Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

poniedziałek, 5 października 2015

15. Różne konwersacje



Pełną piersią wdychałam z ukontentowaniem czyste, zimowe powietrze. Naokoło nie było żywej duszy, tylko ja sama, sama z moimi myślami…
Mróz nie dokuczał – owszem, było zimno, ale miałam glany, a czarny, szkolny płaszcz, sięgający do kostek stanowił niezły izolator.
Usiadłam na gołej, kamiennej okiennicy, wspierając dłonie na lodowatym kamieniu. Gdzie byłam? Nawet ja sama nie wiedziałam. Nie mówiłam Lily o tym miejscu, które odkryłam w czasie jednego z moich samotnych spacerów. Przypuszczałam jednak, że i tak o nim wiedziała. Nigdy tu nikogo nie spotkałam, ale było raczej mało prawdopodobne, by miejsce miało rangę tajemnicy.
Niewątpliwe były to niewielkie ruiny na malutkiej polance leśnej, w trochę niedostępnym miejscu. Z jakiegoś budynku ostała się tylko gruba, kamienna ściana z dwom dużymi otworami, pełniącymi niegdyś funkcję okien, osadzonymi dość nisko przy ziemi.
 Śnieg nie prószył. Mój wzrok skierowany był na wschód, gdzie na jasnobłękitnym, czystym, zimowym niebie malowała się różowo-złota smuga, zwiastująca nadchodzące słońce.
Choć śnieg sięgał prawie do kolan, moje glany dyndały nad nim, ledwo dotykając podeszwami skrzącego się puchu. Usłyszałam jakiś hałas, mącący absolutną ciszę i spokój, ale nie, to tylko śnieg spadł z gałęzi…
Potarłam zmarznięty policzek w zamyśleniu, a on zaszczypał w odpowiedzi. Wpatrzyłam się w czubki nagich, ciemnych drzew. Jaka tu cisza, można zebrać myśli. Opanować emocje.
Coś się zbliżało. Rozejrzałam się badawczo, nikogo jednak nie było. Może mi się coś wydawało? Miałam uczucie, jakby coś lub ktoś mnie obserwowało. Spojrzałam machinalnie na drugą okiennice, na której, jak się okazało, coś siedziało. I w dodatku patrzyło centralnie na mnie. Z początku trochę się zaniepokoiłam, lecz to coś nie zareagowało w jakikolwiek niepokojący sposób. Był to pies. Niezbyt lubiłam psy, niestety.
Co tu robił? Wszakże uczniom wolno było mieć raczej zwierzątka rodem z opowieści o bajkowych czarodziejach, ale psy do tego grona wstępu raczej nie miały…
Potem mi się przypomniało, że Lily wspominała kiedyś o gajowym, jakimś Hagridzie, i jego psie, który ciągle oblizuje jej ręce, ilekroć próbuje z nim rozmawiać. Czyli zagadka rozwiązana.
Zwierzę, bynajmniej, nie rzuciło się, by lizać mi dłonie. Przeniosło wzrok z mojej twarzy na wschód. Odwróciłam uwagę od psa i zauważyłam zamarzniętą wodę na ściance okiennicy.
Przypomniałam sobie zaklęcie, którego uczył mnie tydzień temu Remus.
– Aquaserpent!
Skierowałam różdżkę na lód, a on odleciał od ściany i zaczął powoli wywijać się w różne pokręcone sposoby, niczym ruchomy sopel. Wyglądał fantastycznie, jakby ktoś zatrzymał wodę w locie. Patrząc na serpentyny plączącej się wody nie zauważyłam, że pies zeskoczył z okna i usiadł pod moim, wpatrując się w czary uważnie.
– Wiesz co, piesku? – zapytałam, sama nie wiedząc, czemu rozmawiam z psem. – Ostatnio czuję się taka samotna! Mam przyjaciółkę, przynajmniej tak mi się wydaje, i w ogóle… Jednak dzieje się ze mną coś dziwnego. Może to urojenia, ale nie mam z kim porozmawiać. Cały czas kotłują się we mnie jakieś emocje, a ja nie umiem o tym z nikim pomówić, bo sama nie do końca wiem, co mi jest… Moi rodzice napisali, że to pewnie przez dojrzewanie… jak myślisz, hmm?
Pies uniósł jedną brew i nadstawił uszu, przekręcając śmiesznie głowę.
– Odkąd zginęli moi adopcyjni rodzice, czuję się odosobniona od całego świata. Nie radzę sobie z tą nagłą zmianą, to było takie gwałtowne… I w dodatku… ech, w dodatku chyba się zakochałam. I to raczej bez wzajemności. Co robić, gdy jest się zakochanym? Nigdy wcześniej nie byłam zakochana. Nigdy wcześniej nie spotkałam nikogo takiego. I tak pewnie nie będziemy razem, tak mi się wydaje, ten chłopak nie zwraca na mnie uwagi. I jak tu się z takich rzeczy zwierzyć komukolwiek? Czuję się taka zażenowana samą sobą… Chociaż ty mnie wysłuchasz, nie będę o tym z nikim innym rozprawiać. Fajnie byłoby mieć osobę, której można powierzyć wszystko…
Łzy impertynencko pchały się do oczu. Nienawidziłam płakać. Pies podszedł odrobinę bliżej i zaczął ocierać łbem o moje kolano. Delikatnie pogłaskałam go w czubek głowy. Musiał być bardzo przyjacielsko nastawiony do człowieka, ten gajowy dobrze go wychował. Odwróciłam uwagę od niego, utkwiłam wzrok w murze i…
– Och! – Zeskoczyłam z parapetu, wyganiając wzbierający smutek i melancholię. Mur, zielony bluszcz, złota furta…
– Wiesz co? – zagadnęłam psa, łapiąc się kurczowo ożywienia, które przemknęło mi właśnie obok rozpaczy, byleby ją wyprzeć. – Przypomniał mi się taki jeden sen. Była tam taka złocista, gęsta mgła. Wszędzie rosły zielone drzewa, a ja stałam krok przed obrośniętym bluszczem murem. Tak, teraz wszystko pamiętam… I była tam złota furtka, a ja nie mogłam przez nią przejść! To dziwne, prawda? Czasem mam takie dziwaczne sny. Śni ci się coś czasem? Jeśli tak, to ciekawe, co…
Pies przekrzywił głowę w bok. Wyglądał komicznie. Kiedy trochę ochłonęłam, usiadłam znów na parapecie i mruknęłam do niego:
– Kiedy wreszcie nauczę się zmiany w zwierzę, będę mogła być wolna, tak, jak ty. Może i nie będę takim pełnoprawnym zwierzęciem, ale to prawie to samo… animagiem, wiesz? I wtedy może mi się przyśnią takie rzeczy, jakie śnią się tobie, gdy kiedyś, na przykład jako kot, zwinę się w kłębek przed kominkiem i zdrzemnę. Sama nawet nie wiem, po co ci to mówię, przecież ty i tak mnie nie rozumiesz… Ale jesteś bardzo sympatycznym psem!
Pies musnął gorącym nosem moją dłoń, szczeknął raz, machając namiętnie ogonem i uciekł. Zostałam sama w tym cichym, sennym lesie. Grudzień przyszedł tego roku zbyt szybko, jak na mój rozum…

***

– DALEJ, KRUKONI!!!
Tłuczek minął żółtego szukającego o cal, niebieski to wykorzystał i popędził w stronę złotej, maleńkiej piłeczki.
– No nie, dawaj, DAWAJ, idioto!!! – pruł mi się w ucho Rogacz.
– JAMES, OGŁUCHNĘ PRZEZ CIEBIE! ZDZIERAJ SWE BIEDNE GARDŁO GDZIE INDZIEJ!!! – wrzasnęłam, ale on mnie nie usłyszał. Obecnie najważniejszy był dla niego quidditch.
– JEEEEEEEEEEEEEEESSSSSSST!!! – zawył, bo niebieski gracz dorwał wreszcie znicza, po czym potrząsnął Blackiem i wrzasnął z euforią. – Teraz będziemy mogli zdobyć puchar!
– Szkoda, że Remus tego nie widzi… – mruknął Black, kompletnie ignorując fakt, że James robi z niego milkshake. Pewnie przywykł. – Musi sterczeć w tej głupiej wierzbie…
Uciekłam od okropnego towarzystwa Huncwotów i znalazłam Lily.
– No nareszcie! – zawołała, gdy przepychałyśmy się do wyjścia z trybun.
– Wybacz, nie mogłam cię odnaleźć! Dlatego zostałam z Huncwotami na czas meczu…
– Nieprawda! Machałam do ciebie przez pół godziny jak ta ostatnia głupia, a ludzie się dziwnie patrzyli.
– Wolałaś spędzić mecz z Severusem, niż ze mną, bo gdyby było inaczej…
Lily już nabrała powietrza, by coś powiedzieć, ale jej przerwałam:
– Dobra, przepraszam. Wystarczy tych głupich sprzeczek. Jak tam mecz? Podobał się?
– Jakiś wyrośnięty Puchon obok mnie ekscytował się tak strasznie, że wsadził mi do oka łokieć… – westchnęła. – Tak poza tym, to w porządku. Chociaż chyba wolałabym być teraz na spacerze.
Parsknęłam, a Lily posłała mi pytające spojrzenie.
– Jedziesz na święta do domu?
– Tak, oczywiście! – Rozpogodziła się. – A ty?
– No jasne! To przecież będzie pierwsze Boże Narodzenie z moją prawowitą rodziną!
– Ale…co?
Zatrzymałam się raptownie, przystopowana poczuciem nadciągających kłopotów, ludzie obchodzili mnie jak woda opływająca skałę. Zapędziłam się. Zapomniałam, że Lily o niczym nie wie!
Patrzyła na mnie ze zdumieniem, nic nie rozumiejąc.
– No dobra – westchnęłam, przysuwając się do niej bliżej w fali uczniów zmierzających do zamku. – Wszystko ci opowiem, chyba masz prawo wiedzieć…
Opisałam dokładnie tę tragiczną noc, gdy to zginęły tak drogie mi osoby. Ucieczka, wędrówka przez Londyn, wpadnięcie na Remusa na skraju jakiejś wioski i, wreszcie, spotkanie z biologicznymi rodzicami… Nie było łatwo opowiedzieć tego Lily, gdy wszystko znowu przemknęło mi w pamięci, jakby działo się zaledwie wczoraj.
– Dlaczego rodzice cię oddali? – zapytała współczująco Lily.
– Bo… nie mieli kasy… – Lily nie wiedziała o likantropii Remusa, ale czułam się okropnie, że znowu ją okłamuję i ukrywam coś przed nią.
– A wiesz, kto zabił twoich rodziców? – spytała w końcu szeptem niepewnie.
– Nie, ale kiedyś się dowiem. – Przytaknęłam z zawziętością, bardziej dla podniesienia samej siebie na duchu. – Na pewno.
Lily zatrzymała się nagle, byłyśmy już na korytarzu. Zerknęłam na nią pytająco, a ona… przytuliła mnie mocno.
– Och, Meggie, to straszne! – rzekła ze smutkiem i współczuciem. – Nie wiedziałam o tym! Czemu mi nie mówiłaś?
– Nie wiedziałam, czy mogę… Nigdy nie miałam przyjaciółki, zrozum, nie zawsze umiem się zachować…
– Napisać ci instrukcję obsługi? – parsknęła, kręcąc głową z politowaniem, po czym znowu przyjrzała mi się ze smutkiem.
Minęłyśmy bibliotekę.
– Odrobimy eliksiry? – zaproponowała Lily, a ja spojrzałam na nią z popłochem.
Moje jęki rozpaczy nic nie dały i chwilę później okupowałyśmy już jeden ze stolików w bibliotece.
– Wiesz, to dziwne, ale tak tu szybko płynie czas… – wypowiedziałam z rozmysłem.
– Wiem! Ledwo się obejrzysz, a już będziesz dorosła!
– Nie wiem, czy chcę – parsknęłam, po czym nagle zaprotestowałam – Nie, źle napisałaś, Lily! Przecież kamień księżycowy nie występuje w okolicach Uralu! Pomyliło ci się z czymś innym!
– Masz rację, zamyśliłam się nad twoją historią… – mruknęła ruda, poprawiając błąd. – Widzisz, poprawiłaś mnie! Zauważyłaś mój błąd! Robisz postępy!
Uśmiechnęłam się niewyraźnie na ten swoisty komplement. Ostatnio tak ostro bujałam w obłokach, że zdumiał mnie fakt zorientowania się w fakcie, iż Lily w ogóle cokolwiek pisze.
– No, chyba idę do dormitorium. Jestem już zmęczona, muszę się chociaż zdrzemnąć. Idziesz? – zapytała Lily, zgarniając księgi do torby.
– Nie, idź sama… Zaraz do ciebie przyjdę, dobra? Może też się zdrzemnę…
Gdy Lily zniknęła za regałem, od razu zabrałam się za moje ćwiczenia animagii. Pierwszy etap trwał w przybliżeniu rok i składał się ze skupienia nad wyglądem zwierzęcia, w którego chce się człowiek zamienić (ja najbardziej lubiłam koty, więc zdecydowałam się na to zwierzę). Problem w tym, że trzeba było wyczyścić umysł ze WSZYSTKICH myśli i emocji, a obecnie było to dla mnie wyjątkowo trudne. Do tej pory miałam z tym olbrzymie trudności i udało mi się to tylko dwa razy. Potem trzeba było z mechaniczną dokładnością wyobrażać sobie każdy aspekt wyglądu danego zwierzęcia. Oczywiście, kolor nie był zależny od czarodzieja, tylko od koloru jego włosów i karnacji. Będę rudo-czarnym kotem, cudnie…
– Cześć, piękna!
Do stołu dosiadł się Rogaś. Zerknęłam na niego potępiająco.
– O co ci chodzi? – burknęłam, przeklinając w duchu jego przyjście, teraz to już za Chiny się nie skupię w najbliższym czasie. – Czemu tak na mnie wołasz?
– Żebyś mnie pytała. Odrób ze mną Zlewkę Na Maksa! – poprosił słodziutkim głosikiem i spojrzał na mnie w taki sposób, że przyszło mi na myśl jakieś biedne, samotne, zabiedzone stworzonko.
Kiwnęłam głowa na zgodę, odkładając na bok animagię, a James wykrzyknął w euforii:
– Ty wiesz, że cię kocham!
– Taa… – mruknęłam sardonicznie.
Wyciągnęliśmy te głupie tabele na wróżbiarstwo i rozpoczęliśmy pracę.
– Hmm, czy Malfoy wciąż ci dokucza? – zapytał powoli, nie odrywając wzroku od tabeli.
– Malfoy?
– Och, ten durny, lalusiowaty mydłek… Przylizany blondyn. Gwidon Malfoy.
– Ach, ten gwiazdor… Nie, ale patrzy się na mnie tak, że gdyby wzrok zabijał, to bym trupem padła.
– On tak do każdego. I nie tylko on, jego starszy brat, Lucjusz, jest podobno jeszcze gorszy. Ponoć non stop tak wygląda. Jak tak dalej pójdzie, to dziecko Lucka będzie miało wiecznie ściągnięte brwi…
Bardzo rozweseliła mnie ta wizja.
– No nie! – załamał się James. – Wyszło ci, że kiedy umrzesz?
– Poczekaj… – Obliczyłam do końca. – Ooo… Będę mieć sto dwadzieścia cztery lata…
James uśmiał się, jak nutria i zawołał:
– Brawo, złoty wiek! A ja umrę gdy będę mieć lat pięć. Fajnie, nie?
– Hmm, no cóż… W sumie, psychicznie i mentalnie zatrzymałeś się na piątym roku życia, więc…
James w odwecie rzucił się na mnie i zaczął łaskotać.
– Nie mam łaskotek, dziecko – mruknęłam, wyginając brwi w pełen politowania łuk.
– Straciłem ostatnią broń! – szepnął teatralnie Rogacz i wrócił na swe miejsce.
Po kilku minutach żartów stwierdziłam, że już późno, więc zebrałam swoje rzeczy i już miałam iść, gdy James zagrodził mi drogę i zrobił przesadnie zawiedzioną minę.
– A buzi na odchodne to co? – zapytał, zasmucony perspektywą, że o nim zapomniałam.
– Oszalałeś?!
James zrobił nabzdyczoną minę i zaplótł ramiona skrzyżnie na piersi.
– W domu zawsze dawałem mamie buzi, żeby jej podziękować… I na dobranoc też. Tu nikt nie chce mnie całować na dobranoc. Remus mówi, żebym mu nie zawracał głowy, Peter udaje zdechłą mysz, a Syriusz mnie bije. Ale raz mnie nawet opluł. Nikt nie chce dawać tu buzi.
– No dobra… – westchnęłam dla świętego spokoju, całkowicie przekonana, że wszystko gładko zmyślił.
James cmoknął mnie w policzek i wyszczerzył zębiska.
– Twój policzek kiedyś będzie sławny! He he!
Poszedł sobie, a ja otrząsnęłam się ze zdrętwienia i poszłam w stronę łazienki, nieco zamotana we własne myśli. James mnie właśnie cmoknął, prawda?
– Cześć, Mary Ann!
To był Josh. Prawie go staranowałam.
– Hej! Co masz taki dobry nastrój?
Pochyliłam się nad nim. W końcu Joseph był wyjątkowo mały. Nawet jak na jedenastolatka. I bardzo dziecinny, przynajmniej tak mi się wydawało.
– Profesor Dumbledore zapewnił mnie, że już Ślizgoni mi nie będą dokuczać! Jest super, nie? Wiesz, miesiąc temu znów mnie pobili, ty też miałaś kłopoty, ta Evans coś mówiła…
– I co zrobił Dumbledore? – zainteresowałam się z trudem, wciąż myśląc nad tym, po co James właściwie chciał dać mi buzi w policzek.
– Dał im szlabany… A McGonagall zagroziła, że jeśli jeszcze raz mnie zbiją, to będzie gorzej! To ponoć jej ostatnie słowo, tak mówiła…
– To świetnie! – Wymusiłam uśmiech na twarzy. – Widzisz? Nie było tak strasznie!
Zobaczyłam kątem oka jakiś ruch. Zerknęłam w tamtą stronę.
O framugę jakichś drzwi opierał się nie kto inny, tylko Syriusz Black, we własnej, wysoko urodzonej osobie. Obserwował nas bystro. Było to spojrzenie przenikliwe, badawcze, jakieś… bardzo osobiste. O co mu chodzi?
Zignorowałam go, przenosząc mój wzrok z powrotem na jedenastolatka.
– Widzisz? – powtórzyłam. – A ty tak bardzo się bałeś! Dumbledore zawsze jest gotowy pomóc!
Jesteśmy w końcu Gryfonami, nie?
– Tak, a nie w tym głupim Slytherinie! – pisnął wojowniczo. – Dzięki, że mi pomogłaś! I przepraszam, że miałaś przeze mnie kłopoty.
– Nie przejmuj się, poradzę sobie. Tak łatwo im się nie dam!
Uśmiechnął się do mnie wesoło. Ciekawe, czy mój braciszek, który umarł, gdy miałam cztery lata, byłby w jego wieku i jak by wyglądał… Może przez takie myśli chciałam temu młodemu pomóc?
– Pa! – krzyknął radośnie i pobiegł w swoją stronę, a ja wyprostowałam się, odwracając niepewnie głowę w kierunku niemego obserwatora. Black przez cały czas trwania mojej rozmowy z chłopcem wpatrywał się we mnie, a teraz podszedł bliżej. Miał dziwny, nieodgadniony wyraz twarzy, który mi się wcale nie podobał. Staliśmy naprzeciw siebie chyba z minutę, mierząc się uważnymi spojrzeniami. Black patrzył na mnie z góry, oczy lekko zmrużył od dołu, a kąciki jego ust uniosły się w nieznacznym uśmiechu. Nigdy nie byłam mocna w pojedynkach na spojrzenia, brakowało mi pewności siebie, przez co odpadłam jako pierwsza, odwracając wzrok w bok.
Black parsknął nieznacznie, jakby tryumfując, po czym spytał:
– Czy możemy chwilę porozmawiać?
– Hmm – odparłam jedynie chłodno.
– Ja… – zaczął, ale zaciął się na moment.
Uniosłam brwi oczekująco.
 – Hmm, po prostu, przepraszam – stwierdził w końcu.
Nieco mnie zatkało. Spojrzałam na jego twarz z niedowierzaniem.
– Nie powinienem wtedy, tamtej nocy, mówić, że to nie twój interes. – Uśmiechnął się krzywo. – Jesteś siostrą mojego kumpla… Zresztą, to, co powiedziałem o twoich włosach… Chciałem ci jakoś dopiec, zranić, a nie wiedziałem, jak.
– Dlaczego akurat moje włosy? Gdyby naprawdę nie były tragiczne, wcale byś tak nie powiedział – rzekłam z wyrzutem, czując prawie takie samo upokorzenie, jak tamtej nocy, gdy to powiedział.
– Kiedyś rzuciłem Remusowi, że masz oryginalne włosy, które wyglądają naprawdę ciekawie, a on mi zdradził, że ich nie znosisz… Wiem, to był chwyt poniżej pasa, wykorzystanie twojej słabości, ale byłem wtedy absolutnie wściekły… Przepraszam jeszcze raz.
I dobrze, przepraszaj, pomyślałam z mściwą satysfakcją. Ma za swoje! Ale… czy naprawdę to on zaczął? A może trochę przesadzam i jestem przewrażliwiona? Coś z tego, o czym mówił James, miało się na rzeczy: tamta kłótnia wzięła się z niczego. Chyba tylko z tego, że nastawiłam się od samego początku do Blacka negatywnie. Już od poznania go w kominku.
– Słuchaj, Syriuszu – mruknęłam, przełykając dumę. Warto docenić jego gest z wyciągnięciem ręki. – To tak naprawdę była moja wina, nie powinnam się wtrącać w wasze sprawy…
– Miałaś prawo…
– Nie, posłuchaj! Bez sensu, że to ty mnie przepraszasz. Ja też cię przepraszam, serio.
Blacka trochę to zatkało, ale uśmiechnął się szeroko po chwili. Był to chyba jego pierwszy szczery uśmiech, który odnotowałam. Wyglądał teraz nawet przyjacielsko.
– Rozejm? – zapytałam i wyciągnęłam rękę do niego.
– Zgoda!
Chwycił ją i staliśmy tak jeszcze chwilkę, wymieniając podejrzliwe uśmieszki, po czym ruszyliśmy do salonu Gryffindoru ramię w ramię. Zapadła miła cisza.
– A tak nawiasem mówiąc – zagadnął dość oficjalnym tonem, gdy już weszliśmy do salonu – twoje włosy są super. Branoc!
Rzucił mi swój zwyczajowy, nonszalancki uśmieszek i poszedł spać.
– Palant – mruknęłam do siebie, ale zaczęłam się zastanawiać, czy powiedział tak na serio, czy tylko sobie drwił. Dopiero w tamtym momencie zdałam sobie sprawę, jaki to dziwny stan, rozmawiać z Blackiem. Od dwóch miesięcy stanowczo tego nie robiłam.

***

– Czy wszystko wzięłaś? – zagadnęłam.
Lily spakowała swe ostatnie bibeloty do torby, po czym przytaknęła. Była podekscytowana i skakała po całym dormitorium jak pasikonik latem.
– No, to świetnie! – zawołała. – Teraz zejdziemy na dół, a potem odwiozą nas do pociągu…
– Ale ekstra! – Nie mogłam się doczekać spotkania z rodzicami, ale jakiś dziwny smutek ciążył na moim sercu, przysłaniając nieco miłe odczucia. – Kupiłaś wszystko na święta?
– No pewnie! Nawet dla ciebie coś mam!
– Tak? Eee, dzięki… – Ja nic nie miałam dla Lily, bo nic nie kupowałam, gdy byłyśmy w Hogsmeade. Za bardzo zajęta byłam użeraniem się z Malfoyem i jego świtą w Trzech Miotłach.
– OK, chodźmy na dół. Pomożesz mi z kufrem? – sapnęła Lily i razem opuściłyśmy dormitorium na czas ferii bożonarodzeniowych…

2 komentarze: