Dzięki za komentarze ^^ Zawsze po nich chce mi się jak najszybciej dodać nowy rozdział.
Rozalia, co do Oriona - mnie się zawsze wydawało, że Orion na swój sposób kochał Syriusza. Był zimny i nieczuły, na pewno, ale nie wydaje mi się, żeby nie chciał, na przykład, zrobić przyjemności Syriuszowi. Zawsze takim go widziałam - zimnym i oschłym, nieumiejętnym w ojcostwie, ale na swój sposób zatroskanym. Takim się go też starałam przedstawiać w późniejszych rozdziałach.
Miłej lektury ;)
– No, i gdzie my jesteśmy?
Wszyscy pozbieraliśmy się z
dziwnego, kamienistego podłoża.
– Pięknie! – warknął
Syriusz. – Po prostu świetnie…
Przed nami rozpościerał się
jakiś skromny gaik niziutkich, śmiesznych drzew.
– Co to? – spytał James.
– To gaj oliwny… –
mruknęłam, przyglądając się z bliska jednej z gałązek.– A
takie rosną na południu Europy.
Ruszyłam pomiędzy
drzewa,
rozglądając się w
szoku. Po
chwili spostrzegłam,
że gaj kończył się klifem skalnym. Podeszłam zaciekawiona i
zerknęłam w dół.
Niezwykle lazurowy odcień
wody i białe skały wystające z morza utwierdziły
mnie w przekonaniu, że wylądowaliśmy gdzieś w okolicy Morza
Śródziemnego.
– Nie zbliżaj się tam! Bo
spadniesz!– przeraził się James, podbiegł i złapał mnie z tyłu
za fraki.
– Dobrze, mamo –
mruknęłam.
– No i jak teraz wrócimy? –
miauknęła Lily. – Ma ktoś różdżkę?
Pokręciliśmy głowami
przecząco.
Panowała cisza, jakby ktoś umarł.
Syriusz wydał z siebie jakiś
apokaliptyczny odgłos, po czym usiadł na jednym z chropowatych
kamieni i chwycił głowę w dłonie.
– Cholera! – warknął. –
A co z Mistrzostwami?! Tak na nie czekałem!
– A co z nami, raczej bym
zapytała… – mruknęła Lily, w czasie, gdy Syriusz oddawał się
całkowicie rozpaczy nad utraconym widowiskiem. Rzucał pikantnymi
kolokwializmami, finezyjnie je ze sobą łącząc. Po krótkiej
chwili James dołączył do niego, jednak, w przeciwieństwie do
kumpla, postanowił uczcić tę tragedię minutą ciszy. Peter
natomiast nabrał powietrza w płuca i
rozwarł paszczęki
wydając przeciągłe, ochrypłe „BUUUUUUUUUUUUUU!!!”, a z oczu
wytrysnęła mu fontanna. Nie
przestając wyć, klapnął pod drzewkiem ciężko.
Remus pokręcił głową, nie wiedząc, co robić. Był absolutnie
zagubiony, nie mogąc pomóc sobie czarami.
– Dobra, nie załamujmy się!
Może jakaś narada? – zaproponował, starając się zachować
chłodną kalkulację.
Syriusz ryknął wariackim
śmiechem:
– Nie, nie załamujmy się!
Czekało się na ten mecz sześć lat pustego żywota, ale nie,
Remusik mówi, że nie ma potrzeby, by się załamywać! –
zakończył grubym głosem, z którego ewidentnie lał się sarkazm.
Remus już otwierał usta, by
mu dopiec, lecz Lily powstrzymała go ruchem ręki i pokręciła
głową, że lepiej Czarnego nie drażnić. Zamiast tego usiadła
obok i położyła dłoń na ramieniu Łapy,
by dodać mu
otuchy.
James niespodziewanie wstał,
ryknął potężnie i, wciąż wydając ten odgłos, podszedł do
pierwszego z brzegu drzewka oliwnego. Począł walić czołem w jego
cienki pień i wciąż ogłuszająco się pruł. Kilka oliwek spadło
na ziemię, a dwie czy trzy pacnęły Peta w głowę. Wykonał ruch,
jakby odganiał się od muchy i wrócił do wycia.
Odeszłam od nich w
kierunku klifu. Hmm,
zapewne tamta książeczka to był świstoklik. Miałam
nadzieję, że dorośli
zorientują się, że nie ma świstoklika i nas, połączą oba
fakty…
Znów stanęłam na krawędzi
lądu. Wciągnęłam w płuca morskie powietrze i ruszyłam w prawo
wzdłuż brzegu czymś, co kiedyś mogło być uczęszczaną ścieżką.
W miarę jak oddalałam się od Huncwotów, żałobny wrzask Jamesa
ustępował miejsca szumowi delikatnego zefirka i śpiewowi ptaków,
które mgliście kojarzyłam, pewnie jeszcze z czasów, gdy
podróżowałam z rodzicami jako Meg Brown. Drzewka się skończyły,
teraz nie widziałam
nic poza skąpą roślinnością, skałami i głazami, pomiędzy
którymi zdawała się prowadzić zarośnięta ścieżynka.
Bez różdżki czułam się jak bez ręki.
A jak tu jest niebezpiecznie?
Teraz, w blasku słońca,
nie wydało mi się to problemem, ale jak będzie w nocy?
Starałam się tym nie
frasować i zachować spokój. Skoro tu przyleciał świstoklik, to
oznaczało,
że ten koleś, Alexandrós, musiał
mieszkać nieopodal.
To by znaczyło,
że wszystko w porządku, że
zaraz znajdziemy
cywilizację. Ale
nawet, jeśli to była prawda, to czy umielibyśmy się z nimi
dogadać?
Usiadłam na jakiejś skale i
próbowałam opanować
narastające obawy. To niedorzeczne: my,
na jakiejś wyspie, z
dala od świata…
Przecież muszą
nas znaleźć. Muszą.
Żar lał się z nieba, ale
był to obecnie najmniejszy problem.
Czułam jednak, że
wkrótce zmienię zdanie, gdy pragnienie da o sobie znać.
Usłyszałam kroki. Mimowolnie
zadrżałam. Zza
gęstwiny wyszedł Remus.
– Mary Ann – mruknął. –
Chodź, nic tu po nas, musimy
coś wymyślić.
Wziął mnie pod rękę i
pociągnął w stronę, z
której przyszłam.
Na kilku kamieniach
porozkładała się reszta mych towarzyszy niedoli. Peter pozostał
pod drzewem i ocierał nagim przedramieniem łzy i opuchnięte oczy.
Wyglądał jak dziecko w piaskownicy, któremu despotyczny rówieśnik
wyrwał grabki.
– …co chcesz, a ja i tak
uważam, że to kanał – warczał Syriusz.
– Wiem, ale nie można tak
się po prostu załamywać. Jesteśmy przecież czarodziejami! –
stwierdziła rezolutnie Lily. – Ludzie
nie z takich opresji wychodzili, i to bez czarów!
– No tak, ale nie wiem, czy
zauważyłaś, lecz żadne z nas nie posiada różdżki. Chyba to
dosyć istotny szczegół, lecz przecież mogę się mylić –
sarknął Łapa.
Lily posłała mu ponure
spojrzenie, gdyż nie wynalazła odpowiedniego kontrargumentu dla tej
riposty.
– Ale po co nam różdżka?
Przecież i tak nie możemy używać czarów! – chlipnął
Peter.
Syriusza przetrzepywała w
obecnej chwili taka furia, że nie wytrzymał:
– Pettigrew, jakiś ty
durny, nie wyrobię! I myślisz, że grzecznie posłucham?!
– Przecież możemy używać
czarów w kryzysowych sytuacjach, a TO jest jedna z kryzysowych
sytuacji – zauważył James.
– Ale po co tu czary? –
spytał
Glizdek jękliwie.
– No nie wiem, żeby sobie
motylka dla rozrywki wyczarować! – burknął
zgryźliwie Syriusz.
– Nie o to mi chodziło… Z
czarami czy bez, nie wydostaniemy się stąd. Co wyczarujesz. Statek?
Portal do domu?
– A jak nas coś zaatakuje?
Nie czujesz się zagrożony, Pet? – wtrąciłam.
James uniósł brwi i żachnął
się:
– W takim miejscu? Tu nie ma
żadnego niebezpieczeństwa.
– No tak, a ty to miejsce
znasz, jak własną kieszeń – rzuciłam
i uśmiechnęłam się
z politowaniem.
– Meg ma rację –
stwierdził Remus. – Przecież z każdego krzaka może nas coś
obserwować.
Peter rozejrzał się
natychmiast trwożnie, a James zawołał porywczo:
– A co cię tu zaatakuje?
Rozwścieczony gumochłon? Daj spokój, Remusie!
– Pomijając fakt
zagrożenia, potrzebujemy czarów, by, no, nie wiem… Ogrzać się,
zdobyć pożywienie…
– Skoro w epoce kamienia
łupanego sobie radzili, to my także sobie… – stwierdził
James i wzruszył
ramionami, lecz Syriusz mu przerwał ze złością:
– Wiemy, iż twa osoba
zatrzymała się w rozwoju aktualnie na takim poziomie odbierania
zewnętrznego świata, jednak nie wszyscy są dostosowani do łażenia
po drzewach w poszukiwaniu żarcia, jak robili to twoi umiłowani
przodkowie!
Jamesowi bardzo nie spodobała
się ta sugestywna uwaga, ale na Łapę obecnie wszystko działało,
jak płachta na byka.
– Taki z ciebie kozak? –
wrzasnął James, wymachując pięścią. – Chcesz w nochal?!
– Nie przeginaj, panie, nie
przeginaj, bo ci mogę spuścić łomot! – zripostował Syriusz,
wstając, by przygotować się do bitwy.
– Bij się mężnie!…
– Solówa!…
James, by rozjuszyć
przeciwnika, zaczął wydawać wojenne odgłosy i podskakiwać w
miejscu jak bokser. Syriusz jakiś czas stał spokojnie, uniósł
brwi ze zdziwieniem pomieszanym z konsternacją i politowaniem, po
czym najzwyczajniej w świecie zamachnął się i wyrżnął celnie
pięścią, prosto w nos Jamesa. Zamroczony Rogaś usiadł ze
zdziwienia na kamienistym podłożu i wytrzeszczył
oczy. Potem wolno pomacał powierzchnię swego świętego noska.
Zgrzytnął zębami i wstał,
by oddać.
– Natychmiast się
opanujcie, wy niepoprawne… – Remus stanął na celowniku, by ich
rozdzielić i CHRUP! oberwał w zęby od rozpędzonego Jamesa.
Syriusz ryknął
niekontrolowanym śmiechem zza Luniaczka, a James, zakrywając usta,
obskakiwał Remusa, by go przeprosić i dowiedzieć się, czy bardzo
bolało.
– Nie, nie bolało, tłuku!
– warknął Remus, obmacując uzębienie. – Chyba straciłem
jednego…
Przełknął krew.
– Szczerbaty Remusik! –
zarechotał z uciechy Łapa, po czym zrobił unik przed nagłym
zamachem Remusa.
– Zaraz to ty będziesz
doszczętnie szczerbaty, matole!!!
– Przestańcie! –
krzyknęła przerażona Lily. – Musimy znaleźć szybko jakieś
schronienie,
zanim nadejdzie noc, a nie tracić czas na bzdury!
Remus posłał jej oburzone
wręcz spojrzenie, gdyż Lily śmiała ciężko obrazić jego
uzębienie.
– Chyba nic mi nie jest –
burknął. – Tylko krwawię…
Na nikim nie wywarło to
oczekiwanego wrażenia,
więc zacietrzewił się jeszcze bardziej.
– Dobra, może rozejrzymy
się trochę? – zaproponowałam, by rozluźnić zbyt napiętą
atmosferę.
– A jak się zgubimy? –
pisnął przerażony Peter.
Zapadła cisza.
– Hmm, może będziemy czymś
zaznaczać drogę… – mruknął
Czarny, drapiąc się
po głowie.
– Strzałkami na ziemi! –
ucieszyła się Lily. – Jak
w tej zabawie… Jeśli
nie będzie można wyryć, to się ułoży kamyczki.
Wszyscy chętnie przystali na
tę propozycję i stwierdziliśmy, że trzeba się podzielić, by
łatwiej znaleźć schron.
– Na trzy grupy! –
zadecydowała Lily, bardzo ożywiona. – Syriusz, Remus i… James…
pójdą wszyscy osobno, żeby nie było jatki.
Żaden nie miał ochoty się
kłócić.
– Zrobimy tak: ja pójdę z
Remusem, Mary Ann z Jamesem, a Syriusz z Peterem. Koniec kropka –
ostrzegła na zakończenie, oczekując
buntu.
Nikt jednak nie podniósł
krzyku, toteż Lily ciągnęła dalej:
– Za jakiś czas musimy tu
wrócić z powrotem, niezależnie od faktu, czy uda nam się
cokolwiek znaleźć, czy też nie. Chodzi o to, by reszta się nie
martwiła i by nie oddalać się zbytnio.
Zadecydowaliśmy, że Remus i
Lily pójdą wzdłuż wybrzeża ścieżką,
którą się niedawno
przeszłam. Syriusz i
Peter weszli w dziki gąszcz, kierując
się w przeciwną stronę,
a ja z Rogaczem ruszyliśmy w
głąb niezbadanego lądu.
– Matko! – wyrzuciłam z
siebie. – Bardzo denerwuję się o innych. Bez różdżki czuję
się okropnie bezbronna…
James objął mnie mocno
ramieniem.
– Nie bój się, jak
znajdzie się chętny do ataku, ryknę na niego, żeby sobie poszedł.
Uśmiechnęłam
się blado i poczęłam wodzić
wzrokiem po zdającym
się nie mieć końca rzędzie koślawych drzewek, rosnących równo
po naszych obu stronach. Nagle
pomiędzy nimi ujrzałam coś na kształt zarośniętej rachityczną
roślinnością skalnej ściany. Z bliska okazała się przeszkodą
nie do sforsowania, więc ruszyliśmy
wzdłuż niej, rozglądając się bacznie na wszystkie możliwe
strony.
W
jednym miejscu ściana była nieco niższa. James rzucił okiem na
to, co znajdowało
się za nią, po czym
zamarł.
– Patrz…
Podeszłam
bliżej
i stając na palcach, z
trudem wyjrzałam zza skały.
Niewielki
placyk, ozdobiony tylko gdzieniegdzie poschniętymi badylami,
otaczały wysokie
naturalne mury
podobne do tego,
przy którym
stałam. Do jednego z
nich przytulony był obiekt zainteresowania Rogacza.
Ja i James jednomyślnie
wgramoliliśmy się
na skalną przeszkodę,
by za chwilę zeskoczyć po drugiej stronie i bardzo ostrożnie, z
duszą na ramieniu, zbliżyć się do tego
czegoś.
Była to skromna chatynka.
Dach miała dziurawy,
co najwyżej jedno pomieszczenie, bardzo niewielkie. Cała z resztą
zbudowana została ze skleconych byle jak desek. Małe, kwadratowe
okienka zasłonięto od wewnątrz wypłowiałym materiałem, tak samo
drzwi. Dobudowano do niej jakąś rozwalającą się przybudówkę.
Nieopodal walały się różne drewniane przedmioty czy szmaty,
nadając widokowi rudery
żałosny charakter
nędzy.
– Halo?! – zakrzyknął
James. Nie było odpowiedzi. Zbliżył się mężnie.
– James! – przeraziłam
się szeptem. – Nie podchodź! A jak tam coś czyha na ciebie?!
– Co może czyhać na takie
niewiniątko, jak ja!
– Och! Wyobraź sobie, że
mnóstwo okropności. A jak tam siedzi jakiś psychol, który tylko
czeka, by kogoś zjeść?! Czy ta chata wygląda ci na taką, co ma
uczciwego, szczęśliwego właściciela z grupką wesołych
dzieciaczków i zażywną żoną?
– Ale się nie dowiemy,
dopóki tam nie zajrzymy!
Po czym doskoczył do dziury,
jaką były drzwi, i
odsłonił delikatnie wnętrze.
– Halo! – krzyknął wgłąb
pomieszczenia. – Co za smród!
Nadal panowała przerażająca
cisza. Czułam się obserwowana, ciarki biegały po całym moim
ciele. Na próżno wykręcałam się na wszystkie strony, by złowić
nieprzyjazny wzrok, lecz nikogo poza nami nie było, teoretycznie…
James, ku mojemu przerażeniu,
wkroczył do środka.
– Meggie, chodź! Nie
rozdzielajmy się.
Ostatnią rzeczą, na jaką
miałam ochotę, było wkroczenie do środka. Jednak zrobiłam to,
pozbywając się przynajmniej poczucia, że byłam
na celowniku.
Wewnątrz panował okropny
zapach rozkładu i zgnilizny. Na środku stał byle jak zbudowany
stół oraz dwa krzesła, w tym jedno wywrócone. Klepisko, jakim
była podłoga, okryto matą
z łyka, pod dwiema naprzeciwległymi ścianami stały niziutkie
skrzynie, obydwie zbudowane z drewna, okryte zaś siennikami i owczym
runem. Na ścianie
naprzeciw nas wisiało kilka glinianych naczyń, między nogami stołu
przebiegł skorpion. Było tu niezwykle skromnie i brudno, kurz
fruwał w powietrzu. Oczywiste wydało mi się, że jesteśmy
pierwszymi gośćmi od bardzo długiego czasu…
James wyminął mnie i
wyszedł. Szybko udałam się za nim, bo widok tego wnętrza napawał
mnie jakimś nieopisanym strachem.
Gdy już wyszłam na popołudniowe słońce, Rogacz wyłonił się ze
środka przybudówki.
– Pieniek i kilka szczapek –
wyjaśnił, zanim zdążyłam cokolwiek z siebie wydobyć.
Lustrowaliśmy jeszcze chwilę
ruderę.
– I co o tym myślisz?
James nie odpowiedział od
razu, główkując nad tym wszystkim. W końcu począł czyścić
szkła okularów, by zyskać na czasie.
– Cóż… Wygląda na
opuszczony od dawna… tylko
dlaczego? Właściciele nawet nie zabrali swego skromnego dobytku…
– Wcale się nie dziwię.
– A może mieszkał tu jeden
człowiek i wiesz, pewnego dnia po prostu zmarł.
Zatrzęsło mną, gdy
wyobraziłam sobie, że moglibyśmy go znaleźć gdzieś pod łóżkiem,
czy w przybudówce…
– Czy ty też masz ciarki?
– spytałam z trudem,
bo wciąż wstrząsało mną potężnie.
– Mam wrażenie, że jestem
tu intruzem, że naruszyłem teren… – mruknął w odpowiedzi.
– Ja też… Może lepiej
wracajmy…
– A jak będziemy musieli tu
przyjść? – spytał w miarę spokojnie.
Zmarszczyłam brwi.
– No, jak
tamci nic nie znajdą… To chyba najlepsza kryjówka i schron…
Gorzej, jak się właścicielowi odwidzi i zachce mu się tu wrócić…
– Nawet nie wypowiadaj tego
na głos! – Trochę
strwożyła mnie ta perspektywa. Spać tu?!
– Nie bój się, my tu od
teraz rządzimy! Zrobimy z tego prawdziwą rezydencję, dzidzia!
Zmierzyłam uważnym wzrokiem
Jamesa, potem sypiącą się ruderę, potem znów Jamesa.
Parsknął śmiechem.
– Dobra, wiem, bez przesady.
Ale na pewno coś tu ładnego odwalimy!
– Tja…
Zawróciliśmy do głównej
bazy przy brzegu. Nie było to daleko, na szczęście, bo
zapomnieliśmy o strzałeczkach.
Reszty nie było, więc
skuliliśmy się przy sobie, obserwując wystające z morza
pojedyncze głazy
i coraz niżej zawieszone słońce.
Nagle doszły nas dziwne
odgłosy z krzaków. Po chwili wygramolili się z nich Pet i Syriusz.
Mieli zrezygnowane miny i pokręcili głowami zgodnie.
– Nic. Sam las i skały –
burknął Peter.
Po kilkunastu minutach
względnego spokoju (nie obyło się bez luźno rzucanych bluzgów i
innych oznak frustracji) dotarli do nas także Lily i Remus.
– Nad morzem jest grota –
objaśniła Lily. – Ale oboje z Remusem doszliśmy do wniosku, że
jest do chrzanu, gdyż podczas przypływu będzie ją zalewać…
– Cóż, ja i Meggie
znaleźliśmy skromną chatkę. Możemy tam czasowo się
zainstalować.
Wszyscy wlepili w niego oczy,
ja z przerażeniem.
– Nie… – wydyszałam. –
To miejsce jest paraliżujące.
– Och, a masz lepszy pomysł
na dach nad głową?! – zniecierpliwił się James.
– Tak!
– Jaki? Nakrycie ciała
listkiem oliwnym?
– Nie! Ta grota jest dobra…
– Ale będą przypływy… –
zaczął Remus.
Wstałam.
– Wszyscy zachowujecie się,
jakbyśmy tu już mieli pozostać na zawsze! – krzyknęłam z
rozpaczą.
– Przecież musimy myśleć
o przyszłości! – zdumiała się Lily. – Choćby
o dzisiejszej nocy!
– Nie widzę tu przyszłości!
– odparłam z goryczą i rozpłakałam się z
tego wszystkiego. Za
nic nie chciałam wracać do chaty.
James podszedł i przytulił
mnie mocno.
– Coś wymyślimy! Jak
szybko tam pójdziemy, to jeszcze zdążymy się jakoś urządzić,
obejrzeć zakamarek po zakamarku… Na pewno docenisz domek, gdy
będzie burza. Mary Ann, nie płacz!
– Ja chcę do domu, do
Epping… – wykrztusiłam.
Nie było rady. Wszyscy
ruszyli w stronę ponurego zabudowania, a James wciąż mnie
przytulał, by dodać otuchy.
Po dokonaniu generalnych
oględzin wywaliliśmy na zewnątrz wszystkie szpargały,
jakie stały w środku, czyli łóżka, stół i dwa taboreciki, oraz
dywan, by się nieco przewietrzyły.
We wnętrzu został tylko
Peter, oglądając je. Wkrótce do naszych uszu dobiegł jego
tryumfalny okrzyk.
– Patrzcie! – Wyskoczył
do nas z wnętrza trzymając dwa długie patyki…
– Różdżki! – wydaliśmy
zgodny wrzask.
Wszystkim momentalnie poprawił
się humor. Teraz, gdy mieliśmy różdżki, mogliśmy się bronić
przed intruzami. Nikogo nawet nie zastanowiło, czemu właściciele
je tu zostawili. Najważniejsze
było, że tu leżały i czekały spokojnie na utrudzonych biedaków,
w tym przypadku nas.
Gdy porządek został
zrobiony, wszyscy poczuli nagle z całą mocą, że ostatni płyn,
jaki mieliśmy w ustach to herbatka Wildera.
– Pić! Szybko, dawać
naczynia! – zarządził James.
Obmyliśmy cztery gliniane
miski, bo więcej nie było, Remus szepnął do każdej z nich:
– Aguamenti!
Syriusz i James pozwolili
napić się reszcie pierwszej, potem oni pożyczyli od nas naczynia,
gdy już zaspokoiliśmy pragnienie.
Na dworze ściemniło się już
prawie całkowicie, ale nie mieliśmy odwagi, by wyjść po jedzenie,
toteż co chwila rozlegało się w izbie czyjeś burczenie brzucha.
Zły humor powrócił.
Siedzieliśmy razem na
podłodze w milczeniu.
– Och, jaki jestem głodny!
– warknął Syriusz, wpatrując się ze złością w koniec
różdżki, która oświetlała wnętrze.
– Hej, Czarny, spróbuj
przywołać jakieś żarcie! Albo je wyczaruj! – zgrzytnął James,
bliski stracenia panowania nad sobą. Nie znosił być głodny, bo
nigdy prawie to się mu
nie zdarzało.
Lily nabrała z oburzenia
powietrza w usta, nie wierząc, że James był
taki ciemny.
– Przecież jedzenie jest
jednym z wyjątków od… – zaczęła, lecz reszta jej wykładu
zamieniła się w zirytowany, zduszony wrzask, gdy James bezczelnie
zakrył jej usta własną dłonią.
Toczyliśmy jeszcze batalię o
to, kto ma spać na łóżkach, a kto na podłodze. Chłopcy zgodzili
się szybko ustąpić nam, dziewczynom, jednak Peter dostał spazmów
oświadczając, że nic go nie zmusi do
kotwaszenia się
na klepisku, bo on MUSI być wyspany. W końcu jednak zmuszony był
zaakceptować rzeczywistość po tym, jak Syriusz zagroził mu, że
spędzi tę noc na zewnątrz
w roli zwierzęcia obronnego.
Chciałyśmy się z Lily choć
trochę umyć wodą z różdżki, lecz tamte brudasy stwierdziły, że
nigdzie nie wyjdziemy, bo już jest ciemno.
– Jak chcecie się myć, to
w środku – oznajmił Syriusz, zagradzając nam drogę na zewnątrz,
a oczy zabłyszczały mu przebiegle.
– Przy was?!
– Nie macie chyba wyboru –
stwierdził smutno, po czym paskudny, szelmowski uśmieszek wykrzywił
jego wargi.
– No dalej, dziewuszki! Nie
krępować się! – ożywił się James. – Sami swoi!
Chyba
oczywiste, że zaniechałyśmy swych planów i oblepione dziennym
brudem położyłyśmy się na dwóch łóżkach. Zgasła różdżka,
zaległa cisza. Co jakiś czas jednak któryś z Huncwotów wydawał
fuknięcie komunikujące niezadowolenie z zajmowanej pozycji. Przez
cały czas wydawało mi się, że coś dziwnie chrupało
w przybudówce.
To była okropna, pełna
strachu noc.
***
– UWAŻAJ!
Syriusz wydał z siebie okrzyk
tryumfu, zawisł oburącz na jednej z gałęzi, huśtając się w tę
i nazad. Przysunął z kopa kilku figom, które z cichym odgłosem
uderzyły o ziemię.
Podszedł do pnia i zgrabnie
zsunął się na dół, do mnie.
– Że też muszę chodzić
po te owoce z tobą… – Pokręciłam
głową, zbierając z podłoża Syriuszową zdobycz.
Zarechotał z uciechy.
– Sama byś spróbowała, to
niezła rozrywka.
– Ależ co ty gadasz!
Przecież, ilekroć chcę to zrobić, ty rzucasz się, że koniecznie
musisz wleźć na drzewo, by pokopać owoce. Jakby
ci coś zrobiły…
Syriusz westchnął.
– Kiedy to moja jedyna
rozrywka, włażenie na drzewa. Ale obiecuję, że kiedyś ci
odstąpię przywalanie
owocom z kopa. –
Uśmiechnął
się przepraszająco.
Oparłam się bokiem o
figowca, zawieszając wzrok na lazurowym niebie.
– Zaczynam się zastanawiać,
kiedy nas znajdą… – westchnęłam.
Syriusz oparł się o ten sam
pień i wlepił we mnie uważne spojrzenie.
– Może nas nie szukają. W
moim przypadku to z pewnością realne.
– Przesadzasz!
– Nie, na serio! Tatuś
obejrzał sobie meczyk i…
Jęknął z bólem. Kwestia
nieobejrzanego, wyczekiwanego meczu bolała go najbardziej.
– Nie przejmuj się. –
Położyłam
dłoń na jego barku. – Wybierzemy się wszyscy razem na następny
mecz, za sześć lat. Weźmiemy mężów, żony, dzieciaki, o ile
będą na świecie… Będzie wesoło!
Posłał mi spojrzenie pełne
wyrzutu.
– To dopiero w
osiemdziesiątym drugim! Do tej pory z tęsknoty wywrócę się na
lewą stronę…
– To na mecz pójdziesz
wywrócony, trudno się mówi.
Syriusz parsknął nerwowo i
przebiegł palcami po głowie.
– Siedzimy tu już trzeci
dzień i nie widać końca tego wszystkiego! Gdybyśmy mogli stworzyć
świstoklika! To nawet nie problem, że on jest nielegalny. Tylko, że
nikt nie wie, jak go się robi…
Zawiesił zbolały wzrok
gdzieś na moich lokach, oświetlonych porannym słońcem. Zaległa
cisza, wpatrywałam się w listki jakiegoś
krzewu, poruszane delikatnym powiewem, rozpraszającym upał.
– Mary Ann? – zagadnął
po minucie nieśmiało.
– Hmm? – mruknęłam,
odwracając leniwie wzrok w jego stronę. Miał zafrasowane
spojrzenie.
– Chcę cię spytać o coś
bardzo ważnego…
Przekrzywiłam głowę
pytająco.
Syriusz zbierał się kilka
chwil w sobie, biegając wzrokiem po mojej twarzy, by wydukać
wreszcie:
– Czy…
Ale jego wypowiedź coś
zagłuszyło. Był to bardzo przeciągły, przeraźliwy krzyk.
Wymieniliśmy pełne obawy
spojrzenia, sielankowy
nastój prysł. Oboje
jednomyślnie rzuciliśmy się ku naszemu „domowi”, gdzie
prawdopodobnie przesiadywała reszta. Biegłam tak, jak jeszcze nigdy
w życiu, przeskakując niskie krzewy i kamienie, mijając
przeszkody…
BUM!
Za jedną ze skał wpadliśmy
prosto na dwa dziwne obiekty i razem zaliczyliśmy glebę, łubudu.
– Hej!
To byli James i Peter. Ten
ostatni przeżywał straszliwe katusze, jęcząc zbolałym głosem i
trzymając w czułych objęciach własną stopę.
– Czemu na nas wpadliście?
– warknął Rogacz.
– Zaraz, to WYŚCIE na nas
wpadli! – obruszył się Syriusz.
– Nie, mój drogi! Nie, mój
drogi! – zawrzeszczał James. – Nie ma tak dobrze!
– Owszem, jest! Moglibyście
bardziej uważać na drugi raz?! Tak grzmotnąć w człowieka!
– Licz się… – zaczął
James, ale łupnęłam go w głowę, grzmiąc:
– ZAMKNĄĆ SIĘ, DO
CHOLERY! Co to był za wrzask?!
Wszyscy wstaliśmy,
rozglądając się pilnie.
– Wy też to słyszeliście?
– spytał zaskoczony James.
– No ba! – prychnął
Syriusz.
– Gdzie Lily i Remus? –
zapytałam ostro.
Wszyscy pobladli.
– Remus gdzieś poszedł, a
Lily… – James szybko oblizał wargi. – Chyba zbierała
brzoskwinie w tym gaju kilka minut drogi stąd…
Popędziliśmy całą czwórką
do brzoskwiniowego gaju. Panowała tu nieprzyjemna cisza.
– Lily?! – krzyknęłam.
Nie było odpowiedzi.
– LILY?! – wrzasnął
James i zaczął biegać w tę i z powrotem między drzewami, niczym
zagubione dziecko tracące matkę z oczu.
Rozbiegliśmy się po całym
gaju wszyscy z wyjątkiem Petera, unieruchomionego ze strachu na
środku. Odgarniałam kolejne gałęzie, by poszukać jakiegokolwiek
znaku, że przed chwilą był tu ktoś jeszcze. W jednym miejscu, pod
drzewkiem, leżało całe naręcze świeżo narwanych brzoskwiń,
kilka brutalnie zmiażdżonych…
Straszliwe ciarki przebiegły
po moich plecach. Szybko rozejrzałam się, by dostrzec oczy, które
mnie obserwowały.
Nadsłuchiwałam czujnie, ale żaden odgłos nie zmącił dziwacznej
ciszy.
Rozległ się odgłos kroków.
Mimowolnie sięgnęłam za pazuchę, ale nie miałam przy sobie
różdżki. Zza jednego z drzew wyłonił się jednak Syriusz, twarz
miał spokojną, niemalże zdziwioną.
– Jej tu nie ma –
stwierdził łagodnie, kręcąc głową w
skołowaniu.
Z drugiej strony wypadł na
nas James, cały rozgorączkowany. Dopadł do Syriusza i jął nim
potrząsać, znerwicowany.
– GDZIE ONA JEST?!
Ale Syriusz nie znał przecież
odpowiedzi.
Trzy godziny później wszyscy
zebrali się w chatce. Panowała cisza. Tylko coś skrobało o
ściankę przybudówki. Remus i Peter siedzieli przy stole na
taborecikach. Remus miał bardzo bladą, kamienną i napiętą twarz,
Peter łkał cichutko. Za nimi na łóżku leżał Syriusz z grobową
miną wlepiający zamyślony wzrok w sufit. Naprzeciw, na drugim
posłaniu siedział Rogaś, ukrył twarz w dłoniach. Obejmowałam
go, zajmując miejsce obok. To musiało być dla niego straszne.
Zresztą, dla mnie też było, łzy spływały po moich policzkach.
Lily… Co ją spotkało? Żyła?
Co zobaczyła? Krzyk, który wydała sygnalizował, iż było to coś
straszliwego…
– Nie było po niej śladu?
– spytał wilgotnym tonem Remus po długiej ciszy. Pokręciłam
głową przecząco i spytałam:
– A ty, widziałeś
cokolwiek podejrzanego?
Remus mruknął, nie patrząc
na mnie:
– Spacerowałem po
pobliskiej plaży. I nic. Nawet nie słyszałem krzyku. Jakbyście mi
nie powiedzieli, że zniknęła, to w ogóle bym nie wiedział…
Znowu zaległa cisza, tym
razem krótkotrwała. Przerwał ją Syriusz:
– Który to już dzień tu
siedzimy? Dopiero trzeci, czy czwarty. A już coś się musiało
stać. Boję się spytać, co dalej.
– Nie no, musimy ją
przecież znaleźć! – zadecydował Remus, jakby ktokolwiek
sprzeciwiał się jego woli.
– Teraz? – jęknął z
przerażeniem Peter.
James uniósł wolno głowę
znad dłoni i spojrzał na niego w szczególny sposób. Peter zbladł.
– Ty tchórzu… –
wycedził. Ja i Remus wymieniliśmy pełne obawy spojrzenia.
– Ja, tchórzem?! –
zapiszczał Pet. –
Chcesz wychodzić na zewnątrz, gdy tam grasuje coś bardzo
niebezpiecznego?!
– Owszem.
I wstał, by wyjść. Syriusz
szybko ruszył z nim, Remus także.
– Ja też idę… –
zaczęłam, ale Syriusz zatrzymał mnie.
– Nie. Pójdziemy tylko my w
trójkę, nie możemy się rozdzielać. Nie zostawimy Glizdogona
samego. Mary Ann, zostajesz.
Zmarszczyłam brwi, by się
kłócić.
– Remusie, zostań z nimi –
poprosił James, po czym zmierzył krytycznym wzrokiem Petera od stóp
do głów. – Nie zostawiałbym Meg z tym tchórzem.
Pet zamknął się w sobie.
Tak więc Syriusz i James
wyszli, by poszukać Lily. Nasza trójka pochowała się po kątach
izdebki, nie puszczając pary z ust, bo nie było po co.
Jednakże chłopcy wrócili po
pewnym czasie i byli zupełnie sami. Na zewnątrz
zrobiło się zupełnie ciemno, nadeszła noc, przeraźliwie samotna
i straszna.
Następnego dnia grobowy
nastrój wciąż panował. Rankiem, po zjedzeniu śniadania (kilku
owoców) zadecydowaliśmy, że
gruntownie
przeszukamy
obszar naszego zamieszkania. Nie wiedziałam, czy był
w tym jakiś sens.
Lily mogła już od wczoraj nie żyć. Nie wolno
jednak nam było tracić
nadziei.
Ja z Jamesem i Glizdogonem
ruszyliśmy
w dalsze, niezbadane tereny. Remus i Syriusz postanowili przetrząsnąć
gaj brzoskwiniowy i okolice.
– Prócz nas wyspa ma
jeszcze jakiegoś mieszkańca – ozwał się James, gdy
przedzieraliśmy się przez gąszcz między wyrosłymi z ziemi
skałami. Co mógł, to przecinał zaklęciem, żebyśmy mogli
łatwiej się posuwać naprzód.
Mimo upału znajdowaliśmy się
w absolutnym cieniu. Las nas otaczający był wyjątkowo gęsty.
Między liśćmi czasem sączyły się słoneczne promienie,
oświetlając nam drogę.
– Przecież nie mogła
zapaść się pod ziemię! – zawołałam po kilkunastu minutach. –
Nawet, jak nie żyje, musi tu gdzieś być jej ciało.
Zorientowałam się, że
zabrzmiało to niezbyt estetycznie, szczególnie, że James zmierzył
mnie przeciągłym spojrzeniem, więc postanowiłam zamilknąć.
Peter rozglądał się
nerwowo, zerkając na wszystkie możliwe i niemożliwe strony. Był
bardzo zdruzgotany faktem, iż kazaliśmy mu szukać z nami. Nie
pomogła nawet świadomość, iż wyspał się na pryczy Lily.
– Patrzcie, potok…
Znajdowaliśmy się przy
wysokiej, wielkiej skale. Przy niej usypane były mniejsze odłamki,
z których wypływała woda.
Peter, jako że był
wykończony, podleciał od razu do
potoku, by zaczerpnąć
nieco wody. Ukląkł przy strumieniu i zaczął
się ochlapywać, by
ochłodzić obolałe ciało. James do niego dołączył, a ja
poczęłam przyglądać się odosobnionemu miejscu.
Wapienna skała
wydawała
się bardzo stara.
Obrósł drobną, nadmorską roślinnością, nosił na sobie znaki
czasu.
Szłam wolno przy
ścianie,
szorując po niej dłonią. Każdy większy odłam skalny mnie teraz
interesował, w końcu mogła tu być gdzieś grota, a w niej
nieznane zło z naszą Lily…
Po chwili podszedł do mnie
Rogaś.
– Ona żyje – szepnął.
– Ale gdzie jest? –
zadałam retoryczne pytanie. – James?
– Żyje… – powtórzył
do siebie, dłubiąc w jakimś skalnym zagłębieniu.
Przyglądałam się tępo jego
dłoni, która z coraz to większą zawziętością skrobała w
wapieniu.
– Koniecznie trzeba ją
znaleźć, dzieje się coś nienormalnego… – zakończył ponuro.
Odjęłam jego dłoń od
skały, bo dźwięk skrobania szczerze mnie irytował.
– Patrz… – Wskazałam,
wytrzeszczając oczy.
Dłubane przed chwilą przez
Jamesa rysy naskalne nie wyglądały zbyt naturalnie. Rzuciłam na
nie okiem. Sprawiały
wrażenie naskrobanych
przez człowieka, a przedstawiały rysunki i liczne napisy.
– Co to za język? –
zapytałam Jamesa, jeżdżąc palcem po jednym z wyrazów.
– Nie wiem. Ale nie w naszym
alfabecie. Patrz, jakie krwawe…
Rysunki przedstawiały różnych
ludzi, idących rzędem, a
także samotnych. Na
kilku z nich pojawiał się jednak dziwny, niezidentyfikowany
kształt. Szkice były niestety niewyraźne i zbyt stare, by
cokolwiek z tego zrozumieć.
– Krwawe? – spytałam, nie
rozumiejąc.
– No tu, na przykład…
Leżało tu, całkiem
niedaleko kształtu, jakieś bezgłowe ciało. Takich scen było
więcej.
Do naszych uszu dobiegł
wrzask Peta:
– Czy możemy już wracać?!
Zgłodniałem!
– Ten to myśli brzuchem, a
nie głową… – mruknęłam.
James westchnął ciężko.
– Skoro nasz bobasek
zgłodniał, to wróć z nim do domu. Nie ma głupich, ja idę dalej…
– Ależ, James…
– Nie! Słuchaj, weźcie
różdżkę i idźcie…
Odtrąciłam jego dłoń
delikatnie.
– Ty ją weź. Ja i Pet
sobie poradzimy.
– Ale…
– Bez dyskusji. Jak idziesz,
to tylko z nią, Rogaś…
James cmoknął mnie w
policzek na pożegnane, po czym oddalił się, by zniknąć za
najbliższym głazem. Wzdrygnęłam się, myśląc o nim i mój wzrok
spoczął jeszcze raz na zmutowanym tworze naszkicowanym na skale.
Szybko dołączyłam do Peta,
by nie stać tam sama, po czym udaliśmy się ku domowi.
– Jak myślisz, czy
kiedykolwiek nas tu znajdą? Jest jakiś sposób? – szepnął.
– Chyba. Na pewno nas
szukają, tylko czy skutecznie… – mruknęłam.
Ale się narobiło. Lily mogła
już nie żyć. Co
powiedzą jej rodzice?
Przedzieraliśmy się w
milczeniu przez rośliny, a we mnie narastały jakieś dziwaczne lęki
i obawy. Odkąd znikła Lily, wciąż miałam wrażenie, że coś nas
obserwuje.
W zasadzie miałam tak odkąd znaleźliśmy chatę. Na wyspie
panowała taka niezdrowa cisza…
– Patrz, owoce! – ucieszył
się Glizdek, gdy wyszliśmy na polankę. Podbiegł do jednego z
krzewów i zaczął się obżerać.
– Nie traćmy czasu, w domu
mamy takie same, Pet… – Stanęłam
obok, potrząsając lekko jego ramieniem. Ale bez skutku.
– Peter! – naciskałam. –
Nie możemy zostać tu dłużej, to bardzo niebezpieczne!
Chłopak wychrumkał coś pod
nosem i jął dalej pakować owoce do twarzy, by zaspokoić apetyt.
Westchnęłam ostentacyjnie,
unosząc wzrok ku
górze.
W tym samym momencie już wiedziałam, że coś się święci.
– Peter!
– szepnęłam
zduszonym głosem,
potrząsając nim. – Peter!
Obrócił się trwożnie i
zawiesił wzrok na tym, na czym zawieszałam ja już od kilkunastu
sekund.
Na środku polany stała
najprawdziwsza grecka chimera. Wyglądała straszliwie. Od razu, jak
na złość, nasunął mi się werset z książki o czarodziejskich
zwierzętach: „Bardzo niebezpieczna… Tylko
jeden przypadek pokonania…”.
Chimera zmarszczyła lwi nos,
wciąż nieruchomo wpatrując się w nas, jakby dziwiła się
widokowi ludzi. Machinalnie sięgnęłam po różdżkę i aż gorąco
zrobiło mi się na myśl, że jej nie miałam…
– Nie ruszaj się… –
syknęłam do sparaliżowanego Petera.
– AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!
– zawył
i rzucił się do ucieczki w pobliskie krzaki. Jego wrzask jeszcze
długo mącił ciszę, ale w końcu zanikł. A ja dalej stałam
twarzą w twarz z chimerą. Z początku chciałam powielić
zachowanie Peta, jednak nogi jakby wrosły mi w ziemię.
Chimera ryknęła porządnie i
ruszyła
w moją stronę, tupiąc kozimi odnóżami. Zapewne
szykowała się do śmiercionośnego skoku.
– Nie… – szepnęłam i
wpadłam w zarośla za
mną na oślep.
Zabrakło mi tchu, ale słyszałam potwora, który popędził
za mną, z pewnością szybszy, niż ja.
Wymijałam coraz to więcej
pni, wpadałam bez zastanowienia w krzaki, dysząc ciężko i
chwilami straszliwie piszcząc, w mojej głowie istniał tylko zapis:
uciec,
uciec,
uciec.
Umysł
sparaliżował jakiś pierwotny strach o
własne życie.
Dopadłam na skraj wysokiego
klifu, gdzie rosły w dużych odstępach pinie. Zwróciłam się
przodem do
potwora, z najwyższym trudem łapiąc oddech. Przyszedł koniec…
Mogłam
skoczyć z klifu prosto na skały i się rozbić, albo zostać
pożarta przez chimerę. Co wybrać?
– RATUUUNKUUU!!! –
pisnęłam najgłośniej, jak to było możliwe.
Potwór zakołysał smoczym
ogonem ze zdenerwowania, w jaki wprawił go wysoki hałas i
zdzielił nim pień
pinii, będącej w polu rażenia. Rozległ się suchy trzask i drzewo
runęło w dół, sypiąc naokoło pnia drzazgami.
Gdzieś na prawo dostrzegłam
nieznaczny ruch.
– MARY ANN!
To byli Syriusz i Remus. Nawet
im nie odpowiedziałam, odjęło mi mowę.
Chimera już gotowała się do
skoku na mnie.
– NIE!
– wrzasnął Remus, podbiegł do stwora i oburącz chwycił go za
ogon, ciągnąc w swoją stronę. – ZOSTAW MOJĄ
SIOSTRĘ!!!
– REMUS!
– wrzasnęliśmy z Syriuszem. To była najgłupsza rzecz, jaką
mógł teraz zrobić. Chimera bowiem obróciła się do niego,
ryknęła i machnęła ogonem, a Remus został zwalony z nóg.
Następnie odwróciła
się do niego i
rozwarła straszliwą
paszczę, by ugryźć
go w bok. Remus
machinalnie skulił się na ściółce i osłonił ramionami, w
których chimera zatopiła kły, po
czym z wściekłością poczęła rozszarpywać jego ciało pazurami.
Zaczęłam płakać.
Remus
wydawał
makabryczne
wrzaski.
Osunęłam się na kolana, niezdolna do jakichkolwiek manewrów.
Syriusz
zachował jednak zimną krew.
– SECTUMSEMPRA!
– zawył.
Z
boku chimery trysnęła czerwona posoka. Wrzasnęła i podbiegła do
Syriusza, zostawiając bezwładne ciało Remusa.
– Impedimenta!
– Jednak
chybił. Chimera zbliżała się z każdym ułamkiem sekundy, toteż
Syriusz rzucił się do ucieczki. On, a za nim stwór, zniknęli
pomiędzy głazami,
którymi usiany był szczyt klifu.
Podczołgałam
się do zakrwawionego Remusa, łkając.
Miał białe, lekko uchylone usta, półprzymknięte powieki, pod
którymi gałki ruszały
się wolno to tu, to
tam. Jego ubranie było
w strzępkach, całe zakrwawione, a wokół niego rosła kałuża
krwi. Jakby mój Remus
wyszedł spod ręki
rzeźnika.
Ale przynajmniej oddychał,
przynajmniej żył. Tylko jak długo?…
Z zarośli wypadł James. Jego
oczy przybrały
rozmiary talerzy obiadowych.
– Remus?! – krzyknął,
przerażony. – Czy on…?
– On żyje – szepnęłam.
– Dawaj różdżkę.
James bez ceregieli ją mi
wręczył.
– Ferula. Och, to nie da
zbyt wiele…
Co prawda krwawienie nieco
ustało, ale nie
wyglądało
na to, że rany zadane przez chimerę uda mi się ot, tak, zasklepić
różdżką.
– Zostań z nim, James.
Wstałam chwiejnie i udałam
się tropem Syriusza, bo w głowie narastała mi obawa, że mogło
być już po nim… W sumie, na pewno było
po nim…
Szłam wzdłuż wybrzeża,
celując różdżką przed siebie, na wypadek gdyby chimerze
zechciało się dokończyć obiadek.
W bardziej skalistym miejscu,
na samym skraju klifu,
dostrzegłam coś dziwacznego, mianowicie leżącego na wznak pod
jedną z niziutkich, rzadkich tu
pinii Syriusza. Był okrwawiony.
– Syriuszu! – krzyknęłam
rozpaczliwie i uklękłam przy nim. Oddychał ciężko, zapatrzony w
błękit nieba nad nim. – Co ci jest? Żyjesz?
– Nie wiem… – szepnął
rozedrganym głosem, po czym zaniósł się wariackim śmiechem.
– Gdzie chimera?
– W morzu…
– Co?
– Zwaliła mnie z nóg i
poharatała…
Ale nic mi nie jest. Czekaj, muszę odpocząć…
Odczekałam chwilkę, a on
wyrównywał oddech i pracę serca. Po kilku minutach ozwał się:
– Więc wykołowałem ją w
pewnym momencie i, okrążając skałę, stanąłem pod tym niskim
drzewkiem. Ona skoczyła na mnie, a ja podskoczyłem do góry,
chwyciłem się gałęzi i podkuliłem nogi.
Stwór niczego się nie spodziewał i runął z klifu za
mną… Jeszcze
jej pomogłem, kopnięciem w zadek.
Głęboko odetchnął i wydał
z siebie dumne fuknięcie, bardzo z siebie był zadowolony. Nie
mogłam mimo wszystko wyjść z podziwu dla
niego.
– Dobra… Wracamy, trzeba
się zająć Luniaczkiem… – Pozbierał
z trudem swe odnóża i razem ruszyliśmy w drogę powrotną. Syriusz
nieco kuśtykał.
Jamesa i Remusa nie było na
miejscu wydarzeń. Po Remusie została jedynie poorana, zakrwawiona
ściółka. Wyszliśmy więc z założenia, że James
przetransportował go do domku.
Tak też w istocie było.
Blady, nieprzytomny, wykrwawiony Remus spoczywał na dawnej pryczy
Lily, jeszcze bardziej cherlawy, niż zazwyczaj. James, nie wiedząc,
co robić, obmywał mu rany wodą z
różdżki. Odtrąciłam
go lekko i ściągnęłam z Remusa resztki poszarpanego ubrania.
– Rozbierzcie się z koszul
– zakomenderowałam.
Syriusz uniósł brew w swoim
stylu, ale, zważywszy na okoliczności, milczał. Zastosował się
jednak do polecenia, tak samo James.
Odcięłam różdżką rękawy
mojej ukochanej płóciennej koszuli i czarami połączyłam je z
koszulami chłopaków. Kilka machnięć różdżką i przed nami
leżała podłużna płachta. Skupiłam się mocniej i spróbowałam
przetransmutować ją w jałowy opatrunek. Po chwili na łóżku
spoczywał kilkumetrowy zwój białego materiału. Tak stworzonym
bandażem spróbowałam opatrzyć Remusa.
James i Syriusz stali nad nami
i wpatrywali się ponuro w przyjaciela.
– Jak to się stało, że
tam się znalazłaś? – odezwał się Syriusz po tym, jak okryłam
brata owczym runem,
by nie tracił ciepła.
– Uciekłam przed tym
potworem z takiej jeden polany… Razem z Peterem zatrzymaliśmy się
na niej na chwilę…
– Zaraz! – krzyknął
ostro James. – A gdzie on jest?!
Wymieniliśmy nieco
przestraszone spojrzenia. Tyle się działo, że o nim zapomnieliśmy.
James zaraz po niego wyszedł, a nam pozostało jedynie czekać przy
Remusie i mieć nadzieję, że Pet nie padł
ofiarą
jakiegoś stwora…
– A jak to właśnie chimera
zaatakowała Lily? – spytałam Syriusza, nie odrywając wzroku od
Remusa.
Pokręcił sceptycznie głową.
– Przecież nie znaleźliśmy
ciała. Ale… mogła stamtąd uciec gdzieś daleko, stwór dopadł
ją tam, skonsumował…
– Przestań! – jęknęłam
płaczliwie.
– Ciekawe, kto będzie
następny… Lily, Remus, może Peter… – mruczał złowrogo,
przemywając rany na przedramieniu wodą z różdżki.
Niestety, James nie przybył
cały dzień, a potem noc. Na jednym z posłań leżał opatulony
runem
Remus, bez żadnego znaku życia poza
oddychaniem.
Na drugim, w straszliwym ścisku, spaliśmy my. Nie
było to zbyt komfortowe i miłe, lecz
tak
bardzo się bałam, że nie chciałam leżeć sama gdzieś w
okropnym, ciemnym kącie izby. A
Syriusz też miał rany, więc niedobrze by było, gdyby
spał na ziemi.
– Jestem! I mam zgubę!
Taki wrzask zmącił ciszę
wczesnym rankiem.
James i Peter wkroczyli do
chatynki. Peter wciąż cały się trząsł.
– O rany… – fuknął
zaspany Syriusz i usłyszałam, że usiadł na łóżku obok
mnie. – Gdzieżeś
się włóczył?!
– Siedział skulony w grocie
– rzucił beztrosko James. – Jak się czuje Remus?
Luniaczek przez noc nie
zmienił się zbytnio, tylko twarz lśniła mu od potu, a usta
pobladły jeszcze bardziej. Położyłam mu dłoń na czole.
– Ma gorączkę, walczy…
Łzy zapiekły mnie w oczy.
Gdyby nie on, dawno byłoby po mnie. A teraz leżał
tu i nawet nie mogłam
mu podziękować za uratowanie
życia.
Być może nigdy nie będzie
tej okazji.
Przez
następne dwa dni nie odstępowałam Remusa na krok. Pilnowałam, czy
jego rany się nie jątrzą, próbowałam zbić gorączkę mokrą
szmatką położoną na jego czole, poiłam go wodą z różdżki. W
przerwach po prostu siedziałam na taborecie obok posłania, nie
puszczając dłoni mojego ukochanego brata.
Tymczasem wciąż było z nim
gorzej. Stracił przytomność do reszty, wyglądał jak w śpiączce.
Był
biały niczym
trup. Zmęczone serce niemrawo biło w jego uśpionej piersi i
zdawało się, że z każdą godziną ten rytm cichnie.
– Jak tak dalej pójdzie, to
umrze z głodu… – obawiał się Syriusz.
– Czy nic już nie możemy
zrobić? – szepnęłam błagalnie. – Jakiś wywar z dyptamu, czy
coś…
– Może znajdziemy. –
James zerwał się na
równe nogi. – Chodź,
Pet. Pet?
Peter, który większość
tych dwóch dni spędził na siedzeniu w kącie i żerowaniu na
naszych zapasach, wzdrygnął się.
– Nigdzie nie idę. Tam coś
na mnie czyha.
– Ile razy ci mam powtarzać,
ciemniaku,
że Syriusz zabił chimerę! Czy to tak trudno ogarnąć rozumem?! –
zagrzmiał zirytowany Rogaś.
– Ożeż
ty, jakiś ty
trudny we współżyciu społecznym…
– Nie trudny, ale
przerażony!
– Dobra! – przerwał mu
James. –
Idę sam! Wypchaj się!
I rzeczywiście poszedł.
Zdążyłam tylko wyłapać kątem oka wściekłe spojrzenie Łapy,
który przy mnie siedział i który posłał je właśnie Petowi,
lecz po chwili jego oblicze złagodniało, gdy przeniósł je na
Remusa.
– Jeju, mam nadzieję, że
naszego wspólnego wyjazdu na Mistrzostwa nie przypłaci życiem…
Uśmiechnęłam się blado do
Syriusza. Jakby to któryś z nich był na jego miejscu… Ale nie,
musiało się przytrafić akurat najsłabszemu Remusowi. Co będzie,
jak przyjdzie pełnia? Czy przemieni się? A może go to zabije?
Dobrze, że chociaż zatamowaliśmy krwotok zaklęciem i
zaimprowizowaliśmy opatrunek. Wciąż jednak nie opuszczała mnie
obawa, że wda się
zakażenie.
Takie rozważania nieustannie
zalewały mój umysł. Zwalił
nam się na głowy
problem nie lada. A
przy tym trzeba było
znaleźć Lily, za
długo tkwiła gdzieś bez pomocy, sama i opuszczona, w
niebezpieczeństwie.
Ale jak tu ją ratować,
jak opuścić chatkę,
kiedy w każdym momencie Remus mógł…
nie, nawet nie chciałam
o tym myśleć.
James przyleciał po jakimś
czasie. Tak jak przypuszczałam, nic nie przyniósł. Syriusz
westchnął ze znużeniem i troską:
– No nic, zostaje nam tylko
nadzieja, że oczyszczona rana go nie zabije i Remus się ocknie ze
snu…
– …niczym ta zaczarowana
księżniczka z bajki po pocałunku czarodzieja… – mruknął
James. Nie wiedziałam,
czy porównanie Remusa do księżniczki było żartem, czy czułością.
Chyba to drugie, bo na żarty nikomu się nie zbierało. Nie w
obecnej sytuacji.
Następnego dnia, czyli jakoś
tydzień po przylocie do
tego
sielankowego
miejsca,
postanowiliśmy odnowić poszukiwania.
– Trzeba znaleźć Lily. Nie
możemy jej zostawić. Ale musimy iść wszyscy… Tylko co zrobimy z
Remusem? – głowił się James.
– Może jakieś czary… Na
pewno są czary ochronne! – uparłam się.
– Czarny coś wymyśli, on
ma naprawdę w tym czerepie więcej, niż wygląda, żeby miał! –
James walnął go z całej pary w plecy i oberwał w odwecie.
– Cóż… – podjął
Łapa, brutalnie ignorując pięść Jamesa, która regularnie
godziła w jego szlachecki tył głowy. – Jest kilka zaklęć,
Zaklęcie Niewykrywalności, Ochrony, Kameleona…
– Umiesz je rzucić? –
zwróciłam się do niego.
– Tak – uciął krótko i
zdecydowanym ruchem odwinął Jamesowi.
– No, to zbierajta się! –
zadecydowałam i wszyscy wstali, Pet z pewną niechęcią.
Wyszliśmy na zewnątrz, a
Syriusz rzucił kilka czarów na domek.
– No, teraz to go nikt prócz
nas nie znajdzie!
– Tylko żeby mu się tam w
środku nie zechciało umierać…
Zabrzmiało to tak dziwacznie,
że nikt nic nie rzekł, tylko spuściliśmy wzrok na ziemię.
Ruszyliśmy zatem w
niebezpieczne, niezbadane tereny wyspy. Panowała cisza, nikomu nie
chciało się rozmawiać. Miałam wrażenie, że te poszukiwania są
totalnie bezsensowne, ale łapałam się czegokolwiek, by nie
siedzieć w domku z założonymi rękoma.
– Dobra. Teraz musimy ruszyć
w przeciwnych kierunkach… – zadecydowałam, gdy stanęliśmy w
ostatnio przeszukiwanym miejscu. – Podzielimy się na grupki…
– To ja chcę z Syriuszem…
– pisnął Peter.
– A dlaczego? – zmarszczył
brwi Łapa.
– Bo ty jesteś silnym,
umięśnionym herosem, który swymi kamiennymi mułami i własną
piersią ocali takie wątłe niewiasty jak Pet! – zarechotał
James.
Nawet Peter się roześmiał.
– Nie, ale na serio. Jak się
dzielimy? – zadałam pytanie. – Peter ma rację, nie powinnam z
nim być, ostatnim razem nie skończyło się to zbyt fortunnie.
– Bo nie mieliście różdżki
– zauważył James.
– Wiem. Ale jak przyjdzie co
do czego, to nie mam zamiaru się rozdzielać z towarzyszem. Bo potem
się szukamy po wyspie kilka dni…
– Co masz na myśli?
– No… Ostatnim razem
zostałam sama, nie?
Syriusz i James patrzyli
na mnie wyczekująco, marszcząc czoła.
– No bo Peter zwiał –
wyjaśniłam i nagle wydało mi się to bardzo wstydliwe.
– CO?! – zareagował ostro
Syriusz.
Spojrzałam na niego z
zaskoczeniem.
– Zwiałeś?! – ryknął
na Petera, który skulił się w sobie. – Zostawiłeś ją na
pastwę CHIMERY?!
Oniemiał, lustrując go
wściekłym, pogardliwym spojrzeniem.
– Zrobiłbyś to samo! –
pisnął w samoobronie Peter.
– JA?! JAK ŚMIESZ!… JA
NIGDY BYM JEJ NIE ZOSTAWIŁ W TAKIEJ SYTUACJI SAMEJ! NIKOGO BYM NIE
ZOSTAWIŁ!
Przerwał, dysząc ciężko.
James po prostu osłupiał.
– Co miałem zrobić, ona by
mnie rozdarła, ją też by rozdarła… Myślałem, że pobiegnie ze
mną… – próbował
dalej Peter skamlącym tonem.
– TY NIE MYŚLAŁEŚ, PETER!
JEŚLI W OGÓLE, TO O SWOJEJ WŁASNEJ SKÓRZE!!! A TERAZ CHCESZ
JESZCZE ZE MNĄ IŚĆ, BYM CIĘ MÓGŁ OSŁONIĆ WŁASNYM ŻYCIEM.
TAK?
Zapadła bardzo nieprzyjemna,
przykra cisza.
– To co? – podjął
zrezygnowanym głosem James. – Może lepiej ja pójdę z Meg, na
pewno nie zwieję.
Zaakcentował ostatnie
sformułowanie, patrząc z pogardą na Petera.
– Nie ma mowy. Ja z nim nie
idę – zaparł się Syriusz, zaplatając ręce na piersi. Peter
pisnął mimo woli.
– Syriuszu! –
zniecierpliwiłam się. – Przecież nic się nie stało…
– Ale mogło się stać!
– Ty tu jesteś najlepszy, a
Peter… nie obraź się Pet… najsłabszy. Musimy równomiernie to
rozłożyć.
– Mam to gdzieś! –
warknął. – Idę z tobą, dziewczyno, albo SAM!
Wskazał na Peta.
– On strzelał różne fochy
przez cały tydzień, teraz ja sobie strzelę!
James westchnął.
– To co? Ja idę z Meg, a
Syriusz sam…
– A Pet? – zapytałam.
– Niech wraca. Przynajmniej
się przyda Remusowi – burknął Syriusz, rozszerzając nozdrza. –
Chociaż… może się przestraszyć i uciec, gdyby Remus się
obudził…
– Mam wracać? Sam?! –
przeraził się Peter.
– Nikt ci nie zorganizuje
konduktu, tchórzu! – zagrzmiał Syriusz.
– Ale ja się zgubię! Nie
pamiętam drogi! Syriuszu…
– No i nadszedł ten
zaszczytny moment w życiu, gdy po raz pierwszy użyjesz mózgu –
odparł zjadliwie Łapa. – Musisz sobie przypomnieć, nie mamy
czasu prowadzać cię za rączkę…
– Syriuszu, błagam! –
jęknął, składając ręce jak do modlitwy.
Ale mina
Czarnego pozostała nieugięta i okrutna.
– To niezbyt bezpieczne… –
zauważył James.
– Trudno. Nie dbam o to.
– Ale to twój przyjaciel! –
krzyknęłam.
– Trzeba płacić za błędy!
A ty… – Zmierzył
Petera okropnie jadowitym wzrokiem. – … ty stąd idź. Uciekaj!
Na nic nam się nie przydasz, dzieciaku.
Jak zwykle.
Ostatni raz przeszył go
sztyletami z oczu i wszedł w gęstwinę. Chcąc nie chcąc,
musieliśmy uczynić podobnie.
– James! – pisnął na
odchodnym Pet. – Nie zostawiaj mnie!
– Syriusz miał rację, Pet
– mruknął, ale niezbyt pewnie. – O rany! Ciesz się, że na tym
tylko się skończyło! Myślałem, że Łapa w swej ognistej furii
cię zabije, he, he. Idź do domu, może Remus czegoś potrzebuje,
może się obudził…
Razem weszliśmy w gęstwinę,
zostawiając sparaliżowanego strachem Petera.
– Nie podoba mi się to… –
szepnęłam.
– Mnie też – odparł
powoli James. –
Ale Syriusz ma rację. Parszywy gnojek. Mogłaś zginąć!
– Och, a on na pewno
odstraszyłby chimerę! Dobrze, że uciekł. Gdybyśmy razem to
zrobili, to by jedno nie nadążało za drugim.
– Może i racja. Ale liczy
się czyn. Fakt, że ciebie zostawił. Myślisz, że ktokolwiek z nas
by to zrobił?
– Nie – przyznałam
zgodnie z prawdą.
– No właśnie, nawet jakby
tam stanął ten Voldemort…
Mimo wszystko nie podobała mi
się wizja Petera, błądzącego w wysokich, suchych trawach,
wołającego o pomoc, bo znalazł się na skrajnie drugim końcu
wyspy…
Nie uszliśmy jednak kilku
kroków, gdy między zaroślami poruszyło się coś dziwnie.
– Słyszałaś? –
zaniepokoił się James.
– Bardzo wyraźnie! –
odparłam ostro.
– Coś jakby trzepot
skrzydeł…
W chwilę potem rozległ się
bardzo blisko głos osoby skrajnie nieprzytomnej z przerażenia:
– Nie, proszę… Zostaw
mnieeeee… RATUNKU!!! NIEEEEEEEEEE!!!
Wrzask zawisł w powietrzu. A
potem cisza.
Zagipsowało mnie ze strachu.
– Peter… – wymamrotał
James i ruszył nieprzytomnie w kierunku, z którego przyszliśmy.
Powoli ocknęłam się i szybko tam pobiegłam.
James stał sam na polance, na
której się rozdzieliliśmy.
– PETER! – krzyknął. –
PEEEETER!!!
Panowała absolutna cisza.
Nawet wiatr zdawał się nie wiać.
Z krzaków nieopodal wypadł
Syriusz.
– Słyszałem coś. Co się
stało?
Błyskawicznie pojął, co się
stało. Wszyscy patrzyliśmy na siebie w tym milczącym kręgu, nikt
nie odważył się odezwać.
Auc:( pierwsza Lily potem Pet kto nastepny??
OdpowiedzUsuńPisz szybko bo nie moge sie doczekac :)
aniloraK
Ojej aż mnie zatkało
OdpowiedzUsuńPisz szybciej bo nie wytrzymam!
Ciekawe jeszcze o co sie chciał spytać syriusz gdy zbierali owoce:)))))
Usuńmam nadzieje że ponowisz próbe!:)
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa
OdpowiedzUsuńTRZY DNI NIE BYŁO ROZDZIAŁU!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa
Teraz cztery!!!
UsuńPięć :'(
UsuńGŁODUJE !!!!!!!!!!!!
UsuńSześć
OdpowiedzUsuńUmieram...