To
koniec…
Wtuliłam
się w ramię Remusa, zaciskając mocno oczy i czekając na
ostateczny ból i wieczną ciszę. Przynajmniej miałam umrzeć u
jego boku, a była to osoba najważniejsza dla mnie na świecie, więc
czego chcieć więcej?…
Coś
gwałtownie szarpnęło naszym wagonem. Odczuliśmy, że zatrzymał
swój pęd w kierunku nieuniknionej śmierci. Czyżbyśmy o coś
zahaczyli?
Wagon
unosił się w nieważkości, a Syriusz odważył się ostrożnie
wstać ze skrzyni, na której bocznej ścianie siedzieliśmy w ciasno
zbitej gromadce i podszedł do okna.
–
Hmm…
– skomentował zwięźle, a my, chwiejąc się na własnych nogach,
pomogliśmy sobie nawzajem wstać i również wyjrzeliśmy na
zewnątrz.
Dwa
wagony, w tym nasz, które oderwały się od reszty pociągu,
rzeczywiście unosiły się w powietrzu, zastygłe w bezruchu.
–
Co
się dzieje? – szepnął Remus, ale nad naszymi głowami rozgorzała
prawdziwa walka, przez co kompletnie go zignorowaliśmy.
Takiego
popisu magii jeszcze nie widziałam. Nad nami latało mnóstwo
czarodziejów na miotłach. Błyski zaklęć, krzyki, rozświetlone
kolorami niebo, świsty, wrzaski…
–
Kto
to? – zapytałam Syriusza, a iskierka nadziei zapłonęła gdzieś
we mnie. Może nie umrzemy…
Wpatrywaliśmy
się w to całe przedstawienie ze zdumieniem. Niektóre postacie
znikły z pola widzenia, a walka ustawała, aż na dobre zgasły
wszystkie zaklęcia.
Usłyszeliśmy
przeciągły zgrzyt, potem wrzaski i dwa pierwsze wagony pociągu
uniosły się w powietrze, po czym spoczęły bezpiecznie na torach
za dziurą. To samo stało się za chwilę z naszym wagonem.
Zostaliśmy w trójkę brutalnie zrzuceni na podłogę, skrzynie
spadły ze ściany, niektóre uszkodzone, a inne wciąż całe.
Katastrofa się zakończyła.
–
Żyjemy!
– wydusił z siebie Remus z niedowierzaniem.
Syriusz
zaczął wykonywać jakiś rewelacyjny taniec bioderkami, ja i Remus
padliśmy sobie w objęcia, ściskając się do utraty tchu, śmiejąc
się do siebie i całując w policzki. Syriusz i Remus przykleili się
do siebie, wrzeszcząc, jak kibice u szczytu patriotyzmu. Syriusz
poczochrał brązowe włosy Luniaczka, tamten krzyknął i dał mu
klapsa. Nabijałam się z nich, zataczając z uciechy i euforii.
Remus uwolnił się od Łapy i zaczął obracać się wokół własnej
osi. Tamten doskoczył do mnie i mnie podniósł. Ale nie zaczęłam
go objeżdżać: w końcu to była wyjątkowa chwila.
Gdy
już wszyscy skończyliśmy się drzeć i nie bez trudu udało nam
się odszukać różdżkę Syriusza, wyszliśmy z wagonu towarowego.
Na
korytarzu panował inny nastrój: ludzie byli naprawdę przerażeni i
zbulwersowani. Cóż, widać, że nie otarli się o śmierć, jak my.
W każdym razie nie spadali z wagonem w toń z wysoka.
–
No,
a teraz znajdźmy mojego palanta… – mruknął z ulgą Syriusz. –
Ciekawe, jak on to przeżył. Albo Glizduś, w kiblu…
Parsknął
do swoich myśli.
–
Taa…
– zaśmiał się Remus. – Stał nad tym klozetem, gdy tak
szarpnęło… Ha!
Spojrzałam
wymownie w sufit. Miałam jedynie nadzieję, że reszcie nic się nie
stało.
Udało
nam się dotrzeć do naszych przedziałów. Seva nie było w środku.
Ogarnęły mnie obawy. Gdzie on się podział? I teraz szukaj go w
tym tłoku i rozgardiaszu…
Nie
miałam nic konstruktywnego do roboty, więc powlokłam się za
chłopcami. Remus musiał na polecenie sił wyższych ruszyć do boju
i zrobić porządek z masami („Spokojnie, nie pchać się, nie ma
strachu, zagrożenie minęło… Hej, z szacunkiem do prefekta,
idioto!").
W
przedziale Huncwotów siedział James, obok jakaś kobieta. Myła mu
oko fioletowym, cuchnącym roztworem. Wyglądał niezbyt dobrze.
–
Co
jest? – zaniepokoił się Syriusz.
–
Wdałem
się w bójkę z jednym z tych… No, i mi przyłożył czymś w
rodzaju Sectumsempry Smarka, prosto w oko… Auu!
Bardzo
mi go było żal. Ta rana wyglądała poważnie!
–
Ja
też byłem kontuzjowany – udało mi się wyczytać z ruchu warg
Syriusza; nie był na tyle głupi, by wypowiadać to na głos przy
tej uzdrowicielce. James uniósł brew, bo także zrozumiał.
–
W
każdym razie, była niezła bójka – stwierdził w końcu.
–
Dobrze,
chłopcze – powiedziała nagle kobieta. – Mam jeszcze innych
potrzebujących. Wszystko będzie dobrze z twoim okiem, ale trzeba je
smarować dalej. Zostawiam ci ten roztwór… Czy mógłby ktoś z
was zaopiekować się kolegą? Eliksir powinien się zrobić
bezbarwny na jego skórze, wtedy trzeba przestać…
Wzięłam
od niej miseczkę, usiadłam obok Jamesa i zanurzyłam trzymany przez
nią wcześniej wacik w niezbyt przyjemnej cieczy. Ostrożnie
naniosłam ją na jego napuchnięta powiekę i zaczęłam
rozsmarowywać fioletowe smugi.
–
Tylko
się nie ruszaj! – ostrzegłam i, słysząc, że kobieta wyszła,
westchnęłam teatralnie.
Tymczasem
do przedziału wpadł Peter. Był wciąż przerażony.
–
Prawie
się tam zlałem, tak się przeraziłem! – wypiszczał. –
Szarpało mną w tej kabinie… Mówię wam, to był najgorszy dzień
mojego życia!
W
ogóle nie zwrócił uwagi na Jamesa, który uśmiechnął się do
mnie z satysfakcją.
–
Mmm,
to bardzo miłe… – powiedział z nutką zadziornej błogości w
głosie. – Nie przestawaj…
–
Jak
ci zaraz odwinę, to nie będzie już tak przyjemnie! – odparłam
ostrzegawczo. Przeszła mi ochota na dalsze smarowanie tego
niepoprawnego oszołoma.
–
Gadaj,
se gadaj, słonko! – zawołał. – Ja i tak wiem, że nie mogłabyś
mnie skrzywdzić!
Zrobiło
mi się jakoś cieplej na sercu. Cała ta sytuacja, tłok na
korytarzu, krzyki, James siedzący przede mną z rozharatanym okiem…
Mogłam tego nie zobaczyć, mogłam być już martwa. Dlatego wcale
nie miałam zamiaru marudzić z byle powodu.
–
No!
– zawołał dziarsko James. – Wszyscy przynajmniej przeżyliśmy,
ale tak w ogóle, to gdzie byłeś, Czarny? Myślałem, że świra
dostanę, no… Tak się o ciebie martwiłem.
–
Ja
też! – przyznał z powagą Łapa.
–
Martwiłeś
się o mnie! Och, słodki jesteś! – wzruszył się James.
–
Nie
– mruknął kąśliwie Syriusz. – Ja też martwiłem się o
SIEBIE.
–
Egocentryk…
– burknęłam, a James ułożył brodę w podkówkę.
–
Kiedy
ruszamy? Umieram z głodu! – zawołał, zapominając błyskawicznie
o Syriuszu i jego ripoście.
–
Ja
także! – zajęczał Peter. – W klopie, podczas tych szarpnięć,
wszystko zwróciłem na podłogę, cały lunch… Mam kompletnie
pusty żołądek!
–
No
wiesz, jak będziesz bardzo zdesperowany, zawsze tam możesz wrócić
i wygrzebać, co lepsze… – skomentował niewinnie Syriusz. Gdy do
wszystkich dotarł sens tych słów, wydaliśmy zgodny jęk
obrzydzenia: „Syriuszu!". Nawet Jamesa, który w swoich
momentach desperacji potrafił zrobić wszystko i jeszcze więcej,
odrzuciła perspektywa wygrzebywania z własnych wymiocin lepiej
zachowanych resztek jedzenia.
Do
przedziału wpadł Remy.
–
O
rany, ja składam wymówienie! – jęknął, padając na siedzenie.
– Wiecie, jak trudno sterować tą masą?! Takie tłumoki… Nic
nie skłoni ich do udania się grzecznie w kierunku swoich
przedziałów…
–
Puść
taką plotę: Goyle tak się przestraszył ataku na pociąg, że
postanowił dokonać defekacji na środku korytarza. Poskutkuje –
stwierdził niewinnie James.
Spojrzałam
na niego z obrzydzeniem.
–
No
co? – James wywalił malowniczo gały, widząc mój wzrok. –
Gdybym coś takiego usłyszał, to bym wiał, że własny tyłek bym
dogonił.
Chłopcy
zaczęli przerzucać się kolejnymi pomysłami odstraszenia uczniów
od pierwszego wagonu, co wkrótce zaowocowało dosyć pokaźnym
rankingiem.
–
Gdybyśmy
tylko mieli tutaj do dyspozycji tego gościa od motocykla… –
westchnął Łapa.
Rogaś
zagwizdał.
–
Nooo…
On na pewno zrobiłby wrażenie!
Syriusz
chyba zauważył moje nieskalane zrozumieniem oblicze, bo trochę się
napuszył i zaczął snuć opowieść:
–
To
był taki świetny motocykl, moje marzenie. Tamten facet wszedł do
jakiegoś londyńskiego pubu. Wcześniej zaparkował przed nim tym
arcydziełem, a ja skorzystałem z okazji i hop! na maszynę…
Pomyślałem, że tylko grzecznie posiedzę, nic się nikomu nie
stanie, motocykl nie umrze od tego…
–
Nie
rozumiem, a czemu ten gość był taki przerażający? – spytałam.
–
No
wiesz, cały w skórach, tatuaże… A wyglądał, jakby mógł
zmiażdżyć pojemnik na śmieci jedną pięścią! Napchany do
granic wytrzymałości… A ja przecież taki drobniutki…
–
Tacy
mięśniacy są najgorsi! – Skrzywiłam się na samą myśl.
–
Aż
taki drobniutki to nie jesteś! – parsknął James. – Lepiej
spójrz na Lunia i nie narzekaj więcej!
–
No!
Boisz się takiego mijać na ulicy! – przytaknął Czarny,
ignorując Jamesa. – W każdym razie, skapnął się, co się
święci. Wypadł z tego pubu z rozdartą mordą i do mnie! Aż mi
włosy na plecach dęba stanęły, taki mnie wziął cykor. W
ostatnim momencie zreflektowałem się, jak to mugolskie cudeńko
działa i udało mi się odpalić. A ucieczka tymi uliczkami… To
było ekscytujące na maksa! Szczególnie, jak cię gonią pałe…
pole… no, w każdym razie służby porządkowe.
–No,
nieładnie, ty kryminalisto! – parsknął Remus. – Mogłeś sobie
coś zrobić!
–
W
zasadzie nie rozumiem… – Zmarszczyłam brwi. – Naprawdę
potomek Blacków musi uciekać się do kradzieży? Przecież mógłbyś
sobie taki sprawić sam…
–
Nie
rozumiesz – bruknął Łapa. – Zestresowałem się, jak tak
wyskoczył na mnie znienacka. Od razu pomyślałem, że pożyczę to
cudeńko. Nie miałem zamiaru tak na zawsze go pozbawiać takiej
maszyny. No cóż, wyszło, jak wyszło. Ale, mówię wam, jakby mnie
dopadł, to byście mnie musieli wytrząsać z czyjejś walizki…
W
tym momencie pociąg z wolna ruszył. Huncwoci doskoczyli do okna,
nawet kontuzjowany Rogacz.
–
Hurra,
jedziemy! – wykrzyknęli wszyscy z radością.
–
Tory
naprawione, pociąg połączony, wszystko wraca do normy! –
westchnął z ulgą Remus.
Roztwór
na oku Jamesa z wolna stał się przezroczysty. Odłożyłam miseczkę
na siedzenie.
–
No,
to idę do siebie, zobaczyć co tam u Seva i Fąfla…
Wyszłam,
próbując przepruć się przez tłumy ludzi, którzy wciąż kręcili
się po korytarzach.
W
przedziale siedział Sev i, jak gdyby nigdy nic, wpatrywał się w
okno.
–
Cześć,
jak to przeżyłeś? – zapytałam na wejściu.
–
Było
ciężko. – Uśmiechnął się do mnie krzywo, jakby go coś
bolało. – Poszedłem od razu do prefektów, by ostrzec Lily, ale
jej tam nie było. Potem się okazało, że wszyscy prefekci ukryli
się w toalecie, tej w pierwszym wagonie.
Zmroziło
mnie na myśl o tym, co Lily przeżywała, gdy pierwszy wagon zawisł
nad wodą…
–
Nic
jej nie jest? – zapytałam z troską.
–
Nie,
otrząsa się z szoku… W każdym razie, utknąłem w krytycznym
momencie w korku na korytarzu. Widziałem, jak jeden z nich
zaatakował Pottera. Było też kilka osób, które dostały w twarz
za podskakiwanie. To była prawdziwa bitwa…
Westchnęłam,
wpatrując się w czarny świat za oknem. Pociąg pędził pełną
parą, co za ulga…
Uwolniłam
z koszyka nękanego spazmami kota, który od razu wczepił się w
siedzenie fotela całą swą kocią miłością. Ta rozróba go dużo
kosztowała. Już widziałam oczami wyobraźni, jak obija się o
wewnętrzne ścianki koszyka, wrzeszcząc traumatycznie…
Nagle,
ni stąd, ni zowąd, nasz przedział minął Flitwick w towarzystwie
jakiegoś nieznanego mi nauczyciela z Hogwartu.
–
Patrz…
– Wskazałam na nich i szturchnęłam Severusa.
–
No!
– przytaknął z powagą. – Kilkoro nauczycieli zostało
powiadomionych o ataku na pociąg. Z tego, co słyszałem, to chyba
prefekt Ravenclawu był na tyle ogarnięty, że zdążył wysłać
sowę z listem do Dumbledore'a, donosząc mu o niepokojących
wydarzeniach, zanim nie rozpętało się to piekło. No, i kogoś
przysłał, małą ekipę najlepszych…
Reszta
podróży minęła spokojnie. Aż trudno było mi uwierzyć w to
wszystko. Najważniejsze, że wszyscy żyliśmy. Tylko… dlaczego,
kto, co?
–
Pirszoroczni!
– usłyszałam głos Hagrida, tego gajowego, gdy już wszyscy
wysiedli.
Znajdowaliśmy
się, oczywiście, w Hogsmeade. Ja, pakując się do wozu wraz z
Sevem i Lily (z którą dopiero teraz miałam okazję się
przywitać), miałam doskonały humor. Bo przeżyłam, wciąż kwitła
we mnie ta euforia. Ale byłam chyba w mniejszości. Ludzie mieli
naprawdę ponure, znękane i zaniepokojone oblicza. Także mnie
wkrótce udzielił się ten destruktywny nastrój. Byłam uspokojona,
owszem, ale… W głębi, gdzieś w najmroczniejszych zakamarkach
mojej świadomości miałam nieustanne przeczucie, że to nie koniec.
Tak naprawdę to nikt nie wiedział, kto nas zaatakował. Kto miałby
motyw? Czyżby moja radość była przedwczesna? Miałam bardzo złe
przeczucia, gdy tylko udało nam się stanąć pod wielkimi drzwiami
wejściowymi. Uff, Hogwart, nareszcie…
Cała
masa wlała się do holu, słychać było morze rozmów. To mi się
wcale nie podobało, brzmiało, jak rój rozdrażnionym pszczół.
Weszliśmy
do wspaniale udekorowanej Wielkiej Sali.
–
No,
to smacznego! – pożegnałyśmy Severusa i razem z Lily
ulokowałyśmy się gdzieś w środkowej części stołu Gryfonów.
Kiszki grały mi marsza, ale nie narzekałam.
–
Teraz
będzie Ceremonia Przydziału – oświeciła mnie Lily nieco
nieobecnym tonem.
Ale
tym razem wszystko bardzo się rozciągnęło: trzeba było uspokoić
wszystkich pierwszaków, zaprowadzić pewien porządek i ład, który
w chwili przydzielania pewnie zazwyczaj panował. Dumbledore raz
wpadał, to znowu wylatywał z Sali, gdyż miał kupę roboty, a jego
twarz nie wróżyła niczego dobrego i potwierdziła moje obawy. Był
bardzo zatroskany, a to oznaczało, że nie jest dobrze.
Siedzieliśmy
wszyscy przy stołach i rozmawialiśmy, więc był nieustanny rumor.
Jednak w tym hałasie próżno szukać śmiechów, żartów…
–
Witajcie,
po raz kolejny! – wypowiedział wreszcie długo wyczekiwane słowa
dyrektor. – Cieszy mnie, że wszyscy ocaleliście, bo sytuacja była
naprawdę poważna, z tego co mi zrelacjonował nasz kochany profesor
Flitwick.
Sądzę,
że jestem wam winien parę słów, jednak nie w mojej mocy wyjaśniać
wam dzisiejsze wydarzenie. Jest pewna rzecz, o której powinniście
dziś usłyszeć z moich ust, gdyż jest sprawą priorytetową.
Proszę was, abyście byli tacy weseli, jak dawniej, tak samo
beztroscy… Jednak nie zapominajcie o tym, że poza szkołą czekają
na was naprawdę różne sytuacje. Mówię tu o takich zwyczajnych,
jak powiedzmy, pojedynek w Świńskim Łbie… Ale również o
prawdziwych zagrożeniach.
Nie
chcę was straszyć widmem przyszłości. Dzisiejsze wydarzenie miało
dla mnie charakter przestrogi. I my wszyscy powinniśmy wysnuć taki
wniosek. Bezpodstawny atak na pociąg z dziećmi nie jest zjawiskiem,
obok którego przejdziemy obojętnie. Proszę was zatem, abyście
przyłożyli się do nauki obrony przed czarną magią. To zwykła
prośba, którą kieruję do was przez zwykłą troskę o wasze
zdrowie, czy nawet życie. Mówię to, jako wasz wieloletni opiekun.
Ta sytuacja zakończyła się w miarę szczęśliwie, jednak każdy
dobrze wie, że to nie ostatnia taka sytuacja.
Zamilkł.
Panowała idealna cisza.
–
Oto
wasz nowy nauczyciel obrony… – Wskazał w kierunku stołu
nauczycieli. – Dziś także brał udział w bitwie o wasze życie.
Przyjmijcie go zatem ciepło… Patrick, wstań proszę…
Nowy
wstał z krzesła. Był dość drobny, szczupły i miał czarne,
długie włosy, zawiązane z tyłu w kucyka, oraz wąsy i bródkę.
Na pewno miał niewiele lat, na oko około trzydziestki. Wyglądał
odjazdowo w czarnej, mrocznej szacie podróżnej i w ogóle był
bardzo przystojny.
Dziewczyna
siedząca obok mnie wydała jęk uwielbienia. Zaśmiałam się sama
do siebie pod nosem. Rozległy się oklaski, nauczyciel usiadł,
uśmiechając się ciepło do wszystkich. Wyglądał w porządku. A
może jednak to podstępna żmija? Nigdy nic nie wiadomo, no nie?
–
Pan
Wilder na pewno przypadnie wam do gustu… Tak więc, rozpoczynamy
Ceremonię.
Do
Wielkiej Sali weszło mnóstwo jedenastoletnich dzieciaków, razem z
McGonagall, która niosła stołek i Tiarę. Hmm, a więc ominął
mnie przydział w tak licznej grupie… Ciekawe, jakby to wyglądało
z mojego punktu widzenia, gdybym stała tam, obok mojego brata wtedy,
gdy miałam jedenaście lat, w siedemdziesiątym pierwszym, a nie
dopiero rok temu. Byłabym wtedy taka mała, jak te wszystkie dzieci
i pewnie jeszcze bardziej przestraszona…
Ceremonia
trwała długo, zważywszy na fakt, że byłam głodna. Tiara jeszcze
na początku musiała śpiewać swą pieśń. Było to dość dziwne
dziełko, ale trudno było mi się na nim skupić, skoro mój żołądek
był jak czarna dziura.
Na
szczęście, nic nie trwa wiecznie. No, może nie do końca na
szczęście, ale w tym przypadku na pewno: wkrótce zajadałam się
doskonałą pieczenią polaną sosem żurawinowym i równie
wyśmienitymi kotletami z ziemniaków, moim ulubionym daniem. Było
mnóstwo innych rewelacyjnych potraw, które zapełniały brzuchy
ucztujących ludzi, którzy po pewnym czasie zostali uraczeni
deserami, ciastkami, lodami, puddingami. Jednego byłam pewna, dla
takich chwil uwielbiałam być głodna w Hogwarcie.
Dziwaczny
humor znikł wraz z obiadem, ale atmosfera nie była najlepsza.
Wszystkich poruszyła wypowiedź Dumbledore'a do tego stopnia, że
gdy James gdzieś z końca stołu wydał z siebie głośny na całą
salę wariacki odgłos (zapewne miał to być śmiech), kilka osób
spojrzało na niego, jakby im pół rodziny wybił.
Gdy
wreszcie się najedliśmy, mogliśmy spokojnie ruszyć na górę.
Moja przyjaciółka została wyręczona przez Remusa, który zajął
się samotnie zagonieniem pierwszorocznych przed portret Grubej Damy,
tak więc pogrążyłyśmy się w rozmowie, wychodząc wspólnie z
Wielkiej Sali. Mnie i Lily udało się jeszcze zaczepić Seva, zanim
kompletnie się rozdzieliliśmy. Wiadomo, on mieszka w tych
cuchnących lochach.
–
Ślizgoni
niezbyt się tym wszystkim przejęli, ale byli wystraszeni –
zrelacjonował cichym głosem Severus, gdy skupiliśmy się razem w
trójkę blisko siebie.
–
Czyli
jak w końcu: przerazili się, ale nie przejęli? – zapytała
zaskoczona Lily, nie rozumiejąc.
–
Byli
przerażeni, ale bardziej możliwością utraty życia, nagłym
atakiem, a gdy zagrożenie minęło… No cóż, nie podniecali się
tak tym wszystkim, jak na przykład Puchoni, owszem, gadali o tym,
ale ich naprawdę obchodzi tylko to, że przeżyli. Mówi się… –
Zniżył ton głosu o oktawę, tak, by wścibscy nie usłyszeli. –
…że wśród agresorów był Lucjusz Malfoy, wiecie? No, to
dobranoc…
Odszedł,
a ja i Lily wymieniłyśmy zdumione spojrzenia.
–
Starszy
brat Gwidona Malfoya? Co tam robił? – spytałam, wspinając się
po schodach ramię w ramię z Lily.
–
Nie
mam pojęcia, ale skoro on tam był, to na pewno nie wróży nic
dobrego… – Moja przyjaciółka zamyśliła się. – Lucjusz
Malfoy to nie nasze pokolenie, opuścił szkołę jakiś czas temu,
jak tu dotarłam na pierwszy rok, on był w ostatniej klasie. Na mój
rozum nie powinien atakować pociągu z uczniami szkoły, której
jest absolwentem… Zwłaszcza, że Ślizgoni też tam byli. Ale mnie
nie pytaj, nie mam mentalności Malfoya.
–
Nie
wiem już, co o tym sądzić…
Doszłyśmy
do portretu Grubej Damy, Remus podał pierwszorocznym hasło, więc
mogłyśmy wejść.
–
Dziękuję
ci, Remusie. Następnym razem na pewno cię wyręczę w obowiązkach
prefekta, obiecuję! – zaśmiała się Lily z wdzięcznością, gdy
już ostatni pierwszak przelazł przez dziurę pod portretem i Remus
mógł skupić się na czymś innym. Odwzajemnił uśmiech Lily
porozumiewawczo.
Udało
nam się dotrzeć do naszej sypialni przed tłumem rozochoconych
Gryfonów.
–
Nareszcie,
łóżeczko! – Lily opadła na łóżko, jakby miała na karku z
dziewięćdziesiąt lat, czy coś koło tego. – Jak miło cię
widzieć… Tęskniłeś?
–
Twoje
każdorazowe witanie się z łóżkiem mnie fascynuje –
zarechotałam, szukając piżamy w kufrze.
–
No
co? – burknęła Lily głucho, zatapiając buzię w obejmowanej
poduszce. – Stanowczo za dużo w nim przebywam… Ale co ja na to
poradzę? Kocham spać. A jak nie śpię, to sobie drzemię. A jak
nie drzemię, to marzę. To cudowne uczucie, marzyć.
–
Wierzę
ci na słowo – parsknęłam. – Ja tam nie umiem marzyć zbyt
dużo.
–
MARY
ANN! – rozległ się bardzo wysoki wrzask.
Wytrzeszczyłam
oczy.
–
Co
to było? – spytałam zdumionym głosem.
–
Chyba
któryś z naszych zawodowych pajaców drze sobie gardło… –
mruknęła Lily i powróciła do krainy wyobraźni, zakopując się
głębiej w pachnącą pościel.
Zeszłam
na dół.
–
Czego?
– zapytałam Remusa, który stał u podnóży schodów razem ze
swymi normalnymi inaczej kumplami. – To ty wydałeś ten anielski
świergot?
–
Nie,
to był James…
Rogaś
wypiął dumnie pierś, zachłystując się mocą swych płuc.
–
No
cóż, gratuluję, taki odgłos mógł wydać chyba tylko kastrat –
zadrwiłam.
Reszta
parsknęła śmiechem, a James wyraźnie oklapł w sobie.
–
Dobra,
do rzeczy. Jak się czujesz? Jak tam Evans? – spytał Rogacz po
chwili milczenia.
–
Jakoś…
– Wzruszyłam ramionami. – Lily żyje i ma się dobrze, chyba
nieźle to zniosła. Mnie też już lepiej, ale wciąż czuję się
zafrapowana i nie daje mi spokoju cała ta sytuacja… Wiecie, że
podobno w gronie agresorów był Lucjusz Malfoy?
Chłopcy
popatrzyli po sobie wymownie, a Syriusz uniósł jedną brew i
mruknął:
–
Jakoś
mnie to nie dziwi… Ech, widziałem go ostatnio w nieco innych
okolicznościach, o ironio…
–
Czyli…
?
–
Na
ślubie jego z moją kuzynką, Cyzią. Miał miejsce w te wakacje.
Cóż, może nudzi mu się w domu z żoną, że takie cyrki odwala. W
sumie, Cyzia zbyt interesująca nie jest… – parsknął mściwie
pod nosem Syriusz. – No, ale przynajmniej żyjemy. Ja nie chcę
kiedyś trzymać z nimi, moją matkę chyba popiep… przepraszam,
przy damie nie wypada… no, nikt mnie nie zmusi do tego.
Zmarszczyłam
brwi, nie rozumiejąc ni słowa. O czym on tym razem mówił?
Czarny
zauważył moje pytające spojrzenie.
–
No,
bo widzisz… – zaczął ostrożnie. – Jakbyś się nie
domyśliła, to moja rodzina trzyma z tymi ludźmi, którzy nas
dzisiaj zaatakowali.
–
To
ty wiesz, kto to był? – zdumiałam się.
–
Syriusz
przypuszcza… – zaczął Glizdogon.
–
Nie,
Glizdek, ja to wiem – przerwał mu stanowczo Łapa. – To
wszystko. Bo kto by inny mógł, poza nimi? I na pewno nie chcę
wpaść w ich kręgi. Ale moja mama tego chce, a jakże! Dla niej
byłby to zaszczyt, jakbym służył Voldemortowi…
–
Komu?
– zainteresowałam się natychmiast.
–
Voldemortowi.
On bardzo chce, aby świat składał się wyłącznie z czarodziejów
czystej krwi. Ma wielu zwolenników, a najbardziej zaangażowani w
służbę dla niego, śmierciożercy, zaatakowali nas dzisiaj… Jak
już mówiłem, tylko oni mieliby powód. Wiesz, pewnie chcieli
postraszyć dyrektora.
Zszokowało
mnie to, co powiedział. Przede wszystkim to, że o tym wszystkim
wiedział.
–
Skąd
ty to wszystko wiesz? – szepnęłam, obserwując go z niepokojem.
–
Dedukcja,
słonko – mruknął. – Czysta dedukcja. Przesiąkłem tymi
klimatami. Czystość krwi, walka o dominację, to gdzieś rośnie,
wzbiera. Dość mało osób tego doświadcza, póki co. Chyba tylko
ci, co siedzą w podobnych klimatach co ja całe życie. No, i na
pewno większość nauczycieli, włącznie z dyrkiem. Wiesz,
Voldemort nie jest na razie zbyt sławny i popularny, wie o nim i o
jego działalności wąska grupa wtajemniczonych. Robi się o nim
coraz głośniej zaledwie od paru lat, o czym nie wiesz, bo jesteś w
tym świecie ledwo rok, i to w bezpiecznej, hermetycznej strefie
zamkniętej. Kilka lat temu były już jakieś bitwy i zamieszki,
ataki. Od tamtej pory sprawa nieco ucichła, ale pewnie nie na długo,
Voldemort ma wielu zwolenników. Większość jest pod wrażeniem
tego, do czego doszedł, popiera go. Pozostali mogą jedynie
obserwować takie akcje, jak ta dzisiaj i zastanawiać się, co się
u licha dzieje…
Na
zakończenie wam powiem, że nie ma przecież w świecie czarodziejów
specjalnie dużo antagonizów, nie? Jedynymi kręgami, z których
emanuje jakaś wrogość na całą resztę społeczeństwa są ci
czystokrwiści, ci o konserwatywnych poglądach przekazywanych z
pokolenia na pokolenie. I to ci i Voldemort są w jednej lidze. Chyba
teraz już nikt nie ma wątpliwości na temat tego, kto miałby
czelność atakować pociąg pełen niewinnych uczniaków w czasach
względnego spokoju… Póki co, idę się przekimać, póki jeszcze
żyję… – zakończył cynicznie.
Pożegnali
się ze mną i poszli wszyscy na górę, by jeszcze trochę się
powyżywać, tym razem na Bogu ducha winnych łóżkach. Ja także
udałam się do dormitorium, wstrząśnięta tym wszystkim dogłębnie.
Gdy
już się umyłam i położyłam (wcześniej musiałam się przywitać
wylewnie z Alicją), pogrążyłam się w niezbyt wesołych
rozmyślaniach nad tym wszystkim. Czy naprawdę coś nam zagrażało?
Jeszcze rano w życiu bym nie pomyślała… Zawsze byłam
przekonana, że świat czarodziejów, w którym do tej pory żyłam,
był względnie bezpieczny. Względnie, no bo przecież zawsze coś
mogło człowiekowi grozić, ale nie pomyślałabym, że to mogło
być aż tak groźne. Po tym, co dzisiaj przeszłam, już nie mogłam
z czystym sumieniem powiedzieć, że moje życie to sielanka.
Ten
cały Voldemort… Syriusz mówił, że to niezbyt sławny czarodziej
i najwyraźniej twórca jakichś rewolucjonistycznych poglądów.
Niczym uśpiony smok, ale każdy wiedział, że w pewnym momencie ten
smok może się obudzić i podnieść łeb.
wow wow wow ale jazda :)
OdpowiedzUsuńaniloraK