpli.
– Taa… – mruknęłam z udawaną radością.
– Luniaczku, jak mogłeś zostawić swą uroczą siostrzyczkę na pastwę losu?! – zakrzyknął z mocą James. – Przecież byśmy spytali twoich rodziców, gdzie jesteś.
– Myślisz, że jestem jakąś niepozbieraną lalą i sama sobie nie poradzę? – zapytałam z pogardą.
Black chrząknął ostentacyjnie co zapewne miało oznaczać, że tak, taka właśnie jestem. Nie pozostałam mu dłużna.
– W sumie Remus miała rację, że po was poszedł – powiedziałam głośno z mściwością. – Niektórzy z was nie potrafią formułować zdań, jak ludzie. Wolą się komunikować w języku trolli, co oczywiście w przypadku tej osoby jest całkowicie wytłumaczalne.
Wszyscy, prócz Petera, w mig złapali aluzję, dotyczącą chrząknięcia Blacka. Zmroził mnie nienawistnym spojrzeniem i już rozchylił usta, by też mi dopiec, ale Remus szybko dostrzegł niebezpieczeństwo i wtrącił lekko zdenerwowanym głosem:
– Chłopaki, ścigamy się do wody? – I wbiegł z galopu do rzeki. Wszyscy zdjęli buty.
James szybko ściągnął koszulkę, gnając w stronę przejrzystej toni, Peter rzucił się do wody, tak, jak stał, a Black leniwie rozpiął swoją czarną koszulę, nie zdejmując jej. Po chwili zmienił chyba zdanie i, zamiast dołączyć do przyjaciół, począł przechadzać się z wyniosłą miną po czystym piasku, zakładając ręce z tyłu. Reszta wrzeszczała dziko w wodzie, nawołując Blacka, ale on ich ignorował, kontemplując jedną, jedyną chmurę, która wolno toczyła się po niebie. Bezwiednie zawiesiłam na nim wzrok, zapominając na chwilę, że jest wstrętnym kretynem. Jego oblicze było łagodne, niewinne wręcz, ale w szarych, zmrużonych lekko od dołu oczach czaił się bunt.
Otrząsnęłam się i spojrzałam na szalejącego Jamesa. Czarne włosy miał zupełnie mokre, ale niczym się nie przejmował. Był wyjątkowo ładny, nawet, jak wyglądał niczym zmokła kura.
– Meggie, chodź! Jest wyczep!!! – wrzasnął nagle.
– Wyczep? – Uniosłam brwi. – Hmm, James, co za słowo… Sam je wymyśliłeś?
– No, nie filozuj już, tylko wskakuj! Wybacz! – urwał, gdy otwierałam już usta, by mu coś powiedzieć – nie filozofuj! Nie: „nie filozuj”.
Odwróciłam wzrok, kręcąc głową pobłażliwie. Machinalnie spojrzałam na Blacka i uświadomiłam sobie, że wpatrywał się we mnie. W jego spojrzeniu było tyle dziwnych, niezbyt przyjemnych emocji, że odetchnęłam z ulgą, gdy prawie natychmiast odwrócił wzrok. Patrzyłam na niego podejrzliwie kilkanaście sekund, a on uparcie wpatrywał się w kumpli, po czym za chwilę znów zerknął w moją stronę. Po raz drugi natychmiast odwrócił wzrok ode mnie, uśmiechając się pod nosem dziwnie.
Ściągnęłam brwi ze złością. Nie wiedziałam, o co mu mogło chodzić, ale najwyraźniej chciał mi zrobić na złość.
Coś mocno szarpnęło mnie w pasie.
– Ach!!!
Zorientowałam się, że to były czyjeś ramiona. Ktoś ze mną wpakował się pod wodę. Otworzyłam ze strachu oczy. Przed moją twarzą, zaledwie cal, znajdowała się roześmiana gęba Jamesa. Szybko przebiłam głową taflę wody.
James śmiał się wniebogłosy, gdy też się wynurzył.
– To było typowe dla ciebie! – powiedziałam z zimną ironią, wyrzynając mokrą kitkę.
– No co? – parsknął. – Na następny ogień pójdzie Łapa!
Black odsunął się w bezpieczną od Jamesa strefę i usiadł pod jednym z drzew, ściągając koszulę, by zarzucić ją sobie na głowę. Spod materiału dało się słyszeć ciężkie westchnięcie frustracji.
Reszta Huncwotów wymieniła tak przerażająco mściwe, porozumiewawcze uśmieszki, że na moment miałam ochotę ostrzec Blacka, by nie tracił ich z oczu. Ale oni, w idealnej ciszy już zbliżyli się do biedaka, który ich nie widział. James złapał na milczące „trzy, cztery!” za obie nogi, Remus za jedno ramię, a Peter za drugie i rozhuśtali go mocno. Zanim Black zorientował się, że już nie spoczywa na bezpiecznym mchu, leżał na dnie. Przez chwilę nie wynurzał się, po czym jego głowa przebiła taflę. Był tak wkurzony, że Huncwoci przez moment wykonali zgodny odruch brania nóg za pas.
Jego koszula płynęła wolno z prądem rzeki, w końcu zatrzymując się na mnie. Przez chwilę miałam dylemat, czy ją zignorować ze względu na to, czyja była, czy zatrzymać. Chwyciłam ją, by nie odpłynęła dalej. W końcu to nie jej wina, że jej pan jest imbecylem.
Słońce zaszło. Zerknęłam na niebo. W ciągu tych kilku minut pojawiły się chmury, które jednak nie zasłoniły nawet w czwartej części błękitnego nieba. Black zdusił w sobie dziki ruch furii, a ja ruszyłam ku plaży, wlokąc za sobą jego koszulę.
Nagle, gdy przeprawiałam się przez największą głębię, usłyszałam gdzieś na lewo straszliwy hałas. Automatycznie spojrzałam w tamtą stronę, wrośnięta z trwogi w dno rzeki. Tylko Black cokolwiek zauważył, bo reszta wciąż dusiła się ze śmiechu na plaży.
– Uważaj! – krzyknął z przerażeniem.

