Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

piątek, 11 grudnia 2015

25. Cień na horyzoncie

To koniec…
Wtuliłam się w ramię Remusa, zaciskając mocno oczy i czekając na ostateczny ból i wieczną ciszę. Przynajmniej miałam umrzeć u jego boku, a była to osoba najważniejsza dla mnie na świecie, więc czego chcieć więcej?…
Coś gwałtownie szarpnęło naszym wagonem. Odczuliśmy, że zatrzymał swój pęd w kierunku nieuniknionej śmierci. Czyżbyśmy o coś zahaczyli?
Wagon unosił się w nieważkości, a Syriusz odważył się ostrożnie wstać ze skrzyni, na której bocznej ścianie siedzieliśmy w ciasno zbitej gromadce i podszedł do okna.
– Hmm… – skomentował zwięźle, a my, chwiejąc się na własnych nogach, pomogliśmy sobie nawzajem wstać i również wyjrzeliśmy na zewnątrz.
Dwa wagony, w tym nasz, które oderwały się od reszty pociągu, rzeczywiście unosiły się w powietrzu, zastygłe w bezruchu.
– Co się dzieje? – szepnął Remus, ale nad naszymi głowami rozgorzała prawdziwa walka, przez co kompletnie go zignorowaliśmy.
Takiego popisu magii jeszcze nie widziałam. Nad nami latało mnóstwo czarodziejów na miotłach. Błyski zaklęć, krzyki, rozświetlone kolorami niebo, świsty, wrzaski…
– Kto to? – zapytałam Syriusza, a iskierka nadziei zapłonęła gdzieś we mnie. Może nie umrzemy…
Wpatrywaliśmy się w to całe przedstawienie ze zdumieniem. Niektóre postacie znikły z pola widzenia, a walka ustawała, aż na dobre zgasły wszystkie zaklęcia.
Usłyszeliśmy przeciągły zgrzyt, potem wrzaski i dwa pierwsze wagony pociągu uniosły się w powietrze, po czym spoczęły bezpiecznie na torach za dziurą. To samo stało się za chwilę z naszym wagonem. Zostaliśmy w trójkę brutalnie zrzuceni na podłogę, skrzynie spadły ze ściany, niektóre uszkodzone, a inne wciąż całe. Katastrofa się zakończyła.
– Żyjemy! – wydusił z siebie Remus z niedowierzaniem.
Syriusz zaczął wykonywać jakiś rewelacyjny taniec bioderkami, ja i Remus padliśmy sobie w objęcia, ściskając się do utraty tchu, śmiejąc się do siebie i całując w policzki. Syriusz i Remus przykleili się do siebie, wrzeszcząc, jak kibice u szczytu patriotyzmu. Syriusz poczochrał brązowe włosy Luniaczka, tamten krzyknął i dał mu klapsa. Nabijałam się z nich, zataczając z uciechy i euforii. Remus uwolnił się od Łapy i zaczął obracać się wokół własnej osi. Tamten doskoczył do mnie i mnie podniósł. Ale nie zaczęłam go objeżdżać: w końcu to była wyjątkowa chwila.
Gdy już wszyscy skończyliśmy się drzeć i nie bez trudu udało nam się odszukać różdżkę Syriusza, wyszliśmy z wagonu towarowego.
Na korytarzu panował inny nastrój: ludzie byli naprawdę przerażeni i zbulwersowani. Cóż, widać, że nie otarli się o śmierć, jak my. W każdym razie nie spadali z wagonem w toń z wysoka.
– No, a teraz znajdźmy mojego palanta… – mruknął z ulgą Syriusz. – Ciekawe, jak on to przeżył. Albo Glizduś, w kiblu…
Parsknął do swoich myśli.
– Taa… – zaśmiał się Remus. – Stał nad tym klozetem, gdy tak szarpnęło… Ha!
Spojrzałam wymownie w sufit. Miałam jedynie nadzieję, że reszcie nic się nie stało.
Udało nam się dotrzeć do naszych przedziałów. Seva nie było w środku. Ogarnęły mnie obawy. Gdzie on się podział? I teraz szukaj go w tym tłoku i rozgardiaszu…
Nie miałam nic konstruktywnego do roboty, więc powlokłam się za chłopcami. Remus musiał na polecenie sił wyższych ruszyć do boju i zrobić porządek z masami („Spokojnie, nie pchać się, nie ma strachu, zagrożenie minęło… Hej, z szacunkiem do prefekta, idioto!").
W przedziale Huncwotów siedział James, obok jakaś kobieta. Myła mu oko fioletowym, cuchnącym roztworem. Wyglądał niezbyt dobrze.
– Co jest? – zaniepokoił się Syriusz.
– Wdałem się w bójkę z jednym z tych… No, i mi przyłożył czymś w rodzaju Sectumsempry Smarka, prosto w oko… Auu!
Bardzo mi go było żal. Ta rana wyglądała poważnie!
– Ja też byłem kontuzjowany – udało mi się wyczytać z ruchu warg Syriusza; nie był na tyle głupi, by wypowiadać to na głos przy tej uzdrowicielce. James uniósł brew, bo także zrozumiał.
– W każdym razie, była niezła bójka – stwierdził w końcu.
– Dobrze, chłopcze – powiedziała nagle kobieta. – Mam jeszcze innych potrzebujących. Wszystko będzie dobrze z twoim okiem, ale trzeba je smarować dalej. Zostawiam ci ten roztwór… Czy mógłby ktoś z was zaopiekować się kolegą? Eliksir powinien się zrobić bezbarwny na jego skórze, wtedy trzeba przestać…
Wzięłam od niej miseczkę, usiadłam obok Jamesa i zanurzyłam trzymany przez nią wcześniej wacik w niezbyt przyjemnej cieczy. Ostrożnie naniosłam ją na jego napuchnięta powiekę i zaczęłam rozsmarowywać fioletowe smugi.
– Tylko się nie ruszaj! – ostrzegłam i, słysząc, że kobieta wyszła, westchnęłam teatralnie.
Tymczasem do przedziału wpadł Peter. Był wciąż przerażony.
– Prawie się tam zlałem, tak się przeraziłem! – wypiszczał. – Szarpało mną w tej kabinie… Mówię wam, to był najgorszy dzień mojego życia!
W ogóle nie zwrócił uwagi na Jamesa, który uśmiechnął się do mnie z satysfakcją.
– Mmm, to bardzo miłe… – powiedział z nutką zadziornej błogości w głosie. – Nie przestawaj…
– Jak ci zaraz odwinę, to nie będzie już tak przyjemnie! – odparłam ostrzegawczo. Przeszła mi ochota na dalsze smarowanie tego niepoprawnego oszołoma.
– Gadaj, se gadaj, słonko! – zawołał. – Ja i tak wiem, że nie mogłabyś mnie skrzywdzić!
Zrobiło mi się jakoś cieplej na sercu. Cała ta sytuacja, tłok na korytarzu, krzyki, James siedzący przede mną z rozharatanym okiem… Mogłam tego nie zobaczyć, mogłam być już martwa. Dlatego wcale nie miałam zamiaru marudzić z byle powodu.
– No! – zawołał dziarsko James. – Wszyscy przynajmniej przeżyliśmy, ale tak w ogóle, to gdzie byłeś, Czarny? Myślałem, że świra dostanę, no… Tak się o ciebie martwiłem.
– Ja też! – przyznał z powagą Łapa.
– Martwiłeś się o mnie! Och, słodki jesteś! – wzruszył się James.
– Nie – mruknął kąśliwie Syriusz. – Ja też martwiłem się o SIEBIE.
– Egocentryk… – burknęłam, a James ułożył brodę w podkówkę.
– Kiedy ruszamy? Umieram z głodu! – zawołał, zapominając błyskawicznie o Syriuszu i jego ripoście.
– Ja także! – zajęczał Peter. – W klopie, podczas tych szarpnięć, wszystko zwróciłem na podłogę, cały lunch… Mam kompletnie pusty żołądek!
– No wiesz, jak będziesz bardzo zdesperowany, zawsze tam możesz wrócić i wygrzebać, co lepsze… – skomentował niewinnie Syriusz. Gdy do wszystkich dotarł sens tych słów, wydaliśmy zgodny jęk obrzydzenia: „Syriuszu!". Nawet Jamesa, który w swoich momentach desperacji potrafił zrobić wszystko i jeszcze więcej, odrzuciła perspektywa wygrzebywania z własnych wymiocin lepiej zachowanych resztek jedzenia.
Do przedziału wpadł Remy.
– O rany, ja składam wymówienie! – jęknął, padając na siedzenie. – Wiecie, jak trudno sterować tą masą?! Takie tłumoki… Nic nie skłoni ich do udania się grzecznie w kierunku swoich przedziałów…
– Puść taką plotę: Goyle tak się przestraszył ataku na pociąg, że postanowił dokonać defekacji na środku korytarza. Poskutkuje – stwierdził niewinnie James.
Spojrzałam na niego z obrzydzeniem.
– No co? – James wywalił malowniczo gały, widząc mój wzrok. – Gdybym coś takiego usłyszał, to bym wiał, że własny tyłek bym dogonił.
Chłopcy zaczęli przerzucać się kolejnymi pomysłami odstraszenia uczniów od pierwszego wagonu, co wkrótce zaowocowało dosyć pokaźnym rankingiem.
– Gdybyśmy tylko mieli tutaj do dyspozycji tego gościa od motocykla… – westchnął Łapa.
Rogaś zagwizdał.
– Nooo… On na pewno zrobiłby wrażenie!
Syriusz chyba zauważył moje nieskalane zrozumieniem oblicze, bo trochę się napuszył i zaczął snuć opowieść:
– To był taki świetny motocykl, moje marzenie. Tamten facet wszedł do jakiegoś londyńskiego pubu. Wcześniej zaparkował przed nim tym arcydziełem, a ja skorzystałem z okazji i hop! na maszynę… Pomyślałem, że tylko grzecznie posiedzę, nic się nikomu nie stanie, motocykl nie umrze od tego…
– Nie rozumiem, a czemu ten gość był taki przerażający? – spytałam.
– No wiesz, cały w skórach, tatuaże… A wyglądał, jakby mógł zmiażdżyć pojemnik na śmieci jedną pięścią! Napchany do granic wytrzymałości… A ja przecież taki drobniutki…
– Tacy mięśniacy są najgorsi! – Skrzywiłam się na samą myśl.
– Aż taki drobniutki to nie jesteś! – parsknął James. – Lepiej spójrz na Lunia i nie narzekaj więcej!
– No! Boisz się takiego mijać na ulicy! – przytaknął Czarny, ignorując Jamesa. – W każdym razie, skapnął się, co się święci. Wypadł z tego pubu z rozdartą mordą i do mnie! Aż mi włosy na plecach dęba stanęły, taki mnie wziął cykor. W ostatnim momencie zreflektowałem się, jak to mugolskie cudeńko działa i udało mi się odpalić. A ucieczka tymi uliczkami… To było ekscytujące na maksa! Szczególnie, jak cię gonią pałe… pole… no, w każdym razie służby porządkowe.
–No, nieładnie, ty kryminalisto! – parsknął Remus. – Mogłeś sobie coś zrobić!
– W zasadzie nie rozumiem… – Zmarszczyłam brwi. – Naprawdę potomek Blacków musi uciekać się do kradzieży? Przecież mógłbyś sobie taki sprawić sam…
– Nie rozumiesz – bruknął Łapa. – Zestresowałem się, jak tak wyskoczył na mnie znienacka. Od razu pomyślałem, że pożyczę to cudeńko. Nie miałem zamiaru tak na zawsze go pozbawiać takiej maszyny. No cóż, wyszło, jak wyszło. Ale, mówię wam, jakby mnie dopadł, to byście mnie musieli wytrząsać z czyjejś walizki…
W tym momencie pociąg z wolna ruszył. Huncwoci doskoczyli do okna, nawet kontuzjowany Rogacz.
– Hurra, jedziemy! – wykrzyknęli wszyscy z radością.
– Tory naprawione, pociąg połączony, wszystko wraca do normy! – westchnął z ulgą Remus.
Roztwór na oku Jamesa z wolna stał się przezroczysty. Odłożyłam miseczkę na siedzenie.
– No, to idę do siebie, zobaczyć co tam u Seva i Fąfla…
Wyszłam, próbując przepruć się przez tłumy ludzi, którzy wciąż kręcili się po korytarzach.
W przedziale siedział Sev i, jak gdyby nigdy nic, wpatrywał się w okno.
– Cześć, jak to przeżyłeś? – zapytałam na wejściu.
– Było ciężko. – Uśmiechnął się do mnie krzywo, jakby go coś bolało. – Poszedłem od razu do prefektów, by ostrzec Lily, ale jej tam nie było. Potem się okazało, że wszyscy prefekci ukryli się w toalecie, tej w pierwszym wagonie.
Zmroziło mnie na myśl o tym, co Lily przeżywała, gdy pierwszy wagon zawisł nad wodą…
– Nic jej nie jest? – zapytałam z troską.
– Nie, otrząsa się z szoku… W każdym razie, utknąłem w krytycznym momencie w korku na korytarzu. Widziałem, jak jeden z nich zaatakował Pottera. Było też kilka osób, które dostały w twarz za podskakiwanie. To była prawdziwa bitwa…
Westchnęłam, wpatrując się w czarny świat za oknem. Pociąg pędził pełną parą, co za ulga…
Uwolniłam z koszyka nękanego spazmami kota, który od razu wczepił się w siedzenie fotela całą swą kocią miłością. Ta rozróba go dużo kosztowała. Już widziałam oczami wyobraźni, jak obija się o wewnętrzne ścianki koszyka, wrzeszcząc traumatycznie…
Nagle, ni stąd, ni zowąd, nasz przedział minął Flitwick w towarzystwie jakiegoś nieznanego mi nauczyciela z Hogwartu.
– Patrz… – Wskazałam na nich i szturchnęłam Severusa.
– No! – przytaknął z powagą. – Kilkoro nauczycieli zostało powiadomionych o ataku na pociąg. Z tego, co słyszałem, to chyba prefekt Ravenclawu był na tyle ogarnięty, że zdążył wysłać sowę z listem do Dumbledore'a, donosząc mu o niepokojących wydarzeniach, zanim nie rozpętało się to piekło. No, i kogoś przysłał, małą ekipę najlepszych…
Reszta podróży minęła spokojnie. Aż trudno było mi uwierzyć w to wszystko. Najważniejsze, że wszyscy żyliśmy. Tylko… dlaczego, kto, co?
– Pirszoroczni! – usłyszałam głos Hagrida, tego gajowego, gdy już wszyscy wysiedli.
Znajdowaliśmy się, oczywiście, w Hogsmeade. Ja, pakując się do wozu wraz z Sevem i Lily (z którą dopiero teraz miałam okazję się przywitać), miałam doskonały humor. Bo przeżyłam, wciąż kwitła we mnie ta euforia. Ale byłam chyba w mniejszości. Ludzie mieli naprawdę ponure, znękane i zaniepokojone oblicza. Także mnie wkrótce udzielił się ten destruktywny nastrój. Byłam uspokojona, owszem, ale… W głębi, gdzieś w najmroczniejszych zakamarkach mojej świadomości miałam nieustanne przeczucie, że to nie koniec. Tak naprawdę to nikt nie wiedział, kto nas zaatakował. Kto miałby motyw? Czyżby moja radość była przedwczesna? Miałam bardzo złe przeczucia, gdy tylko udało nam się stanąć pod wielkimi drzwiami wejściowymi. Uff, Hogwart, nareszcie…
Cała masa wlała się do holu, słychać było morze rozmów. To mi się wcale nie podobało, brzmiało, jak rój rozdrażnionym pszczół.
Weszliśmy do wspaniale udekorowanej Wielkiej Sali.
– No, to smacznego! – pożegnałyśmy Severusa i razem z Lily ulokowałyśmy się gdzieś w środkowej części stołu Gryfonów. Kiszki grały mi marsza, ale nie narzekałam.
– Teraz będzie Ceremonia Przydziału – oświeciła mnie Lily nieco nieobecnym tonem.
Ale tym razem wszystko bardzo się rozciągnęło: trzeba było uspokoić wszystkich pierwszaków, zaprowadzić pewien porządek i ład, który w chwili przydzielania pewnie zazwyczaj panował. Dumbledore raz wpadał, to znowu wylatywał z Sali, gdyż miał kupę roboty, a jego twarz nie wróżyła niczego dobrego i potwierdziła moje obawy. Był bardzo zatroskany, a to oznaczało, że nie jest dobrze.
Siedzieliśmy wszyscy przy stołach i rozmawialiśmy, więc był nieustanny rumor. Jednak w tym hałasie próżno szukać śmiechów, żartów…
– Witajcie, po raz kolejny! – wypowiedział wreszcie długo wyczekiwane słowa dyrektor. – Cieszy mnie, że wszyscy ocaleliście, bo sytuacja była naprawdę poważna, z tego co mi zrelacjonował nasz kochany profesor Flitwick.
Sądzę, że jestem wam winien parę słów, jednak nie w mojej mocy wyjaśniać wam dzisiejsze wydarzenie. Jest pewna rzecz, o której powinniście dziś usłyszeć z moich ust, gdyż jest sprawą priorytetową. Proszę was, abyście byli tacy weseli, jak dawniej, tak samo beztroscy… Jednak nie zapominajcie o tym, że poza szkołą czekają na was naprawdę różne sytuacje. Mówię tu o takich zwyczajnych, jak powiedzmy, pojedynek w Świńskim Łbie… Ale również o prawdziwych zagrożeniach.
Nie chcę was straszyć widmem przyszłości. Dzisiejsze wydarzenie miało dla mnie charakter przestrogi. I my wszyscy powinniśmy wysnuć taki wniosek. Bezpodstawny atak na pociąg z dziećmi nie jest zjawiskiem, obok którego przejdziemy obojętnie. Proszę was zatem, abyście przyłożyli się do nauki obrony przed czarną magią. To zwykła prośba, którą kieruję do was przez zwykłą troskę o wasze zdrowie, czy nawet życie. Mówię to, jako wasz wieloletni opiekun. Ta sytuacja zakończyła się w miarę szczęśliwie, jednak każdy dobrze wie, że to nie ostatnia taka sytuacja.
Zamilkł. Panowała idealna cisza.
– Oto wasz nowy nauczyciel obrony… – Wskazał w kierunku stołu nauczycieli. – Dziś także brał udział w bitwie o wasze życie. Przyjmijcie go zatem ciepło… Patrick, wstań proszę…
Nowy wstał z krzesła. Był dość drobny, szczupły i miał czarne, długie włosy, zawiązane z tyłu w kucyka, oraz wąsy i bródkę. Na pewno miał niewiele lat, na oko około trzydziestki. Wyglądał odjazdowo w czarnej, mrocznej szacie podróżnej i w ogóle był bardzo przystojny.
Dziewczyna siedząca obok mnie wydała jęk uwielbienia. Zaśmiałam się sama do siebie pod nosem. Rozległy się oklaski, nauczyciel usiadł, uśmiechając się ciepło do wszystkich. Wyglądał w porządku. A może jednak to podstępna żmija? Nigdy nic nie wiadomo, no nie?
– Pan Wilder na pewno przypadnie wam do gustu… Tak więc, rozpoczynamy Ceremonię.
Do Wielkiej Sali weszło mnóstwo jedenastoletnich dzieciaków, razem z McGonagall, która niosła stołek i Tiarę. Hmm, a więc ominął mnie przydział w tak licznej grupie… Ciekawe, jakby to wyglądało z mojego punktu widzenia, gdybym stała tam, obok mojego brata wtedy, gdy miałam jedenaście lat, w siedemdziesiątym pierwszym, a nie dopiero rok temu. Byłabym wtedy taka mała, jak te wszystkie dzieci i pewnie jeszcze bardziej przestraszona…
Ceremonia trwała długo, zważywszy na fakt, że byłam głodna. Tiara jeszcze na początku musiała śpiewać swą pieśń. Było to dość dziwne dziełko, ale trudno było mi się na nim skupić, skoro mój żołądek był jak czarna dziura.
Na szczęście, nic nie trwa wiecznie. No, może nie do końca na szczęście, ale w tym przypadku na pewno: wkrótce zajadałam się doskonałą pieczenią polaną sosem żurawinowym i równie wyśmienitymi kotletami z ziemniaków, moim ulubionym daniem. Było mnóstwo innych rewelacyjnych potraw, które zapełniały brzuchy ucztujących ludzi, którzy po pewnym czasie zostali uraczeni deserami, ciastkami, lodami, puddingami. Jednego byłam pewna, dla takich chwil uwielbiałam być głodna w Hogwarcie.
Dziwaczny humor znikł wraz z obiadem, ale atmosfera nie była najlepsza. Wszystkich poruszyła wypowiedź Dumbledore'a do tego stopnia, że gdy James gdzieś z końca stołu wydał z siebie głośny na całą salę wariacki odgłos (zapewne miał to być śmiech), kilka osób spojrzało na niego, jakby im pół rodziny wybił.
Gdy wreszcie się najedliśmy, mogliśmy spokojnie ruszyć na górę. Moja przyjaciółka została wyręczona przez Remusa, który zajął się samotnie zagonieniem pierwszorocznych przed portret Grubej Damy, tak więc pogrążyłyśmy się w rozmowie, wychodząc wspólnie z Wielkiej Sali. Mnie i Lily udało się jeszcze zaczepić Seva, zanim kompletnie się rozdzieliliśmy. Wiadomo, on mieszka w tych cuchnących lochach.
– Ślizgoni niezbyt się tym wszystkim przejęli, ale byli wystraszeni – zrelacjonował cichym głosem Severus, gdy skupiliśmy się razem w trójkę blisko siebie.
– Czyli jak w końcu: przerazili się, ale nie przejęli? – zapytała zaskoczona Lily, nie rozumiejąc.
– Byli przerażeni, ale bardziej możliwością utraty życia, nagłym atakiem, a gdy zagrożenie minęło… No cóż, nie podniecali się tak tym wszystkim, jak na przykład Puchoni, owszem, gadali o tym, ale ich naprawdę obchodzi tylko to, że przeżyli. Mówi się… – Zniżył ton głosu o oktawę, tak, by wścibscy nie usłyszeli. – …że wśród agresorów był Lucjusz Malfoy, wiecie? No, to dobranoc…
Odszedł, a ja i Lily wymieniłyśmy zdumione spojrzenia.
– Starszy brat Gwidona Malfoya? Co tam robił? – spytałam, wspinając się po schodach ramię w ramię z Lily.
– Nie mam pojęcia, ale skoro on tam był, to na pewno nie wróży nic dobrego… – Moja przyjaciółka zamyśliła się. – Lucjusz Malfoy to nie nasze pokolenie, opuścił szkołę jakiś czas temu, jak tu dotarłam na pierwszy rok, on był w ostatniej klasie. Na mój rozum nie powinien atakować pociągu z uczniami szkoły, której jest absolwentem… Zwłaszcza, że Ślizgoni też tam byli. Ale mnie nie pytaj, nie mam mentalności Malfoya.
– Nie wiem już, co o tym sądzić…
Doszłyśmy do portretu Grubej Damy, Remus podał pierwszorocznym hasło, więc mogłyśmy wejść.
– Dziękuję ci, Remusie. Następnym razem na pewno cię wyręczę w obowiązkach prefekta, obiecuję! – zaśmiała się Lily z wdzięcznością, gdy już ostatni pierwszak przelazł przez dziurę pod portretem i Remus mógł skupić się na czymś innym. Odwzajemnił uśmiech Lily porozumiewawczo.
Udało nam się dotrzeć do naszej sypialni przed tłumem rozochoconych Gryfonów.
– Nareszcie, łóżeczko! – Lily opadła na łóżko, jakby miała na karku z dziewięćdziesiąt lat, czy coś koło tego. – Jak miło cię widzieć… Tęskniłeś?
– Twoje każdorazowe witanie się z łóżkiem mnie fascynuje – zarechotałam, szukając piżamy w kufrze.
– No co? – burknęła Lily głucho, zatapiając buzię w obejmowanej poduszce. – Stanowczo za dużo w nim przebywam… Ale co ja na to poradzę? Kocham spać. A jak nie śpię, to sobie drzemię. A jak nie drzemię, to marzę. To cudowne uczucie, marzyć.
– Wierzę ci na słowo – parsknęłam. – Ja tam nie umiem marzyć zbyt dużo.
– MARY ANN! – rozległ się bardzo wysoki wrzask.
Wytrzeszczyłam oczy.
– Co to było? – spytałam zdumionym głosem.
– Chyba któryś z naszych zawodowych pajaców drze sobie gardło… – mruknęła Lily i powróciła do krainy wyobraźni, zakopując się głębiej w pachnącą pościel.
Zeszłam na dół.
– Czego? – zapytałam Remusa, który stał u podnóży schodów razem ze swymi normalnymi inaczej kumplami. – To ty wydałeś ten anielski świergot?
– Nie, to był James…
Rogaś wypiął dumnie pierś, zachłystując się mocą swych płuc.
– No cóż, gratuluję, taki odgłos mógł wydać chyba tylko kastrat – zadrwiłam.
Reszta parsknęła śmiechem, a James wyraźnie oklapł w sobie.
– Dobra, do rzeczy. Jak się czujesz? Jak tam Evans? – spytał Rogacz po chwili milczenia.
– Jakoś… – Wzruszyłam ramionami. – Lily żyje i ma się dobrze, chyba nieźle to zniosła. Mnie też już lepiej, ale wciąż czuję się zafrapowana i nie daje mi spokoju cała ta sytuacja… Wiecie, że podobno w gronie agresorów był Lucjusz Malfoy?
Chłopcy popatrzyli po sobie wymownie, a Syriusz uniósł jedną brew i mruknął:
– Jakoś mnie to nie dziwi… Ech, widziałem go ostatnio w nieco innych okolicznościach, o ironio…
– Czyli… ?
– Na ślubie jego z moją kuzynką, Cyzią. Miał miejsce w te wakacje. Cóż, może nudzi mu się w domu z żoną, że takie cyrki odwala. W sumie, Cyzia zbyt interesująca nie jest… – parsknął mściwie pod nosem Syriusz. – No, ale przynajmniej żyjemy. Ja nie chcę kiedyś trzymać z nimi, moją matkę chyba popiep… przepraszam, przy damie nie wypada… no, nikt mnie nie zmusi do tego.
Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc ni słowa. O czym on tym razem mówił?
Czarny zauważył moje pytające spojrzenie.
– No, bo widzisz… – zaczął ostrożnie. – Jakbyś się nie domyśliła, to moja rodzina trzyma z tymi ludźmi, którzy nas dzisiaj zaatakowali.
– To ty wiesz, kto to był? – zdumiałam się.
– Syriusz przypuszcza… – zaczął Glizdogon.
– Nie, Glizdek, ja to wiem – przerwał mu stanowczo Łapa. – To wszystko. Bo kto by inny mógł, poza nimi? I na pewno nie chcę wpaść w ich kręgi. Ale moja mama tego chce, a jakże! Dla niej byłby to zaszczyt, jakbym służył Voldemortowi…
– Komu? – zainteresowałam się natychmiast.
– Voldemortowi. On bardzo chce, aby świat składał się wyłącznie z czarodziejów czystej krwi. Ma wielu zwolenników, a najbardziej zaangażowani w służbę dla niego, śmierciożercy, zaatakowali nas dzisiaj… Jak już mówiłem, tylko oni mieliby powód. Wiesz, pewnie chcieli postraszyć dyrektora.
Zszokowało mnie to, co powiedział. Przede wszystkim to, że o tym wszystkim wiedział.
– Skąd ty to wszystko wiesz? – szepnęłam, obserwując go z niepokojem.
– Dedukcja, słonko – mruknął. – Czysta dedukcja. Przesiąkłem tymi klimatami. Czystość krwi, walka o dominację, to gdzieś rośnie, wzbiera. Dość mało osób tego doświadcza, póki co. Chyba tylko ci, co siedzą w podobnych klimatach co ja całe życie. No, i na pewno większość nauczycieli, włącznie z dyrkiem. Wiesz, Voldemort nie jest na razie zbyt sławny i popularny, wie o nim i o jego działalności wąska grupa wtajemniczonych. Robi się o nim coraz głośniej zaledwie od paru lat, o czym nie wiesz, bo jesteś w tym świecie ledwo rok, i to w bezpiecznej, hermetycznej strefie zamkniętej. Kilka lat temu były już jakieś bitwy i zamieszki, ataki. Od tamtej pory sprawa nieco ucichła, ale pewnie nie na długo, Voldemort ma wielu zwolenników. Większość jest pod wrażeniem tego, do czego doszedł, popiera go. Pozostali mogą jedynie obserwować takie akcje, jak ta dzisiaj i zastanawiać się, co się u licha dzieje…
Na zakończenie wam powiem, że nie ma przecież w świecie czarodziejów specjalnie dużo antagonizów, nie? Jedynymi kręgami, z których emanuje jakaś wrogość na całą resztę społeczeństwa są ci czystokrwiści, ci o konserwatywnych poglądach przekazywanych z pokolenia na pokolenie. I to ci i Voldemort są w jednej lidze. Chyba teraz już nikt nie ma wątpliwości na temat tego, kto miałby czelność atakować pociąg pełen niewinnych uczniaków w czasach względnego spokoju… Póki co, idę się przekimać, póki jeszcze żyję… – zakończył cynicznie.
Pożegnali się ze mną i poszli wszyscy na górę, by jeszcze trochę się powyżywać, tym razem na Bogu ducha winnych łóżkach. Ja także udałam się do dormitorium, wstrząśnięta tym wszystkim dogłębnie.
Gdy już się umyłam i położyłam (wcześniej musiałam się przywitać wylewnie z Alicją), pogrążyłam się w niezbyt wesołych rozmyślaniach nad tym wszystkim. Czy naprawdę coś nam zagrażało? Jeszcze rano w życiu bym nie pomyślała… Zawsze byłam przekonana, że świat czarodziejów, w którym do tej pory żyłam, był względnie bezpieczny. Względnie, no bo przecież zawsze coś mogło człowiekowi grozić, ale nie pomyślałabym, że to mogło być aż tak groźne. Po tym, co dzisiaj przeszłam, już nie mogłam z czystym sumieniem powiedzieć, że moje życie to sielanka.
Ten cały Voldemort… Syriusz mówił, że to niezbyt sławny czarodziej i najwyraźniej twórca jakichś rewolucjonistycznych poglądów. Niczym uśpiony smok, ale każdy wiedział, że w pewnym momencie ten smok może się obudzić i podnieść łeb.

1 komentarz: