Wybaczcie mi nieobecność. Pracuję nad następnym rozdziałem. Myślę, że wkrótce się tu pojawi.
Miłej lektury!
–MAM WAS!
Ku nam pomknął z prawej zielony strumień. Zrobiliśmy gwałtowny unik w
bok, zaklęcie roztrzaskało w drobny mak każdy najmniejszy słoik. Rozległ się
ogłuszający hałas, wróg osłonił twarz przed wodospadem szkła, które rozprysło
się na wszelkie możliwe strony. Wykorzystaliśmy moment jego nieuwagi i prawie
na klęczkach zwialiśmy w lewo, wzdłuż pólek z konfiturami. Co jakiś czas jakiś
słoik za nami eksplodował, gdy trafiło go zaklęcie.
– Szybciej! – jęknął James. – Musimy odnaleźć chłopaków!
Chwyciłam w biegu parę butli coli z mijanej półki i rzuciłam za siebie.
Po odgłosie poznałam, że jedna się stłukła. Druga natomiast wpadła pod nogi
napastnika, który wywrócił się o nią z impetem.
Jego różdżka, która wciąż oświetlała wnętrze zaklęciem światła,
zatoczyła malowniczy łuk w powietrzu. Niezawodny gracz quidditcha, James,
chwycił ją w dwa palce, wydając okrzyk tryumfu.
Zatrzymaliśmy się przed ladami z mięsem. Za jedną z nich kulił się Pet,
Syriusz natomiast biegał po niej i ciskał we wrogów różnymi częściami zwierząt,
które udało mu się po drodze
capnąć.
– Hej! Wara od moich kumpli! – warknął James i posłał jakieś zaklęcie w
stronę jednego z czarodziejów. Trafił w lodówkę z wędlinami, która rozwaliła
się efektownie, obrzucając pobliskie otoczenie swymi szczątkami. Następny czar
skutecznie powalił pierwotny cel.
– HA! – zawył Syriusz z uciechy.
Zielony promień wysłany z prawej o cal minął moje biodro i trafił w gigantyczną
beczkę z arbuzami, która natychmiast rozeszła się w szwach. Wielkie, zielone owoce
runęły ku mnie, Remusowi i Jamesowi, który tego nie zauważył, toteż chwilę
później spoczywał zaskoczony na ziemi pod ladami z mięsem.
Czarnoksiężnik rzucił się ku bezbronnemu Rogasiowi, który zamarł.
– Łapy precz, kretynie! – ryknął Syriusz, zeskoczył z lady, po czym, po
chwili zastanowienia zdzielił go w łeb trzymanym od samego początku pobytu w
sklepie metalowym koszykiem.
Gdy wróg leżał powalony na ziemi, całą piątką rzuciliśmy się główną
aleją ku wyjściu. Już tak niedaleko…
Zaklęcie wystrzelone za nami pomknęło ku naprzeciwległej półce, a ona
runęła prosto na nas.
– W BOK! – ryknął James.
– UWAGA! – wrzasnął Pet.
Poczułam, jak ktoś z lewej popchnął mnie i razem przetoczyliśmy się w
prawo. Chwilę potem o podłogę, tam, gdzie przed sekundą staliśmy, grzmotnął
potężny regał z alkoholem. Harmider tłuczonego szkła i odgłos uderzenia o
kafelki ogłuszył mnie na kilka chwil.
Pozbierałam się z podłoża, obok leżał Remus.
– Nic ci nie jest? – spytał. – O nie…
Bo oto na końcu jednej z alejek dostrzegł biegnących ku nam dwóch
czarnoksiężników.
– Do magazynu!
Naraz dopadliśmy do drzwi na końcu alejki, w której leżeliśmy, po czym
władowaliśmy się do środka, w ostatnim momencie zamykając za sobą drzwi.
– Zabarykaduj tym! – zawołałam, wskazując na skrzynię. Z najwyższym
wysiłkiem przesunęliśmy ładunek tak, by zasłonił wejście, po czym skryliśmy się
we wnętrzu ponurego, ciemnego magazynu.
Stosy skrzyń nieco nas dezorientowały co do kierunku poruszania się.
Remus złapał mnie za rękę i razem w milczeniu wkroczyliśmy głębiej w labirynt.
Od strony wejścia rozległ się huk, odłamki skrzyni uderzyły o inne.
– Są tu… – szepnął Remus, po czym lekko wychylił się zza węgła, by
dostrzec przeciwnika.
– Włazimy? – wymamrotałam, wskazując na nieco niższą skrzynkę.
– Z ust mi to wyjęłaś… – szepnął flegmatycznie, po czym bezszelestnie
wspięliśmy się po skrzynkach na sam szczyt i przykucnęliśmy, by obserwować
zdarzenie z góry.
Wolno poruszający się między ścianami ze skrzyń obiekt obserwował
wszystko z najwyższą czujnością. Przystanął dokładnie pod nami. Remus poruszył
się niespokojnie, jego kolano chrupnęło nagle.
Mężczyzna z wolna począł unosić głowę ku górze.
– ZWIEWAMY! – krzyknęłam, po czym błyskawicznie zerwałam się na równe
nogi i kopnęłam glanem z całej pary niewielką skrzynkę stojącą obok. Pakunek
zleciał i rąbnął wroga w głowę. Remus uderzył w następną, która powieliła
zachowanie poprzedniczki.
Rzuciliśmy się do ucieczki w prawo, skacząc po skrzyniach w najwyższym
pośpiechu, a niektóre z nich, naruszone naszym szybkim i gwałtownym biegiem,
obsuwały się na dół, robiąc nieziemski hałas.
– REMUS, SZYBCIEJ! – jęknęłam, czując, że tracę grunt pod nogami. Ale
niewiele to dało, wkrótce oboje zwaliliśmy się z kretesem na ziemię razem z
pakunkiem, na którym się znajdowaliśmy.
– Auu! – jęknął Remus, gdyż skrzynia zmiażdżyła mu nogę. Następna
uderzyła mnie w głowę kantem. Zaszumiało mi w uszach, poczułam krew spływającą
po skroni.
Do rozwalonego magazynu wpadły dwie postaci i z wolna, nieuchronnie się
ku nam zbliżały.
– Nie… – szepnął Remus, próbując wydostać nogę. Ja straciłam na chwilę
świadomość i ległam w bezruchu na zakurzonej posadzce. Wszystko dwoiło mi się
przed oczyma.
– Remus? Mary Ann? – z ulgą stwierdziłam, że szept ten należy do
Syriusza. – Gdzie James?
– Był z wami – jęknął przez zaciśnięte zęby Remus. Syriusz i Peter
pomogli mu wydostać się czym prędzej spod skrzyni, a potem czyjeś ramiona
uniosły mnie do góry.
– Został w środku… – szepnął Syriusz z przerażeniem.
– Tu jest wyjście! – zauważył Peter, wskazując na drzwi. – Nim wydostaniemy
się na zewnątrz!
– Najpierw znajdźmy Jamesa!
– Może ktoś po niego wróci? Remus jest przecież ranny, nie wejdziemy tam
wszyscy!
– Dobra! – wymamrotałam. – Wyjdźmy, potem po niego wrócę. Najpierw
oddalmy się z Remusem.
– Sama? Żartujesz? Nie dasz sobie rady! – żachnął się Syriusz.
– Nawet nie wiesz, jak ostatnio szybko umiem biegać, jeśli tylko zechcę –
szepnęłam, starając się brzmieć hardo.
– Cóż, zdążyłem się przekonać o tym, gdy wpadłaś na mnie w parku…
Wyszliśmy na zimną, styczniową już noc. Przed nami rozpościerała się
ulica, wiodąca prosto do centrum Londynu.
– Pięć minut drogi stąd pieszo zaczyna się zatłoczone centrum – objaśnił
Syriusz. – W tłumie łatwo zgubić ofiarę… To jest ulica Holywell Row, jak nią
pobiegniemy, wkrótce dotrzemy do Moorgate, tam śmierciożercy nas nigdy nie
znajdą.
– Ruszajcie! – poprosiłam. – Poradzimy sobie z Jamesem.
– Jesteś pewna, że to dobry pomysł? – Syriusz popatrzył na mnie z ukosa.
– Naprawdę mogę tam z tobą iść, będzie bezpieczniej…
– Bezpieczniej będzie dla rannego Remusa, jeśli odprowadzisz go stąd
najdalej, jak się da.
Zawróciłam do sklepu, nie czekając na reakcję Czarnego. Nie miałam
najmniejszej ochoty wchodzić do ciemnego pomieszczenia, gdzie czają się
śmierciożercy. Tak naprawdę wcale nie jest powiedziane, że znajdę Jamesa, on
może siedzi gdzieś w kącie, ukryty, i nigdy się nie ujawni. A ja nie mam
różdżki. Bóg jeden wie, ilu ich tam się na mnie czai… Znaleźć go i zwiewać w te
pędy, używając tych nowych, tajemniczych zdolności, taki jest plan.
Przekroczyłam próg głównym wejściem. Przy rozwalonych ladach leżały
martwe ciała ekspedientek i jeden klient. Ten widok porządnie mną wstrząsnął. Z
duszą na ramieniu ruszyłam główną alejką, zasłaną śladami walki.
Z prawej wypadł na mnie jeden ze śmierciożerców. Roześmiał się w głos
okrutnym śmiechem.
– A masz!
Podniosłam z ziemi roztrzęsionymi rękoma puszkę z żarciem dla kota i
cisnęłam prosto w jego roześmianą gębę. Puszka zdzieliła go w rozwartą szczękę.
Druga spowodowała, że stracił przytomność. Głupkowaty śmiech ustał.
– Meggie! – usłyszałam słaby głosik.
James leżał niedaleko roztrzaskanego regału z alkoholem.
– Coś mi się stało z ręką… – podniosłam Jamesa z trudem, wyczuwając
jednocześnie, że ktoś się zbliża.
– Wiejemy – mruknęłam w tym samym momencie, gdy zza węgła wypadło dwóch
śmierciożerców.
Dopadliśmy do drzwi. Zaklęcie za nami wysadziło je, rozpryskując szkło
na śnieg.
– Moorgate… – mruknęłam. – Trzymaj mnie mocno za rękę, Rogaś…
Zaczęliśmy biec jak najszybciej w stronę centrum. Całą siłę woli
skupiłam na tym, że chcę uciec. Daleko. MUSZĘ uciec… A jeśli to nie podziała?
Nagle wszystko naokoło zrobiło się jakby nieco bardziej zamazane. W
sekundę przebiegłam kilkadziesiąt jardów, James ze mną, uczepiony moje ręki.
– MEGGIE! – ryknął, jakby zdziwiony.
– Siedź cicho! – odwrzasnęłam w euforii, z trudem zmuszając własny tułów
do nadążania za przebierającymi ultraszybko nogami.
Dwie minuty potem wmieszaliśmy się w tłum świętujących Nowy Rok
mieszkańców Londynu.
– Gdzie reszta? – zaniepokoiłam się. – Syriusz miał rację. Śmirciożercy
nas nie znajdą, my siebie także nie…
– Na pewno sobie poradzili! – pocieszył mnie James. – My też sobie
poradzimy! Musimy się tylko gdzieś przechować przez resztę nocy…
Wymijaliśmy niespotykane tłumy ludzi, trzymając się kurczowo za ręce, by
się nie pogubić.
– Masz jakąś kasę? – zagadnął spokojnie okularnik.
– Nie… Miałeś zamiar gdzieś przenocować?
– Taa, to byłoby chyba najlepsze rozwiązanie… Radziłbym nie wracać do
mnie, gdy po okolicy kręcą się takie menele… – zakończył z odrazą.
– Nie podoba mi się, że śmierciożercy tak zaczynają się panoszyć… –
szepnęłam.
Mijał nas nieświadomy niczego, radosny, lekko podchmielony tłum. Nie
mający zielonego pojęcia, jakie niebezpieczeństwo czyhało nieopodal.
James z czujnością dyskretnie się rozglądał, jego ręka w skórzanej
rękawiczce ściskała o wiele mocniej moją, niż wynikałoby to z sytuacji.
Radość tłumu i różnorakie hałasy zdawały się być groteskowo śmieszne.
Najpierw widziałam śmierć niewinnych ludzi. Teraz ktoś śmieje mi się w twarz,
bo zobaczył fajerwerk.
Dwie łzy spłynęły po moim nosie. James otoczył mnie swym lewym
ramieniem. Odwzajemniłam gest.
– Spędźmy noc w jednym z budynków, co? Jestem tak zmęczony, że jest mi
już wszystko jedno… – mruknął.
Weszliśmy do jednego z licznych budynków mieszkalnych przy ulicy, po
czym skuliliśmy się razem blisko siebie w kącie zatęchłego korytarza.
Księżyc wpuszczał blade światło przez
otwarte okno. Przesuwało się z wolna po małym, drewnianym łóżku. Pościel była
wełniana, w niebiesko-czerwoną kratkę.
Mała piąstka zacisnęła się na poduszce.
Bardzo jasne, prawie białe loczki porozsypywały się na pościeli naokoło główki
pogrążonego we śnie ośmioletniego dziecka. Niedaleko leżał filcowy misiek,
ręcznie zrobiony przez troskliwą mamę. Jedno oczko z czerwonego guzika już
dawno odpadło, ale miś był wciąż najukochańszą zabawką chłopca.
Pod oknem spoczywały dwa drewniane wagony i
lokomotywa, dalej, metalowe pudełko po herbacie, gdzie chłopczyk trzymał kilku
ołowianych żołnierzyków. Potem mały stos książek, które uwielbiał oglądać i
czytać. Na końcu leżała lalka z drewna, słomy i trocin, należąca w przeszłości
do jego siostry. Nigdy się nią nie bawił. Wszystko pogrążone było w idealnej
ciszy, sen obejmował nawet żołnierzyków w pudełku.
Światło księżyca przysłonił cień. Coś, co
wskoczyło na parapet i poruszało się prawie bezszelestnie, wślizgnęło się do
pokoju i zbliżyło ku dziecku.
Świetnie, pomyślał Jonasz i oblizał wargi. Wiedziałem,
gdzie się udać. Ranemsletta jest pełne smacznej, młodej krwi, dokładnie takiej,
jaka smakuje mi najbardziej.
Pochylił się nad drobnym, bezbronnym
ciałkiem.
– Mamo?... – zapytało dziecko, zanim nie
krzyknęło piskliwie, szamocząc się w objęciach śmierci.
„ZRUJNOWANO SKLEP SIECI SAINSBURY’S” a dalej „Kim byli tajemniczy
sprawcy?”.
Czyli gazety już wiedzą.
Przyglądałam się pierwszej stronie lokalnej gazety. Głosiła, że zginęło
w sklepie aż osiem osób. Westchnęłam, odkładając brukowca na półkę.
Salonik prasowy, w którym stałam z Jamesem, nie był zbyt zatłoczony.
Poza nami stał tu jeszcze jakiś potężny facet oraz drobna staruszka.
James zajrzał mi przez ramię i obdarzył ciepłym uśmiechem otuchy.
– Wiesz, że ci się wyprostowały zupełnie
włosy przez tę noc? – zagadnął. – To pewnie od pogody…
– Trudno – pociągnęłam nosem, dając mu do
zrozumienia, że proste włosy to obecnie najmniej istotna sprawa.
– Nie wiem jak ciebie, ale mnie bolą wszystkie kości po tej nocy! –
parsknął szeptem.
Uśmiechnęłam się smutno w odpowiedzi.
– Nie martw się. Oni już na pewno są szczęśliwi. – Wskazał podbródkiem
na gazetę. – W lepszym świecie, wolnym od zmartwień i śmierciożerców.
– A co, jeżeli zostawili tych, którzy ich kochali? – zapytałam ponuro. –
To właśnie ich najbardziej mi szkoda…
James nie odnalazł stosownej riposty. By nie dostrzegł, że na mój
policzek przypałętała się jakaś niechciana łza, odeszłam nieco w bok.
BUCH! Wyryłam prosto w wielgachny brzuch tamtego obszernego mężczyzny.
– Przepraszam – bąknęłam.
– MARY ANN! – rozległ się tubalny okrzyk. Uniosłam głowę ku górze i
oniemiałam.
– O ja… – udało mi się tylko wykrztusić.
– Mia bella ragazza! – zawołał entuzjastycznie człowiek. – Co za
niespodzianka! Żyjesz? Myślałem, że nie…
Chwycił mnie w swój kleszczowy uścisk. A potem ryknął takim śmiechem, że
pół sklepu się zatrzęsło.
– Wujek Giuseppe… – szepnęłam, zszokowana.
– Naturalmente! – zakrzyknął.
Nie widziałam go z siedem lat! Teraz musiał mieć prawie pięćdziesiątkę. Garnitur
opięty był na potężnym brzuszysku, czarne włosy nosił zapięte w kitkę. Cóż,
wujek był dokładnie taki, jakiego go zapamiętałam.
– Nie poznałem cię od razu. Tui capelii… Są inne! Hebanowe i proste! A
miałaś takie piękne loczki, ragazza! I coś taka blada? I trista? Rozchmurz się
nieco, prego!
– Eee… Dobrze – wydukałam. – Wujku, co tu robisz?
– Och, moja praca. Czasem muszę wyjechać. Bella Italia! Zawsze tęsknie!
Znowu ryknął śmiechem. Uniosłam brwi, nieco zażenowana.
– Wracając do ciebie! Znajomi powiedzieli, że nie żyjesz! Że cała
rodzina nie żyje! Povera Julia! Tak ją kochałem!
Kiwnęłam potakująco, starając się nie wchodzić głębiej w rozmyślania na
temat mojej adopcyjnej rodziny.
– Chyba muszę już spadać… – Zerknął na zegarek. – Che ore sono?… Ach,
już dziesiąta za dwie! Cóż, Mary Ann, za chwilę mam ważną rozmowę… Odwiedź nas
w wakacje, d’accordo?
– Dobrze. – uśmiechnęłam się. – Do wakacji jeszcze trochę…
– Szybko zleci! Prego, to nasz adres! Nie zgub go! Wyślesz nam una
lettera z odpowiedzią!
Wakacje spędzasz w tym roku w Italii!
Jeszcze raz zmiażdżył mnie w czułym uścisku, po czym wytoczył się na
zewnątrz. Zrobiło się dziwnie cicho.
– Ło matko! – skomentował James. – A kto to był?
– Mąż przyrodniej siostry mamy. Tej mugolskiej. Miały jednego ojca. Mój
przyszywany dziadek miał romans z Włoszką i z nią wyjechał do jej kraju,
pozostawiając mamę z babcią. Moja mama i Anastasia, bo tak nazywało się
nieślubne dziecko, miały tyle samo lat. I dlatego bardzo się lubiły, mimo
dziwnej sytuacji w rodzinie. Traktowały się jak najlepsze przyjaciółki. Bywałam
u nich z mamą na wakacjach, gdy byłam młodsza. Zawsze ojciec wujka Giuseppe,
Luciano, traktował mnie jak najukochańszą wnuczkę i pieszczoszkę, mimo, że nie
byliśmy spokrewnieni.
James pokręcił głową. Byłam absolutnie pewna, że nie zrozumiał ni w ząb.
Wyglądał, jakby w skupieniu usilnie liczył na palcach jakieś niezwykle trudne
zadanie z matematyki.
– I dużo krzyczał – skonkludował wreszcie, po kilku sekundach.
Parsknęłam.
– Wynosimy się stąd, co? – zaproponowałam.
– Szukamy ich? Może siedzą u mnie… – podjął. – Głodny jestem.
– Ja też…
Na zewnątrz czuć było zapach świeżych bułeczek z pobliskiej piekarni.
Żołądek skręcił mi się boleśnie.
– Mmm, mam niekontrolowany ślinotok… – westchnął James tęsknie. – Nie
mamy pieniędzy…
Przykleił nos do szyby piekarni.
– Przydałaby się peleryna-niewidka…
Przyjrzałam się bułeczkom i z całą mocą zapragnęłam zjeść jedną z nich.
– Nie dla psa kiełbasa, nie? – mruknął James, odwracając się ku mnie. –
Meggie?
Rozejrzał się.
– Meggie? – krzyknął, jakby mnie szukał.
– Przecież stoję obok, ślepolcu! – zaśmiałam się.
James podskoczył jak oparzony, raptownie rozejrzał się. Był nie lada
zszokowany.
– Meggie! Gdzie jesteś?! Słyszę cię, ale nie widzę!
– James, masz omamy z głodu?! Stoję tuż obok!
Pomachałam mu rękoma przed twarzą.
– Gdzie?
Zerknęłam na wystawę z wolna i dostrzegłam, że moja osoba nie odbija się
w szybie. Co…?
– Ty… Ty naprawdę mnie nie widzisz? – szepnęłam ze strachem.
– Bóg mi świadkiem! – zawołał z zapałem. – Coś ty zrobiła?!
– Nic! Stałam sobie niewinnie! – odparłam, zerkając na bruk, na którym
nie spoczywały moje stopy, mimo, że powinny. – Mam iść po te bułeczki? A jak
się zrobię widzialna na środku sklepu?
– Nie, lepiej nie… Nie będziemy kraść. Dojdziemy do domu o własnych
siłach! Ekhem, czy mogłabyś się z łaski swej zmaterializować? Czuję się jak
debil, gdy gadam do powietrza…
– Nie umiem tak na zawołanie! Czekaj, spróbuję się skupić…
Nic to nie dało. Ogarnął mnie paraliżujący strach, że już na zawsze tak
pozostanie.
– James, ratuj! – pisnęłam i potrzasnęłam nim.
– Tylko jak? – Podrapał się po łepetynie dość hałaśliwie. – Czekaj,
wracajmy. W domu na pewno coś się wymyśli… Pobiegniesz tak szybko, jak wczoraj?
Dotrzemy tam w pięć minut!
Mój megaszybki sprint był dziś jeszcze dziwaczniejszy, niż wczoraj.
Miałam wrażenie, że jestem parą oczu, szybującą nad ziemią.
– No, nareszcie! – Syriusz rzucił się ku kumplowi w hallu. – Gdzie jest
Mary Ann?
– Tu! – pisnęłam żałośnie.
– O rany… – wyszeptał Syriusz, gdy już do niego to dotarło. – No to mamy
problem…
Dotarliśmy do salonu, gdzie siedzieli Remy i Peter.
– Tylko mi nie mów, że zgubiłeś moją siostrę! – Remus wstał, twarz mu
stężała.
– Jeśli chodzi o zasięg wzrokowy, to przyznaję, że tak… – odparł James,
pokornie spuszczając głowę.
– Jestem tu, Remusie! – szybko wtrąciłam. – Trochę chyba straciłam na
ostrości…
Zaległa cisza. A potem wybuchnęłam śmiechem. Huncwoci zerknęli po sobie,
a potem, jeden po drugim, zawtórowali mi, pokrótce tarzaliśmy się wszyscy na
podłodze ze śmiechu.
Przytuliłam się do Remusa, a w sercu narósł mi dziwny smutek. Wszyscy
zbiliśmy się w ciasny kłębek.
– Specyficzne uczucie! – parsknął Luniaczek. – Powietrze mnie obejmuje!
– Nie łam się, Meggie! My i tak cię wszyscy kochamy! – zakrzyknął James.
Mój kotek na szyi zamiauczał żałośnie. Westchnęłam.
– Mam nadzieję, że dojdę do siebie – mruknęłam.
– Być może czujesz się niedowartościowana – objaśnił James i odchrząknął,
jak profesor, pragnący wyrazić swą niewiarygodną tezę. – Odrzucona przez
społeczeństwo…
– Przymknij się, mądralo – rzuciłam niedbale.
Syriusz zmarszczył brwi, myśląc nad czymś głęboko.
***
– Czeka go śmierć – wycedziła przez mocno
zaciśnięte zęby Diana.
– Matko, o kim ty mówisz? – Marina podeszła
do rodzicielki, która krążyła przy stole. Florian zmierzył ją przeciągłym
spojrzeniem, spoczywając na jednym z foteli.
– Doskonale wiem, kto zabił Wiktora.
Zobaczyłam to w bardzo realnym śnie i od tej pory nie daje mi to spokoju.
Musimy coś zrobić, moje dzieci. Pomścić waszego ojca.
Roześmiała się złowrogo.
– Nie możemy wyruszyć, by go zabić, dopóki
Jonasz nie powróci z polowania! – zauważyła Marina. – Wiesz, jak mogłoby się
dla niego skończyć pałętanie się gdzieś w dzień…
– Tak, on może umrzeć – przytaknął Florian.
– Muszę pomścić zabójcę mojego męża! –
zasyczała Diana, w jej oczach czaił się pulsujący żar złamanego serca.
Przyjrzała się dzieciom, a potem rzekła z
przesadną, ironiczną słodyczą:
– Morderca nosi imię prosto z nieboskłonu…
Psia Gwiazda!
Florian, nieco przestraszony, zmierzył
wzrokiem blade, zaciskające się bezwiednie pięści jego matki. Poczuł lekkie
ukłucie współczucia i grozy. Znając Dianę, wspomniany wyżej mężczyzna długo nie
pożyje.
– Meggie, wstawaj! Za dziesięć minut jest mecz!!!
Głos Lily wyrwał mnie z bardzo głębokiego snu. Tak głębokiego, że
praktycznie musiałam przypomnieć sobie, kim jestem.
– Meggie, szybko! Błagam!
– Już… Śnili mi się jacyś ludzie, Lily… Bałam się…
– Nie czas teraz na sny, kochana. Musimy cię ubrać, zaspałaś. Nie martw
się, mnie się to zdarza przynajmniej dziesięć razy w tygodniu!
Potworny ból głowy i światłowstręt uderzyły mnie z całą mocą. Zrobiło mi
się aż niedobrze. Zacisnęłam mocno język między zębami, żeby nie krzyknąć.
– AUU!!!
Lily, krzątająca się przy moim kufrze z ubraniami, obróciła się z
pytającą miną.
– Nic… Ugryzłam się, to wszystko… – wymamrotałam.
Wolno rozczesywałam moje ciemne, prawie proste włosy, ziewając
przeciągle.
– Hej, Meg! Kontaktujesz? Zaraz masz mecz z Puchonami!
– Hura…
Przyspieszyłam jednak ruchy i szybko zeszłyśmy na dół.
– No chyba żartujesz! – oburzyła się Lily, gdy wypadłyśmy na styczniowy,
mroźny poranek i przemierzałyśmy błonia. – Masz natychmiast wracać i coś zjeść!
– Nie ma czasu… – wysapałam. – Lily, przepraszam, ale pobiegnę, tak
będzie szybciej…
Puściłam się moim super szybkim biegiem i dziesięć sekund potem stałam
już w szatni i zdejmowałam koszulkę. Byłam obecnie jedyną dziewczyną w
drużynie, toteż całą szatnię damską miałam dla siebie.
Chwilę potem dotarłam do mojej drużyny.
– Już jestem! – usprawiedliwiłam się przed Jamesem. – Wystarczyło
pobiec…
– Hmm, chyba korzystasz ile wlezie z twego nowego daru! – uśmiechnął się.
– Tylko proszę cię, nie rób się niewidzialna… Wpędzisz mnie w nerwicę.
Wyszczerzyłam zęby.
– Sen przywraca normalność. W tym przypadku również – odparłam.
James zmrużył podejrzliwie oczy.
– Co jest? – spytałam i uniosłam brwi.
– Miałaś jakiś inny uśmiech… – mruknął. – Syriuszu!
– No? – fuknął znudzonym tonem Łapa, opierając się na rączce od miotły.
– Coś mi tu nie pasi, a tobie?
Syriusz przyjrzał się krótko moim zębom, marszcząc czoło.
– Kły ci się wydłużyły – stwierdził chwilę potem.
– Chyba masz rację. Skaleczyłam się o nie dziś rano – odparłam, oblizując
dłuższe kły.
Huncwotom brwi powędrowały wysoko po czołach. Obok Syriusza stanął Luke.
– I jak? – zagadnął, wyszczerzając się. – Ładnie ci w tych włosach.
– Naprawdę? – rozpromieniłam się.
– A mnie się wydaje, że czarno-rude loki były hmm… Jedyne w swoim
rodzaju! – dorzucił swoje trzy grosze Syriusz. Zanim jednak Luke zareagował,
James wygonił dziatwę na stadion.
– Kupą, mości panowie… i nadobna niewiasto. – Skłonił głowę ku mnie.
Ja, Syriusz i James ustawiliśmy się na pozycjach ścigających, Philip–szukającego,
Jack i Luke przyczaili się z tyłu, by chronić nas przed tłuczkami, Caradoc
poleciał ku bramkom, które bronił. Mecz się rozpoczął.
Ściskało mnie z głodu, odgłos meczu był sto razy głośniejszy, niż
zwykle. Do tego doszedł niemiłosierny ból zranionego języka i głowy, bo
świeciło słońce. Dobrze, że jest tylko szron, śnieg mógłby nieźle razić.
Postanowiłam skupić wszystkie swe siły na meczu.
W ciągu dziesięciu pierwszych minut Gryfoni zdobyli przewagę czterech
goli. Puchonom chyba się to nie spodobało, bo zaostrzyli taktykę.
Tłuczek, wysłany przez jednego z ich pałkarzy posłał Syriusza na ziemię,
mimo jego desperackiej ucieczki. Łapa mógł tylko leżeć na twardej ziemi i
obserwować wszystko z dołu.
Cała wataha Puchonów ruszyła ku bramkom, by wbić gola. Teraz mieli
jednego przeciwnika mniej, łatwiej będzie im zdobyć punkt. Poczułam, że muszę
im w tym przeszkodzić.
Przynaglałam miotłę, żeby się pospieszyła. Ale wiedziałam, że
przeciwnicy są zbyt daleko. Dogonić ich na tym gracie? Nie, niemożliwe…
ŁUP! Tłuczek od jakiegoś Puchona przyładował prosto w moją miotłę.
Poczułam, że rozpada mi się pod nogami. Żołądek podjechał niebezpiecznie do
gardła. Trzeba lecieć dalej, to tylko drobny wypadek, nic więcej… Wychyliłam
się bardziej do przodu, zupełnie prostując nogi i mknęłam poziomo, niczym
strzała. Wyciągnęłam ręce przed siebie, by chwycić kafla.
Przez widownię przetoczył się okrzyk przerażenia, zaskoczenia, szoku.
Minęłam Luke’a, dostrzegając jego totalnie zdezorientowaną twarz. Leciało mi
się jednak tak lekko, że nie do końca mnie to obchodziło, dotarcie do
ścigających Hufflepuffu było wciąż priorytetem.
W locie złapałam kafla, którego przekazywał jeden ścigający do tego obok
i natychmiast zawróciłam. Tłum wrzeszczał, jak nigdy.
Dobra, teraz do bramek Puchonów.
Z wrażenia omal nie wypuściłam kafla. Zorientowałam się, że coś jest nie
tak. Serce mi zamarło.
Wisiałam w powietrzu. Tak po prostu, bez miotły. Trzydzieści stóp nad
ziemią.
Zatrzymałam się na chwilę, kompletnie ogłupiała, i żołądek ponownie podjechał
mi do gardła. Każdy, nie wyłączając mnie samej, był w ciężkim szoku. Wszystkie
oczy graczy i widzów zwrócone były w moją stronę. Wszystkie, poza jednym Philipem,
który wykorzystał ogólny zamęt i rozgardiasz i pikował po znicza. Chwilę potem
go złapał, ale na nikim nie wywarło to żadnego efektu. Dopiero po kilkunastu
sekundach rozległ się nieśmiały gwizdek.
Wszyscy poszybowali ku podłożu, ja także postarałam się jakoś wrócić na
ziemię. Nie było z tym większych problemów.
– Oni oszukują! – wrzasnął kapitan Puchonów, gdy obydwie drużyny
znalazły się poza stadionem. – Faszerują się jakimiś specyfikami, a potem
pomykają bez miotły!
– Co za bzdura! Lupin! – McGonagall zmierzyłam mnie uważnym spojrzeniem.
– Łykałaś coś podejrzanego?
– Nie! – oburzyłam się. – Nie wiem, co się stało! Chyba powinnam spaść…
– Chyba powinnaś… – stwierdziła powoli, wciąż taksując mnie wzrokiem.
– Mówię pani, oni oszukują! Powinno się unieważnić mecz! – pienił się
kapitan.
– Bo przegrałeś, taa?! – zdenerwował się James, wymachując ku niemu pięściami.
– Nie moja wina, że w mojej drużynie są takie orły! Pani profesor! – zwrócił
się ku McGonagall – to nie wina Mary Ann! Ona…
Zerknął na mnie uważnie, po czym szepnął coś na ucho nauczycielce.
Zmierzyła go zaniepokojonym spojrzeniem.
– To prawda, Lupin? Coś ci ostatnio… dolega? – spytała.
Kiwnęłam głową powoli, stwierdzając w duchu, że „dolega” to dość dobre
określenie.
– Cóż, mecz wygrali Gryfoni! – objaśniła po chwili, jakby to przesądzało
sprawę. Puchon zaklął. – Panna Lupin przecież nie zrezygnowała z miotły na czas
trwania całego meczu, to stało się dopiero pod koniec. Ale na drugi raz panuj
nad eee… sobą, Lupin… Nie chcę takich przedstawień następnym razem.
– Cóż, widać, że cię nie docenialiśmy! – uśmiechnął się Luke, gdy już
Puchoni sobie poszli.
– Ten lot był genialny! – przyznał Syriusz, leżący nieopodal na noszach.
– Oniemiałem.
– Hehe, Meggie umie fruwać! – James wyszczerzył się. – Zatrudnimy cię w
roli amorka ze skrzydełkami, który będzie rozdawał walentynki!
Drużyna ryknęła śmiechem na tą wizję. Wsparłam ręce na biodrach i
pokręciłam głową.
– No co, powaga! Czternastego lutego już całkiem niedługo!
***
Świece rzucały słaby blask na stół,
zastawiony do obiadu. Na samym szczycie siedziała matka, z jej prawej strony
córka, z lewej młodszy syn. Najstarszy siedział naprzeciw, na drugim szczycie.
– Udam się tam sama, jeżeli nie chcecie ze
mną – stwierdziła matka, obracając bezwiednie złotą obrączkę na palcu.
– Niezbyt dobrze reagujesz na słońce… –
zauważył z troską Florian, z wolna konsumując surowy, krwisty filet wilczy.
– Nie dbam o to. Ukryję się gdzieś w lesie,
lub pod wodą, jak będę mogła…
– Ja wyruszę z tobą – syknął Jonasz. –
Ranemsletta nie zaspokoiło mojego głodu na ludzką krew.
– Zabijecie się po drodze… – westchnęła
Marina.
– Nie, siostrzyczko. Nic nie zaspokoi mego
głodu krwi, nawet niebezpieczne promienie tego ohydnego słońca!
Ugryzł kawał mięsa i skrzywił się.
– To obrzydliwe!
– Jedz, jak ci dają i nie marudź! – skarcił
go Florian. – To jedyne, co mamy.
– Ech, ludzka krew jest taka słodka i
pyszna… – westchnął z rozmarzeniem, przypominając sobie ostatnie łowy. – Nawet
nie wiesz, braciszku. Nie wiesz, bo jesteś zbyt miękki, by kiedykolwiek
spróbować takich rarytasów.
Florian zesztywniał i odłożył widelec.
– Coś cię boli, kochanie? – spytała matka.
Zignorował ją.
– Szczególnie krew dzieci… – kontynuował
Jonasz. – Uwielbiam krew małych dzieci… Takie bezbronne, nieświadome niczego,
nieporadne istotki. Ich krzyk…
– DOŚĆ!
Florian wstał, na jego twarzy malował się
gniew.
– Zabijałeś dzieci?! Niewinne dzieci?!
Jonasz z wolna uniósł się i wpatrywał w
brata z drwiną.
– Krew dzieci jest jak słodki deser po
sutym obiedzie – odparł po chwili, uśmiechając się wyzywająco.
– Chłopcy… – ostrzegła matka.
– Nie masz serca?! – krzyknął Florian. – Ty…
– Florianie, spokój!
– NIE! Niech mnie wysłucha! Czy wiesz, co
ty robisz?! Zabijając dzieci zabijasz przez to ich rodziców, nie fizycznie, oni
żyją dalej, rozdarci potwornym bólem!
– Jakie to wzruszające… – Jonasz uniósł
brwi. – I patetyczne. Zawsze byłeś dobry w bezsensownej paplaninie, Florianie.
–To mogłyby być twoje dzieci, wiesz o tym?!
Wyobraź to sobie, potworze!
– Cisza! – krzyknęła matka. – Już zjeść nie
można w spokoju…
– Siadaj, zdechlaku – mruknął Jonasz i sam
to uczynił. – Zamknij swoją delikatną, dziewczęcą buzię i po prostu usiądź. Nic
nie wiesz.
Florian zbladł.
Stół poderwał się i rąbnął o ścianę, całe
jedzenie i świece wylądowały na podłodze.
– POWTÓRZ TO!
– Florianie! – krzyknęła Marina z
oburzeniem.
Wszystkie zasłony we wnękach stanęły w
płomieniach.
– Panuj nad sobą i swoją psychokinezą… –
warknął Jonasz.
Florian rzucił się na brata, tamten
odskoczył na ścianę, atakując od tyłu.
Matka rzuciła się ku dzieciom, w zamian
obrywając talerzem, który potłukł się, żłobiąc w jej policzku cienką ranę,
niczym od noża. Polała się krew, wrzaski kobiet i okrzyki mężczyzn zagłuszyły
niezdrową ciszę samotnej wieży.
Delikatnie zsunęłam się z posłania i natychmiast zerknęłam na kalendarz.
Poniedziałek, czternastego lutego. Jęknęłam.
Dziś szałowe wyjście do Hogsmeade… Ale najpierw trzeba swoje odsiedzieć
na eliksirach, runach i wróżbiarstwie. Dobrze, że chociaż ostatnią astronomię
odwołali.
Zeszłam na śniadanie sama, gdyż Lily i Alicji już nie było.
Wielka Sala nie była specjalnie „oserduszkowana” i „okwiatkowana”, poza
różowym sercem z kwiatów na drzwiach. Na miejscu usiadłam z Huncwotami, co
jakiś czas zerkając na stół Ślizgonów, gdzie spoczywał Severus, pisząc coś w
skupieniu. Westchnęłam do siebie.
Za mną jeden z Huncwotów wydał podobnie żałosny odgłos. Odwróciłam się
doń. Wszyscy byli przybici.
– Co jest? – zagadnęłam, oblizując automatycznie ostre kły.
– Zabrali nam Mapę Huncwotów! – jęknął James. – W nocy.
– Kto wam zabrał? – zmartwiłam się.
– Filch! – brzmiała zbolała odpowiedź.
Zaległa symboliczna minuta ciszy. Gdy już echa tragedii przebrzmiały,
mruknęłam:
– Może ją jeszcze odzyskacie! Przecież jesteście Huncwotami!
– Huncwotami bez Mapy Huncwotów! Też mi Huncwoci! – miauknął James i
wszyscy zgodnym chórkiem jęknęli, by zamanifestować bezgraniczną rozpacz.
– Co to za typowe, babskie zachowanie? – skarciłam ich. – Hej, chłopy!
Co wam?!
– Stadne biadolenie pomaga… – westchnął Syriusz.
– To był nasz wynalazek! Przypłaciliśmy jego stworzenie trudem, potem i
łzami! I milionem szlabanów! Nikt tak nie zna Hogwartu tak, jak my! A ten
kapciowaty dinozaur ośmielił się tykać nasz skarb swymi brudnymi, ciemnymi
łapami! – zakończył dramatycznie rozedrganym głosem James. – Panowie,
niniejszym ogłaszam otwarcie Narodowego Dnia Żałoby!
Odpowiedziały mu pochrząkiwania aprobaty.
– Ta nazwa jest idiotyczna! – obruszył się nagle Łapa.
– A masz coś lepszego, by wyrazić to, co czujemy wewnątrz serca?
– Zaraz ci pokażę, co czuję wewnątrz serca… – burknął Syriusz, po czym
wydał z siebie masakryczny, rozdzierający ryk. – To właśnie czuję!
– Aha, czyli nazwiemy to Dniem AAAAAAA…!!! – tu Rogaś wiernie powielił
odgłos wydany przez Syriusza, skupiając na sobie skutecznie część otoczenia.
– Dobra. Remus, powtórz.
– Cicho siedź, łosiu – brzmiała odpowiedź mojego brata na propozycję.
– Wedle rozkazu, Peter?
Peter zaczerwienił się od wstrzymanego powietrza.
– Uwaga uwaga, proszę państwa, oto solo życia Petera… – szepnął
teatralnie James.
– Dzień AAAAAA…! – wydobył z siebie Pet.
– NIE! – żachnął się Syriusz. – Źle! To miał być Dzień AAAAAAA…!!!
– No właśnie mówię, Dzień AAAAAAA…!!!
– Potter, Black, Pettigrew, do reszty już was odmóżdżyło?! – Castor
Black stanął nad Huncwotami. – Może mi powiecie z łaski swojej, co to za
neandertalskie dźwięki wydajecie z siebie?!
– My tylko ustalamy coś! – oburzył się James.
– Hmm, macie nieco specyficzny sposób komunikacji międzygrupowej… –
Black zmrużył oczy. – Wolałbym, abyście jednak nie raczyli otoczenia swoimi
głośnymi rozmowami…
I odszedł, mrucząc coś o Świętym Mungu.
W tym momencie sowa upuściła przed moim talerzem plik walentynek. Zamarłam.
Wyglądało na to, że nigdy wcześniej tyle ich nie dostałam. Ciekawe, od kogo te
wszystkie liściki?
– Kto ci zrobił tę rysę na policzku, tak na marginesie? – zagadnął
James. Przejechałam bezwiednie ręką po twarzy i wyczułam cienką rankę. Zdziwiło
mnie to nieco, ale postanowiłam zająć się najpierw zapoznaniem z treścią
walentynek.
Pierwsza była od Jamesa.
„Me serce tęsknota dziobie
Ma słodka Mary Ann
Gdy tylko myślę o Tobie
Z tęsknoty wrzody mam.
Najprzystojniejszy James Potter w świecie”
– Myślałem nad tym od stycznia! – przyznał z dumą, kiedy zorientował
się, że czytam liścik od niego.
– „Najprzystojniejszy James Potter w świecie”? – zdumiałam się.
– Co?! Miało być „James Potter, najprzystojniejszy w świecie”! Black, to
twoja sprawka! – wrzasnął i wymierzył ucieszonemu Łapie cios w ucho. – Coś ty
tam nabazgrolił!?
– Urocze! – parsknęłam i otworzyłam następną. Rozpoznałam pismo Remusa.
„Jesteś najukochańszą dziewczyną w świecie. Buzi od braciszka.”
Uśmiechnęłam się z rozczuleniem i wymieniłam z Remusem porozumiewawcze
spojrzenia. Następna była nieco grubsza, niż inne. Gdy tylko ją uchyliłam,
usłyszałam znajome nuty:
„Oh yeah, I'll tell you something,
I think you'll understand.
When I'll say that something
I want to hold your hand,
I want to hold your hand,
I want to hold your hand.
Oh please, say to me
You'll let me be your man
And please, say to me
You'll let me hold your hand.
Now let me hold your hand,
I want to hold your hand.”
– Śpiewająca walentynka! – zaśmiałam się. – I do tego Beatlesów! To od
ciebie, Łapo!
Łapa posłał mi bardzo z siebie zadowolony uśmieszek i jakby się
zaczerwienił.
Następna podpisana była znajomym już S. Jej treść była krótka: „Jesteś wyjątkowa”.
Intrygujące… Ciekawe, kto to? Pewnie Luke Steinmann. Jego nazwisko jest na S.
Otwarłam ostatnią walentynkę.
„Jest pewna dziewczyna, którą bardzo lubię… Spotkamy się dziś w
Hogsmeade? Możemy spędzić razem to święto. Luke.”
Przełknęłam ślinę, zamierając. Luke zaprosił mnie na randkę?
– Co tam? Od kogo? – Szybko zakryłam liścik, by wścibski okularnik nie
zobaczył zbyt wiele.
– Nieważne… – burknęłam i szybko oddaliłam się na eliksiry.
Randka. Jak to w ogóle brzmi? Ja i randki?! Nigdy na żadnej nie byłam, a
na słowo „randka” zawsze coś niebezpiecznie drętwiało mi w mózgu, a po chwili
zalewało mnie kompletne poczucie zażenowania. Ale wtopa, co za obciach. Co się
w zasadzie robi na randkach, jak się zachowywać?
Zaczerwieniłam się paskudnie, gdy mój nieznośny umysł podsunął mi
odpowiedź: „całuje się i różne takie” oraz wizję mnie samej, śliniącej się w
jakiejś ciemnej alejce z Lukasem. Fuj. Och, gdzie te piękne czasy, kiedy nikomu
nie przeszło przez myśl, by mnie zapraszać na randki?
Coś mnie jednak zastanowiło. Tajemniczym S nie mógł być Luke Steinmann, przecież
wysłałby mi w tym wypadku dwie kartki.
Na eliksirach za Chiny Ludowe nie mogłam się skupić. Ciągle chodziło mi
po głowie, jaką decyzję podjąć. To samo miało miejsce na runach: Severus
szturchał mnie nieustannie, ale trudno było mi notować cokolwiek.
– Coś taka rozkojarzona? – szepnął.
– I kto to mówi! – rzuciłam przez ramię, wciąż się czerwieniąc jak
piecyk. – Nie ja notuję dziwne formułki na marginesach książki od
eliksirów.
Jedyni Huncwoci na runach, czyli James i Remus, odwrócili się do mnie. Siedzieli
przed nami.
– Co ci jest, dzidzia? – zmartwił się James. – Wyglądasz, jakby ci coś
dolegało!
– Bo dolega… Luke. Zaprosił mnie na randkę… – wypaliłam, zanim nie
ugryzłam się w język.
– CO?! – wrzasnęli naraz James, Remus i Severus.
– To niezwykłe, naprawdę, ale czy możecie uważać, chłopcy?! – warknął
nauczyciel.
– Chcesz z nim iść? – szepnął chwilę potem James, gdy już przeprosili.
– Nie wiem… Chyba nie…
– To powiedz mu to! Proste, jak konstrukcja cepa!
– No właśnie tak nie do końca… – speszyłam się.
– Aha! – stwierdził z zapałem Rogacz. – Nie chcesz zmarnować okazji! On
jest przystojny i w ogóle super!
– Jak możesz tak mówić! – oburzyłam się. – Jakbyś mnie nie znał!
Zwyczajnie mi głupio… Co mam robić?
– Zaraz wróżka Kasandra przyszłość ci powie! – zarechotał. – Następne
jest wróżbiarstwo…
Zgodnie z tym co powiedział, pół godziny potem ja, Syriusz i James
wspinaliśmy się na wieżę niezmordowanej Kasandry.
– Dziwne, że po prostu mu nie powiesz, żeby spadał… – mruknął Syriusz. –
Ja bym tak zrobił…
– No raczej! – zawołał James. – Jakby tobie zaproponował randkę, to
byłoby to co najmniej dziwne…
– Wiesz, co mam na myśli! – Minęła nas grupka rozchichotanych dziewcząt,
rzucająca Łapie wymowne spojrzenia. Syriusz zaklął coś pod wąsem. – Już mnie ta
lekcja doprowadza powoli do niekontrolowanych tików… Wątroba mi skacze. W górę
i w dół…
– Ciekawe, kogo tym razem wyswata – mruknął cicho James, po czym wspiął
się po złotej drabince.
– Aż się boję wylądować powiedzmy z siostrą Goyle’a – stęknął Syriusz i
ruszył za kumplem.
Klasa wyglądała tak, jak zawsze. Mimo lutego było tu niezwykle duszno.
Usiadłam tradycyjnie z Jamesem. Przez chwilę słychać było jedynie rumor
wielu rozmów prowadzonych jednocześnie, lecz wkrótce wszyscy zamilkli, bowiem
do klasy wkroczyła Kasandra Trelawney. Wyglądała jakby nieco młodziej, lecz
bynajmniej nie fizycznie, w tej sferze była wciąż zasuszonym grzybem
znalezionym w grobowcu sprzed tysiącleci.
– Witajcie, zgłębiająca tajniki niezwykłej sztuki młodzieży! Dziś możecie
skorzystać z niewymownej łaski, jaką daje wam przebywanie ze mną, bowiem, przez
wzgląd na dzisiejsze święto…
Syriusz, siedzący obok Jamesa sam, mruknął teatralnie:
– Przygotuj się psychicznie, Rogaś. Zaraz się dowiesz, że będziesz żoną
Smarkerusa.
James wybuchnął niekontrolowanym chichotem, a Łapa go skarcił:
– Nie rechocz, jak zmokły chomik, dziecinko. Zaraz ci zasunie karę…
– Ona?! – parsknął głośno. Kasandra nie dosłyszała.
– Taa… Wywróży przyszłość z jakimś… barmanem Dziurawego Kotła. Albo
goblinem z Gringotta.
– W sumie to ostatnie mnie bardzo rajcuje – parsknął James, ale zamknął
paszczękę.
– Taak… Widzę to bardzo dokładnie… – Kasandrze najwyraźniej nie
przeszkadzały śmiechy-chichy dochodzące od naszych dwóch stolików, bo wciąż
drążyła swoje z uporem maniaka. – Ta para będzie razem bardzo długo… Przekażcie
im, iż to wiem… Narcyza Black z Lucjuszem Malfoyem…
– Co za bzdet! – warknął Łapa na głos. – Oni są już małżeństwem! Wielkie
mi odkrycie…
Pokręcił głową nad głupotą ludzkości.
– Kolejna, już czwarta para to… Alicja Silverwand z Frankiem
Longbottomem. Oni także wytrwają razem, na tyle długo, na ile im pozwolą ich
losy…
Zastanowiłam się, co mogłyby oznaczać te słowa. „Na ile pozwolą ich
losy…”.
– No tak, a ona absolutnie nie wiedziała, że oni od roku są już razem… –
sarknął coraz bardziej rozsierdzony Łapa, wciąż nie siląc się na szept.
– I mamy jeszcze kogoś… Ty, dziecko! – zwróciła się do jakiejś
Ślizgonki, która natychmiast zdrętwiała. – Twoja przyszłość jest bardzo
mglista, twój narzeczony będzie kimś niezwykłym… Lecz nie jest pisane ci być z
nim, to, co was rozdzieli, jest zbyt silne. Lecz wasza miłość będzie trwać i
trwać… A chłopiec ten jest tu, w tej sali…
Poczęła miotać się, by odnaleźć drugą połówkę tamtej dziewczyny.
Nawiasem mówiąc, ta bardzo pilnie ją obserwowała, jej twarz wydłużyła się z
napięcia. Chyba bardzo musiała wierzyć Kasandrze, a jeśli nawet chciałaby to
ukryć, to jej totalnie nie wychodziło.
Pokręciłam głową. I ona w to wierzy?
– TY! – krzyknęła wreszcie tryumfalnie Kasandra, aż cała klasa
podskoczyła. Chrząknęłam ostentacyjnie. Celowała rozedrganym od emocji paluchem
prosto w jakiegoś Ślizgona. Był absolutnie zmieszany i skonsternowany. – Ty
będziesz tym wybrankiem, ale nie doczekacie szczęśliwego zakończenia tego
uczucia… Rodzice każą twej miłości życia wyjść za kogoś innego… Trudno,
popatrzmy dalej…
Swatana para właśnie wysłała w swoją stronę niepozorne spojrzenie,
natychmiast się odwracając i czerwieniąc. Chyba nie byli sobą nawzajem wielce
zainteresowani.
– Oni też są razem? – szepnęłam w stronę Jamesa, chichocząc złośliwie,
ale ten tylko zaprzeczył ruchem głowy, bowiem Kasandra stała dokładnie przed
nami…
– Drogi chłopcze… – patrzyła na Syriusza, który natychmiast zrobił się
sinofioletowy. – To uczucie, które łączyć cię będzie z twą żoną jest niezwykłe.
Razem wiele przejdziecie, ale wasza miłość, choć nieszczęśliwa, to bardzo mocna
więź. A to wszystko…
Grdyka Czarnego podleciała pod górę po jego długiej szyi. Nie
skomentował.
Nie mogłam już słuchać tych totalnych bzdur, więc westchnęłam
ostentacyjnie. Łapa stwierdził już dawno, że się nigdy nie ożeni, ale
najwyraźniej Wszechwiedząca Kasandra wiedziała lepiej…
Ciekawe, co powie o mnie. Nie miałam zamiaru przywiązywać wagi do jej
idiotycznych, pełnych patosu „przepowiedni”, mając świadomość, że wszystko i
tak będzie zależeć ode mnie, nie od niej.
Potarłam bezwiednie rankę na policzku. Zorientowałam się dopiero dziś
rano, że ją posiadam. Ciekawe tylko od czego? Chyba Irytek nie zrobił mi jej w
nocy, gdy spałam? Wyglądała, jakby zrobiona została nożem, czy czymś takim.
Przypomniał mi się ten pamiętny dzień suma z obrony, gdy James zarobił właśnie
taką ranę od Seva, wyglądała identycznie. Tylko, że to było od Sectumsempry, a
nie przypominałam sobie, żeby ktokolwiek ostatnio miotnął we mnie to zaklęcie.
Zaczęłam się niepokoić, kiedy ni w ząb nie mogłam sobie przypomnieć, skąd ranka
pojawiła się na moim policzku.
– Meg! – poczułam, że James mnie trąca w lewy bok.
– Co? – spytałam, a mój głos zabrzmiał dziwnie donośnie. Cała klasa
milczała.
Uniosłam głowę znad ubogich notatek na rolce pergaminu. James zerknął
przed siebie. Też tam popatrzyłam.
Kasandra stała przede mną z wyrazem tryumfu wypisanym na twarzy.
– Ty! – wypowiedziała tylko w absolutnej ciszy.
– Przepraszam? – spytałam, bo nie do końca zrozumiałam i skarciłam w
duchu za ten moment wyłączenia świadomości. O nie, najwyraźniej skończyła
dołować Syriusza, teraz przeszła do mnie…
– To ty! – zawołała.
– Co: ja? – spytałam niewinnie.
– Och! – zniecierpliwiła się staruszka. – To o tobie przed chwilą
mówiłam!
– Aha… – mruknęłam i chrząknęłam. – A co?
Rozległy się pogardliwe parsknięcia Ślizgonów.
– To ty będziesz tą kobietą, którą przed chwilą opisywałam! Ty i twój
przyszły mąż tak bardzo dużo przetrzymacie… Niesamowite, jaka będzie wasza
miłość!
Ślizgoni ryknęli śmiechem.
Jaki mąż, do stu gumochłonów? Przeszły mnie ciarki.
– Hehe, Syriuszu, ale wtopa! – usłyszałam ciche parsknięcie Jamesa,
którego brewki jeździły w górę i w dół, w górę i w dół po czole. Zasunął mu sójkę
w bok, rechocząc z uciechy.
Zerknęłam na Czarnego. Wpatrywał się we mnie oniemiały, usta miał lekko
rozchylone. Twarz była koloru włosów Lily. W oczach dostrzegłam coś takiego,
jakby mówił: „Przepraszam za tę szopkę…”. I wtedy nawiedziły mnie podejrzenia.
Skojarzyłam oba fakty.
Wytrzeszczyłam powoli oczy, dolna warga zjechała mi z wolna bezwiednie w
dół. Ślizgoni ryknęli jeszcze bardziej. Ja i Łapa wymieniliśmy zakłopotane
spojrzenia.
Rogacz wydał z siebie przeciągłe „Uuu…” i nie omieszkał bestialsko się z
nas ponabijać:
– Ale ja zaklepuję wasze pierwsze dziecko! Jestem jego ojcem chrzestnym,
rozumiemy się?
– James! – prychnęłam z oburzeniem, czerwieniąc się prawie tak samo, jak
Czarny. – Powiedz mu coś!…– zwróciłam się błagalnie do Syriusza.
– …„mężu”! – zarechotał Rogacz, a Ślizgonów to jeszcze bardziej uhahało.
Syriusz już otrząsnął się z szoku, po czym, chyba nie wiedząc co zrobić,
posłał mi przesadny wyszczerz.
– Co tam? – spytał przez Rogasia, najwyraźniej bardzo z siebie
zadowolony.
– Och, jesteście beznadziejni! – warknęłam. – Obaj!
– Chyba mogę przejść dalej? – zaskrzeczała nauczycielka, o której
wszyscy zapomnieli. – Czy to taki powód do radości? Miłość, to miłość, moi
drodzy…
Ja i Syriusz spaliliśmy cegły i zanurzyliśmy się w notatkach.
– Nie ma się z czego śmiać! Następna para…
James rechotał, jak opętany – dopóki Kasandra nie stanęła przed nim.
– …to niesamowite uczucie! Mój drogi, twej wybranki nie ma w tej sali,
ale jest w twych myślach!
– N-naprawdę? – wydukał sztywno, co bardzo ucieszyło naszą dwójkę.
– Niesamowita miłość, choć krótka, będzie piękna! Ta dziewczyna, Evans…
Chodziła tu w zeszłym roku! Teraz jej nie ma…
James przełknął głośno ślinę i zachichotał nerwowo. Tymczasem Ślizgoni
wyli jeszcze bardziej z uciechy. Każdy wiedział o tym, że James Potter buja się
w Lily Evans.
– Ty, mój drogi chłopcze… – I nauczycielka zajęła się jakimś innym
potworkiem ze Slytherinu. – Tak, panie Crabbe! Twoje małżeństwo z Bellatriks
Black przetrwa próbę czasu. Jeszcze nie wiecie, jak bardzo się kochacie!
– A więc Bella będzie z Crabbem? – zarechotał sarkastycznie Syriusz do
kumpla. – Chyba tym razem nikt nie poinformował Kasandry, że Bella jest z
Debilusem. To znaczy Rudolfusem.
Ale James go nie słuchał, za to powoli odzyskiwał kolory na buzi…
– SŁYSZAŁEŚ? BĘDĘ Z EVANS!!! ALE JAZDA! – James wyżywał się właśnie na
jednym z rękawów szaty Syriusza podczas opuszczania sali.
– Ach, i ty w to wierzysz? – Sceptycznie pokręciłam głową, gdy
wychodziliśmy na przerwę. – Przecież każdy wie o tym, że się w niej zakochałeś!
To nie było zbyt trudne, by przepowiedzieć ci z nią przyszłość!
– Och, przecież ona zawsze ma rację! – zirytował się nagle.
– Chyba się przesłyszałam! Jeszcze rok temu sam mówiłeś, że to dlatego,
że ona przepowiada przyszłość tym, co ze sobą są…
– Nie wierzysz w jej dar? – zaatakował James. – Nawet ona widzi, jak
bardzo do siebie pasujemy!
– Nie, nie wierzę! – warknęłam.
– A co? Nie chcemy być już z Syriuszkiem? – zaśpiewał słodko James.
– Chcesz w zęby?! – zdenerwowałam się.
Ale James tylko wydał z siebie jakiś mściwy odgłos, takie krótkie,
tryumfalne „Hehe!”. Był w znakomitym humorze.
Syriusz natomiast w ogóle się nie odzywał. Ogólnie wyglądał, jakby coś
go bolało.
– Hej, EVANS!!! – wyśpiewał James niebiańsko (a przynajmniej tak mu się
wydawało) w stronę rudej osóbki, która stała oparta o ścianę w sali wejściowej
i podziwiała płatki śniegu, sypiące się z nieba. Uniosła nieznacznie brwi, gdy
nas dostrzegła.
– Amor złotoskrzydły podpowiedział mi, że czeka cię świetlana przyszłość
ze mną! – Ukłonił się przed nią nisko. – Pójdź w ramiona miłości!...
Rozłożył szeroko ręce i ruszył na Lily, prawdopodobnie w celu
zmiażdżenia jej w gorącym, pełnym uczucia uścisku.
PLASK! Zarobił siarczysty policzek, a Lily, czerwona jak piwonia, zwiała
czym prędzej z widoku wszelkiej istoty ludzkiej.
– Ona to mnie jednak kocha! – rozmarzył się Rogaś, trzymając mocno swój
policzek w czułym uścisku. – Dała do zrozumienia, że mnie widzi…
– Hmm, jeżeli po ślubie też tak będziesz traktowany, to… – zauważył
znudzony Łapa.
– To co? Każdy jej dotyk jest niczym balsam!!! – zapiał James,
zdecydowanie za głośno.
– Chyba nie chcesz być non stop prany wałkiem przez łeb?!
– Co…? Może być i wałkiem… Wolę jednak siadać na cieście, by je
rozpłaszczyć… – wymamrotał James, niezbyt zorientowany w temacie i ruszył
otumaniony śladami Lily, jakby była jakimś magnesem. Syriusz i ja wymieniliśmy
rozbawione, wymowne spojrzenia.
– Hejka! – Peter wpadł na nas znienacka. – Idziecie do wioski?
– Pewnie, że idą!– zawołał Remus, doganiają Glizdka. – I co, Meggie?
Decydujesz się na spędzenie tego popołudnia z Lukasem?
– Właściwie to… – wystękałam nieskładnie.
– Powinnaś pójść ze swoim przyszłym mężusiem, on na bank się ucieszy! –
wyszczerzył się skądś Rogaś, który już chyba otrzeźwiał nieco.
– Ha ha! – skwitowałam ze złością.
Ruszyliśmy zatem błoniami, by wkrótce stanąć na brukowanej, groteskowej
uliczce czarodziejskiego Hogsmeade. Śnieg lutego pokrywał dachy domostw i
budynków. Mijało nas całe mnóstwo par. Poczułam się trochę zażenowana.
Przed Trzema Miotłami stała grupka piątoklasistów z Gryffindoru, między
nimi Luke. Żołądek podjechał mi pod samo gardło i wtopiłam się w sztuczny tłum,
jaki inicjowali Huncwoci.
– Hej, jeszcze się zastanawiasz?! – zawołał James, widząc moje próby
zniknięcia. – Przecież obok stoi wybranek twego serca, jak możesz myśleć o
walentynkach z tym Żydem?
– James, uspokój się! – warknęłam. – To, że Kasandra, która cierpi na
amnezję i inne nieznane schorzenia mózgu, nagadała nam takich bzdur o naszej
przyszłości, nie znaczy, że muszą się spełnić! Wybór chyba należy do nas, nie
mylę się?
– Och, Meggie, daj spokój! Jestem pewien, że miała rację!
– Taki jesteś o tym przekonany?! – zaśmiałam się, zupełnie nieśmiesznie.
– Nie powinieneś wysuwać zbyt pochopnych wniosków! Zaraz ci pokażę, jak bardzo
się mylisz!
Odeszłam od Huncwotów, prosto do Steinmanna.
– To gdzie idziemy? – zapytałam bez ogródek.
Podziałało, jak kosa na żyto. Jednak chwilę potem Steinmann już odzyskiwał
swój biały uśmiech i radosne spojrzenie.
– A gdzie chciałabyś? W Trzech Miotłach jest niezły tłok… W taki mróz
przydałoby się jednak coś gorącego, nieprawdaż?
Kiwnęłam, czując, że pocą mi się dłonie.
– Ale niedaleko jest pijalnia czekolady, mam rację? – zapytał i zaśmiał
się w naprawdę irytujący sposób.
Powstrzymałam się od kolokwialnego „Nie, debilu” i mruknęłam jedynie:
– Dobra, to chodźmy, Luke…
Oddaliliśmy się razem od jego kumpli. Rzuciłam przez ramię tryumfalne
spojrzenie oniemiałym Huncwotom. Wyglądali, jak ławica karpi.
– Już myślałem, że nie będziesz chciała się ze mną umówić! – Zerknął na
mnie z ukosa. W ostatnim momencie ugryzłam się w język, żeby nie powiedzieć mu,
iż rzeczywiście miałam duże wątpliwości. Zamiast tego uśmiechnęłam się
tajemniczo.
– Widać, to twój szczęśliwy dzień – mruknęłam bez entuzjazmu.
– Jeszcze jak! – Znów obnażył wszystkie swe białe zęby. Przyglądałam się
jego żydowskiemu profilowi uważnie. – Normalnie powinienem siedzieć i zakuwać
do sumów. Ale mi się nie chce…
Wkroczyliśmy do pijalni czekolady i zajęliśmy stolik. Siedziało tu kilka
par, oraz grupki przyjaciół, rozprawiających o całej gamie różnych spraw,
plotkując beztrosko.
– A jak tobie poszły sumy? – zagadnął.
– Tak, jak sobie wymarzyłam – odparłam enigmatycznie.
Zmierzył mnie przeciągłym spojrzeniem.
– Mam nadzieję, że uda mi się zdać zaklęcia. To mój słaby punkt. Marzy
mi się praca w Departamencie Magicznych Gier i Sportów… A ty? Kim pragniesz
zostać?
– Hmm. – Potoczyłam wzrokiem po ciemnoczekoladowym stropie i
postanowiłam się trochę zabawić. Skoro już mszczę się na Jamesie za wygadywanie
bzdur, to niech chociaż to będzie zabawne, nie męczące. – Chcę walczyć.
Uniósł brwi, nie bardzo rozumiejąc.
– Z kim?
– Z tymi, którzy niszczą – odparłam z powagą.
– Aha… – zgodził się ostrożnie, lekki uśmieszek przemknął przez jego
twarz. By zyskać na czasie, upiłam nieco mojej miętowej, białej czekolady. –
Cóż, jeżeli z taką utalentowaną czarownicą będą mieli do czynienia…
Posłał mi olśniewający wyszczerz, a ja powstrzymałam się od odpowiedzenia
mu wyjątkowo wątpiącym wzrokiem. Nigdy nie miałam się za utalentowaną, za to
doskonale wiedziałam, że Lukas próbuje mnie złapać na lep, jakim są
komplementy. Prawdopodobnie nie miał zielonego pojęcia, czy posiadałam
jakikolwiek talent.
– Co masz na myśli? – zapytałam jednak tonem mało zainteresowanej.
– Wiesz, jeszcze nie spotkałem nikogo, kto umiałby latać tak po prostu…
– To nie wszystko – stwierdziłam, zanim nie ugryzłam się w język.
– Masz jakieś inne ukryte zdolności? – uniósł brew, słabo ukrywając
zaintrygowanie.
– Mnóstwo innych… – wzruszyłam ramionami i znów upiłam nieco czekolady.
Nieźle mnie bawiło takie bajerowanie Luke’a. W końcu dobry bajer nie jest zły,
a już na pewno pomocny w tak nieprzyjemniej sytuacji, jak randka z Lukasem
Steinmannem.
– Pokażesz mi? – szepnął zachęcająco.
– Może kiedyś… – uśmiechnęłam się tajemniczo. Odwzajemnił to, nieźle z
siebie zadowolony. Imbecyl, pomyślałam.
Hmm, gdzie jest cukier? Zerknęłam na brązową cukierniczkę w kształcie
wuzetki. Zanim zdążyłam jednak wykonać ruch ręką w jej stronę, cukierniczka
najspokojniej w świecie podleciała i lekko opadła obok kielicha z białą
czekoladą. Zamarłam.
– O rany! – wyrzucił z siebie Luke, wytrzeszczając oczy. – Jak ty to
zrobiłaś?! Bez różdżki?
– Ekhem… – Zamrugałam szybko, próbując odzyskać tajemniczość i
opanowanie za wszelką cenę. – Taak, no ba! To jedna z tych zdolności, o których
mówiłam. Mam ich trochę w zanadrzu…
Zerknęłam na stojący na stole bukiecik róż w dzbanku: wylewitował w
powietrze i osiadł między nami. Specjalnie tak zrobiłam, by chociaż jedno
błyszczące oko nie prześwietlało mnie jak rentgen.
– Niesamowite! Jesteś cudowna! – usłyszałam zza kwiatków. Pff, taa…
Odgarnął dłonią bukiet, uśmiechając się do mnie olśniewająco.
Natychmiast ukryłam twarz za własnym pucharem z miętową czekoladą, udając, że
wzorek na jego ściance jest wielce interesujący.
– Hej, Meggie! – zagadnął zachęcająco. – Nie bądź taka skryta, no…
– Prosiłabym cię o przysługę! – odparłam, czerwieniąc się z zażenowania
jeszcze bardziej.
– Zamieniam się w słuch!
– Nie nazywaj mnie tak. To imię przysługuje mi jedynie z ust Jamesa i
Remusa.
Luke nieco oklapł w sobie.
– Czyli tym najbliższym – dodałam po chwili milczenia.
– Mógłbym jakoś znaleźć się w ich gronie? – Po tych słowach uniósł brew
zalotnie.
Całą siłą woli powstrzymałam się w tym momencie, by nie uciekać czym
prędzej z pijalni czekolady. A już na pewno z trudem przyszło mi złapanie w
porę ręki, gdy ta drgnęła konwulsyjnie, nosząc się z zamiarem dania mu prosto w
olśniewające zęby.
Jego pytanie kompletnie mnie przytkało, ale za to na moim czole
ekspedientka z pewnością mogłaby podgrzać gorącą czekoladę dla klientów.
– Eh, spróbuję. Jesteś taka tajemnicza… – dodał Lukas, kiedy nie
odpowiadałam dłuższą chwilę.
Posłał mi płomienne spojrzenie, na co ja spuściłam oczy.
I w co ja się wpakowałam? Trudno, zachowajmy twarz pokerzysty…
Podskoczyłam, jak oparzona. Powodem tego był fakt, że na moją głowę
spadła mała koperta. List do mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz