– Proszę mnie
przepuścić, jestem lekarzem!
Naokoło
Margherity zgromadzili się chyba wszyscy z rodziny obecni w domu. Ciotka
Maddalena szlochała, podtrzymując półprzytomną ciocię Anastasię, rodzeństwo
Margherity zamarło ze skrajnie przerażonymi twarzami. Lekarz w białym kitlu
pochylił się nad dziewczyną, odchylił jej powieki delikatnie, a po chwili
wstał.
–
Pani Pianta – zwrócił się do żony wuja Giuseppe, która zbladła momentalnie. –
Proszę przyjąć moje kondolencje. Córka zmarła.
Cioci
Anastasii najwyraźniej odpłynęła wszystka krew z twarzy, sądząc po kolorze skóry,
po czym osunęła się na dywan. Zrobiło się zamieszanie, rodzeństwo Margherity – Caterina
i Eustachio – podnieśli głośny lament.
Popatrzyłam
na Remusa, Remus na mnie. Zrozumieliśmy się bez słów.
Zadzwoniono
pod odpowiedni numer telefonu, dom nawiedził zamęt. Bieganie od drzwi do drzwi,
rozdzierający skowyt po utracie Margherity, wciąż nowi goście, wezwani w celu
zrobienia z tym porządku.
Wuj
Giuseppe przyjechał jakiś czas z miasta po tragedii – był poza domem, gdy się
wydarzyła, wiózł starego ojca do banku. Tak oszalałego z rozpaczy człowieka nie
zdarzyło mi się nigdy zobaczyć. Stracił rozum z powodu utraty najstarszego
dziecka, tłukł się o ściany jak pijany, wyglądał, jakby nie potrafił panować
nad własnym ciałem. Jego lament wstrząsał posesją.
Mnie
zrobiło się słabo. Nigdy nie miałam z Margheritą zbyt wiele wspólnego. Jednakże
ta świadomość była po prostu straszliwa, że tak bezsensowna, nagła śmierć
dotknęła osiemnastolatkę pragnącą iść na studia i leczyć ludzi, dziewczynę o
życiu, które dopiero się zaczynało. A wszystko dlatego, że wiedziała za dużo,
niżby ktoś sobie życzył…
– Śmierć
naszej córki jest… – Wuj Giuseppe otarł czerwoną twarz chusteczką, stojąc przed
rodziną. Wszyscy zgromadzili się w salonie. Panował pogrzebowy nastrój, nikt
się nie odzywał. Cioci Anastasii nie było, wuj ulokował ją w pokoju, gdyż nie
potrafiła nawet ustać na dwóch nogach. – To nie do uwierzenia. Ale wiem… – Tu
zatrząsł się od szlochu. – Wśród nas jest morderca. Dzieciaki miały rację, ale
kto ich słuchał!…
Zapłakał
głośno.
–
M-morderca? – wyjąkała ciotka. – Przecież to niedorzeczne…
– Gdy
tylko się dowiem, kto zabił moją córkę, ten… Ten odpowie za jej śmierć swą własną.
Więcej
nie był w stanie z siebie wydobyć. Dostał konwulsji, podobnie do kilku ludzi w
pomieszczeniu.
Zerknęłam
na zgromadzonych. Czy to możliwe, że wśród tej rodzinki spoczywającej na sofach
i kanapach jest nieczuły, bezwzględny morderca?
Wszyscy
udali się w swoją stronę, pocieszając nawzajem i roniąc łzy. Zaczekałam w
korytarzu na Remusa, który rozejrzał się nieufnie po odchodzących. Po chwili
szepnął, bym tylko ja usłyszała:
– To
był wypadek.
– Że
co? – zapytałam ze zdezorientowaniem.
– Mary
Ann, nie rozumiesz? – Popatrzył na mnie z niepokojem. – To CIEBIE chcieli
otruć, a nie Margheritę!
Rozdziawiłam
usta ze zdziwieniem. Ta teza wcale nie przyszła mi do głowy przez ten
rozgardiasz.
–
Ale… jak to?
–
Pomyśl trochę, to nie takie trudne.
Przypomniało
mi się biały kolor kawy, jej paskudny zapach, okrzyk Margherity, że jest gorzka
i kwaśna po tym, jak się wymieniłyśmy. Dlaczego mnie to wtedy nie zastanowiło?
Czemu nie wylałam po prostu tej kawy po kryjomu do doniczki, czy coś takiego?
Rzuciłam
nieufne spojrzenie w głąb pustego, ciemnego korytarza. Poczułam się jak na
patelni.
– Wuj
Giuseppe ma rację. Tym razem tylko ktoś z wewnątrz mógł otruć. Kawę
przygotowywała Bonifacja w kuchni, nie? – spytał Remus.
Skierowałam
ponownie wzrok na niego.
– A
może to ona? – rzuciłam szeptem.
Remus
skrzywił się.
– Szczerze
w to wątpię. Takie coś łatwo byłoby jej udowodnić, to by było dla niej
samobójstwo. Może przez przypadek jej coś wpadło do tej kawy? – cmoknął ze
zniecierpliwieniem na tę tezę. – Tyle, że najprawdopodobniej nic takiego co
leży w kuchni, nie zabiłoby człowieka w ciągu chwili.
– A
inni mieszkańcy domu? – zapytałam szeptem. – Kto ma wytłumaczenie, a kto nie?
– Zacznijmy
od początku. Giuseppe odpada. Wyjechał z Luciano do miasteczka, prawda? Jakoś
grubo przed tym, zanim tę kawę zrobiono.
– Skąd
wiesz? – zdziwiłam się.
– Słyszałem,
jak Anastasia mówiła Caterinie, że ojciec jakiś czas temu wyjechał do miasta.
Było przed dziewiątą.
– A
kawę piłyśmy około dziewiątej, masz rację.
– Myślę,
że jedynymi podejrzanymi są ci, co przebywali chociaż sekundę w kuchni. Pani
Bonifacja zapewne wszystkich widziała… – Remus chytrze zmrużył oczy, po czym
spytał jeszcze ciszej – a może byśmy poszli ją zapytać?
Zakradliśmy
się do kuchni, jakby to było przestępstwo. Stara pani siedziała nad wiadrem i
biadoliła do siebie, skrobiąc marchewki.
– Przepraszam,
czy moglibyśmy o coś spytać?! – wrzasnęłam. Kobieta przeniosła na mnie
zaczerwienione oczy i kiwnęła głową.
– Kto
przebywał dziś rano w kuchni?
– Proszęęę?!
– KTO
PRZEBYWAŁ DZIŚ RANO W KUCHNI?!
–
Z takim wrzaskiem to nawet mordercy z Londynu by wiedzieli, że coś knujemy…
Musimy się mniej z tym afiszować, siostrzyczko – syknął Remus.
–
To jak inaczej ją spytać? – żachnęłam się.
Remus
zamilkł z niezadowoloną miną, a starsza kobieta zmarszczyła czoło i odparła na
wcześniej postawione pytanie:
–
No więc, pani Maddalena.
– Tylko?!
– Nie,
wszedł jej mąż. Sprzeczali się o coś.
– O
co?!
– Nie
wiem, ja głucha jestem, panienko. Aha, i ten młody chłopak. Bawił się
wszystkimi pokrywami do przypraw.
Ja
i Remus popatrzyliśmy na siebie ze zrezygnowaniem.
– I
to wszystko? – zapytałam.
– Słucham?!
– CZY
TO WSZYSCY?!
–
Tak! Ja nic nie wiem, nic nie słyszałam! – zawołała z rozpaczą. – Jestem głucha
jak głaz, dzieci.
Westchnęłam
cicho.
– A
ta kawa… Dolewała pani do kawy mleka?! Śmietanki?! Czegokolwiek?!
–
Nie! Nie przypominam sobie… ech, ta skleroza…
–
Czyli jak pani ją nam niosła, to była już biała?!
–
Nie mam bladego pojęcia! Nie pamiętam… chyba tak. OJ!
Woda
wykipiała na piec. Kobieta doskoczyła do garnka.
–
Świetnie, głucha służąca – warknął Remus, gdy miotała się w kłębach pary. – I
do tego ze sklerozą…
–
Głuchy świadek – mruknęłam.
***
„Drogi
Rogasiu!
Wydarzyła się następna tragedia. Margherita
zmarła na skutek otrucia. Trucizna znajdowała się w filiżance rannej kawy, o
którą poprosiła służącą. Najlepsze jest to, że to ja miałam umrzeć, nie ona. Na
skutek nieszczęśliwego przypadku stało się odwrotnie. Pogrzeb odbędzie się
jutro.
Czuję się strasznie. Patrzę na domowników,
jakby byli jakimiś potworami, czyhającymi na moje życie. O ile śmierć Sergio,
której również jeszcze nie rozszyfrowaliśmy, można było wytłumaczyć atakiem
kogoś obcego, o tyle wykluczone jest to w tym przypadku. I to jest chyba
najstraszliwsza rzecz. Najbardziej na razie podejrzewamy Giacinto (męża ciotki),
w końcu pasuje do obu tych morderstw, ale nie mamy żadnych dowodów. Możliwe, że
morderca nie jest sam. Raczej wątpię, by tak było. Jestem pewna, że Margherita
wiedziała, kto zabił Sergio. Ciekawe, co chciała mi przez to dać do
zrozumienia.
Ostatnio miałam mój pierwszy sen…”
Urwałam,
obserwując liść palmy przed moim oknem. Nieodkryte tajemnice. Co tak naprawdę
wydarzyło się na plaży? Kto wlał truciznę do mojej filiżanki, gdy pani
Bonifacja nie patrzyła?
Na
sznurku za oknem malowniczo powiewały kalesony któregoś z panów. Wyglądały na
bardzo stare. Uśmiechnęłam się do siebie. „Te majtki mojego starego… Potrafi je
nosić kilka dni! I co go interesuje, że non stop kupuję mu nowe pary!”,
zaskrzeczała ciotka Maddalena w mojej głowie. „Mam chyba trzy takie same pary,
Maddalena ostatnio mi kupiła na targowisku”. Żal, trzy takie same pary slipek.
Wszystkie identyczne, czarne. Jakież to nudne, w sam raz dla Giacinto.
I
ten biedny Sergio musiał je nosić. Wyglądali jak idioci, obaj w takich samych
galotach. Niczym bracia.
Podskoczyłam
na równe nogi. Roztrzęsiona wypadłam z pokoju i poleciałam na górę do brata.
– REMUS!
– wrzasnęłam, gdy wbiegłam. Remus także wrzasnął i podskoczył kilka cali na
krześle na którym siedział, pisząc list. Ze wstydem zakrył dłonią adresata.
–
Remus, a jeśli to nie było tak? – wydyszałam.
– Dobra,
dobra. Na drugi raz zapukaj jak cywilizowany człowiek… – burknął, zmazując
atrament z listu i blatu biurka.
– Remus,
to nie był Sergio!
– Co?
– Zmarszczył brwi ze zdezorientowaniem.
– To
nie Sergio widziałam, gdy przyszliśmy na plażę! Widziałam faceta, który znikał
w krzakach, wmówiłam sobie wtedy, że to Sergio, bo tak mi się wydawało. Ale to
był Giacinto, mieli takie same kąpielówki! Sergio musiał już dawno nie żyć.
Wszystko się zgadza!
– Nie!
– zaprzeczył. – Margherita powiedziała, że zmarł około dwunastej trzydzieści.
Czyli na chwilę przed tym, jak go znaleźliśmy.
– Tak,
ale potem dała mi do zrozumienia, że skłamała. Ona po prostu…
– Dobrze.
Dlaczego więc nie powiedziała prawdy?
Przygryzłam
wargę.
– Nie
mam pojęcia. Może miała ważny powód. Ale nie była pewna, gdy to mówiła.
Zająknęła się, teraz pamiętam. Nie wmówisz mi, że tak nie było! Teraz już wiem!
I ten nagrany krzyk ma tu zastosowanie. Teraz każdy traci alibi, bo Sergio
zginął dawno przed swoją rzekomą śmiercią. Każdy mógł go zabić, nawet milion
godzin wcześniej, uruchomić kasetę w krzakach… Kasetę, która miała blisko dwie
godziny ciszy i gdzieś pod koniec nagrany krzyk.
Przełknęłam
ślinę. Bardzo sprytnie.
– A
przy drugim morderstwie krąg nam się zacieśnia – zauważył Remus. – Tylko trzy
osoby wchodziły do kuchni: Fabrizio, Giacinto i Maddalena. Kto jest mordercą?
– Może
pozostawił jakieś ślady? – zapytałam. Jakoś nikt nie pasował mi na skrytobójcę,
z wyjątkiem Giacinto. – Jak w przypadku pierwszego morderstwa.
– Ehe.
Tyle, że kręci się tam teraz ta stara Bonifacja… – westchnął Remus. – Zrobiłbym
to w spokoju, żeby nikt nie dyszał mi w kark. A oględziny kuchni trzeba kiedyś
zrobić, zanim nie zatrą dowodów pedantyczne ręce służącej.
– Może
w nocy? – zapytałam. – Zostało jeszcze kilka godzin. Ale wiesz, co mnie
przeraża?
Opadłam
na jego łóżko. Odpowiedział mi pytającym wzrokiem.
– To
musi być ktoś z nas. Jeżeli Sergio zaatakował obcy, nie nagrałby krzyku, by
zapewnić sobie alibi.
– „Dwa
biedne pisklacki ćwielkać w gniazdku chciały, nie wiedząc o kotku, baldzo wygłodniałym…”
– rozległo się z korytarza. Chiara przemierzała właśnie ciemny korytarz. Jej
obojętny, pozbawiony emocji błędny głos odbił się jak echo w mojej głowie.
Noc
nadchodziła powoli. W piżamach zbiegliśmy na palcach na dół, gdy większość
rodziny poszła spać. W kuchni nie powinno być żywej duszy.
Myliliśmy
się. Fabrizio podskoczył, gdy weszliśmy. Szybko okręcił się na pięcie i
popatrzył na nas podejrzliwie.
– Co
tu robicie? – spytał nieufnie.
– A
ty? – odparłam z taką samą nieufnością.
– Przyszedłem
napić się wody… – Wzruszył ramionami. – Słuchajcie, eee… Wierzę wam.
Przepraszam, że wyśmiałem wasz pomysł o morderstwie.
Trochę
złagodniałam. Naprawdę przez moment wpadł mi do głowy pomysł o Fabrizio jako
szalonym mordercy. To niemożliwe. Chyba…
– Nie
przejmuj się. Pomożesz nam? – zapytał Remus. – Szukamy czegoś podejrzanego.
Rozeszliśmy
się po kuchni.
–
Nic. – Zajrzałam do słoiczka z bazylią i ostrożnie wyjęłam następny, tym razem
z oregano.
– Niczego
nieznanego nie dotykajcie! – zawołał Remus, grzebiąc przy piecu. – To
niebezpieczne.
Prychnęłam,
wąchając ostrożnie pieprz ziołowy.
– Czego
właściwie szukamy? – Fabrizio buszował w niskich szafkach.
– Nie
wiemy. Jakiejś dziwacznej substancji. Może tabletek, płynu, proszku…
– Ktoś
idzie! – przeraziłam się.
Zamarliśmy,
słysząc wyraźne kroki.
–
A kosiaz kosił zyto, la la la la…
Chiara,
w białej koszuli nocnej i z misiem w rączce wkroczyła do kuchni. Bez wahania
podeszła do brata.
– Jesteś
księciem z Zakazanych Klain? – wypaliła bez ogródek. Powieki w połowie zakrywały
jej oczy.
Z
Fabrizio popatrzyliśmy po sobie z konsternacją.
–
Zakazane Krainy, o czym ona gada… – szepnęłam.
–
Co powiedziała? – spytał Remus, który nie zrozumiał Chiary.
–
Eee… Tak, kochanie. – Fabrizio ukląkł przy małej siostrzyczce, przyglądając jej
się uważnie.
– To
mnie ulatuj, księciu. Nie chcę, zeby on znowu psysedł.
Otworzyła
oczy bardzo szeroko, obrzuciła wszystkich skrajnie przytomnym z przerażenia wzrokiem
i szybko uciekła.
–
No tak – skomentował Włoch ze znużeniem, jakby takie akcje były normą.
Wróciliśmy do szukania.
– O
kim Chiara mówiła? – zagadnęłam mimochodem, sprawdzając, czy ktoś nie
zakamuflował czegoś dziwnego w pojemniku z solą.
– A,
nie wiem. O kimś tak czasem gada. Co za smród! To mleko jest już chyba żywe…
Wyjął
ze zniesmaczeniem szklaną butelkę zżółkłego mleka, ukrytą w szafce z
naczyniami.
–
Tylko co ono tam robiło? Dawno powinno być w śmieciach.
– Poczekaj…
– Podeszłam do niego i z najwyższą ostrożnością powąchałam względnie białą
ciecz. – Nie, to tylko mleko. Co prawda wyjątkowo stare. Weź je wyrzuć, jeszcze
karaluchy przyjdą.
Poza
tym dość osobliwym znaleziskiem nie było w kuchni nic, co mogłoby świadczyć o
morderstwie. Dowody pozostały niewidoczne.
***
–
Och, przepraszam. Mama szaleje…
Fabrizio
wypadł prosto na mnie zza węgła. Trzymana w jego dłoniach miska z jadalnymi
kasztanami rozsypała całą swą zawartość po podłodze korytarza. Padliśmy na
kolana i poczęliśmy zbierać je z powrotem.
– FABRIZIO!
GDZIE JESTEŚ, CHŁOPCZE! PRZYNOŚ MIGIEM TE PRZEKĄSKI! – dało się słyszeć z
salonu.
Chłopak
westchnął ostentacyjnie.
– Nie
przejmuj się. Wszyscy są zdenerwowani. W końcu na pogrzeb zebrało się tylu jej
znajomych… – pocieszyłam go. Spazmatycznie wciągnął powietrze.
– To
trochę niesprawiedliwe, nie uważasz? Stypa stypą, ale wszyscy powinni
obsługiwać gości. Czemu to ja zawsze występuję w roli czarnego robola?
– My
też mieliśmy swoje zadania! – zaprzeczyłam. – Nakrywaliśmy stół.
Fabrizio
wzruszył ramionami ze zrezygnowaniem. Z salonu dobiegał gwar rozmów mnóstwa
ludzi. Na pogrzebowej stypie nie brakowało studentów, przyjaciół i znajomych.
Czujnie
rozglądałam się po wszystkich kątach, zdając sobie sprawę, że morderca nigdy
nie śpi, nawet na takiej niepozornej uroczystości, w tłumie.
Remus
w bardzo podobny do mnie sposób toczył uważnym spojrzeniem po każdej twarzy,
próbując coś wykryć. Przysiadłam obok niego na oparciu fotela, częstując kasztanami
otrzymanymi od Fabrizio. Remus w posępnym zamyśleniu wziął jednego i poobracał
trochę w palcach.
– Doprawdy,
czegoś takiego jeszcze nie widziałem… – w najbliżej stojącym, dość młodym
Włochu rozpoznałam lekarza, który czasem wpadał do tego domu. Opiekował się
dziadkiem. On także zdiagnozował śmierć Margherity.
Remus
cmoknął z irytacją i oczyścił trzymanego kasztana z paprochów.
– Tak,
w istocie, dość przykry i tajemniczy przypadek… Otruto ją? – Giacinto z raczej
przeciętnym zainteresowaniem rozmawiał z doktorem.
–Tak.
Chyba niedługo na głowy zwali wam się policja.
Fabrizio
przysiadł obok mnie i uśmiechnął się smutno, sięgając po garść kasztanów.
Bezwiednie obracałam na palcu mój pierścionek od Rabastana.
– Policja?
– w głosie Giacinto wyczułam jakąś niechęć, niedowierzanie, a nawet strach. –
Policja tu nie wkroczy! Nasza rodzina nie wyrazi zgody, by roztrząsano nasze
sprawy publicznie! Chiara! Zwolnij, bo na kogoś wpadniesz!
Bo
oto mała dziewczynka przybiegła do Fabrizio i wskoczyła mu na kolana. Znad jego
ramienia błysnęły złowrogie oczy, kiedy zerknęła na mnie i Remusa.
– Dość
dziwne. Nie chcecie, aby rozwiązano tę sprawę? – spytał chłodno lekarz i zmrużył
oczy.
– Policja
jest tu raczej niemile widziana – rzekł półgębkiem Giacinto i sięgnął po
najbliżej stojącą filiżankę z cappuccino. Tą samą, z której piła przed śmiercią
Margherita. Nawiedziły mnie nieprzyjemne wspomnienia.
Remus
chrupał smakowicie kasztana, głęboko się namyśliwszy. Wyglądał jak jakaś
śnięta, rozlazła wiewiórka. Fabrizio rozglądał się wrogo. W kącie stała ciotka
Maddalena i Bonifacja z tacą. Obydwie szeptały o czymś w ukryciu.
Każdy
może być mordercą… Zaczęłam się zastanawiać, czy nie ogarnia mnie przypadkiem
paranoja.
– Tatusiu!
– dał się słyszeć z prawej nieprzyjemny, cichy głosik Chiary. – Nie pij tej
kawy!
–
Dlaczego? – zdziwił się Giacinto.
Remus
westchnął i wstał. Chwilę potem zajął się pocieszaniem Cateriny w rogu salonu.
Zachichotałam do siebie samej. Cicha woda.
–
Tam jest coś bleee – szepnęła mała dziewczynka.
–
To tylko kawa. Kawa nigdy nie jest ble, dziecko.
–
W tej jest. – Na jej szarej cerze wykwitły czerwone plamy, jakby zawstydzenia.
– Zostaw!
– Chiara!
Co ty znowu wymyślasz? – zniecierpliwił się jej ojciec.
–
Nic! – wrzasnęła niespodziewanie, aż pół salonu podskoczyło. Wierzgnęła, lecz
Fabrizio, który ją trzymał, dzielnie stawił opór. – Nigdy mnie nie słuchas!
– Tato!
– skarcił go Fabrizio i spytał ostrożnie siostrzyczki – skąd wiesz, że coś tam
jest, Chiara?
–
Eee… – speszyła się i zaczerwieniła jeszcze bardziej. – Bo ja jej nie lubię, a
ona zawse pije z tej ładnej filizanki, mojej ulubionej.
Spięłam
się na te słowa, a Fabrizio spojrzał na mnie z lekkim przerażeniem.
–
Której ładnej filiżanki, tej w niebieskie kwiatki? – spytał dość gwałtownie.
–
T-tak…
– Czy
dolałaś czegoś do tej filiżanki w kwiatki? – zapytałam ostrożnie, domyślając
się źródła zakłopotania. Chiara wykręciła się w ramionach brata.
– Taak…
– przyznała w końcu najcichszym szeptem, nie patrząc na mnie.
Ja
i Fabrizio wymieniliśmy przerażone spojrzenia.
–
Czego tam dolałaś? – zaatakował natychmiast.
–
Stalego mlecka – jęknęła.
–
Skąd je wzięłaś?
–
Mlecko stało psy śmieciach. Carny napój zlobił się taki śmiesnie jasny…
– To
było kilka dni temu, prawda?
– Ehe…
Mlecko wciąz jest w filizance?
– I
schowałaś mleko do szafki w obawie, że będzie na ciebie!
–
Tak… Zbijes mnie?
–
Jeszcze nie teraz – burknął nonszalancko Fabrizio i gestem kiwnął na mnie. Prawie
wybiegliśmy z salonu, tak bardzo byliśmy tą informacją podekscytowani.
– Chiara
wlała stare mleko do twojej kawy. – Wcisnął głęboko ręce do kieszeni.
– To
dlatego była taka biała i niedobra. Zapach też nie należał do najprzyjemniejszych.
– Zmarszczyłam brwi w zadumaniu. – Co to może oznaczać? Przecież Margherita nie
zatruła się przeterminowanym mlekiem! Wąchaliśmy butelkę, pachniało tylko
starym mlekiem. Chociaż, kto to wie, nie znam się na truciznach ani trochę.
–
Może Margherita spożyła truciznę w inny sposób, wcześniej… – Fabrizio
tryumfalnie uśmiechnął się pod nosem. – Tylko jak? Przecież nie jedliśmy
śniadania, było za wcześnie.
Pokręciłam
głową przecząco. A potem coś kliknęło w moim mózgu.
– Margherita
mówiła mi wtedy… – szepnęłam z olśnieniem. – Że też wcześniej nie zwracałam na
to uwagi! Pamiętam, że skarżyła mi się, że jest bardzo zmęczona. Kawa, którą
przyniosła Bonifacja, była jej drugą tego dnia. O wiele wcześniej wypiła już
jedną!
Ja
i Fabrizio posłaliśmy sobie nieco przerażone spojrzenia.
– Siedziała
w gabinecie, pisząc pracę… – szepnęłam ostrożnie i kiwnęłam porozumiewawczo
głową.
– Być
może wciąż stoi tam szklanka? – bezbłędnie odczytał mnie chłopak. – Od jej
śmierci chyba nikt nie wstępował do jej pracowni. Ruszamy? Ale tak po kryjomu,
zgoda?
Kiwnęłam
potakująco i ulotniliśmy się po schodach na piętro tak, by nikt nas nie widział.
W tym domu przebywał ktoś wyjątkowo groźny i jeżeli zorientuje się, że
stanowimy zagrożenie, to…
Podłoga
skrzypnęła za nami. Oboje, jak na komendę, obróciliśmy głowy w tamtą stronę.
– To
tylko podłoga skrzypi… – szepnął niezbyt przekonująco Fabrizio, chyba równie
zestresowany.
Wstrząsnęły
mną dreszcze. Na piętrze było podejrzanie cicho, wszyscy zgromadzili się na
dole.
Uchyliłam
ostrożnie drzwi gabinetu.
–
Właź, ja robię za strażnika – szepnął Fabrizio.
Wślizgnęłam
się do martwego gabinetu, czując irracjonalny strach. Był to przestronny pokój
o wąskich, pozasłanianych oknach i średnio wysokich półkach z książkami,
szafkach z dziwacznymi przyrządami. Drewniane meble stały na środku,
prostopadle do ściany wejściowej, przez co nie było widać jak na dłoni całego
pokoju, wydawał się on nieco zagracony.
Przełknęłam
ślinę. Za każdą z tych szafek może się coś czaić… Tu jest zdecydowanie za
cicho, od śmierci Margherity czas stanął w bezruchu.
Ostrożnie
ruszyłam wzdłuż najbliższej szafki. Nie podobał mi się fakt, że przebywałam w
pomieszczeniu należącym do nieboszczyka. Z drugiej strony zaatakowało
wspomnienie o legendarnym duchu, a z jeszcze innej – o przyczajonym mordercy,
co mnie chyba przerażało bardziej niż dwa pierwsze fakty razem wzięte.
W
gabinecie panowała martwa, wręcz niezdrowa cisza. Z wolna pokonywałam kolejne
kroki, mijając coraz to nowe przyrządy i szafki z butelkami. Wyglądało to na pokój
nieco szalonego lekarza.
W
biurku i na jego blacie znalazłam spory zapas strzykawek, kilka zakurzonych
butelek po spirytusie, zakurzone okulary, książkę o nowotworach, a także
niedokończony projekt.
–
Bingo – szepnęłam do siebie drżącym głosem. Nerwowo obróciłam głowę za siebie,
nie mogąc się pozbyć nieustannego poczucia, że ktoś za mną stoi.
Sięgnęłam
po filiżankę, w której na zaschniętych już fusach z kawy osiadł dziwaczny
nalot. Ostrożnie powąchałam. Kawa miała metaliczny zapach i zupełnie nie przypominała
aromatem kofeinowego napoju. Przyjrzałam się nalotowi uważnie.
TRZASK!
Zesztywniałam.
A potem rozległy się kroki.
Walcząc
z gulą, która narosła mi w gardle, podskoczyłam do najbliższej szafki, by do
niej wleźć. Uchyliłam ją ostrożnie i z przerażeniem stwierdziłam, że zapełniona
jest flakonikami. Kroki słychać było już zza szafki, coraz bliżej…
– Ach,
tu jesteś!
Odetchnęłam
z ulgą. Stał tam mój brat.
– Palpitacji
serca się prawie nabawiłam! – skarciłam go. Remus parsknął i podszedł do mnie.
– Zauważyłem,
że wypadliście z salonu, to za wami ruszyłem. Fabrizio wszystko mi już
wyjaśnił. Pokaż tę filiżankę.
Podałam
mu trzymane naczynie. Remus przyjrzał jej się i zmarszczył brwi.
– Cóż,
wydaje mi się, że zaschnięte fusy po zwykłej kawie wyglądają nieco inaczej, ale
nie jestem w stu procentach pewien. Nie wygląda to na czystą kawę.
Przytaknęłam
gorliwie. Remus wpatrzył się w coś za mną, przekrzywiając podejrzliwie głowę.
–
Ktoś musiał zatruć tę kawę, nie tamtą na dole. Poczekaj…
Schował
filiżankę do biurka.
–
Jakbyśmy potrzebowali jej potem – wyjaśnił mi. – A teraz muszę zejść do
służącej. Idziesz?
Zbił
mnie tym nieco z tropu, ale posłusznie pobiegłam za nim. Fabrizio dołączył do
nas zaraz po naszym wyjściu z gabinetu.
Na
dole wciąż trwało przyjęcie, choć niektórzy goście zdążyli się ulotnić.
Bonifacja grasowała tym razem w salonie, zbierając na tacę brudne naczynia.
–
Zapytaj jej czy pamięta, że przyniosła kawę Marghericie – poprosił Remus Fabrizio.
Chłopak wykonał prośbę. Służąca westchnęła ciężko i z zakłopotaniem.
– Chyba
tak… – Zastanowiła się. – Pamiętam, że coś jej niosłam. O której to było…
– Może
o siódmej?! – zasugerował Fabrizio głośno.
Pokręciła
głową przecząco.
–
O siódmej na pewno nie, młodzieńcze, gdyż szłam do jej gabinetu chwilę po
wizycie mleczarza. Zwykle przyjeżdża około poł do dziewiątej, leniwy człowiek… –
westchnęła ciężko, po czym odeszła, mamrocząc coś pod nosem.
– Jeżeli
Margherita otruła się chwilę po pół do dziewiątej, to nikt nie ma alibi, nawet
Giuseppe i stary Luciano – zauważył trzeźwo Remus, gdy otrząsnęliśmy się z
letargu. – Wyjechali chwilę przed dziewiątą. Żaden z nich nie był w kuchni, ale
wcześniej mieliby okazję do wstąpienia do gabinetu Margherity.
– Zawsze
wiedziałem, że wuj coś ukrywa! – zawołał cicho Fabrizio, zadowolony, że nie
tylko na jego ojca pada podejrzenie.
–
Raczej nie sądzę – szepnęłam, patrząc nieufnie na garstkę gości. – Kiedy szłam
na śniadanie, wuj rozmawiał z ciotką w pokoju. Słyszałam ich rozmowę.
–
Kiedy dokładnie to było?
– Trudno
stwierdzić – mruknęłam. – Wstąpiłam po drodze jeszcze pod twój pokój, do
łazienki i kuchni, nie wiem…
–
Przed tym, zanim tam dotarłaś, Margherita zdążyła wypić kawę u siebie i zebrać
się do salonu, gdzie ją zastałaś. Skąd wiesz, że któreś z twojego wujostwa nie
zdążyło jej zatruć przed tym, zanim ich usłyszałaś?
Przygryzłam
wargi sceptycznie i rzekłam po chwili:
–
Remusie, otruliby własną córkę? Poza tym, popatrz na to logicznie: Bonifacja
niesie jej kawę, jest przynajmniej ósma trzydzieści pięć, bo wcześniej zajęta
była mleczarzem. W tym samym momencie ja sterczę pod twoim pokojem przez
dobrych kilka minut, w celu opisania ci mojego snu. Na tym samym korytarzu, na
którym wujostwo ma pokój. Nikt stamtąd nie wychodził przez cały ten czas. Mało
tego, idąc do salonu mijam ich pokój i słyszę rozmowę. W salonie siedzi już
Margherita, a trucizna od jakiegoś czasu pracuje w jej organizmie.
–
No dobra, racja, ma to sens… Niestety, nie wiemy więcej, nikt poza nimi nie ma
wykrętu na ten czas. Sergio zabity wcześnie rano, kaseta z krzykiem jako zmyła,
otruta Margherita, głucha Bonifacja… – wyliczył Remus. – Ciekawe, co dalej?
***
„Meggie!
To, o czym piszesz, zakrawa na jakąś komedię.
Ci mugole są nienormalni! Mam tylko nadzieję, że nie zrobią krzywdy Tobie.
Ulżyło mi, gdy napisałaś, że tak naprawdę nie chodziło o Ciebie, tylko o tamtą
dziewczynę. Jednakże wciąż nie jesteś bezpieczna. Radziłbym Ci stamtąd uciekać
czym prędzej. Nie możesz po prostu wsiąść do pociągu?
Wiedz, że popieram stanowczo Twój powrót do
Anglii. Jeżeli ci mugole chcą się nawzajem wybić i wytruć – w porządku, ale nie
mogą do tego mieszać mojej narzeczonej. Jeżeli nie chcesz wracać pociągiem,
przylecę po Ciebie na miotle.
U mnie nie tak źle. Koniec lipca w Anglii
jest nieco cieplejszy i słoneczniejszy od jego początków. Owutemy napisałem na
zadowalające mnie wyniki, nie narzekam. Trochę mi się jednak nudzi.
Rudolfus i Bella biorą ślub za kilka dni. Od
dawna byli sobie obiecani, tak ustalili nasi rodzice. Tak więc będziemy mieli
ją w rodzinie, choć Ty zapewne nie cieszysz się specjalnie. Nie wyobrażam sobie
Was na wspólnej herbatce, ale cóż.
Nawiązując do tematu… Myślałem o dacie ślubu.
Co powiesz na październik 1978? W przesądach czarodziejów jesień sprzyja
miłości. Co prawda to już za ponad rok, no i po drodze musimy gdzieś wcisnąć
uroczyste zaręczyny. Ale chyba się wyrobimy. Nie wiem jak Tobie, ale mnie się
spieszy. Zbieram się w sobie, by napisać list do Twoich rodziców, ale jeszcze
nie mam odwagi. Przemyślę tę kwestię za kilka dni.
Napisz mi koniecznie, co się tam dzieje i co
Ty na taką datę ślubu. Rabastan.”
Westchnęłam,
wczytując się w treść listu pod stołem. Rabastan miałby napisać do rodziców…
Poczułam silny uścisk w okolicach żołądka. Jak zareagują?
– Całkiem
dobre te ozorki, Bonifacjo! – orzekła ciotka Maddalena. – Tylko trochę zbyt
krwiste.
Byłam
pewna, że starsza pani, podlewająca kwiatki w jadalni, nie usłyszała pochwały.
Remus
bezwiednie bawił się łyżką, przelewając nią zupę cebulową. Podczas posiłków, odkąd
zginął Sergio, panował grobowy albo nerwowy nastrój.
Wpatrzyłam
się w okno oświetlone zachodzącym słońcem. Kolejna kolacja, dzień za dniem. A
wciąż nie wiadomo, co tu się tak naprawdę dzieje.
–
Ojciec nie chciał dziś jeść – pożalił się grubym głosem wuj Giuseppe, wchodząc
właśnie do jadalni. W ręku trzymał talerz z ozorkami. – Od paru dni jest z nim
naprawdę źle.
Bonifacja
przejęła talerz, mrucząc coś o daniu ozorków psu, i wyszła z jadalni. Wuj
usiadł z ciężkim westchnięciem na krześle i po raz enty zerknął z żalem na
puste miejsce, na którym zwykle jadała Margherita.
Ukradkiem
rzuciłam spojrzenie w stronę mojego brata. Po raz kolejny przyszło mi do głowy,
że Remus potraktował to jako osobisty pojedynek umysłów. On kontra morderca.
Wstałam
od stołu i ruszyłam do sypialni z głową w chmurach. Gdy kładłam się w miękkiej
pościeli i starannie się okryłam, nawiedziła mnie wizja siebie samej w białej
sukni i z bukietem róż. A obok Rabastan…
Furtka
na wyciągnięcie ręki. Teraz musi się udać!… Uniosłam rękę i uchyliłam złotą
bramę.
Stuk,
stuk, stuk.
– Możesz
wejść – mruknęłam i mocniej pociągnęłam za klamkę. Furtka rozwarła się na
oścież. Stał tam duży, czarny pies. Kiedyś już tu, w tym samym miejscu.
– Ty
tutaj? – zapytałam ze zdziwieniem. Pies warknął.
Stuk,
stuk, stuk.
– Mam
na to lekarstwo! – zawarczał głosem Blacka, przyglądając mi się z nienawiścią.
Stuk,
stuk, stuk.
– Przestań.
To irytujące… – mruknęłam.
Pies
zaczął wydawać dziwaczne odgłosy, po czym rzucił się na mnie w swej furii i
zaczął rozrywać moje gardło, szarpiąc boleśnie.
STUK,
STUK, STUK.
–
NIEEE! – wrzasnęłam i usiadłam gwałtownie na łóżku. Po chwili wypuściłam
powietrze ze spoconej piersi i przejechałam dłonią po mokrym czole. Uff, to był
tylko sen, przeraźliwy koszmar. Dla pewności przejechałam dłonią po szyi. Była
cała. Westchnęłam z ulgą i znużeniem, wpatrując się bezwiednie w przestrzeń.
Przed
moim łóżkiem w powietrzu nieruchomo zawisło prześcieradło. Zupełnie zdębiała i bez
szmeru wpatrywałam się w wysoką, bardzo smukłą postać. Poczęła się lekko
chybotać, to w jedną, to w drugą stronę. Z przerażenia znieruchomiałam. Co, do
cholery?...
Nagle
postać opadła gwałtownie na ziemię.
Stuk,
stuk, stuk.
Podczołgałam
się wolno do krawędzi mojego łóżka przy nogach. Prześcieradło spoczywało na
ziemi. Nic nie wskazywałoby na to, że przed chwilą wisiało w powietrzu.
Rozległ
się donośny stukot od strony biurka. Zauważyłam, że to krzesło. Drgało, raz
wolno, raz gwałtownie, szurając po podłodze.
– Co,
do… – szepnęłam, ale przestało. Tymczasem prześcieradło zaczęło jeździć w tę i
nazad po podłodze, zwinięte w szmatkę. Towarzyszyły temu przedziwne stukoty.
Nagle znieruchomiało. Przełknęłam głośno ślinę. Co to ma znaczyć?
Poczułam
bardzo wyraźne drgania całego łóżka. Chodziło w posadach. Tego było już za
wiele. Zeskoczyłam z posłania, potykając się o prześcieradło, które znów
uniosło się ku górze i zawisło nade mną. Krzyknęłam ze strachu głośno i skrajnie
przerażona skoczyłam ku drzwiom. W biegu, ogarnięta paraliżującą umysł paniką i
pozbawiona orientacji gdzie góra a gdzie dół, wleciałam z impetem na drzwi
naprzeciw moich. Bez trudu się otwarły, a ja wpakowałam się do idealnie
ciemnego pomieszczenia.
ŁUP!
Poczułam
ostry ból i wyłożyłam się prosto do wanny, boleśnie obijając sobie nogi, głowę
i łokcie. Deszcz spadających zewsząd flakonów z kosmetykami nieco mnie
skonfundował. Strach wzrósł dwukrotnie. Nigdy nie bałam się aż tak ciemności,
jeszcze nigdy tak bardzo nie chciałam się z niej wydostać. Była lepka, nie
pozostawiła miejsca nawet na iskierkę światła. Nie widziałam absolutnie nic,
wyczuwając jedynie zimne ścianki wanny i oddech nieznanego na karku. Uniosłam
się gwałtownie i zaraz zaryłam potylicą o kran. Doświadczając widoku wszystkich
gwiazd, opadłam znowu do pozycji horyzontalnej.
– REMUS!
– zawyłam w panice.
–
Co tu się dzieje?!
Błysnęło
światło, rozległy się kroki i czyjeś silne dłonie wyciągnęły mnie za ramiona z
wanny. Flakoniki przetoczyły się po całym moim torsie w dół. Odetchnęłam
spazmatycznie.
– Mary
Ann, dziecko! – to był wuj Giuseppe. W jego oczach dostrzegłam niepokój i
przerażenie.
– Co
ci się stało? – za wujem dostrzegłam mały tłum ludzi. Stali tam Remus,
Fabrizio, Eustachio i Maddalena.
– Ja
n–nie wiem… – zająknęłam się. – Coś się stało w sypialni, meble się ruszały…
–
Duch?! – pisnął z przerażeniem młody Eustachio.
– Duch?
Jaki duch? – zachłysnęła się Maddalena i spojrzała na bratanka karcąco.
– Duchy
nie atakują ludzi, przecież wiesz! – Remus położył nacisk na ostatnie dwa słowa
i spojrzał na mnie wymownie.
– A
poltergeisty? – zaprzeczyłam.
Wuj
i ciotka wymienili spojrzenia, podobnie jak Fabrizio i Eustachio.
– Przecież
to niedorzeczność! – zagrzmiał wuj z politowaniem.
– To
jak wytłumaczysz, że Mary Ann znalazła się w wannie, śmiertelnie przerażona? –
zauważył Fabrizio.
– Ech,
wy, chłopy! – zaskrzeczała Maddalena, szybko zmieniając temat. – Trzeba się
przede wszystkim zająć nią! Kawalerowie, na co jeszcze czekacie?!
Fabrizio
i Remus usłużnie doskoczyli do mnie i wyciągnęli ostrożnie z wanny, wypatrując
jakichś ran i obrażeń.
– Tu
masz szlafrok. Chodź ze mną, napijesz się gorącej czekolady. – Ciotka Maddalena
przygarnęła mnie do swojego obfitego ciała. Wstrząsały mną dreszcze strachu.
Łomoczące serce wyrównywało powoli rytm. Zostawiłyśmy za sobą sprzeczającą się
o coś zawzięcie grupkę mężczyzn i udałyśmy się do kuchni.
Odkąd
rozpoczęłam naukę w Hogwarcie, wszelkie bajeczki o duchach przestały być straszne.
Duchy nie przestawiały mebli, nie łaziły w prześcieradłach, a ja doskonale
zdawałam sobie z tego sprawę. Tak samo jak z faktu, że właśnie ktoś chciał mnie
przestraszyć na śmierć. Albo wysłać mi ostrzeżenie. Nie żaden duch, ale
człowiek, który z premedytacją poruszał meblami i prześcieradłem, był źródłem
mojego strachu.
Przypomniały
mi się słowa Sergio: „Tu nie ma duchów. Ale za to są żywi”.
O i taka częstotliwość rozdziałów mi się podoba :) Ja stawiam na Fabrizio. Nie wiem dlaczego ale go nie lubię :D
OdpowiedzUsuńLuella