Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

sobota, 5 marca 2016

39. Gaik oliwny i to, co za nim

Dzięki za komentarze ^^ Zawsze po nich chce mi się jak najszybciej dodać nowy rozdział.
Rozalia, co do Oriona - mnie się zawsze wydawało, że Orion na swój sposób kochał Syriusza. Był zimny i nieczuły, na pewno, ale nie wydaje mi się, żeby nie chciał, na przykład, zrobić przyjemności Syriuszowi. Zawsze takim go widziałam - zimnym i oschłym, nieumiejętnym w ojcostwie, ale na swój sposób zatroskanym. Takim się go też starałam przedstawiać w późniejszych rozdziałach.
Miłej lektury ;)


– No, i gdzie my jesteśmy?
Wszyscy pozbieraliśmy się z dziwnego, kamienistego podłoża.
– Pięknie! – warknął Syriusz. – Po prostu świetnie…
Przed nami rozpościerał się jakiś skromny gaik niziutkich, śmiesznych drzew.
– Co to? – spytał James.
– To gaj oliwny… – mruknęłam, przyglądając się z bliska jednej z gałązek.– A takie rosną na południu Europy.
Ruszyłam pomiędzy drzewa, rozglądając się w szoku. Po chwili spostrzegłam, że gaj kończył się klifem skalnym. Podeszłam zaciekawiona i zerknęłam w dół.
Niezwykle lazurowy odcień wody i białe skały wystające z morza utwierdziły mnie w przekonaniu, że wylądowaliśmy gdzieś w okolicy Morza Śródziemnego.
– Nie zbliżaj się tam! Bo spadniesz!– przeraził się James, podbiegł i złapał mnie z tyłu za fraki.
– Dobrze, mamo – mruknęłam.
– No i jak teraz wrócimy? – miauknęła Lily. – Ma ktoś różdżkę?
Pokręciliśmy głowami przecząco. Panowała cisza, jakby ktoś umarł.
Syriusz wydał z siebie jakiś apokaliptyczny odgłos, po czym usiadł na jednym z chropowatych kamieni i chwycił głowę w dłonie.
– Cholera! – warknął. – A co z Mistrzostwami?! Tak na nie czekałem!
– A co z nami, raczej bym zapytała… – mruknęła Lily, w czasie, gdy Syriusz oddawał się całkowicie rozpaczy nad utraconym widowiskiem. Rzucał pikantnymi kolokwializmami, finezyjnie je ze sobą łącząc. Po krótkiej chwili James dołączył do niego, jednak, w przeciwieństwie do kumpla, postanowił uczcić tę tragedię minutą ciszy. Peter natomiast nabrał powietrza w płuca i rozwarł paszczęki wydając przeciągłe, ochrypłe „BUUUUUUUUUUUUUU!!!”, a z oczu wytrysnęła mu fontanna. Nie przestając wyć, klapnął pod drzewkiem ciężko. Remus pokręcił głową, nie wiedząc, co robić. Był absolutnie zagubiony, nie mogąc pomóc sobie czarami.
– Dobra, nie załamujmy się! Może jakaś narada? – zaproponował, starając się zachować chłodną kalkulację.
Syriusz ryknął wariackim śmiechem:
– Nie, nie załamujmy się! Czekało się na ten mecz sześć lat pustego żywota, ale nie, Remusik mówi, że nie ma potrzeby, by się załamywać! – zakończył grubym głosem, z którego ewidentnie lał się sarkazm.
Remus już otwierał usta, by mu dopiec, lecz Lily powstrzymała go ruchem ręki i pokręciła głową, że lepiej Czarnego nie drażnić. Zamiast tego usiadła obok i położyła dłoń na ramieniu Łapy, by dodać mu otuchy.
James niespodziewanie wstał, ryknął potężnie i, wciąż wydając ten odgłos, podszedł do pierwszego z brzegu drzewka oliwnego. Począł walić czołem w jego cienki pień i wciąż ogłuszająco się pruł. Kilka oliwek spadło na ziemię, a dwie czy trzy pacnęły Peta w głowę. Wykonał ruch, jakby odganiał się od muchy i wrócił do wycia.
Odeszłam od nich w kierunku klifu. Hmm, zapewne tamta książeczka to był świstoklik. Miałam nadzieję, że dorośli zorientują się, że nie ma świstoklika i nas, połączą oba fakty…
Znów stanęłam na krawędzi lądu. Wciągnęłam w płuca morskie powietrze i ruszyłam w prawo wzdłuż brzegu czymś, co kiedyś mogło być uczęszczaną ścieżką. W miarę jak oddalałam się od Huncwotów, żałobny wrzask Jamesa ustępował miejsca szumowi delikatnego zefirka i śpiewowi ptaków, które mgliście kojarzyłam, pewnie jeszcze z czasów, gdy podróżowałam z rodzicami jako Meg Brown. Drzewka się skończyły, teraz nie widziałam nic poza skąpą roślinnością, skałami i głazami, pomiędzy którymi zdawała się prowadzić zarośnięta ścieżynka. Bez różdżki czułam się jak bez ręki.
A jak tu jest niebezpiecznie? Teraz, w blasku słońca, nie wydało mi się to problemem, ale jak będzie w nocy?
Starałam się tym nie frasować i zachować spokój. Skoro tu przyleciał świstoklik, to oznaczało, że ten koleś, Alexandrós, musiał mieszkać nieopodal. To by znaczyło, że wszystko w porządku, że zaraz znajdziemy cywilizację. Ale nawet, jeśli to była prawda, to czy umielibyśmy się z nimi dogadać?
Usiadłam na jakiejś skale i próbowałam opanować narastające obawy. To niedorzeczne: my, na jakiejś wyspie, z dala od świata…
Przecież muszą nas znaleźć. Muszą.
Żar lał się z nieba, ale był to obecnie najmniejszy problem. Czułam jednak, że wkrótce zmienię zdanie, gdy pragnienie da o sobie znać.
Usłyszałam kroki. Mimowolnie zadrżałam. Zza gęstwiny wyszedł Remus.
– Mary Ann – mruknął. – Chodź, nic tu po nas, musimy coś wymyślić.
Wziął mnie pod rękę i pociągnął w stronę, z której przyszłam.
Na kilku kamieniach porozkładała się reszta mych towarzyszy niedoli. Peter pozostał pod drzewem i ocierał nagim przedramieniem łzy i opuchnięte oczy. Wyglądał jak dziecko w piaskownicy, któremu despotyczny rówieśnik wyrwał grabki.
– …co chcesz, a ja i tak uważam, że to kanał – warczał Syriusz.
– Wiem, ale nie można tak się po prostu załamywać. Jesteśmy przecież czarodziejami! – stwierdziła rezolutnie Lily. – Ludzie nie z takich opresji wychodzili, i to bez czarów!
– No tak, ale nie wiem, czy zauważyłaś, lecz żadne z nas nie posiada różdżki. Chyba to dosyć istotny szczegół, lecz przecież mogę się mylić – sarknął Łapa.
Lily posłała mu ponure spojrzenie, gdyż nie wynalazła odpowiedniego kontrargumentu dla tej riposty.
– Ale po co nam różdżka? Przecież i tak nie możemy używać czarów! – chlipnął Peter.
Syriusza przetrzepywała w obecnej chwili taka furia, że nie wytrzymał:
– Pettigrew, jakiś ty durny, nie wyrobię! I myślisz, że grzecznie posłucham?!
– Przecież możemy używać czarów w kryzysowych sytuacjach, a TO jest jedna z kryzysowych sytuacji – zauważył James.
– Ale po co tu czary? – spytał Glizdek jękliwie.
– No nie wiem, żeby sobie motylka dla rozrywki wyczarować! – burknął zgryźliwie Syriusz.
– Nie o to mi chodziło… Z czarami czy bez, nie wydostaniemy się stąd. Co wyczarujesz. Statek? Portal do domu?
– A jak nas coś zaatakuje? Nie czujesz się zagrożony, Pet? – wtrąciłam.
James uniósł brwi i żachnął się:
– W takim miejscu? Tu nie ma żadnego niebezpieczeństwa.
– No tak, a ty to miejsce znasz, jak własną kieszeń – rzuciłam i uśmiechnęłam się z politowaniem.
– Meg ma rację – stwierdził Remus. – Przecież z każdego krzaka może nas coś obserwować.
Peter rozejrzał się natychmiast trwożnie, a James zawołał porywczo:
– A co cię tu zaatakuje? Rozwścieczony gumochłon? Daj spokój, Remusie!
– Pomijając fakt zagrożenia, potrzebujemy czarów, by, no, nie wiem… Ogrzać się, zdobyć pożywienie…
– Skoro w epoce kamienia łupanego sobie radzili, to my także sobie… – stwierdził James i wzruszył ramionami, lecz Syriusz mu przerwał ze złością:
– Wiemy, iż twa osoba zatrzymała się w rozwoju aktualnie na takim poziomie odbierania zewnętrznego świata, jednak nie wszyscy są dostosowani do łażenia po drzewach w poszukiwaniu żarcia, jak robili to twoi umiłowani przodkowie!
Jamesowi bardzo nie spodobała się ta sugestywna uwaga, ale na Łapę obecnie wszystko działało, jak płachta na byka.
– Taki z ciebie kozak? – wrzasnął James, wymachując pięścią. – Chcesz w nochal?!
– Nie przeginaj, panie, nie przeginaj, bo ci mogę spuścić łomot! – zripostował Syriusz, wstając, by przygotować się do bitwy.
– Bij się mężnie!…
– Solówa!…
James, by rozjuszyć przeciwnika, zaczął wydawać wojenne odgłosy i podskakiwać w miejscu jak bokser. Syriusz jakiś czas stał spokojnie, uniósł brwi ze zdziwieniem pomieszanym z konsternacją i politowaniem, po czym najzwyczajniej w świecie zamachnął się i wyrżnął celnie pięścią, prosto w nos Jamesa. Zamroczony Rogaś usiadł ze zdziwienia na kamienistym podłożu i wytrzeszczył oczy. Potem wolno pomacał powierzchnię swego świętego noska.
Zgrzytnął zębami i wstał, by oddać.
– Natychmiast się opanujcie, wy niepoprawne… – Remus stanął na celowniku, by ich rozdzielić i CHRUP! oberwał w zęby od rozpędzonego Jamesa.
Syriusz ryknął niekontrolowanym śmiechem zza Luniaczka, a James, zakrywając usta, obskakiwał Remusa, by go przeprosić i dowiedzieć się, czy bardzo bolało.
– Nie, nie bolało, tłuku! – warknął Remus, obmacując uzębienie. – Chyba straciłem jednego…
Przełknął krew.
– Szczerbaty Remusik! – zarechotał z uciechy Łapa, po czym zrobił unik przed nagłym zamachem Remusa.
– Zaraz to ty będziesz doszczętnie szczerbaty, matole!!!
– Przestańcie! – krzyknęła przerażona Lily. – Musimy znaleźć szybko jakieś schronienie, zanim nadejdzie noc, a nie tracić czas na bzdury!
Remus posłał jej oburzone wręcz spojrzenie, gdyż Lily śmiała ciężko obrazić jego uzębienie.
– Chyba nic mi nie jest – burknął. – Tylko krwawię…
Na nikim nie wywarło to oczekiwanego wrażenia, więc zacietrzewił się jeszcze bardziej.
– Dobra, może rozejrzymy się trochę? – zaproponowałam, by rozluźnić zbyt napiętą atmosferę.
– A jak się zgubimy? – pisnął przerażony Peter.
Zapadła cisza.
– Hmm, może będziemy czymś zaznaczać drogę… – mruknął Czarny, drapiąc się po głowie.
– Strzałkami na ziemi! – ucieszyła się Lily. – Jak w tej zabawie… Jeśli nie będzie można wyryć, to się ułoży kamyczki.
Wszyscy chętnie przystali na tę propozycję i stwierdziliśmy, że trzeba się podzielić, by łatwiej znaleźć schron.
– Na trzy grupy! – zadecydowała Lily, bardzo ożywiona. – Syriusz, Remus i… James… pójdą wszyscy osobno, żeby nie było jatki.
Żaden nie miał ochoty się kłócić.
– Zrobimy tak: ja pójdę z Remusem, Mary Ann z Jamesem, a Syriusz z Peterem. Koniec kropka – ostrzegła na zakończenie, oczekując buntu.
Nikt jednak nie podniósł krzyku, toteż Lily ciągnęła dalej:
– Za jakiś czas musimy tu wrócić z powrotem, niezależnie od faktu, czy uda nam się cokolwiek znaleźć, czy też nie. Chodzi o to, by reszta się nie martwiła i by nie oddalać się zbytnio.
Zadecydowaliśmy, że Remus i Lily pójdą wzdłuż wybrzeża ścieżką, którą się niedawno przeszłam. Syriusz i Peter weszli w dziki gąszcz, kierując się w przeciwną stronę, a ja z Rogaczem ruszyliśmy w głąb niezbadanego lądu.
– Matko! – wyrzuciłam z siebie. – Bardzo denerwuję się o innych. Bez różdżki czuję się okropnie bezbronna…
James objął mnie mocno ramieniem.
– Nie bój się, jak znajdzie się chętny do ataku, ryknę na niego, żeby sobie poszedł.
Uśmiechnęłam się blado i poczęłam wodzić wzrokiem po zdającym się nie mieć końca rzędzie koślawych drzewek, rosnących równo po naszych obu stronach. Nagle pomiędzy nimi ujrzałam coś na kształt zarośniętej rachityczną roślinnością skalnej ściany. Z bliska okazała się przeszkodą nie do sforsowania, więc ruszyliśmy wzdłuż niej, rozglądając się bacznie na wszystkie możliwe strony.
W jednym miejscu ściana była nieco niższa. James rzucił okiem na to, co znajdowało się za nią, po czym zamarł.
– Patrz…
Podeszłam bliżej i stając na palcach, z trudem wyjrzałam zza skały.
Niewielki placyk, ozdobiony tylko gdzieniegdzie poschniętymi badylami, otaczały wysokie naturalne mury podobne do tego, przy którym stałam. Do jednego z nich przytulony był obiekt zainteresowania Rogacza.
Ja i James jednomyślnie wgramoliliśmy się na skalną przeszkodę, by za chwilę zeskoczyć po drugiej stronie i bardzo ostrożnie, z duszą na ramieniu, zbliżyć się do tego czegoś.
Była to skromna chatynka. Dach miała dziurawy, co najwyżej jedno pomieszczenie, bardzo niewielkie. Cała z resztą zbudowana została ze skleconych byle jak desek. Małe, kwadratowe okienka zasłonięto od wewnątrz wypłowiałym materiałem, tak samo drzwi. Dobudowano do niej jakąś rozwalającą się przybudówkę. Nieopodal walały się różne drewniane przedmioty czy szmaty, nadając widokowi rudery żałosny charakter nędzy.
– Halo?! – zakrzyknął James. Nie było odpowiedzi. Zbliżył się mężnie.
– James! – przeraziłam się szeptem. – Nie podchodź! A jak tam coś czyha na ciebie?!
– Co może czyhać na takie niewiniątko, jak ja!
– Och! Wyobraź sobie, że mnóstwo okropności. A jak tam siedzi jakiś psychol, który tylko czeka, by kogoś zjeść?! Czy ta chata wygląda ci na taką, co ma uczciwego, szczęśliwego właściciela z grupką wesołych dzieciaczków i zażywną żoną?
– Ale się nie dowiemy, dopóki tam nie zajrzymy!
Po czym doskoczył do dziury, jaką były drzwi, i odsłonił delikatnie wnętrze.
– Halo! – krzyknął wgłąb pomieszczenia. – Co za smród!
Nadal panowała przerażająca cisza. Czułam się obserwowana, ciarki biegały po całym moim ciele. Na próżno wykręcałam się na wszystkie strony, by złowić nieprzyjazny wzrok, lecz nikogo poza nami nie było, teoretycznie…
James, ku mojemu przerażeniu, wkroczył do środka.
– Meggie, chodź! Nie rozdzielajmy się.
Ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę, było wkroczenie do środka. Jednak zrobiłam to, pozbywając się przynajmniej poczucia, że byłam na celowniku.
Wewnątrz panował okropny zapach rozkładu i zgnilizny. Na środku stał byle jak zbudowany stół oraz dwa krzesła, w tym jedno wywrócone. Klepisko, jakim była podłoga, okryto matą z łyka, pod dwiema naprzeciwległymi ścianami stały niziutkie skrzynie, obydwie zbudowane z drewna, okryte zaś siennikami i owczym runem. Na ścianie naprzeciw nas wisiało kilka glinianych naczyń, między nogami stołu przebiegł skorpion. Było tu niezwykle skromnie i brudno, kurz fruwał w powietrzu. Oczywiste wydało mi się, że jesteśmy pierwszymi gośćmi od bardzo długiego czasu…
James wyminął mnie i wyszedł. Szybko udałam się za nim, bo widok tego wnętrza napawał mnie jakimś nieopisanym strachem. Gdy już wyszłam na popołudniowe słońce, Rogacz wyłonił się ze środka przybudówki.
– Pieniek i kilka szczapek – wyjaśnił, zanim zdążyłam cokolwiek z siebie wydobyć.
Lustrowaliśmy jeszcze chwilę ruderę.
– I co o tym myślisz?
James nie odpowiedział od razu, główkując nad tym wszystkim. W końcu począł czyścić szkła okularów, by zyskać na czasie.
– Cóż… Wygląda na opuszczony od dawna… tylko dlaczego? Właściciele nawet nie zabrali swego skromnego dobytku…
– Wcale się nie dziwię.
– A może mieszkał tu jeden człowiek i wiesz, pewnego dnia po prostu zmarł.
Zatrzęsło mną, gdy wyobraziłam sobie, że moglibyśmy go znaleźć gdzieś pod łóżkiem, czy w przybudówce…
– Czy ty też masz ciarki? – spytałam z trudem, bo wciąż wstrząsało mną potężnie.
– Mam wrażenie, że jestem tu intruzem, że naruszyłem teren… – mruknął w odpowiedzi.
– Ja też… Może lepiej wracajmy…
– A jak będziemy musieli tu przyjść? – spytał w miarę spokojnie.
Zmarszczyłam brwi.
– No, jak tamci nic nie znajdą… To chyba najlepsza kryjówka i schron… Gorzej, jak się właścicielowi odwidzi i zachce mu się tu wrócić…
– Nawet nie wypowiadaj tego na głos! – Trochę strwożyła mnie ta perspektywa. Spać tu?!
– Nie bój się, my tu od teraz rządzimy! Zrobimy z tego prawdziwą rezydencję, dzidzia!
Zmierzyłam uważnym wzrokiem Jamesa, potem sypiącą się ruderę, potem znów Jamesa.
Parsknął śmiechem.
– Dobra, wiem, bez przesady. Ale na pewno coś tu ładnego odwalimy!
– Tja…
Zawróciliśmy do głównej bazy przy brzegu. Nie było to daleko, na szczęście, bo zapomnieliśmy o strzałeczkach.
Reszty nie było, więc skuliliśmy się przy sobie, obserwując wystające z morza pojedyncze głazy i coraz niżej zawieszone słońce.
Nagle doszły nas dziwne odgłosy z krzaków. Po chwili wygramolili się z nich Pet i Syriusz. Mieli zrezygnowane miny i pokręcili głowami zgodnie.
– Nic. Sam las i skały – burknął Peter.
Po kilkunastu minutach względnego spokoju (nie obyło się bez luźno rzucanych bluzgów i innych oznak frustracji) dotarli do nas także Lily i Remus.
– Nad morzem jest grota – objaśniła Lily. – Ale oboje z Remusem doszliśmy do wniosku, że jest do chrzanu, gdyż podczas przypływu będzie ją zalewać…
– Cóż, ja i Meggie znaleźliśmy skromną chatkę. Możemy tam czasowo się zainstalować.
Wszyscy wlepili w niego oczy, ja z przerażeniem.
– Nie… – wydyszałam. – To miejsce jest paraliżujące.
– Och, a masz lepszy pomysł na dach nad głową?! – zniecierpliwił się James.
– Tak!
– Jaki? Nakrycie ciała listkiem oliwnym?
– Nie! Ta grota jest dobra…
– Ale będą przypływy… – zaczął Remus.
Wstałam.
– Wszyscy zachowujecie się, jakbyśmy tu już mieli pozostać na zawsze! – krzyknęłam z rozpaczą.
– Przecież musimy myśleć o przyszłości! – zdumiała się Lily. – Choćby o dzisiejszej nocy!
– Nie widzę tu przyszłości! – odparłam z goryczą i rozpłakałam się z tego wszystkiego. Za nic nie chciałam wracać do chaty.
James podszedł i przytulił mnie mocno.
– Coś wymyślimy! Jak szybko tam pójdziemy, to jeszcze zdążymy się jakoś urządzić, obejrzeć zakamarek po zakamarku… Na pewno docenisz domek, gdy będzie burza. Mary Ann, nie płacz!
– Ja chcę do domu, do Epping… – wykrztusiłam.
Nie było rady. Wszyscy ruszyli w stronę ponurego zabudowania, a James wciąż mnie przytulał, by dodać otuchy.
Po dokonaniu generalnych oględzin wywaliliśmy na zewnątrz wszystkie szpargały, jakie stały w środku, czyli łóżka, stół i dwa taboreciki, oraz dywan, by się nieco przewietrzyły.
We wnętrzu został tylko Peter, oglądając je. Wkrótce do naszych uszu dobiegł jego tryumfalny okrzyk.
– Patrzcie! – Wyskoczył do nas z wnętrza trzymając dwa długie patyki…
– Różdżki! – wydaliśmy zgodny wrzask.
Wszystkim momentalnie poprawił się humor. Teraz, gdy mieliśmy różdżki, mogliśmy się bronić przed intruzami. Nikogo nawet nie zastanowiło, czemu właściciele je tu zostawili. Najważniejsze było, że tu leżały i czekały spokojnie na utrudzonych biedaków, w tym przypadku nas.
Gdy porządek został zrobiony, wszyscy poczuli nagle z całą mocą, że ostatni płyn, jaki mieliśmy w ustach to herbatka Wildera.
– Pić! Szybko, dawać naczynia! – zarządził James.
Obmyliśmy cztery gliniane miski, bo więcej nie było, Remus szepnął do każdej z nich:
– Aguamenti!
Syriusz i James pozwolili napić się reszcie pierwszej, potem oni pożyczyli od nas naczynia, gdy już zaspokoiliśmy pragnienie.
Na dworze ściemniło się już prawie całkowicie, ale nie mieliśmy odwagi, by wyjść po jedzenie, toteż co chwila rozlegało się w izbie czyjeś burczenie brzucha. Zły humor powrócił.
Siedzieliśmy razem na podłodze w milczeniu.
– Och, jaki jestem głodny! – warknął Syriusz, wpatrując się ze złością w koniec różdżki, która oświetlała wnętrze.
– Hej, Czarny, spróbuj przywołać jakieś żarcie! Albo je wyczaruj! – zgrzytnął James, bliski stracenia panowania nad sobą. Nie znosił być głodny, bo nigdy prawie to się mu nie zdarzało.
Lily nabrała z oburzenia powietrza w usta, nie wierząc, że James był taki ciemny.
– Przecież jedzenie jest jednym z wyjątków od… – zaczęła, lecz reszta jej wykładu zamieniła się w zirytowany, zduszony wrzask, gdy James bezczelnie zakrył jej usta własną dłonią.
Toczyliśmy jeszcze batalię o to, kto ma spać na łóżkach, a kto na podłodze. Chłopcy zgodzili się szybko ustąpić nam, dziewczynom, jednak Peter dostał spazmów oświadczając, że nic go nie zmusi do kotwaszenia się na klepisku, bo on MUSI być wyspany. W końcu jednak zmuszony był zaakceptować rzeczywistość po tym, jak Syriusz zagroził mu, że spędzi tę noc na zewnątrz w roli zwierzęcia obronnego.
Chciałyśmy się z Lily choć trochę umyć wodą z różdżki, lecz tamte brudasy stwierdziły, że nigdzie nie wyjdziemy, bo już jest ciemno.
– Jak chcecie się myć, to w środku – oznajmił Syriusz, zagradzając nam drogę na zewnątrz, a oczy zabłyszczały mu przebiegle.
– Przy was?!
– Nie macie chyba wyboru – stwierdził smutno, po czym paskudny, szelmowski uśmieszek wykrzywił jego wargi.
– No dalej, dziewuszki! Nie krępować się! – ożywił się James. – Sami swoi!
Chyba oczywiste, że zaniechałyśmy swych planów i oblepione dziennym brudem położyłyśmy się na dwóch łóżkach. Zgasła różdżka, zaległa cisza. Co jakiś czas jednak któryś z Huncwotów wydawał fuknięcie komunikujące niezadowolenie z zajmowanej pozycji. Przez cały czas wydawało mi się, że coś dziwnie chrupało w przybudówce.
To była okropna, pełna strachu noc.

***

– UWAŻAJ!
Syriusz wydał z siebie okrzyk tryumfu, zawisł oburącz na jednej z gałęzi, huśtając się w tę i nazad. Przysunął z kopa kilku figom, które z cichym odgłosem uderzyły o ziemię.
Podszedł do pnia i zgrabnie zsunął się na dół, do mnie.
– Że też muszę chodzić po te owoce z tobą… – Pokręciłam głową, zbierając z podłoża Syriuszową zdobycz.
Zarechotał z uciechy.
– Sama byś spróbowała, to niezła rozrywka.
– Ależ co ty gadasz! Przecież, ilekroć chcę to zrobić, ty rzucasz się, że koniecznie musisz wleźć na drzewo, by pokopać owoce. Jakby ci coś zrobiły…
Syriusz westchnął.
– Kiedy to moja jedyna rozrywka, włażenie na drzewa. Ale obiecuję, że kiedyś ci odstąpię przywalanie owocom z kopa. – Uśmiechnął się przepraszająco.
Oparłam się bokiem o figowca, zawieszając wzrok na lazurowym niebie.
– Zaczynam się zastanawiać, kiedy nas znajdą… – westchnęłam.
Syriusz oparł się o ten sam pień i wlepił we mnie uważne spojrzenie.
– Może nas nie szukają. W moim przypadku to z pewnością realne.
– Przesadzasz!
– Nie, na serio! Tatuś obejrzał sobie meczyk i…
Jęknął z bólem. Kwestia nieobejrzanego, wyczekiwanego meczu bolała go najbardziej.
– Nie przejmuj się. – Położyłam dłoń na jego barku. – Wybierzemy się wszyscy razem na następny mecz, za sześć lat. Weźmiemy mężów, żony, dzieciaki, o ile będą na świecie… Będzie wesoło!
Posłał mi spojrzenie pełne wyrzutu.
– To dopiero w osiemdziesiątym drugim! Do tej pory z tęsknoty wywrócę się na lewą stronę…
– To na mecz pójdziesz wywrócony, trudno się mówi.
Syriusz parsknął nerwowo i przebiegł palcami po głowie.
– Siedzimy tu już trzeci dzień i nie widać końca tego wszystkiego! Gdybyśmy mogli stworzyć świstoklika! To nawet nie problem, że on jest nielegalny. Tylko, że nikt nie wie, jak go się robi…
Zawiesił zbolały wzrok gdzieś na moich lokach, oświetlonych porannym słońcem. Zaległa cisza, wpatrywałam się w listki jakiegoś krzewu, poruszane delikatnym powiewem, rozpraszającym upał.
– Mary Ann? – zagadnął po minucie nieśmiało.
– Hmm? – mruknęłam, odwracając leniwie wzrok w jego stronę. Miał zafrasowane spojrzenie.
– Chcę cię spytać o coś bardzo ważnego…
Przekrzywiłam głowę pytająco.
Syriusz zbierał się kilka chwil w sobie, biegając wzrokiem po mojej twarzy, by wydukać wreszcie:
– Czy…
Ale jego wypowiedź coś zagłuszyło. Był to bardzo przeciągły, przeraźliwy krzyk.
Wymieniliśmy pełne obawy spojrzenia, sielankowy nastój prysł. Oboje jednomyślnie rzuciliśmy się ku naszemu „domowi”, gdzie prawdopodobnie przesiadywała reszta. Biegłam tak, jak jeszcze nigdy w życiu, przeskakując niskie krzewy i kamienie, mijając przeszkody…
BUM!
Za jedną ze skał wpadliśmy prosto na dwa dziwne obiekty i razem zaliczyliśmy glebę, łubudu.
– Hej!
To byli James i Peter. Ten ostatni przeżywał straszliwe katusze, jęcząc zbolałym głosem i trzymając w czułych objęciach własną stopę.
– Czemu na nas wpadliście? – warknął Rogacz.
– Zaraz, to WYŚCIE na nas wpadli! – obruszył się Syriusz.
– Nie, mój drogi! Nie, mój drogi! – zawrzeszczał James. – Nie ma tak dobrze!
– Owszem, jest! Moglibyście bardziej uważać na drugi raz?! Tak grzmotnąć w człowieka!
– Licz się… – zaczął James, ale łupnęłam go w głowę, grzmiąc:
– ZAMKNĄĆ SIĘ, DO CHOLERY! Co to był za wrzask?!
Wszyscy wstaliśmy, rozglądając się pilnie.
– Wy też to słyszeliście? – spytał zaskoczony James.
– No ba! – prychnął Syriusz.
– Gdzie Lily i Remus? – zapytałam ostro.
Wszyscy pobladli.
– Remus gdzieś poszedł, a Lily… – James szybko oblizał wargi. – Chyba zbierała brzoskwinie w tym gaju kilka minut drogi stąd…
Popędziliśmy całą czwórką do brzoskwiniowego gaju. Panowała tu nieprzyjemna cisza.
– Lily?! – krzyknęłam. Nie było odpowiedzi.
– LILY?! – wrzasnął James i zaczął biegać w tę i z powrotem między drzewami, niczym zagubione dziecko tracące matkę z oczu.
Rozbiegliśmy się po całym gaju wszyscy z wyjątkiem Petera, unieruchomionego ze strachu na środku. Odgarniałam kolejne gałęzie, by poszukać jakiegokolwiek znaku, że przed chwilą był tu ktoś jeszcze. W jednym miejscu, pod drzewkiem, leżało całe naręcze świeżo narwanych brzoskwiń, kilka brutalnie zmiażdżonych…
Straszliwe ciarki przebiegły po moich plecach. Szybko rozejrzałam się, by dostrzec oczy, które mnie obserwowały. Nadsłuchiwałam czujnie, ale żaden odgłos nie zmącił dziwacznej ciszy.
Rozległ się odgłos kroków. Mimowolnie sięgnęłam za pazuchę, ale nie miałam przy sobie różdżki. Zza jednego z drzew wyłonił się jednak Syriusz, twarz miał spokojną, niemalże zdziwioną.
– Jej tu nie ma – stwierdził łagodnie, kręcąc głową w skołowaniu.
Z drugiej strony wypadł na nas James, cały rozgorączkowany. Dopadł do Syriusza i jął nim potrząsać, znerwicowany.
– GDZIE ONA JEST?!
Ale Syriusz nie znał przecież odpowiedzi.
Trzy godziny później wszyscy zebrali się w chatce. Panowała cisza. Tylko coś skrobało o ściankę przybudówki. Remus i Peter siedzieli przy stole na taborecikach. Remus miał bardzo bladą, kamienną i napiętą twarz, Peter łkał cichutko. Za nimi na łóżku leżał Syriusz z grobową miną wlepiający zamyślony wzrok w sufit. Naprzeciw, na drugim posłaniu siedział Rogaś, ukrył twarz w dłoniach. Obejmowałam go, zajmując miejsce obok. To musiało być dla niego straszne. Zresztą, dla mnie też było, łzy spływały po moich policzkach. Lily… Co ją spotkało? Żyła? Co zobaczyła? Krzyk, który wydała sygnalizował, iż było to coś straszliwego…
– Nie było po niej śladu? – spytał wilgotnym tonem Remus po długiej ciszy. Pokręciłam głową przecząco i spytałam:
– A ty, widziałeś cokolwiek podejrzanego?
Remus mruknął, nie patrząc na mnie:
– Spacerowałem po pobliskiej plaży. I nic. Nawet nie słyszałem krzyku. Jakbyście mi nie powiedzieli, że zniknęła, to w ogóle bym nie wiedział…
Znowu zaległa cisza, tym razem krótkotrwała. Przerwał ją Syriusz:
– Który to już dzień tu siedzimy? Dopiero trzeci, czy czwarty. A już coś się musiało stać. Boję się spytać, co dalej.
– Nie no, musimy ją przecież znaleźć! – zadecydował Remus, jakby ktokolwiek sprzeciwiał się jego woli.
– Teraz? – jęknął z przerażeniem Peter.
James uniósł wolno głowę znad dłoni i spojrzał na niego w szczególny sposób. Peter zbladł.
– Ty tchórzu… – wycedził. Ja i Remus wymieniliśmy pełne obawy spojrzenia.
– Ja, tchórzem?! – zapiszczał Pet. – Chcesz wychodzić na zewnątrz, gdy tam grasuje coś bardzo niebezpiecznego?!
– Owszem.
I wstał, by wyjść. Syriusz szybko ruszył z nim, Remus także.
– Ja też idę… – zaczęłam, ale Syriusz zatrzymał mnie.
– Nie. Pójdziemy tylko my w trójkę, nie możemy się rozdzielać. Nie zostawimy Glizdogona samego. Mary Ann, zostajesz.
Zmarszczyłam brwi, by się kłócić.
– Remusie, zostań z nimi – poprosił James, po czym zmierzył krytycznym wzrokiem Petera od stóp do głów. – Nie zostawiałbym Meg z tym tchórzem.
Pet zamknął się w sobie.
Tak więc Syriusz i James wyszli, by poszukać Lily. Nasza trójka pochowała się po kątach izdebki, nie puszczając pary z ust, bo nie było po co.
Jednakże chłopcy wrócili po pewnym czasie i byli zupełnie sami. Na zewnątrz zrobiło się zupełnie ciemno, nadeszła noc, przeraźliwie samotna i straszna.
Następnego dnia grobowy nastrój wciąż panował. Rankiem, po zjedzeniu śniadania (kilku owoców) zadecydowaliśmy, że gruntownie przeszukamy obszar naszego zamieszkania. Nie wiedziałam, czy był w tym jakiś sens. Lily mogła już od wczoraj nie żyć. Nie wolno jednak nam było tracić nadziei.
Ja z Jamesem i Glizdogonem ruszyliśmy w dalsze, niezbadane tereny. Remus i Syriusz postanowili przetrząsnąć gaj brzoskwiniowy i okolice.
– Prócz nas wyspa ma jeszcze jakiegoś mieszkańca – ozwał się James, gdy przedzieraliśmy się przez gąszcz między wyrosłymi z ziemi skałami. Co mógł, to przecinał zaklęciem, żebyśmy mogli łatwiej się posuwać naprzód.
Mimo upału znajdowaliśmy się w absolutnym cieniu. Las nas otaczający był wyjątkowo gęsty. Między liśćmi czasem sączyły się słoneczne promienie, oświetlając nam drogę.
– Przecież nie mogła zapaść się pod ziemię! – zawołałam po kilkunastu minutach. – Nawet, jak nie żyje, musi tu gdzieś być jej ciało.
Zorientowałam się, że zabrzmiało to niezbyt estetycznie, szczególnie, że James zmierzył mnie przeciągłym spojrzeniem, więc postanowiłam zamilknąć.
Peter rozglądał się nerwowo, zerkając na wszystkie możliwe i niemożliwe strony. Był bardzo zdruzgotany faktem, iż kazaliśmy mu szukać z nami. Nie pomogła nawet świadomość, iż wyspał się na pryczy Lily.
– Patrzcie, potok…
Znajdowaliśmy się przy wysokiej, wielkiej skale. Przy niej usypane były mniejsze odłamki, z których wypływała woda.
Peter, jako że był wykończony, podleciał od razu do potoku, by zaczerpnąć nieco wody. Ukląkł przy strumieniu i zaczął się ochlapywać, by ochłodzić obolałe ciało. James do niego dołączył, a ja poczęłam przyglądać się odosobnionemu miejscu.
Wapienna skała wydawała się bardzo stara. Obrósł drobną, nadmorską roślinnością, nosił na sobie znaki czasu.
Szłam wolno przy ścianie, szorując po niej dłonią. Każdy większy odłam skalny mnie teraz interesował, w końcu mogła tu być gdzieś grota, a w niej nieznane zło z naszą Lily…
Po chwili podszedł do mnie Rogaś.
– Ona żyje – szepnął.
– Ale gdzie jest? – zadałam retoryczne pytanie. – James?
– Żyje… – powtórzył do siebie, dłubiąc w jakimś skalnym zagłębieniu.
Przyglądałam się tępo jego dłoni, która z coraz to większą zawziętością skrobała w wapieniu.
– Koniecznie trzeba ją znaleźć, dzieje się coś nienormalnego… – zakończył ponuro.
Odjęłam jego dłoń od skały, bo dźwięk skrobania szczerze mnie irytował.
– Patrz… – Wskazałam, wytrzeszczając oczy.
Dłubane przed chwilą przez Jamesa rysy naskalne nie wyglądały zbyt naturalnie. Rzuciłam na nie okiem. Sprawiały wrażenie naskrobanych przez człowieka, a przedstawiały rysunki i liczne napisy.
– Co to za język? – zapytałam Jamesa, jeżdżąc palcem po jednym z wyrazów.
– Nie wiem. Ale nie w naszym alfabecie. Patrz, jakie krwawe…
Rysunki przedstawiały różnych ludzi, idących rzędem, a także samotnych. Na kilku z nich pojawiał się jednak dziwny, niezidentyfikowany kształt. Szkice były niestety niewyraźne i zbyt stare, by cokolwiek z tego zrozumieć.
– Krwawe? – spytałam, nie rozumiejąc.
– No tu, na przykład…
Leżało tu, całkiem niedaleko kształtu, jakieś bezgłowe ciało. Takich scen było więcej.
Do naszych uszu dobiegł wrzask Peta:
– Czy możemy już wracać?! Zgłodniałem!
– Ten to myśli brzuchem, a nie głową… – mruknęłam.
James westchnął ciężko.
– Skoro nasz bobasek zgłodniał, to wróć z nim do domu. Nie ma głupich, ja idę dalej…
– Ależ, James…
– Nie! Słuchaj, weźcie różdżkę i idźcie…
Odtrąciłam jego dłoń delikatnie.
– Ty ją weź. Ja i Pet sobie poradzimy.
– Ale…
– Bez dyskusji. Jak idziesz, to tylko z nią, Rogaś…
James cmoknął mnie w policzek na pożegnane, po czym oddalił się, by zniknąć za najbliższym głazem. Wzdrygnęłam się, myśląc o nim i mój wzrok spoczął jeszcze raz na zmutowanym tworze naszkicowanym na skale.
Szybko dołączyłam do Peta, by nie stać tam sama, po czym udaliśmy się ku domowi.
– Jak myślisz, czy kiedykolwiek nas tu znajdą? Jest jakiś sposób? – szepnął.
– Chyba. Na pewno nas szukają, tylko czy skutecznie… – mruknęłam. Ale się narobiło. Lily mogła już nie żyć. Co powiedzą jej rodzice?
Przedzieraliśmy się w milczeniu przez rośliny, a we mnie narastały jakieś dziwaczne lęki i obawy. Odkąd znikła Lily, wciąż miałam wrażenie, że coś nas obserwuje. W zasadzie miałam tak odkąd znaleźliśmy chatę. Na wyspie panowała taka niezdrowa cisza…
– Patrz, owoce! – ucieszył się Glizdek, gdy wyszliśmy na polankę. Podbiegł do jednego z krzewów i zaczął się obżerać.
– Nie traćmy czasu, w domu mamy takie same, Pet… – Stanęłam obok, potrząsając lekko jego ramieniem. Ale bez skutku.
– Peter! – naciskałam. – Nie możemy zostać tu dłużej, to bardzo niebezpieczne!
Chłopak wychrumkał coś pod nosem i jął dalej pakować owoce do twarzy, by zaspokoić apetyt.
Westchnęłam ostentacyjnie, unosząc wzrok ku górze. W tym samym momencie już wiedziałam, że coś się święci.
– Peter! – szepnęłam zduszonym głosem, potrząsając nim. – Peter!
Obrócił się trwożnie i zawiesił wzrok na tym, na czym zawieszałam ja już od kilkunastu sekund.
Na środku polany stała najprawdziwsza grecka chimera. Wyglądała straszliwie. Od razu, jak na złość, nasunął mi się werset z książki o czarodziejskich zwierzętach: „Bardzo niebezpieczna… Tylko jeden przypadek pokonania…”.
Chimera zmarszczyła lwi nos, wciąż nieruchomo wpatrując się w nas, jakby dziwiła się widokowi ludzi. Machinalnie sięgnęłam po różdżkę i aż gorąco zrobiło mi się na myśl, że jej nie miałam…
– Nie ruszaj się… – syknęłam do sparaliżowanego Petera.
– AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!! – zawył i rzucił się do ucieczki w pobliskie krzaki. Jego wrzask jeszcze długo mącił ciszę, ale w końcu zanikł. A ja dalej stałam twarzą w twarz z chimerą. Z początku chciałam powielić zachowanie Peta, jednak nogi jakby wrosły mi w ziemię.
Chimera ryknęła porządnie i ruszyła w moją stronę, tupiąc kozimi odnóżami. Zapewne szykowała się do śmiercionośnego skoku.
– Nie… – szepnęłam i wpadłam w zarośla za mną na oślep. Zabrakło mi tchu, ale słyszałam potwora, który popędził za mną, z pewnością szybszy, niż ja.
Wymijałam coraz to więcej pni, wpadałam bez zastanowienia w krzaki, dysząc ciężko i chwilami straszliwie piszcząc, w mojej głowie istniał tylko zapis: uciec, uciec, uciec. Umysł sparaliżował jakiś pierwotny strach o własne życie.
Dopadłam na skraj wysokiego klifu, gdzie rosły w dużych odstępach pinie. Zwróciłam się przodem do potwora, z najwyższym trudem łapiąc oddech. Przyszedł koniec…
Mogłam skoczyć z klifu prosto na skały i się rozbić, albo zostać pożarta przez chimerę. Co wybrać?
– RATUUUNKUUU!!! – pisnęłam najgłośniej, jak to było możliwe.
Potwór zakołysał smoczym ogonem ze zdenerwowania, w jaki wprawił go wysoki hałas i zdzielił nim pień pinii, będącej w polu rażenia. Rozległ się suchy trzask i drzewo runęło w dół, sypiąc naokoło pnia drzazgami.
Gdzieś na prawo dostrzegłam nieznaczny ruch.
– MARY ANN!
To byli Syriusz i Remus. Nawet im nie odpowiedziałam, odjęło mi mowę.
Chimera już gotowała się do skoku na mnie.
– NIE! – wrzasnął Remus, podbiegł do stwora i oburącz chwycił go za ogon, ciągnąc w swoją stronę. – ZOSTAW MOJĄ SIOSTRĘ!!!
– REMUS! – wrzasnęliśmy z Syriuszem. To była najgłupsza rzecz, jaką mógł teraz zrobić. Chimera bowiem obróciła się do niego, ryknęła i machnęła ogonem, a Remus został zwalony z nóg. Następnie odwróciła się do niego i rozwarła straszliwą paszczę, by ugryźć go w bok. Remus machinalnie skulił się na ściółce i osłonił ramionami, w których chimera zatopiła kły, po czym z wściekłością poczęła rozszarpywać jego ciało pazurami. Zaczęłam płakać.
Remus wydawał makabryczne wrzaski. Osunęłam się na kolana, niezdolna do jakichkolwiek manewrów.
Syriusz zachował jednak zimną krew.
– SECTUMSEMPRA! – zawył.
Z boku chimery trysnęła czerwona posoka. Wrzasnęła i podbiegła do Syriusza, zostawiając bezwładne ciało Remusa.
– Impedimenta! – Jednak chybił. Chimera zbliżała się z każdym ułamkiem sekundy, toteż Syriusz rzucił się do ucieczki. On, a za nim stwór, zniknęli pomiędzy głazami, którymi usiany był szczyt klifu.
Podczołgałam się do zakrwawionego Remusa, łkając. Miał białe, lekko uchylone usta, półprzymknięte powieki, pod którymi gałki ruszały się wolno to tu, to tam. Jego ubranie było w strzępkach, całe zakrwawione, a wokół niego rosła kałuża krwi. Jakby mój Remus wyszedł spod ręki rzeźnika.
Ale przynajmniej oddychał, przynajmniej żył. Tylko jak długo?…
Z zarośli wypadł James. Jego oczy przybrały rozmiary talerzy obiadowych.
– Remus?! – krzyknął, przerażony. – Czy on…?
– On żyje – szepnęłam. – Dawaj różdżkę.
James bez ceregieli ją mi wręczył.
– Ferula. Och, to nie da zbyt wiele…
Co prawda krwawienie nieco ustało, ale nie wyglądało na to, że rany zadane przez chimerę uda mi się ot, tak, zasklepić różdżką.
– Zostań z nim, James.
Wstałam chwiejnie i udałam się tropem Syriusza, bo w głowie narastała mi obawa, że mogło być już po nim… W sumie, na pewno było po nim…
Szłam wzdłuż wybrzeża, celując różdżką przed siebie, na wypadek gdyby chimerze zechciało się dokończyć obiadek.
W bardziej skalistym miejscu, na samym skraju klifu, dostrzegłam coś dziwacznego, mianowicie leżącego na wznak pod jedną z niziutkich, rzadkich tu pinii Syriusza. Był okrwawiony.
– Syriuszu! – krzyknęłam rozpaczliwie i uklękłam przy nim. Oddychał ciężko, zapatrzony w błękit nieba nad nim. – Co ci jest? Żyjesz?
– Nie wiem… – szepnął rozedrganym głosem, po czym zaniósł się wariackim śmiechem.
– Gdzie chimera?
– W morzu…
– Co?
– Zwaliła mnie z nóg i poharatała… Ale nic mi nie jest. Czekaj, muszę odpocząć…
Odczekałam chwilkę, a on wyrównywał oddech i pracę serca. Po kilku minutach ozwał się:
– Więc wykołowałem ją w pewnym momencie i, okrążając skałę, stanąłem pod tym niskim drzewkiem. Ona skoczyła na mnie, a ja podskoczyłem do góry, chwyciłem się gałęzi i podkuliłem nogi. Stwór niczego się nie spodziewał i runął z klifu za mną… Jeszcze jej pomogłem, kopnięciem w zadek.
Głęboko odetchnął i wydał z siebie dumne fuknięcie, bardzo z siebie był zadowolony. Nie mogłam mimo wszystko wyjść z podziwu dla niego.
– Dobra… Wracamy, trzeba się zająć Luniaczkiem… – Pozbierał z trudem swe odnóża i razem ruszyliśmy w drogę powrotną. Syriusz nieco kuśtykał.
Jamesa i Remusa nie było na miejscu wydarzeń. Po Remusie została jedynie poorana, zakrwawiona ściółka. Wyszliśmy więc z założenia, że James przetransportował go do domku.
Tak też w istocie było. Blady, nieprzytomny, wykrwawiony Remus spoczywał na dawnej pryczy Lily, jeszcze bardziej cherlawy, niż zazwyczaj. James, nie wiedząc, co robić, obmywał mu rany wodą z różdżki. Odtrąciłam go lekko i ściągnęłam z Remusa resztki poszarpanego ubrania.
– Rozbierzcie się z koszul – zakomenderowałam.
Syriusz uniósł brew w swoim stylu, ale, zważywszy na okoliczności, milczał. Zastosował się jednak do polecenia, tak samo James.
Odcięłam różdżką rękawy mojej ukochanej płóciennej koszuli i czarami połączyłam je z koszulami chłopaków. Kilka machnięć różdżką i przed nami leżała podłużna płachta. Skupiłam się mocniej i spróbowałam przetransmutować ją w jałowy opatrunek. Po chwili na łóżku spoczywał kilkumetrowy zwój białego materiału. Tak stworzonym bandażem spróbowałam opatrzyć Remusa.
James i Syriusz stali nad nami i wpatrywali się ponuro w przyjaciela.
– Jak to się stało, że tam się znalazłaś? – odezwał się Syriusz po tym, jak okryłam brata owczym runem, by nie tracił ciepła.
– Uciekłam przed tym potworem z takiej jeden polany… Razem z Peterem zatrzymaliśmy się na niej na chwilę…
– Zaraz! – krzyknął ostro James. – A gdzie on jest?!
Wymieniliśmy nieco przestraszone spojrzenia. Tyle się działo, że o nim zapomnieliśmy. James zaraz po niego wyszedł, a nam pozostało jedynie czekać przy Remusie i mieć nadzieję, że Pet nie padł ofiarą jakiegoś stwora…
– A jak to właśnie chimera zaatakowała Lily? – spytałam Syriusza, nie odrywając wzroku od Remusa.
Pokręcił sceptycznie głową.
– Przecież nie znaleźliśmy ciała. Ale… mogła stamtąd uciec gdzieś daleko, stwór dopadł ją tam, skonsumował…
– Przestań! – jęknęłam płaczliwie.
– Ciekawe, kto będzie następny… Lily, Remus, może Peter… – mruczał złowrogo, przemywając rany na przedramieniu wodą z różdżki.
Niestety, James nie przybył cały dzień, a potem noc. Na jednym z posłań leżał opatulony runem Remus, bez żadnego znaku życia poza oddychaniem. Na drugim, w straszliwym ścisku, spaliśmy my. Nie było to zbyt komfortowe i miłe, lecz tak bardzo się bałam, że nie chciałam leżeć sama gdzieś w okropnym, ciemnym kącie izby. A Syriusz też miał rany, więc niedobrze by było, gdyby spał na ziemi.
– Jestem! I mam zgubę!
Taki wrzask zmącił ciszę wczesnym rankiem.
James i Peter wkroczyli do chatynki. Peter wciąż cały się trząsł.
– O rany… – fuknął zaspany Syriusz i usłyszałam, że usiadł na łóżku obok mnie. – Gdzieżeś się włóczył?!
– Siedział skulony w grocie – rzucił beztrosko James. – Jak się czuje Remus?
Luniaczek przez noc nie zmienił się zbytnio, tylko twarz lśniła mu od potu, a usta pobladły jeszcze bardziej. Położyłam mu dłoń na czole.
– Ma gorączkę, walczy…
Łzy zapiekły mnie w oczy. Gdyby nie on, dawno byłoby po mnie. A teraz leżał tu i nawet nie mogłam mu podziękować za uratowanie życia. Być może nigdy nie będzie tej okazji.
Przez następne dwa dni nie odstępowałam Remusa na krok. Pilnowałam, czy jego rany się nie jątrzą, próbowałam zbić gorączkę mokrą szmatką położoną na jego czole, poiłam go wodą z różdżki. W przerwach po prostu siedziałam na taborecie obok posłania, nie puszczając dłoni mojego ukochanego brata.
Tymczasem wciąż było z nim gorzej. Stracił przytomność do reszty, wyglądał jak w śpiączce. Był biały niczym trup. Zmęczone serce niemrawo biło w jego uśpionej piersi i zdawało się, że z każdą godziną ten rytm cichnie.
– Jak tak dalej pójdzie, to umrze z głodu… – obawiał się Syriusz.
– Czy nic już nie możemy zrobić? – szepnęłam błagalnie. – Jakiś wywar z dyptamu, czy coś…
– Może znajdziemy. – James zerwał się na równe nogi. – Chodź, Pet. Pet?
Peter, który większość tych dwóch dni spędził na siedzeniu w kącie i żerowaniu na naszych zapasach, wzdrygnął się.
– Nigdzie nie idę. Tam coś na mnie czyha.
– Ile razy ci mam powtarzać, ciemniaku, że Syriusz zabił chimerę! Czy to tak trudno ogarnąć rozumem?! – zagrzmiał zirytowany Rogaś. – Ożeż ty, jakiś ty trudny we współżyciu społecznym…
– Nie trudny, ale przerażony!
– Dobra! – przerwał mu James. – Idę sam! Wypchaj się!
I rzeczywiście poszedł. Zdążyłam tylko wyłapać kątem oka wściekłe spojrzenie Łapy, który przy mnie siedział i który posłał je właśnie Petowi, lecz po chwili jego oblicze złagodniało, gdy przeniósł je na Remusa.
– Jeju, mam nadzieję, że naszego wspólnego wyjazdu na Mistrzostwa nie przypłaci życiem…
Uśmiechnęłam się blado do Syriusza. Jakby to któryś z nich był na jego miejscu… Ale nie, musiało się przytrafić akurat najsłabszemu Remusowi. Co będzie, jak przyjdzie pełnia? Czy przemieni się? A może go to zabije? Dobrze, że chociaż zatamowaliśmy krwotok zaklęciem i zaimprowizowaliśmy opatrunek. Wciąż jednak nie opuszczała mnie obawa, że wda się zakażenie.
Takie rozważania nieustannie zalewały mój umysł. Zwalił nam się na głowy problem nie lada. A przy tym trzeba było znaleźć Lily, za długo tkwiła gdzieś bez pomocy, sama i opuszczona, w niebezpieczeństwie. Ale jak tu ją ratować, jak opuścić chatkę, kiedy w każdym momencie Remus mógł… nie, nawet nie chciałam o tym myśleć.
James przyleciał po jakimś czasie. Tak jak przypuszczałam, nic nie przyniósł. Syriusz westchnął ze znużeniem i troską:
– No nic, zostaje nam tylko nadzieja, że oczyszczona rana go nie zabije i Remus się ocknie ze snu…
– …niczym ta zaczarowana księżniczka z bajki po pocałunku czarodzieja… – mruknął James. Nie wiedziałam, czy porównanie Remusa do księżniczki było żartem, czy czułością. Chyba to drugie, bo na żarty nikomu się nie zbierało. Nie w obecnej sytuacji.
Następnego dnia, czyli jakoś tydzień po przylocie do tego sielankowego miejsca, postanowiliśmy odnowić poszukiwania.
– Trzeba znaleźć Lily. Nie możemy jej zostawić. Ale musimy iść wszyscy… Tylko co zrobimy z Remusem? – głowił się James.
– Może jakieś czary… Na pewno są czary ochronne! – uparłam się.
– Czarny coś wymyśli, on ma naprawdę w tym czerepie więcej, niż wygląda, żeby miał! – James walnął go z całej pary w plecy i oberwał w odwecie.
– Cóż… – podjął Łapa, brutalnie ignorując pięść Jamesa, która regularnie godziła w jego szlachecki tył głowy. – Jest kilka zaklęć, Zaklęcie Niewykrywalności, Ochrony, Kameleona…
– Umiesz je rzucić? – zwróciłam się do niego.
– Tak – uciął krótko i zdecydowanym ruchem odwinął Jamesowi.
– No, to zbierajta się! – zadecydowałam i wszyscy wstali, Pet z pewną niechęcią.
Wyszliśmy na zewnątrz, a Syriusz rzucił kilka czarów na domek.
– No, teraz to go nikt prócz nas nie znajdzie!
– Tylko żeby mu się tam w środku nie zechciało umierać…
Zabrzmiało to tak dziwacznie, że nikt nic nie rzekł, tylko spuściliśmy wzrok na ziemię.
Ruszyliśmy zatem w niebezpieczne, niezbadane tereny wyspy. Panowała cisza, nikomu nie chciało się rozmawiać. Miałam wrażenie, że te poszukiwania są totalnie bezsensowne, ale łapałam się czegokolwiek, by nie siedzieć w domku z założonymi rękoma.
– Dobra. Teraz musimy ruszyć w przeciwnych kierunkach… – zadecydowałam, gdy stanęliśmy w ostatnio przeszukiwanym miejscu. – Podzielimy się na grupki…
– To ja chcę z Syriuszem… – pisnął Peter.
– A dlaczego? – zmarszczył brwi Łapa.
– Bo ty jesteś silnym, umięśnionym herosem, który swymi kamiennymi mułami i własną piersią ocali takie wątłe niewiasty jak Pet! – zarechotał James.
Nawet Peter się roześmiał.
– Nie, ale na serio. Jak się dzielimy? – zadałam pytanie. – Peter ma rację, nie powinnam z nim być, ostatnim razem nie skończyło się to zbyt fortunnie.
– Bo nie mieliście różdżki – zauważył James.
– Wiem. Ale jak przyjdzie co do czego, to nie mam zamiaru się rozdzielać z towarzyszem. Bo potem się szukamy po wyspie kilka dni…
– Co masz na myśli?
– No… Ostatnim razem zostałam sama, nie?
Syriusz i James patrzyli na mnie wyczekująco, marszcząc czoła.
– No bo Peter zwiał – wyjaśniłam i nagle wydało mi się to bardzo wstydliwe.
– CO?! – zareagował ostro Syriusz.
Spojrzałam na niego z zaskoczeniem.
– Zwiałeś?! – ryknął na Petera, który skulił się w sobie. – Zostawiłeś ją na pastwę CHIMERY?!
Oniemiał, lustrując go wściekłym, pogardliwym spojrzeniem.
– Zrobiłbyś to samo! – pisnął w samoobronie Peter.
– JA?! JAK ŚMIESZ!… JA NIGDY BYM JEJ NIE ZOSTAWIŁ W TAKIEJ SYTUACJI SAMEJ! NIKOGO BYM NIE ZOSTAWIŁ!
Przerwał, dysząc ciężko. James po prostu osłupiał.
– Co miałem zrobić, ona by mnie rozdarła, ją też by rozdarła… Myślałem, że pobiegnie ze mną… – próbował dalej Peter skamlącym tonem.
– TY NIE MYŚLAŁEŚ, PETER! JEŚLI W OGÓLE, TO O SWOJEJ WŁASNEJ SKÓRZE!!! A TERAZ CHCESZ JESZCZE ZE MNĄ IŚĆ, BYM CIĘ MÓGŁ OSŁONIĆ WŁASNYM ŻYCIEM. TAK?
Zapadła bardzo nieprzyjemna, przykra cisza.
– To co? – podjął zrezygnowanym głosem James. – Może lepiej ja pójdę z Meg, na pewno nie zwieję.
Zaakcentował ostatnie sformułowanie, patrząc z pogardą na Petera.
– Nie ma mowy. Ja z nim nie idę – zaparł się Syriusz, zaplatając ręce na piersi. Peter pisnął mimo woli.
– Syriuszu! – zniecierpliwiłam się. – Przecież nic się nie stało…
– Ale mogło się stać!
– Ty tu jesteś najlepszy, a Peter… nie obraź się Pet… najsłabszy. Musimy równomiernie to rozłożyć.
– Mam to gdzieś! – warknął. – Idę z tobą, dziewczyno, albo SAM!
Wskazał na Peta.
– On strzelał różne fochy przez cały tydzień, teraz ja sobie strzelę!
James westchnął.
– To co? Ja idę z Meg, a Syriusz sam…
– A Pet? – zapytałam.
– Niech wraca. Przynajmniej się przyda Remusowi – burknął Syriusz, rozszerzając nozdrza. – Chociaż… może się przestraszyć i uciec, gdyby Remus się obudził…
– Mam wracać? Sam?! – przeraził się Peter.
– Nikt ci nie zorganizuje konduktu, tchórzu! – zagrzmiał Syriusz.
– Ale ja się zgubię! Nie pamiętam drogi! Syriuszu…
– No i nadszedł ten zaszczytny moment w życiu, gdy po raz pierwszy użyjesz mózgu – odparł zjadliwie Łapa. – Musisz sobie przypomnieć, nie mamy czasu prowadzać cię za rączkę…
– Syriuszu, błagam! – jęknął, składając ręce jak do modlitwy.
Ale mina Czarnego pozostała nieugięta i okrutna.
– To niezbyt bezpieczne… – zauważył James.
– Trudno. Nie dbam o to.
– Ale to twój przyjaciel! – krzyknęłam.
– Trzeba płacić za błędy! A ty… – Zmierzył Petera okropnie jadowitym wzrokiem. – … ty stąd idź. Uciekaj! Na nic nam się nie przydasz, dzieciaku. Jak zwykle.
Ostatni raz przeszył go sztyletami z oczu i wszedł w gęstwinę. Chcąc nie chcąc, musieliśmy uczynić podobnie.
– James! – pisnął na odchodnym Pet. – Nie zostawiaj mnie!
– Syriusz miał rację, Pet – mruknął, ale niezbyt pewnie. – O rany! Ciesz się, że na tym tylko się skończyło! Myślałem, że Łapa w swej ognistej furii cię zabije, he, he. Idź do domu, może Remus czegoś potrzebuje, może się obudził…
Razem weszliśmy w gęstwinę, zostawiając sparaliżowanego strachem Petera.
– Nie podoba mi się to… – szepnęłam.
– Mnie też – odparł powoli James. – Ale Syriusz ma rację. Parszywy gnojek. Mogłaś zginąć!
– Och, a on na pewno odstraszyłby chimerę! Dobrze, że uciekł. Gdybyśmy razem to zrobili, to by jedno nie nadążało za drugim.
– Może i racja. Ale liczy się czyn. Fakt, że ciebie zostawił. Myślisz, że ktokolwiek z nas by to zrobił?
– Nie – przyznałam zgodnie z prawdą.
– No właśnie, nawet jakby tam stanął ten Voldemort…
Mimo wszystko nie podobała mi się wizja Petera, błądzącego w wysokich, suchych trawach, wołającego o pomoc, bo znalazł się na skrajnie drugim końcu wyspy…
Nie uszliśmy jednak kilku kroków, gdy między zaroślami poruszyło się coś dziwnie.
– Słyszałaś? – zaniepokoił się James.
– Bardzo wyraźnie! – odparłam ostro.
– Coś jakby trzepot skrzydeł…
W chwilę potem rozległ się bardzo blisko głos osoby skrajnie nieprzytomnej z przerażenia:
– Nie, proszę… Zostaw mnieeeee… RATUNKU!!! NIEEEEEEEEEE!!!
Wrzask zawisł w powietrzu. A potem cisza.
Zagipsowało mnie ze strachu.
– Peter… – wymamrotał James i ruszył nieprzytomnie w kierunku, z którego przyszliśmy. Powoli ocknęłam się i szybko tam pobiegłam.
James stał sam na polance, na której się rozdzieliliśmy.
– PETER! – krzyknął. – PEEEETER!!!
Panowała absolutna cisza. Nawet wiatr zdawał się nie wiać.
Z krzaków nieopodal wypadł Syriusz.
– Słyszałem coś. Co się stało?
Błyskawicznie pojął, co się stało. Wszyscy patrzyliśmy na siebie w tym milczącym kręgu, nikt nie odważył się odezwać.

8 komentarzy:

  1. Auc:( pierwsza Lily potem Pet kto nastepny??
    Pisz szybko bo nie moge sie doczekac :)
    aniloraK

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojej aż mnie zatkało
    Pisz szybciej bo nie wytrzymam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawe jeszcze o co sie chciał spytać syriusz gdy zbierali owoce:)))))
      mam nadzieje że ponowisz próbe!:)

      Usuń
  3. Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa
    TRZY DNI NIE BYŁO ROZDZIAŁU!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
    Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa

    OdpowiedzUsuń