***

Oczy. Czarne jak noc, puste. Był w nich jakiś żal. Ogarnęło mnie niewiarygodne współczucie.
A potem się ocknęłam.
– Auu… – syknęłam.
Usiadłam na łożu, rozglądając się nieprzytomnie.
Znajdowałam się w moim pokoju. Poczułam, że głowę przewiązano mi gryzącym bandażem, tak samo nogę.
Na fotelu przy moim biurku siedział Black, na łóżku spoczywał Remus, a mama stała nade mną. Peter i James wspólnie okupywali pufę od mojej toaletki. Peter z niej właśnie zleciał.
– Meg! – zakrzyknął od razu James, a mnie natychmiast rozbolała głowa. – Dostałem przez ciebie prawie zawału!
– Co… co się stało? – wymamrotałam słabo.
– Jakieś martwe drzewo rosnące przy brzegu się na ciebie osunęło – wytłumaczył Remus. – I przygniotło tak, że nie mogłaś wypłynąć. Przynajmniej tak uważamy, bo długo cię nie było. Syriusz skoczył od razu po ciebie.
Coś dziwnego osunęło się do mojego żołądka. Black? Myślałam, że wyratował mnie James, lub Remus… Peter by chyba nie dał rady, jest za niski, ale Black?
To w sumie miłe. Co nie zmienia faktu, że jest skończonym idiotą. Hmm, no, może dzielnym skończonym idiotą…
Mama uśmiechnęła się do niego promiennie i rzekła:
– Jesteś wielkim rozrabiaką, Syriuszu, wiem o tym, ale dla mnie jesteś także bohaterem. Wiem, że to wielkie, patetyczne słowo, ale taka jest prawda. Słyszałam, że nie umiesz pływać. Nasza rodzina będzie ci za to wdzięczna do końca życia!
– No! – ucieszył się Rogacz. – Szkoda, że nie widziałeś siebie w akcji!
Wszyscy przenieśli na niego pełne uwielbienia i wdzięczność twarze. On tylko mruknął coś niezrozumiale pod nosem, wpatrując się nadal w mój dywan.
Zasępiłam się. To ci dopiero niespodzianka… Czyżbym zawdzięczała życie Blackowi? Niezbyt mnie to cieszyło, w końcu go nienawidziłam… No, bez przesady, może tylko nie znosiłam.

1 komentarz: