–
MEEEEG!!!
ŚNIADANIEEEE!!!
Zerwałam
się niczym oparzona i wyskoczyłam z łoża, trzymając się za
serce. Po drodze zaliczyłam glebę, następując na długą,
jedwabną koszulę nocną. Za sobą usłyszałam mściwe rechotanie
Remusa.
Tkwiłam
w tej pozycji z zadkiem wypiętym w górę jeszcze jakiś czas, po
czym podniosłam się z podłogi powolnym, zblazowanym ruchem. Remus
stał u węzgłowia mojego łóżka z rękami założonymi do tyłu i
śmiał się pod wąsem.
–
Bardzo
zabawne! – warknęłam.
–
Bardzo!
– zachichotał w odpowiedzi. – To był wyborny pomysł, wrzasnąć
ci prosto do ucha! Szkoda, że nie widziałaś swojej zestresowanej
miny. Kiedyś tak wyglądał James, gdy po zjedzeniu dziesięciu
czekoladowych żab i dwóch opakowań fasolek Peter wcisnął mu
jakieś zabawne, czarodziejskie batony, które miały mieć smak
cytrynowy, a były z woszczyny… Nigdy nie zapomnę, jak gnał do
kibla, prawie się rozsypał po drodze. Chociaż, z drugiej strony,
nie jestem pewien, czy powodem jego pośpiechu były te batony…
Chyba wcześniej Syriusz oświecił go beztrosko, że Peter niechcący
obsikał jego…
–
Dobra,
wystarczy! – przerwałam mu, bojąc się, że na dobre obrzydzi mi
jedzenie. – To, co wy wyrabiacie, zakrawa na jakąś chorą…
wynaturzoną…
–
Bez
reprymend, siostrzyczko – mruknął Remus. – Jest śniadanie.
–
Usłyszałam,
aż za dobrze! – burknęłam. – W tym domu można dostać
jakiegoś zawału, lub innej nerwicy. Boję się pytać, jak pobudka
wygląda u Rogacza…
Zeszliśmy
do kuchni na skromne, wiejskie śniadanko. Ostatnio nabrałam
apetytu, co było dość dziwne.
–
Dziś
czeka cię niespodzianka! – zagadnął mnie Remus, ale nie
wiedziałam, czy mówił to ironicznie, czy naprawdę czekało mnie
coś przyjemnego.
Przez
otwarte okno wleciały dwie sowy.
–
Do
kogo? – spytała mama, przyzwyczajona do widoku sów wlatujących
codziennie w porze śniadania.
–
Jeden
jest do mnie – odparłam, chwytając w locie zieloną kopertę. –
Od Lily!
Droga
Meg!
Jak
Ci mijają wakacje? Ja z rodzicami i Petunią polecieliśmy do
Brazylii na dwa tygodnie do znajomych, ale w połowie lipca już
wróciliśmy. Mówię Ci, jak tam jest gorąco! Chociaż pewnie Ty o
tym wiesz, w końcu gdzie Ciebie nie było! Nie wyrabiałam… Ale o
tym później, gdy się zobaczymy. Czy mogłybyśmy się spotkać
jakoś w połowie sierpnia? Jeśli możesz, to gdzie? Mam Ci do
powiedzenia tak dużo…
Mnóstwo
całusków od stęsknionej Lily!!!
PS:
Odpisz szybko!
Bardzo
chciałam zobaczyć się z Lily. Odkąd przyjechałam do domu,
poczułam się wyjątkowo dobrze. Dwór Lupinów działał na mnie
kojąco, ale nie tylko on, bo słońce i odetchnięcie od obowiązków
także. Wakacje trwały już od jakichś dwóch tygodni, a w domu
wyczułam to, czego tak bardzo mi brakowało w szkole: to, że jestem
komuś potrzebna. Z dala od roześmianej gęby Jamesa mogłam
przemyśleć to wszystko w racjonalny sposób i doszłam do pewnej
dziwnej konkluzji, ale o tym zaraz.
–
No
tak, po przeczytaniu listu Łapy człowiek wspina się na
intelektualne wyżyny słownictwa… – mruknął do mnie Remus,
zwijając list tak, by mama nie odkryła, że Black to nie jest
grzeczny, ułożony rycerz z szlacheckiego rodu. – A chłopak jest
taki inteligentny… Zawsze ma W ze wszystkich egzaminów, a nawet
się nie uczy…
Zignorowałam
to. Do Blacka nie odezwałam się od naszej pamiętnej kłótni.
Między nami istniała zimna wojna i ignorowanie drugiej strony. I
niech tak pozostanie jak najdłużej.
Po
umyciu zębów udałam się na górę, do pokoju. Zamknęłam za sobą
pieczołowicie drzwi, opadłam na łóżko i powoli opanowywałam
emocje.
Był
to pierwszy element ćwiczenia animagii. Trzeba było mieć czysty
umysł, by się odpowiednio mocno skupić. W szkole miałam z tym
problem, obecnie szło mi zdecydowanie lepiej.
Po
kilkudziesięciu minutach rozpracowywania wyglądu kota, w którego
będę się zamieniać, postanowiłam trochę odprężyć umysł i
rozciągnęłam się na łóżku we wszystkie strony, niczym
rozgwiazda na seledynowym, aksamitnym dnie. Leżenie w takiej pozycji
pomagało się zrelaksować.
Powoli
myśli zmieniły się w gęstą, zawiesistą maź i błędnie krążyły
gdzieś w mojej głowie leniwie, niczym intelektualny budyń.
Było
mi trochę przykro, że nie mogę ćwiczyć patronusa tak, jak mi
polecił James, ale poza szkołą nie wolno było używać różdżek.
James musiał o tym zapomnieć na peronie, co z jego ogarnięciem
wydało mi się wielce prawdopodobne. Zresztą, patronus nie szedł
mi nigdy zbyt dobrze. Nie posiadałam dobrego, silnego wspomnienia, a
może po prostu nie umiałam nim zagrać na własnych emocjach? Jak
zwał, tak zwał, nie szło mi to. A myśl o byciu z Jamesem jakoś
mi nie pomogła.
Ostatnio
ta myśl była jeszcze słabsza. Rogacz w moim umyśle się
przekształcił. Jakoś… zmalał. Znormalniał. Spowszedniał.
Problem
dotychczas był gdzieś w mojej głowie. I tak jakby się rozwiązał.
Jakoś
kilka dni po przyjeździe do domu przysiadłam nad kartką papieru i
napisałam dla samej siebie zalety i wady Jamesa. Czułam silną
potrzebę jakiegoś analitycznego rozpracowania uczucia zakochania, w
którym stawiałam dopiero pierwsze kroki. Chciałam zrozumieć
mechanizmy i spróbować to jakoś usunąć, bo bardzo bolało. Coś
z tym zrobić, żeby sobie poszło.
Z
kartki papieru machał do mnie James, a właściwie jego zalety i
wady, które jakoś prezentowały i określały jego osobę. Chłopak
wesoły, odważny, przyjacielski i szalony, a do tego nieco
rozpuszczony przedszkolak o gwałtownych, nieprzewidywalnych
zachowaniach i ruchach.
Po
przyjrzeniu się temu z dystansu James nie jawił się jako
niepowtarzalne uosobienie mych snów o księciu z bajki, odważnym,
odpowiedzialnym, dającym poczucie bezpieczeństwa i dojrzałym.
Rozmowa,
która nawiązała się któregoś wieczora przy kolacji, nie
pomogła.
–
…i
ciągle ją śledzi… Chyba nigdy się nie odważy do niej zagadać,
ale to nie zmienia faktu, że coś w niej jest takiego, co mu się
bardzo podoba… – Remus opowiadał o różnych perypetiach swych
przyjaciół, obecnie opisując, że z nich wszystkich tylko Peter ma
kogoś na oku. Dziewczynę imieniem Alison, która, co najlepsze,
była od niego wyższa o głowę i miała budowę sferyczną.
Rodzice
wyglądali na trochę zażenowanych tematem, jednak chwilę potem
zaczęli z rozmarzonymi minami opisywać, jak to było z nimi.
–
…Byliśmy
w sobie zakochani po uszy! – westchnęła mama. – Przyjaźniliśmy
się bardzo długo, z pięć lat, zanim odkryliśmy, że łączy nas
coś więcej. Jeszcze w szkole zaczęliśmy ze sobą chodzić, jakoś
pod koniec szóstej klasy. Nikogo nie kochałam bardziej od Johna…
A te nasze spacery po błoniach…
Ja
i Remus wymieniliśmy mściwe uśmieszki porozumienia
–
Ale
nie zawsze było różowo – mruknął tata. – W sumie, różowo
było tylko na początku. Zgodnie z odwieczną tradycją wszystkich
szlacheckich rodów, w pewnym wieku głowy rodów zawiązują
magiczne przymierze poprzez małżeństwo swoich dzieci. Oboje
jesteśmy ze szlacheckich rodów, ale Rea ma bardzo czystokrwiste
pochodzenie. No więc, wasi dziadkowie, a jej rodzice, postanowili ją
wydać za starszego od niej o kilkanaście lat Abraxasa Malfoya…
–
Żartujesz!
– przeraziłam się, a Remus wytrzeszczył oczy i przestał na
chwilę smarować masłem kromkę chleba.
–
To
było okropne! – przyznała mama. – A do tego John nie otrzymał
spadku, bo wszystko zagarnął jego brat. No, i nie miał pracy.
Rodzice za nic nie chcieli zmienić zdania, ale my bardzo się
kochaliśmy i nie wyobrażaliśmy sobie życia bez siebie…
–
No
więc, na kilka godzin przed uroczystymi zaręczynami, wasza mama
uciekła przez okno swej sypialni. Przyszła do mnie, ale nie miała
gdzie spać. Nie chciałem, żeby jej było niewygodnie, a nie miałem
w moim zastraszająco ciasnym mieszkanku nawet jednoosobowego łóżka,
więc spałem na podłodze. Ale jej nie mogłem pozwolić na takie
niewygody. Zawędrowaliśmy pieszo aż do domu brata Rei, waszego
wuja, czyli tutaj. Biedak, był ciężko chory, a mieszkał sam w tym
oto miejscu, odziedziczonym po ich rodzicach. On zawsze był
przeciwny zmuszaniu Rei do małżeństwa z Abraxasem, udzielił nam
więc schronu… Nasz potajemny ślub był najskromniejszy na
świecie, ale przecież byliśmy razem, to się liczyło najbardziej.
Razem dużo przeszliśmy. Mimo tego nasza rodzina wciąż jest razem.
Dbamy o siebie. Tak się rozróżnia prawdziwą miłość od
zwykłego, pustego pożądania. Czy Peter pożąda tylko tej
dziewczyny, czy naprawdę ją kocha?
Remus
potrzebował kilku sekund, by zorientować się, że ojciec go o coś
zapytał. Otrząsnął się z lekkiego transu.
–
Zależy
od punktu widzenia… – odparł niepewnie.
–
Chwila,
ja tego wciąż nie rozróżniam – rzekłam, zainteresowana żywo
tematem. – Czyli?
–
Miłość
jest wtedy, gdy gotów jesteś umrzeć za daną osobę – podjęła
mama, nalewając tacie kakao do kubka. – W parze z miłością
często idzie cierpienie, tęsknota, pewne wyrzeczenia. Takiej osobie
musisz się całkowicie oddać, jesteście ukochanymi i przyjaciółmi
jednocześnie. Poświęcasz się dla dobra tej osoby, chcesz dla niej
jak najlepszych rzeczy, często własnym kosztem…
Remus
spuścił lekko wzrok, a ja w tym wyczułam pewną gorycz, która nim
owładnęła.
–
Pożądanie
idzie w parze z miłością, ale w trochę innym wymiarze. Gdy jest
samo pożądanie, to nie jest zbyt dobrze. Wtedy nie patrzysz na
dobro kogoś, kogo kochasz. Chcesz być blisko niego w trochę inny
sposób, niż wtedy, gdy darzysz go miłością. W przypadku
prawdziwej miłości wystarczy ci jedynie jego obecność, rytm bicia
serca. Gdy kogoś tylko pożądasz, to wtedy oczekujesz. Chcesz brać,
nie myślisz o kimś, tylko o sobie. To egoistyczne.
–
Ale
nie zawsze, no nie? – podjęłam wątek. – Niekiedy chciałbyś
otrzymać po prostu całusa…
–
… Ale
nie wszystkim to wystarcza – westchnął tata. – No, dzieciaki,
dosyć tych ważnych, życiowych tematów, jest już dość późno…
Gdy
już położyłam się spać, zaczęłam wałkować definicje, które
usłyszałam przy stole. Można by powiedzieć, że przyjaźnimy się
z Jamesem, ale chyba nie można tego nazwać miłością. Dlaczego?
Sama nie wiedziałam, ale to co czułam do Jamesa, to chyba nie to.
Westchnęłam
z jakimś dziwacznym spokojem i słodką tęsknotą. Zalały mnie
przyjemne rozmyślania na różne romantyczne tematy. Ciekawe, jaki
będzie Ten Jedyny? Będzie moim mężem? Nigdy się nie
zastanawiałam nad takimi rzeczami, ale po całej te rozmowie naszło
mnie właśnie, by rozmyślać o kimś, kto kiedyś poprosi mnie o
rękę. To musi być takie romantyczne… Może on teraz nawet myśli
o mnie, choć, oczywiście, nie ma zielonego pojęcia, kim jestem.
Poczułam, że już dażę go uczuciem i nie mogę się doczekać, aż
pojawi się w moim życiu.
Z
drugiej strony zadrżałam na myśl o tych biednych kobietach, które
wychodzą za kogoś z przymusu. Biedna mama, prawie wylądowała w
takim małżeństwie, bez miłości.
Ogarnęła
mnie jakaś dziwna trwoga, ale natychmiast ustąpiła, tak szybko,
jak się pojawiła. Nie, to nonsens, rodzice nigdy by do tego nie
dopuścili, nie wydadzą mnie za kogoś pokroju Malfoya, pozwolą
wybrać…
Tak
więc wróćmy do leżenia niczym rozgwiazda na aksamitnym dnie. Gdy
tak wyciągałam się na moim łóżku we wszystkie strony, do mojego
pokoju zawitał Remus.
–
Co
robisz? – spytał z niewinną minką.
–
Ćwiczę
animagię – palnęłam obojętnie.
–
Eee.
Co?
–
Z
pomocą twojego fiźniętego kumpla. On mi to podsunął.
Remus
jeszcze jakiś czas wytrzeszczał oczy i przyglądał mi się
podejrzliwie. Po chwili, sądząc po minie, najwyraźniej uznał, że
nad tą informacją trzeba jedynie przejść do porządku dziennego,
inaczej się jej nie pokona.
–
A
Peter? On mi nie mówił, czy jest animagiem… – podjęłam.
–
Bo
na razie nie jest. Dopiero próbuje. Przyszedłem do ciebie, bo
jeszcze nie byłaś nad rzeką, a dziś jest taki upał…
–
Rzeka?!
– ucieszyłam się. – Tu jest rzeka?
Remus
rozpromienił się.
–
Ale…
nie mam kostiumu… – Entuzjazm nieco mi opadł.
–
Dziewczyny!
– parsknął Remus z politowaniem. – Kto by się przejmował
takimi drobiazgami?
–
Naga
przy tobie nie będę pływać! – burknęłam uparcie, splatając
ramiona na piersi.
–
Ja
też wolałbym nie narażać się na takie traumatyczne przeżycie i
wypalenie oczu…
Gdy
już wyszedł zza półki, gdzie zapędziły go ciskane przeze mnie
poduszki i protestujący wrzaskliwie Fąfel, wyszczerzył się do
mnie uśmiechem cwaniaka i stwierdził:
–
Ja
tam pływam zawsze w spodniach, a czasem w gatkach. Nie rozpuścisz
się, uwierz mi.
–
Dobra…
Może i masz rację. Ale to trochę dziwne dla mnie, pływać bez
kostiumu. Idziemy!
–
To
chodź! – Machnął na mnie poganiająco, jakbym była jakimś
drobiem.
–
Poczekaj,
muszę odpisać Lily…
Naskrobałam
tylko na kawałku pergaminu: „Spotkamy się na Pokątnej
piętnastego. Przyjedziemy do mnie. Pasi? Całusy, Meg”, chwyciłam
bez pytania sowę Remusa i wysłałam liścik.
W
korytarzyku natknęłam się na mamę.
–
Och,
kochanie, dziś jest tak gorąco! Przypomniało mi się, że wiosną
zrobiłam ci sukienkę na takie dni, jak ten! – zaszczebiotała
automatycznie.
–
Sukienkę?
– Skrzywiłam się mimowolnie.
–
Tak,
masz, przymierz. Właśnie ci ją niosłam…
Weszłam
do pokoju i założyłam ubranie. „Hmm, nie jest aż taka
tragiczna…”, przeszło mi przez myśl. Sukienka była na
zakończonych węzełkami ramiączkach. Sięgała nad kolana. Uszyta
z delikatnego, przewiewnego materiału, tłoczonego w czarno-zieloną
kratkę. Przewiązana była cienką, zieloną wstążką, sięgającą
z boku do połowy łydek. Jej prostota była ujmująca, jednak czułam
się dziwnie.
Zawiązałam
loki w kucyk i wyszłam do czekającego na mnie Remusa.
–
Łał,
nareszcie wyglądasz, jak dziewczyna! – zauważył z radosnym
sarkazmem.
–
Dzięki,
ty niestety, jeszcze nie doszedłeś do momentu, w którym nareszcie
będę mogła ci powiedzieć coś podobnego – odgryzłam się.
Remus
udał obrażonego i wyszliśmy z domu do pięknego, słonecznego
lasu.
Niebo
tego dnia miało niesamowity, ciemny odcień lazuru. W dalekich
połaciach zagajnika koncertowały ptaki, a obok nas rozległo się
brzęczenie jakiegoś owada. Po prostu beztroski, upalny dzień lata…
Ja
i mój brat podreptaliśmy ścieżką w głąb lasu. Szliśmy około
dziesięciu minut w zacienionym labiryncie pni. Przez korony wysokich
drzew na ziemię padały złociste smugi światła słonecznego.
Wreszcie,
gdzieś na prawo rozległ się cichy plusk. Ogarnęła mnie powoli
euforia, niczym rzeka wlewając się do umysłu. Szykował się
niezwykle przyjemny dzień.
Skręciliśmy
w głębszy las, dochodząc na brzeg czystej, średnio szerokiej
rzeki. Wysokie trawy szumiały na lekkim wietrze, a na tafli wody
tańczyły wesoło błyski.
–
Jejciu…
Jest głęboka? – zapytałam, zachwycona.
Remus
przekrzywił głowę, zastanawiając się nad odpowiedzią.
–
To
zależy. W tym miejscu sięgałaby ci do mostka.
–
A
dalej? – zapytałam, patrząc tęsknie na miejsce, gdzie woda
znikała za zakrętem.
–
Dalej
nigdy nie byłem. Tam jest niebezpiecznie.
–
Niebezpiecznie?
-- spytałam, unosząc brew. – Skąd wiesz?
–
Tak
mi się wydaje. Rodzice mi mówili, że pod żadnym pozorem nie mogę
tam się zapuszczać. Tylko to miejsce jest dla nas dozwolone. Pewnie
jest tam głęboko.
–
No
tak, a ty ich zakazów zawsze słuchasz, no nie? – mruknęłam z
sarkazmem.
–
To,
co wyrabiam w szkole z chłopakami grozi szlabanem. Jeśli bym teraz
nie posłuchał, mogłoby się to dla mnie skończyć kalectwem lub
śmiercią. To kompletnie co innego.
Kiwnęłam
głową, by przyznać mu rację.
Remus
podskoczył dziarsko, promieniejąc jakąś dziecięcą radością.
–
No,
to teraz do wody!!! – krzyknął.
Błyskawicznie
zerwał z torsu koszulkę, cisnął ją na ziemię i w swoich
wytartych dżinsach wskoczył z dzikim wrzaskiem do wody, zwijając
się w kulkę w powietrzu.
–
Remus,
ale z ciebie opanowany kujon! – zaśmiałam się, gdy mokre,
brązowe włosy przebiły powierzchnię.
Remus
kilkanaście sekund potem zawył dziko i wyskoczył z wody, niczym z
ognia. Stanął przy najbliższym drzewie i trząsł się.
–
Lód!
– zdołał tylko wykrztusić.
–
Masz
chyba opóźnioną reakcję – zaśmiałam się z niego. Wyglądał
komicznie.
–
Sama
tam wejdź! – prychnął wyniośle, drżąc. – Chciałbym cię
zobaczyć, jak trzęsiesz się gdzieś na czubku sosny!
Ruszyłam
pewnie ku czystej wodzie, nie zdradzając żadnych oznak strachu, ale
wiedziałam, że zaraz pobiję rekordowy czas wbiegania w trwodze na
drzewo.
Zdjęłam
rzymianki i wkroczyłam bosymi stopami w orzeźwiającą toń.
Zmroziło mnie do szpiku kości, ale nie chciałam dać braciszkowi
tej satysfakcji, więc przełknęłam ból i poczęłam brodzić w
lesie traw, tam, gdzie woda sięgała zaledwie do łydek.
Rozgarniałam delikatnie kolejne źdźbła, powoli przyzwyczajając
się do zimna. Wiatr muskał mnie w twarz, grał w trawach. Był
cudny dzień…
–
Meg,
ja idę do domu, na chwilę – usłyszałam głos Remusa.
Zapuszczałam
się dalej w trawy, ciągle brodząc na płyciźnie. Na brzeżku
rosły drobne, niebieskawe kwiaty. Bezwiednie zaczęłam je zrywać,
wpatrując się w równoległy brzeg. Poczęłam pleść wianek.
Remus
nie wracał kilkanaście minut. Biłam się sama ze sobą, czy mam
wkroczyć głębiej. W tych trawach było w sumie całkiem
przyjemnie. Powoli osadziłam wianek na moich skroniach niczym
diadem.
–
Meggie!
Oddychaj, przybywamy!!! – usłyszałam znajomy głos oszołoma i
zdrętwiałam.
To
był taki cudny dzień. Był.
Ruszyłam
w drogę powrotną. Na piaszczystym brzegu, na którym zaledwie
kilkanaście minut temu stałam z Remusem znajdowały się trzy
osoby, których kompletne się nie spodziewałam, plus mój brat.
–
To
jest ta niespodzianka! – ucieszył się Remus, wskazując na
kumpli.
–
Taa…
– mruknęłam z udawaną radością.
–
Luniaczku,
jak mogłeś zostawić swą uroczą siostrzyczkę na pastwę losu?! –
zakrzyknął z mocą James. – Przecież byśmy spytali twoich
rodziców, gdzie jesteś.
–
Myślisz,
że jestem jakąś niepozbieraną lalą i sama sobie nie poradzę? –
zapytałam z pogardą.
Black
chrząknął ostentacyjnie co zapewne miało oznaczać, że tak, taka
właśnie jestem. Nie pozostałam mu dłużna.
–
W
sumie Remus miała rację, że po was poszedł – powiedziałam
głośno z mściwością. – Niektórzy z was nie potrafią
formułować zdań, jak ludzie. Wolą się komunikować w języku
trolli, co oczywiście w przypadku tej osoby jest całkowicie
wytłumaczalne.
Wszyscy,
prócz Petera, w mig złapali aluzję, dotyczącą chrząknięcia
Blacka. Zmroził mnie nienawistnym spojrzeniem i już rozchylił
usta, by też mi dopiec, ale Remus szybko dostrzegł
niebezpieczeństwo i wtrącił lekko zdenerwowanym głosem:
–
Chłopaki,
ścigamy się do wody? – I wbiegł z galopu do rzeki. Wszyscy
zdjęli buty.
James
szybko ściągnął koszulkę, gnając w stronę przejrzystej toni,
Peter rzucił się do wody, tak, jak stał, a Black leniwie rozpiął
swoją czarną koszulę, nie zdejmując jej. Po chwili zmienił chyba
zdanie i, zamiast dołączyć do przyjaciół, począł przechadzać
się z wyniosłą miną po czystym piasku, zakładając ręce z tyłu.
Reszta wrzeszczała dziko w wodzie, nawołując Blacka, ale on ich
ignorował, kontemplując jedną, jedyną chmurę, która wolno
toczyła się po niebie. Bezwiednie zawiesiłam na nim wzrok,
zapominając na chwilę, że jest wstrętnym kretynem. Jego oblicze
było łagodne, niewinne wręcz, ale w szarych, zmrużonych lekko od
dołu oczach czaił się bunt.
Otrząsnęłam
się i spojrzałam na szalejącego Jamesa. Czarne włosy miał
zupełnie mokre, ale niczym się nie przejmował. Był wyjątkowo
ładny, nawet, jak wyglądał niczym zmokła kura.
–
Meggie,
chodź! Jest wyczep!!! – wrzasnął nagle.
–
Wyczep?
– Uniosłam brwi. – Hmm, James, co za słowo… Sam je
wymyśliłeś?
–
No,
nie filozuj już, tylko wskakuj! Wybacz! – urwał, gdy otwierałam
już usta, by mu coś powiedzieć – nie filozofuj! Nie: „nie
filozuj”.
Odwróciłam
wzrok, kręcąc głową pobłażliwie. Machinalnie spojrzałam na
Blacka i uświadomiłam sobie, że wpatrywał się we mnie. W jego
spojrzeniu było tyle dziwnych, niezbyt przyjemnych emocji, że
odetchnęłam z ulgą, gdy prawie natychmiast odwrócił wzrok.
Patrzyłam na niego podejrzliwie kilkanaście sekund, a on uparcie
wpatrywał się w kumpli, po czym za chwilę znów zerknął w moją
stronę. Po raz drugi natychmiast odwrócił wzrok ode mnie,
uśmiechając się pod nosem dziwnie.
Ściągnęłam
brwi ze złością. Nie wiedziałam, o co mu mogło chodzić, ale
najwyraźniej chciał mi zrobić na złość.
Coś
mocno szarpnęło mnie w pasie.
–
Ach!!!
Zorientowałam
się, że to były czyjeś ramiona. Ktoś ze mną wpakował się pod
wodę. Otworzyłam ze strachu oczy. Przed moją twarzą, zaledwie
cal, znajdowała się roześmiana gęba Jamesa. Szybko przebiłam
głową taflę wody.
James
śmiał się wniebogłosy, gdy też się wynurzył.
–
To
było typowe dla ciebie! – powiedziałam z zimną ironią,
wyrzynając mokrą kitkę.
–
No
co? – parsknął. – Na następny ogień pójdzie Łapa!
Black
odsunął się w bezpieczną od Jamesa strefę i usiadł pod jednym z
drzew, ściągając koszulę, by zarzucić ją sobie na głowę. Spod
materiału dało się słyszeć ciężkie westchnięcie frustracji.
Reszta
Huncwotów wymieniła tak przerażająco mściwe, porozumiewawcze
uśmieszki, że na moment miałam ochotę ostrzec Blacka, by nie
tracił ich z oczu. Ale oni, w idealnej ciszy już zbliżyli się do
biedaka, który ich nie widział. James złapał na milczące „trzy,
cztery!” za obie nogi, Remus za jedno ramię, a Peter za drugie i
rozhuśtali go mocno. Zanim Black zorientował się, że już nie
spoczywa na bezpiecznym mchu, leżał na dnie. Przez chwilę nie
wynurzał się, po czym jego głowa przebiła taflę. Był tak
wkurzony, że Huncwoci przez moment wykonali zgodny odruch brania nóg
za pas.
Jego
koszula płynęła wolno z prądem rzeki, w końcu zatrzymując się
na mnie. Przez chwilę miałam dylemat, czy ją zignorować ze
względu na to, czyja była, czy zatrzymać. Chwyciłam ją, by nie
odpłynęła dalej. W końcu to nie jej wina, że jej pan jest
imbecylem.
Słońce
zaszło. Zerknęłam na niebo. W ciągu tych kilku minut pojawiły
się chmury, które jednak nie zasłoniły nawet w czwartej części
błękitnego nieba. Black zdusił w sobie dziki ruch furii, a ja
ruszyłam ku plaży, wlokąc za sobą jego koszulę.
Nagle,
gdy przeprawiałam się przez największą głębię, usłyszałam
gdzieś na lewo straszliwy hałas. Automatycznie spojrzałam w tamtą
stronę, wrośnięta z trwogi w dno rzeki. Tylko Black cokolwiek
zauważył, bo reszta wciąż dusiła się ze śmiechu na plaży.
–
Uważaj!
– krzyknął z przerażeniem.
***
Oczy.
Czarne jak noc, puste. Był w nich jakiś żal. Ogarnęło mnie
niewiarygodne współczucie.
A
potem się ocknęłam.
–
Auu…
– syknęłam.
Usiadłam
na łożu, rozglądając się nieprzytomnie.
Znajdowałam
się w moim pokoju. Poczułam, że głowę przewiązano mi gryzącym
bandażem, tak samo nogę.
Na
fotelu przy moim biurku siedział Black, na łóżku spoczywał
Remus, a mama stała nade mną. Peter i James wspólnie okupywali
pufę od mojej toaletki. Peter z niej właśnie zleciał.
–
Meg!
– zakrzyknął od razu James, a mnie natychmiast rozbolała głowa.
– Dostałem przez ciebie prawie zawału!
–
Co…
co się stało? – wymamrotałam słabo.
–
Jakieś
martwe drzewo rosnące przy brzegu się na ciebie osunęło –
wytłumaczył Remus. – I przygniotło tak, że nie mogłaś
wypłynąć. Przynajmniej tak uważamy, bo długo cię nie było.
Syriusz skoczył od razu po ciebie.
Coś
dziwnego osunęło się do mojego żołądka. Black? Myślałam, że
wyratował mnie James, lub Remus… Peter by chyba nie dał rady,
jest za niski, ale Black?
To
w sumie miłe. Co nie zmienia faktu, że jest skończonym idiotą.
Hmm, no, może dzielnym skończonym idiotą…
Mama
uśmiechnęła się do niego promiennie i rzekła:
–
Jesteś
wielkim rozrabiaką, Syriuszu, wiem o tym, ale dla mnie jesteś także
bohaterem. Wiem, że to wielkie, patetyczne słowo, ale taka jest
prawda. Słyszałam, że nie umiesz pływać. Nasza rodzina będzie
ci za to wdzięczna do końca życia!
–
No!
– ucieszył się Rogacz. – Szkoda, że nie widziałeś siebie w
akcji!
Wszyscy
przenieśli na niego pełne uwielbienia i wdzięczność twarze. On
tylko mruknął coś niezrozumiale pod nosem, wpatrując się nadal w
mój dywan.
Zasępiłam
się. To ci dopiero niespodzianka… Czyżbym zawdzięczała życie
Blackowi? Niezbyt mnie to cieszyło, w końcu go nienawidziłam…
No, bez przesady, może tylko nie znosiłam.
suuuuuper :D
OdpowiedzUsuńaniloraK :)