Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

sobota, 5 sierpnia 2017

52. Krzyk



Hej, dzięki za komentarze :) I witaj, Luello!

 
„Rabastanie!
  Bardzo za Tobą tęsknię i już mi Ciebie brakuje. Co słychać? Przyszły już wyniki owutemów?
U mnie świetnie. Jestem właśnie z Remusem na północy Włoch, u rodziny. Temperatura mnie dobija, ale to taka sympatyczna odmiana po mglistej Anglii. Rodzina Włochów u której mieszkamy jest bardzo barwna. Remus twierdzi, że są niezwykle głośni i rozhukani – zgadzam się z tym całkowicie. Trudno się z nimi nudzić. Chociaż mija dopiero tydzień od przyjazdu tu, czuję się stałym mieszkańcem mojego staromodnego pokoju.
  W domu jest nieustanny szum. Każda pora i okazja jest, według wujka Giuseppe, dobra do świętowania, śmiechu, jedzenia. A świętują wszystko. Ostatnio Caterina (moja przyjaciółka) wygadała się przy stole o tym, że jestem zaręczona. Dopiero było! Nie wypuścili mnie z pokoju, dopóki mnie wszyscy nie wyściskali, nie zjadłam poczwórnej porcji placka z malinami i nie opowiedziałam każdemu z osobna o Tobie (bo był taki rejwach, że nie dało się wygłosić tego wszystkim naraz). Nie wspomnę o pierścionku, który chyba zaliczył pięciokrotnie pełen obwód stołu.
  Czasem chciałabym jednak z kimś porozmawiać, tak jakoś poważniej. Remus z powodzeniem spełnia tę rolę, ale tak bardzo mi Ciebie brakuje! Szkoda, że nie wrócisz do szkoły po wakacjach. Trzymam Cię za słowo – musisz odwiedzać Hogsmeade!
  Pytałeś o kurację. Sprawdza się doskonale. Brak mi wampirzych zdolności, ale snów nie odzyskałam, na to za wcześnie. Dobrze, że przynajmniej mogę spać – ten dom, chociaż taki kochany, czasem przyprawia mnie o niezbyt sympatyczne uczucia. Może to przez te staromodne, cieniste wnętrza, pełne starych i nieco ponurych mebli.
  A, i jest tu takie dziecko – pięcioletnia Chiara. Jest nieco specyficzna, a w połączeniu z olbrzymim, starym domem może nawet wywołać dreszcze. To późne dziecko, jej matka urodziła ją, gdy miała czterdzieści pięć lat. Caterina mówi, że Chiara jest bardzo chora. Rzadko wychodzi poza dom, ma szarą cerę i nieprzytomny wzrok. Podobno to schizofreniczka. Czasem gada takie rzeczy, że włos się na głowie jeży. Albo, jak idę ciemnym korytarzem do łazienki w nocy, a ona stanie w drzwiach w tej swojej białej koszuli nocnej i mnie obserwuje… Mam jednak nadzieję, że będzie bardziej śmiała w stosunku do nas. W końcu przed nami jeszcze kilka tygodni razem!
Czekam z utęsknieniem na odpowiedź od Ciebie. Bardzo Cię kocham.
Twoja Meggie.”

– Co tam bazgrzesz? Do tego twojego narzeczonego, mam rację? – Caterina przechyliła się przez moje ramię, by zerknąć na treść. Szybko zakryłam część o wampiryzmie. – Ech, zazdroszczę ci…
– Poranna kawa! – Służąca, pani Bonifacja, wniosła tacę z pięcioma filiżankami. – I sok dla malutkiej.
W salonie siedziałam ja, Caterina, Remus i wujek Giuseppe. Chiara spoczywała na poduszce przy oknie, błądząc we własnym świecie, Remus i wuj grali w szachy.
– No nie, to nie do przyjęcia! – huknął wuj Giuseppe teatralnie, z emocji rąbnął w szachownicę pięścią, aż gruchnęło. – Przegrałem z Remusem już chyba siódmy raz! Jesteś dobry, synu, oj tak!
– Dam ci radę, wuju! – parsknęłam. – Z Remusem nie ma żartów, jego umysł jest dla nas za mądry!
– Przesadzasz! – pokręcił głową mój brat, robiąc skromniutką minkę.
– Chiara, a pozwól no tu do mnie! – Giuseppe zawołał siostrzenicę ruchem ręki. Posłusznie przytruchtała, jak zwykle obdarzając mnie nieufnym spojrzeniem. Przylgnęła do wuja.
– Chiara, coś taka smutna? – zagadnął beztrosko Sergio, który właśnie wszedł do salonu. Zawsze na jego widok robiło mi się weselej.
– Nie wiem… – wymamrotała spłoszonym szeptem, wytrzeszczając oczy. Sprawiała wrażenie poważnie chorej.
– Wyglądasz, jakbyś się czegoś bała! – stwierdził Sergio i parsknął pod nosem. – Tu nie ma żadnych potworów.
– Nie? – zapytała, przeciągając wyrazy. – Jest duch.
Sergio obrócił ku niej głowę.
– Jaki duch?
– Duch.
– A jak ten duch w takim razie wygląda?
– Jest biały – wyszeptała.
Sergio zerknął na nią z lekkim zakłopotaniem.
– Psychodzi do mnie casem… Psynosi lózne zecy… – Wpatrzyła się w ścianę, jakby coś tam zobaczyła. Jej wzrok był bardzo błędny.
Zmarszczyłam brwi i wymieniłam porozumiewawcze spojrzenia z Remusem. On wyglądał na nieco zaniepokojonego, zwłaszcza, że niewiele rozumiał po włosku.
– Co ty mówisz? Co ci przynosi? – drążył Sergio.
– Sny… Mazenia. Taki duch jest fajny – skończyła z pewną obojętnością.
– Pewnie coś ci się przyśniło! – skarciła ją Caterina.
– Nie plawda! – wrzasnęła dziko, wypadając z transu, a wszyscy podskoczyli. – Widziałam go cęsto!
– Chiara może mieć rację – zwrócił uwagę wyrozumiałym tonem wuj Giuseppe. – Już dawno w tej rodzinie krążyła legenda o duchu zamieszkującym te stare mury. Być może Chiara go widzi, w końcu dzieci są bardzo spostrzegawcze.
– Spostrzegawcze, powiadasz? – ozwał się rozbawionym głosem Sergio, po czym parsknął pod nosem i wyszedł na taras. Wujek Giuseppe posłał mu apodyktyczne spojrzenie starszego brata.
Udałam się w kierunku Sergio. Stał w swojej czarnej skórze na tarasie i opierał o barierkę. Zajęłam miejsce obok i uśmiechnęłam się do niego wymownie.
– No co? – parsknął na mój widok. – Giuseppe może mieć w sumie rację, dzieci czasem widzą więcej. Problemem Chiary jest to, że widzi za dużo.
– Co masz na myśli? – Chociaż Sergio był bratem wuja i ciotki, zawsze byłam z nim na „ty”.
– Ach, o tym duchu nawija przecież od trzech lat. Kiedy już myślę, że wytłumaczyli jej to i owo, okazuje się, że śpiewkę zaczyna od nowa… Niereformowalny przypadek. Zresztą, czasem słyszę jej rozmowy z samą sobą. Biedne dziecko, los ją skrzywdził. Jest chyba nawiedzona, a przynajmniej tak wygląda. Hermetyczność tej rodziny wiele jej nie pomaga.
– Nie nawiedzona, tylko chora. Ale można się jej przestraszyć.
– Tu jest wiele rzeczy, których można się przestraszyć – odparł Sergio, beztrosko pukając jakiś rytm palcami o barierkę. – Ten dom sam w sobie jest straszny, Mary Ann.
– Nie odniosłam takiego wrażenia – odpowiedziałam ze zdziwieniem. – O czym ty mówisz?
– Hmm, mieszkam tu trzydzieści cztery lata, wyłączając czas studiów, i to moja opinia.
Posłał mi niefrasobliwe, nieco obojętne spojrzenie. Zdziwiła mnie jego beztroska.
– Dobra, starczy. Bo cię nastraszę, czy coś! – parsknął.
– Nie nastraszysz. – Pokręciłam głową przecząco. – Ja się nie boję ducha. Duchy mogą być całkiem…
Przypomniał mi się Prawie Bezgłowy Nick, ostatniego dnia szkoły owrzeszczający Jamesa za narysowanie atramentem naokoło szyi Blacka przerywanej linii z napisem: „Ciąć tutaj. Wieczny hołd Sir Nicholasowi Z-Jego-Wszystkimi-Przydomkami-Których-I-Tak-Nie-Pamiętam”
Sergio zaśmiał się w głos.
– Ducha? Jakiego ducha? Tu nie ma duchów. Ale za to są żywi.
Położył mi dłoń na ramieniu i odszedł.

***

„Droga, przekochana Meggie!
  Oczywiście, że mi się nudzi. CHOLERNIE MI SIĘ NUDZI! Siedzę tylko w tym domu na szacownych czterech literach… Żeby jakiś kot się nieroztropnie przypałętał… Ale nie, już swego czasu wszystkie doprowadziłem nieomalże do stanu przedzawałowego. Teraz zmądrzały, głupole, omijają mój dom i na wszelki wypadek wszystkie sąsiednie szerokim łukiem. A taka była zabawa! Jeden tak wiał, że przednie nogi nie nadążały za tylnymi. Albo inny – zesztywniał, jakby był wypchany, rozumiesz? Taki spryciarz, sobie odruch obronny wyrobił… Ale jak stwierdziłem, że sprawdzę o blat stołu, czy rzeczywiście jest na tyle sztywny, by robić za pałkę od perkusji, skubaniec sflaczał i zwiał!
  No dobra, nie będę się rozpisywał o takich rzeczach. Cieszę się, że we Włoszech sobie radzicie. Czyli Luniaczek się jakoś odnalazł? Dobrze, że chociaż część tej Twojej rodziny umie angielski. Powiedz mi jeszcze, pełnia go tam nie zastanie, prawda?
  U nas w Anglii leje deszcz. Piszę z Glizdkiem i Łapą, bo nie mam w co rąk włożyć. Nawet z desperacji odrobiłem już lekcje, czujesz?! Rodzice przesiadują w pracy, a ja włóczę się samotnie po deszczowych ulicach i tęsknię za czasami, gdy Syriusz tu ze mną siedział. To odeszło na zawsze! Stwierdzam teraz w pełni świadomie: jest Łapa, jest impreza.
  A właśnie, pisałem Ci o tym w ogóle? Łapa powrócił do rodziny! Zastanawiałem się, na jakie świństwo zachorował, ale on mi nie chciał powiedzieć. To podobno bardzo ważne. Cóż, jeżeli był na tyle zdesperowany, że to zrobił, to musiał mieć w tym jakiś cel. Cokolwiek by to nie było, postanowiłem go w tym wspierać. Kiedy oczywiście się dowiem, co to.
Dobra, urwę temat Łapy, bo coś czuję, że zaraz spopielisz moje wypociny wzrokiem. Wczoraj wszedłem do salonu i miauknąłem rodzicom, że chcę mieć natychmiast braciszka, bo mi się nudzi. Szkoda, że nie widziałaś ich min! Dostali Zespołu Twarzy Karpia. Może o dziecku nigdy nie słyszeli, a ja im tak „niechcący”, he he.
  Liczę na szybką odpowiedź od Ciebie. Opisz mi jeszcze raz tę Twoją rodzinę, bo nic nie skumałem poprzednim razem. W dodatku jeden z tych kotów chyba zeżarł tamten list, kiedy szukałem butelki, by spróbować go do niej włożyć. Byłem ciekaw, czy kot by się zmieścił, wpychając od ogona.
  Pa pa pa, całuski 102!
James „Walerian” Potter (to dlatego, że wali ode mnie walerianą, którą wabiłem te koty, gdy jeszcze były na tyle nieświadome, żeby zbliżyć się do strefy X).
PS.: Przekaż Remusowi, że może pozdrowić ode mnie Jo-ho-ho! Wiem, jestem okrutny.”

Zaśmiałam się i spojrzałam za okno. Niedzielne niebo było niezwykle niebieskie, zupełnie inne, niż w mojej Anglii. Gdzieś tam, daleko, James gada coś do siebie w akcie desperacji… Westchnęłam, gdy uświadomiłam sobie, jak bardzo mi go brakowało.
Rozległ się gong obwieszczający śniadanie. Zerknęłam na zegarek. Dziewiąta czterdzieści.
– Pływanie jest doskonałym sportem! – usłyszałam nieco przemądrzały głos Giacinto w jednym z pokojów, gdy szłam korytarzem w kierunku jadalni.
– Zgadzam się. Pływacy podobno żyją długo. A ta stara Bonifacja musiała uprać moje slipy akurat dzisiaj rano! – to był Sergio. Rozległo się szuranie.
Po chwili panowie wyszli z pokoju i ruszyli za mną do jadalni.
– Pożyczę ci moje slipy! Mam chyba trzy takie same pary, Maddalena ostatnio mi kupiła na targowisku – rzekł Giacinto.
– Czy ja wiem? – ozwał się sceptycznie trzydziestoczterolatek.
– Och, Sergio. Musisz iść, by popływać! Nalegam…
– No dobra, jeżeli mi pożyczysz te majtki, to może…
Weszłam do jadalni z uśmiechem na ustach. W życiu nie założyłabym slipek Giacinto, ale cóż…
Wszyscy wyglądali na bardzo rześkich. Perspektywa rodzinnego wypadu nad rzekę pobudziła nawet małą Chiarę.
– Ja dziękuję, pani Bonifacjo! – rzekł poważnie Giacinto, wyciągając rękę przed siebie. – Zjem śniadanie na piaszczystej plaży!
– Doskonały pomysł! – ucieszył się wuj Giuseppe. – Poproszę kanapki z pastą na wynos.
– Słucham?! – Starsza pani pochyliła się ku wujkowi. – Ja nic nie słyszę, proszę pana!
– KANAPKI Z PASTĄ NA WYNOS! – zagrzmiał wuj, aż woda w szklance zadrżała.
– Oczywiście! – zaskrzeczała.
– PANI BONIFACJO! – wrzasnął Sergio. – DLA MNIE RÓWNIEŻ! Też zjem na plaży.
– To co, panowie, może pójdziemy już teraz? – zagadnął dziarsko wuj. – Jak za dawnych lat.
– Czemu nie? Ja już jestem gotowy, tylko te slipy… – Sergio podniósł się od stołu, to samo zrobił wujek i Giacinto.
– Przecież jest dopiero za kwadrans dziesiąta! – zdziwiła się ciocia Anastasia. – Giuseppe, spieszy ci się? Pójdziemy wszyscy razem!
– Nie, my mężczyźni musimy trzymać się razem! – zawołał Giacinto bohatersko.
– I weź tu coś tłumacz chłopom, no! – zaskrzeczała ciotka Maddalena, patrząc na swojego męża z pogardą.
– Cicho, kobieto. Nie stawaj mężczyznom na drodze! Synu, idziesz?
Fabrizio ziewnął potężnie i posłał Giacinto znużone spojrzenie.
– Jak chcesz. Panowie!
I w trójkę wyszli z jadalni, trajkocząc zawzięcie.
– Czekajcie! – Margherita po krótkim zastanowieniu wyskoczyła za nimi. – Ja też idę!
Na zewnątrz zrobiło się naprawdę upalnie. Po zjedzonym śniadaniu, co zwykle trwało naprawdę długo, pobiegłam do kufra, by wyciągnąć całkiem nowy kostium kąpielowy, dwuczęściowy. Bardzo mnie podekscytował fakt, że po raz pierwszy w życiu włożę na siebie dwuczęściowy kostium kąpielowy. I jeszcze do tego taki ładny, w ogórkowym kolorze!
Zarzuciłam go na siebie pod ubranie, zaplotłam długie do połowy pleców loczki w wysoki kucyk, powkładałam potrzebne rzeczy do torby. Po tym wszystkim usiadłam skrzyżnie na łóżku, czekając ze zniecierpliwieniem na wyruszenie kawalkady i wpatrywałam się w podłogowe deski, pomiędzy którymi ziała czeluść piwnicy pode mną.
Nie potrafiłam przypomnieć sobie, kiedy ostatnio pływałam. No, może z wyjątkiem tamtej greckiej wysepki, ale nie było to ani pożyteczne, ani tym bardziej przyjemne.
W końcu, po ponad godzinie czekania, rozległo się dudniące po korytarzach: „Idziemy!”. Ruszyłam żwawym krokiem ku wyjściu, gdzie zgromadziły się już ciocie i Eustachio, jak zwykle niezbyt chętny do rozmowy.
Na dworze było niezwykle gorąco. Lekki, chłodny powiew ochłodził skórę. Poczułam, że rozpiera mnie radość.
– Myślałem, że się nigdy nie doczekam! – parsknął Remus. – Już pół do dwunastej!
Poczochrałam mu włosy, by czymś zająć ręce. Bardzo rozradował mnie widok uśmiechniętego brata. Cieszyłam się także, że coraz lepiej radził sobie z komunikacją z Włochami.
Ciotka Maddalena jak zwykle narzekała:
– Fabrizio, zdejmiesz te spodnie czy nie?! Mówię ci, chłopcze, załóż jakieś przewiewne majtki, no! Przecież se tyłka od słońca nie oparzysz! Gdzie jest moja córka?! Chiara, za rękę mnie złap! Tam są chaszcze, a w chaszczach są zboczeńcy, dziecko! Nie oddalaj się od dorosłych! A jak zobaczysz zboczeńca, to…
– Maddaleno! – zdziwiła się ciocia Anastasia. – Nie strasz małej! To swojski teren!
– Kto wie, moja droga! – pogroziła jej paluchem szwagierka. – Zboczeńców nigdy za wiele! Wszędzie wepchną te swoje… Fabrizio! Zostaw tego kija w tej chwili! Oko wydłubiesz!
Ja i Caterina zachichotałyśmy. Nawet Remus się uśmiechnął, rozumiejąc co nieco z sytuacji.
– Mamo, ja mam siedemnaście lat! – jęknął Fabrizio zbolałym tonem, odrzucając kij na bok.
– Wszystko jedno, ile. Na stracenie oka nigdy nie jest za późno, synek! Mój dziadek to…
Na szczęście przerwał jej dziki ryk zadowolenia Eustachio, gdyż dotarliśmy na blisko położoną plażę. Piasek pomieszał się z drobnym żwirkiem, czysta woda, od której odbijały się promienie słońca, leniwie płynęła w swoją stronę. Naokoło rozpościerał się widok na skarpy i chaszcze. Tak wyglądało lato.
Na środku plaży stał leżak, na leżaku opalał się wujek Giuseppe. Niedaleko spoczywały torby, ubrania, ręczniki i Bóg wie, co jeszcze. Sergio, daleko przed nami, właśnie wszedł w wysokie chaszcze i zniknął z pola widzenia. Giacinto nie dostrzegłam.
– Woda! – wrzasnął piskliwie Eustachio, rozebrał się do majtek i wpadł w biegu do rzeki, wrzeszcząc z uciechy.
– Uważaj, synek! – krzyknęła za nim ciocia Anastasia i ze stoickim spokojem zebrała jego ubrania z piasku. Remus ułożył w idealną kupkę swoje rzeczy gdzieś na uboczu, po czym wleciał do rzeki w bardzo podobny sposób, co o pięć lat młodszy Eustachio. Uśmiechnęłam się wyrozumiale, rozłożyłam przy Remusie i wkrótce wkroczyłam do wody. Była cudownie ciepła. Nie to, co w Anglii.
Ciotki rozebrały się do kostiumów– z dumą dostrzegłam, że jako jedyna mam dwuczęściowy – i położyły na ręcznikach przy Marghericie. Caterina szalała z Remusem w wodzie, Fabrizio usiadł na piasku i wpatrzył się w niebo, a Chiara wypakowała foremki z wiaderka i poczęła budować zamek.
– HA HA HA! – to Remus doskoczył do mnie i ochlapał porządnie. Poczęłam go gonić, aż wpadliśmy na głębinę do pasa. Remus zachłysnął się nagle ze strachu, lecz szybko okazało się, że to Caterina złapała go pod wodą za nogę. Wyłoniła się ze śmiechem. Wkrótce dołączył do nas Eustachio i zrobiło się jeszcze głośniej.
Z radością oglądałam taflę wody. Przelewała się przez moje palce, płynęła daleko w świat. Pierścionek zaręczynowy lśnił pod wodą nieziemskim blaskiem.
W tym momencie Remus podniósł mnie z powodzeniem na swe ramiona i skończyły się refleksje.
Gdy już znudziło mi się taplanie w wodzie, wyszłam z powrotem na plażę.
– A ty co tak siedzisz, Fabrizio? – spytałam. Uniósł na mnie wzrok i zmrużył oczy. – Nie idziesz…?
– Nie, wolę nie. Nie lubię wody. Zresztą… – Wzruszył ramionami, ale nic nie dodał.
– Szkoda. Woda jest bardzo ciepła.
Odeszłam w kierunku ciotek i Margherity. Wyglądały dość zabawnie, leżąc na kocach obok siebie – dwie szczupłe po bokach, a ta w środku z wylewającymi się wszystkimi otworami w kostiumie i poza nim fałdami skóry.
Opadłam na koc obok cioci Anasiasii, wystawiając buzię do słońca.
– I mówię ci, no! – ciągnęła rozmowę ciotka Maddalena swoim gderliwym, grubym głosem. Pod tym względem była nieodrodną siostrą swego brata. – Gorzej, niż pranie wina! Te majtki mojego starego… Potrafi je nosić kilka dni! I co go interesuje, że non stop kupuję mu nowe pary! Wytłumaczyć mu się nie da… Jak się już czegoś przywiąże, to jak rzep psiego ogona!
– Mamusiu, boli mnie główka… – rozległo się nad nami.
Chiara stała nieopodal z łopatką w dłoni i patrzyła uważnie na matkę.
– To od tych pyłków! – zachłysnęła się Maddalena. – Albo od słońca!
– To drugie już bardziej – mruknęła pod nosem ciocia Anastasia.
– Idź, kochanie, do wujka, wujek da ci proszki…
Chiara odwróciła się, położyła grabki na stosie foremek w wiaderku stojącym przy torbach, po czym podbiegła do wujka Giuseppe. Po kilku słowach dialogu zwlekł potężne cielsko z leżaka, który natychmiast zajęła Chiara, a on począł szperać w plecakach.
– Albo to czyszczenie twojego gabinetu, Margherito! – usłyszałam z prawej.
– Prosiłam cię, ciociu, byś tego nie robiła! Mam tam niebezpieczne substancje i lekarskie notatki!
– Ale przecież trzeba zetrzeć kurz, prawda? A notatki ci poukładałam, w tej szafce na lewo od wejścia. Te notatki o pierwszej pomocy.
– Aha, te, których wczoraj szukałam dwie godziny? – zadrwiła Margherita.
– Och! – rozległ się grzmiący głos, tym razem z lewej. – Przecież to wiaderko ma pęknięty pałąk, słonko!
– Gdzie? Nie widzę! – zdziwiła się Chiara i stanęła przy wujku Giuseppe.
– No tu… – Wskazał palcem. Dziewczynka przyglądała się trochę, a potem przytaknęła.
– Naplawis go? – spytała niepewnie.
– Dobrze. Poczekaj tu…
Wujek Giuseppe wstał. Przewróciłam się na prawy bok.
– A ciebie gdzie znów niesie? – zdziwiła się ciotka Maddalena do brata.
– Do domu, muszę skleić wiaderko dla Chiary.
Obserwowałam bezwiednie jego spacer – najpierw brzegiem rzeki, potem przejście po mostku i wspinaczkę na skarpę z domem. Wyglądał śmiesznie, niczym piłka na nogach, aż w końcu znikł w wejściu.
Wpatrzyłam się w dom. Miał chyba kilkadziesiąt pokoi, ścianę z jasnego kamienia na śródziemnomorską modłę, trzy piętra z parterem, zatęchłą piwnicę. Był taki piękny, w swoim własnym stylu, wznosił się dumnie nad rzeką, otulony palmami, kasztanami, piniami. Trudno byłoby przypuszczać, że wnętrze jest dosyć ponure i ciemne.
Wuj Giuseppe właśnie wyszedł z domu, czemu towarzyszył potężny trzask dębowych drzwi. Zrezygnowałam z leniwego obserwowania go i przewróciłam się na plecy, chłonąc słońce bladą buzią. Trzeba zmagazynować trochę ciepła przed powrotem na północ.
– Mary Ann, opowiadaj, jak szkoła? – usłyszałam głos cioci Anastasii w chwili, gdy potężny wuj Giuseppe, przechodząc na swój leżak, rzucił na nas obydwie cień.
– Świetnie. Naprawdę, ciociu – odparłam, myśląc o Hogwarcie.
– Na jakie studia się wybierasz?
Zamarłam.
– Eee… Jeszcze się nie zastanawiałam, co chcę robić…
– Pewnie, masz jeszcze czas – rzekła flegmatycznie. – Nasza Margherita idzie na medycynę, jak wiesz. Jestem z niej taka dumna! Giuseppe zawsze powtarzał, że obecność lekarza w rodzinie jest wprost nieoceniona. Albo Caterina i ta jej wiolonczela…
Przejechała dłonią po spoconym czole, wciąż nie otwierając oczu.
– A ty, ciociu, czym się zajmujesz? – zapytałam z zainteresowaniem. Nie pamiętałam, żeby kiedykolwiek musiała pracować.
– Ogrodem. I piszę dla męża różne rzeczy na maszynie. Nie muszę pracować, przecież Giuseppe jest dostatecznie bogaty.
– Ale pracuje. I nie tylko on.
– Tak, nasza rodzina pracuje bardziej z nudów, niż z przymusu. W końcu ile można leżeć brzuchem do góry… Mnie nigdy nie pociągała praca, nawet na studia nie poszłam.
– Nie? – zdziwiłam się.
– Jeszcze przed skończeniem szkoły poznałam męża. – Uśmiechnęła się na to wspomnienie. – Pobraliśmy się, urodziła się Margherita… Miałam tyle samo lat, co ona ma teraz, gdy wtedy przyszła na świat. Na studia nie miałam ochoty.
Zamyśliłam się, wpatrując w lazurowe niebo. Po ukończeniu szkoły kroiło mi się wyjście za Rabastana, też w wieku osiemnastu lat. Rabastan także jest wyjątkowo bogaty. Co by znaczyło, że nie będę musiała pracować. A co z moim marzeniem o pracy jako auror? W końcu nigdy nie chodziło o pieniądze, ale o zwalczanie zła. Chyba każdy Gryfon, jakiego znałam, pragnął tego samego. To było w pewnym sensie oczywiste, że wszyscy pójdziemy tam pracować. Z wyjątkiem Remusa. Jego likantropia była poważną przeszkodą.
I… czy auror może żyć pod jednym dachem ze zwolennikiem Voldemorta? Co to będzie oznaczać dla naszej rodziny? Dla dzieci, więzi małżeńskiej?
Wzdrygnęłam się i przyjrzałam pierścionkowi. Klejnot w kształcie księżyca przepięknie błyszczał.
– Śliczny jest ten pierścionek zaręczynowy! – ozwała się ciocia. – Ten twój narzeczony wydaje się być wspaniały, jeżeli lubi kupować kobiecie takie klejnoty. Julia bardzo by się cieszyła…
W tym momencie leniwe powietrze przeciął głośny, charakterystyczny, przeciągły dźwięk. Brzmiał jak dziwny i nienaturalny krzyk. Ja, ciotki, Margherita, Chiara i wuj Giuseppe obróciliśmy gwałtownie głowy w stronę chaszczy, skąd do nas dobiegł. Po chwili zamarło także towarzystwo w wodzie i Fabrizio, którzy byli nieco dalej. Caterina zmarszczyła brwi, nie wierząc własnym uszom.
– Jakaś tragedia! – ciotka Maddalena dzielnie zebrała swe obfite kształty z pozycji horyzontalnej.
Wszyscy zerwali się na równe nogi i ruszyli ku chaszczom.
– Chiara, zostań tu! Zostań, mówię ci! – Maddalena złapała córkę za rękę.
– Mamusiu, boję się…
– Zostańcie tu, Anastasio! – zwrócił się do żony przerażony wuj Giuseppe. – Ja i młodzież pójdziemy w te krzaki.
Wuj, ja, Remus, Caterina, Margherita i Fabrizio wpadliśmy w gęstwinę i biegliśmy wzdłuż rzeki. Potem każdy porozbiegał się w swoją stronę, gorączkowo wypatrując kogoś, kto mógł wydać taki krzyk. W panice wykonywałam kolejne kroki, rozglądając się za czymś podejrzanym. W powietrzu zaległa nieprzyjemna cisza. Kto krzyknął? Co się stało?
W końcu po jakichś kilkunastu minutach do mych uszu dobiegł następny, kobiecy krzyk:
– Tutaj, przy rzece! Mam go!
Pobiegłam jak najszybciej w wyznaczonym kierunku. Dopadłam do średnio wysokiej skarpy. Moje oczy padły na Caterinę, stojącą bezradnie na dole, przy wodzie. Wszyscy podbiegli do Włoszki, która roztrzęsioną ręką wskazywała na sąsiedni brzeg, przy którym zatrzymało się ciało mężczyzny…
Wuj i Fabrizio weszli do wody, by po chwili przytaszczyć je na brzeg. Położyli człowieka na piasku. Był to Sergio.
– Sergio! – jęknęłam, przed oczami zrobiło mi się czarno.
Bok głowy miał paskudnie rozwalony. Z uszu wypływała mu krew, miał sine usta i nie dawał oznak życia.
– Czekajcie… – Margherita uklękła przy Sergio i w milczeniu dokonała oględzin. Po kilkunastu sekundach posłała ojcu niedowierzające, skrajnie przerażone spojrzenie. – Nie żyje.
Zamarłam. Sergio, ten wesoły, niefrasobliwy człowiek w kwiecie wieku…
– Kiedy zmarł? – zapytał Fabrizio, starając się opanować drżenie i ignorując lament Cateriny.
Margherita zastanowiła się przez chwilę, w zamyśleniu obserwując twarz Sergio.
– Jakieś dziesięć minut temu… – szepnęła z trudem, głos jej zadrżał. – Trzeba go stąd zabrać.
– Zadzwonię po karetkę. – Wuj Giuseppe zalany był łzami, cały się zaczerwienił. Przypatrzył się bratu ostatni raz, wpadł między krzaki i już go nie było. Do naszych uszu dochodził jeszcze jakiś czas jego szloch.
Przytuliłam się do Remusa, roniąc łzy w milczeniu. Remus objął mnie, pocieszająco gładząc po głowie.
Sergio był taki żywy, rześki i radosny. Kochał życie, choć nikt nie zajmował w nim szczególnego stanowiska. Zawsze go lubiłam najbardziej, był po prostu entuzjastą uśmiechu, radości… A teraz leżał tu bez ruchu, wiecznie milczący, zapatrzony w inny wymiar.
– Coś się stało? Słyszałem krzyk… O, mój Boże!
Giacinto wypadł z krzaków w samych spodniach.
– On nie żyje? – przeraził się. Jego syn pokiwał głową z wolna. Giacinto przejechał po głowie dłonią, mrucząc:
– A to ci dopiero się porobiło…
– Pewnie spadł ze skarpy… – mruknął Fabrizio, przyglądając się rzece.
Od tego niedzielnego popołudnia po raz pierwszy w rodzinie Pianta zapanował grobowy nastrój. Wuj i Giacinto pojechali Cadillakiem załatwiać formalności pogrzebowe, Sergio przewieziono do kostnicy. Ciotki zamknęły się w sypialniach, płacząc. Szczególnie ciotka Maddalena przewyższała w tym wszystkich, w końcu Sergio był jej młodszym bratem. Dziadek Luciano dostał lekkiego ataku serca. 
– Dla mnie to jest wciąż nierealne – wyszeptałam wtorkowego wieczoru, podkulając nogi pod siebie. Caterina siedziała na sofie obok mnie, głowę położyła na moim ramieniu.
– Sergio był taki wesoły, wnosił powiew świeżości w rodzinę… – dodała wilgotnym tonem.
Remus chodził nerwowo przy półkach na książki. Przed nami leciał film akcji „Trzy strzały”, ulubiony film całej rodziny. Fabrizio oglądał go na okrągło w samotności, by czymś zająć skołataną głowę.
Młody Włoch westchnął ze smutkiem, nerwowo przekładając pilot od telewizora z dłoni do dłoni. Mruknął po angielsku:
– Taki wypadek, runięcie ze skarpy… Mogliśmy nie leźć nad tą głupią rzekę.
– Teraz to i tak nie ma znaczenia – mruknął Remus. – Nie cofniemy czasu. Za późno.
TRZASK! Samochód na małym ekranie poszedł w drobiazgi, rozwalając się z rozpędu o ścianę.
– Po co on szedł w te krzaki? – jęknęłam. – Mógł zostać z nami.
– Zawsze lubił samotność, był taki… – głos uwiązł Caterinie w gardle. Kolejny wybuch na ekranie. A potem długi, głośny krzyk przerażenia, wibrujący przeciągle w idealnej ciszy.
– To wszystko jest jak sen – westchnęłam.
– A jeżeli go ktoś popchnął? – zmartwiła się Caterina. – Skąd wiemy, że sam spadł?
– Nie miał kto. Wszyscy byli na plaży. No, może z wyjątkiem Giacinto… – mruknął Remus.
Fabrizio posłał mu wrogie spojrzenie, w końcu chodziło o jego ojca.
– Fabrizio! – Caterina zmarszczyła brwi, rozgorączkowana, i uniosła się z pozycji półleżącej. – Czekaj… To głupie. Ale przewiń! Do tyłu, na chwilkę!
Fabrizio spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale wykonał prośbę. Znowu po pokoju telewizyjnym rozległ się wybuch, a potem krzyk.
– Jeszcze raz! – poprosiła, nadsłuchując.
Po raz kolejny usłyszeliśmy te same odgłosy. Remusa najwyraźniej olśniło.
– Czekajcie!… Przecież taki sam okrzyk wydał Sergio… Taki bardzo charakterystyczny, z tym akcentem.
Spojrzałam na niego, skołowana. Fabrizio parsknął i stwierdził:
– No nie, przecież to głupie.
– Wiem, co słyszałam! – warknęła Caterina. – Jestem muzykiem. Dobrze wiesz, że mój słuch jest lepszy, niż wasz. Już wtedy wydał mi się znajomy, ten krzyk!
– Caterina, zastanów się nad tym, co mówisz! Skąd by się tam wziął ten wrzask? To po pierwsze, a po drugie, Sergio spadł ze skarpy, nie? Musiał wrzasnąć i na pewno to zrobił.
– Ktoś mógł tam rozstawić jakiś sprzęt… – podjęłam z wolna. – Tylko nie wiem, po co… W końcu Sergio i tak zleciał ze skały, zgadzam się, że musiał krzyknąć i nie potrzebował do tego podkładu dźwiękowego.
– Przecież to nonsens! Komu potrzebny taki krzyk? Caterina, przesadzasz!
– A ty mi wierzysz, nie? – Zerwała się z miejsca i zwróciła twarz w kierunku Remusa.
– Wierzę – odparł ten zdecydowanym tonem.
– Remusie, przecież nie jest to zbyt trzymający się kupy fakt! – stwierdziłam.
– Pamiętasz, co ci mówił przed kilkoma dniami Sergio? Coś go niepokoiło… – odpowiedział.
– Tak, ale jeżeli nawet ktoś go zabił, to po co? Nikt nie miał motywu i wszyscy byli na plaży! – rzekłam. – No, i po co do tego podkład dźwiękowy z filmu?
– Z wyjątkiem wuja Giacinto! – pokręciła głową Caterina. Fabrizio wstał ze złością. – Szybko się zjawił po wypadku, to znaczy, że był najbliżej miejsca, gdzie Sergio zginął.
Zaległa napięta cisza, słychać było jedynie plusk rzeki za oknem.
– Mój ojciec nikogo nie zabił! – wycedził Fabrizio.
– Nikt tego nie sugeruje, ale sam doskonale wiesz, że jako jedyny nie ma alibi.
Fabrizio wyszedł z pokoju, ciskając ze złością pilot na sofę.
– Mógł go zabić ktoś z zewnątrz – stwierdził Remus.
– Też prawda. Ale ten krzyk… – Caterina potarła czoło wierzchem dłoni. – Możecie mnie zabić, ale jestem pewna, że nie należał do Sergio, był zgrany z tego filmu!
– Może powinniśmy się rozejrzeć? – zapytał Remus Caterinę zachęcająco.
– Róbcie, co chcecie! – rzekłam sceptycznie. – Jeżeli nawet ktoś coś takiego zrobił, to pewnie usunął wszystkie ślady, nie?
– Nie zaszkodzi poszukać. Idziemy na miejsce zbrodni. A ty, Meg? – zapytał Remus.
– No dobra, idę z wami…
Pobiegliśmy na feralną plażę, otoczeni zapadającym zmrokiem. Woda, która płynęła najspokojniej w świecie, niosła wielką tajemnicę. Co tak naprawdę tu się wydarzyło?
– Mamy naprawdę spory kawałek do obszukania. To jak igła w stogu siana… A nawet nie wiadomo, czego szukamy! – Caterina opuściła ręce bezradnie.
– Jakichś poszlak… – Remus potarł w skupieniu wargi. – Odtwórzmy, co się działo. Sergio zniknął w chaszczach na naszych oczach. Co potem?
– Poszedł nad brzeg. Ktoś wepchnął go do wody, zapewne z wysoka, skoro był ranny. Ten krzyk nie trzyma się trochę kupy, ale co tam.
– Mówię wam, to bez sensu… – mruknęłam i ukryłam twarz w dłoniach. – Jeżeli ktoś go zabił, to pewnie zbiegł już dawno daleko stąd. I zatarł wszelkie ślady. Nawet nie mamy żadnego dowodu, że Sergio po prostu nie krzyknął podobnie do tego faceta z filmu…
– Ten film widziałam już stukrotnie! – zdenerwowała się Caterina, odrzucając czarne sprężynki na plecy. – Moja rodzina męczy nas tym filmem zbyt często. Wszędzie poznam ten krzyk. Nawet podejrzane mi się wydało, że wtedy się rozległ. Nie wiedziałam, czemu tak się stało. Ale jak znaleźliśmy Sergio, to już to zlekceważyłam.
– Chodźmy z wolna w stronę miejsca, gdzie go znaleźliśmy – zasugerował Remus.
Dotarliśmy na wygórowaną, piaszczystą skarpę.
– Może stał tu? To dość wysokie, widokowe miejsce – Remus rozejrzał się uważnie.
Caterina podeszła nad brzeg i zerknęła w dół, Remus odszedł w przeciwną stronę. Popatrzyłam na jedno i drugie z rezygnacją, zastanawiając się nad sensem tego wszystkiego.
– Remus, to nie ma sensu.
– Mary Ann, proszę… – Remus złożył dłonie, jak do modlitwy.
– Wy wiecie chociaż, czego szukacie?
Remus ruszył w moją stronę.
– Nie zaprzeczaj, że… – zaczął ze złością, po czym syknął z bólu. Caterina odwróciła się ku nam ze strachem.
– Co jest?
– Nic, uderzyłem się w jakieś cholerstwo. – Począł podskakiwać na jednej nodze, trzymając obolałą stopę. Zerknął z nienawiścią na piasek, po czym ukląkł. Podeszłyśmy do niego ze zdziwieniem.
Remus popatrzył na nas uważnie, po czym odgarnął trochę piasku. Ukazał się kant drewnianej skrzynki. Wymieniliśmy wymowne spojrzenia i szybko wyciągnęliśmy skrzynię z sypkiego podłoża. Caterina z wielkim trudem oderwała pokrywę, po czym z trwogą zajrzeliśmy do środka.
W rogu niewinnie spoczywało jakieś małe radio na baterie, niezbyt drogie i nowoczesne. Były też spore, staroświeckie głośniki. Remus z nieco zagubioną miną wyjął urządzenie, obejrzał je.
– Głośność ustawiona na pełną moc – zauważyłam.
– Tam jest kaseta! – wydała zduszony okrzyk Caterina. – Remus, wyciągaj kasetę!
– Ale, yyy… Jak? – Wbił paznokcie w szparę i pociągnął, klnąc płynnie. Caterina zmarszczyła podejrzliwie brwi.
– Czy wy w Anglii nie macie takich rzeczy, jak odtwarzacze kaset? 
Zignorowałam ją z premedytacją. Po ciężkim westchnięciu i kliknięciu guzika wyciągnęłam ze środka najzwyczajniejszą kasetę. 
– Hmm. Jedna strona ma jakieś dwie godziny. No, trochę mniej… – mruknęłam, obserwując napis na boku. – Długo.
– Może puścimy? – zaproponowała z satysfakcją Caterina. Włożyłam kasetę do środka i przewinęłam nieco do przodu. Cisza…
A potem podskoczyliśmy, gdy dało się słyszeć potężny wrzask, który już kiedyś słyszeliśmy.  

***

– Prochem jesteś i w proch się obrócisz…
Ze smętnym zamyśleniem obserwowałam wpuszczoną w ziemię trumnę. Czy to możliwie, że Sergio leży tam w środku?
Rzuciłam okiem na zgromadzonych. Wuj Giuseppe ryczał jak bóbr, wycierając nos chusteczką w kropki. Obok stała jego żona, przytulając go, łzy spływały obficie po jej policzkach. Caterina, Margherita i Eustachio trzymali się blisko nich. Dziewczyny płakały, Eustachio był przygnębiony. Ciotka Maddalena wyła z rozpaczy, jęcząc: „Mój braciszek, mój kochany braciszek!”. Giacinto z grobową miną przytrzymywał ją, ich dzieci trzymały się blisko Luciano, spoczywającego na wózku inwalidzkim. Ojciec Sergio miał jeszcze więcej zmarszczek i siwych włosów, niż dotychczas.
Remus delikatnie objął mnie w pasie, dodając otuchy. W końcu trumnę zasypano, zgromadzeni ruszyli ku samochodom.
– Szkoda, że przyjechaliśmy tu teraz, kiedy dzieją się takie przykre rzeczy… – szepnęłam do Remusa. Nie odpowiedział. – Czy to nie dziwne?
Wsiedliśmy do Cadillaca z wujem Giuseppe, za nami weszła Caterina. Samochód ruszył ku willi. Panowała cisza, nie licząc pojedynczych szlochów pasażerów.
– Po co ktoś nagrał ten krzyk… – powróciła do tematu sprzed dwóch dni Caterina. – Wciąż tego nie rozumiem. Nie widzę sensu w tej opowieści.
Remus zmarszczył brwi i spytał szeptem:
– On umarł około dwunastej trzydzieści, nie? Tak powiedziała Margherita.
– Mogła się pomylić, prawda? W końcu to początkujący lekarz.
– Utrzymujecie, że widziałyście go, jak znikał w krzakach, gdy przyszliśmy. Zgadzają się godziny. Jak najbardziej mógł zginąć wtedy, kiedy Margherita to określiła. Wcześniej był przecież przez was widziany.
Coś mi jednak nie pasowało. Wiedziałam, że coś przeoczyliśmy, jakiś ważny szczegół.
– O czym rozprawiacie, dzieciaki? – dało się słyszeć smętny głos wujka zza kierownicy.
– Próbujemy ustalić, kto zabił Sergio, tato – odparła Caterina.
– Co?! – ryknął. – Jak to, kto zabił Sergio?!
Stracił na moment panowanie nad kierownicą.
– Nie powinnaś tego ogłaszać – syknął do Cateriny Remus korzystając z nieuwagi wuja, zajętego zapanowywaniem nad autem. – Jeżeli ktoś z rodziny zabił twego wujka…
– Oszalałeś?! Przecież to mój ojciec! – oburzyła się Caterina.
– Nie oskarżam go, ale…
– Czemu wymyślacie takie bajki? – podjął grzmiącym głosem wuj. – Chcecie mnie na drzewo władować?! Przecież to nie film kryminalny, tylko życie!
– Tato, mamy dowody. Co prawda niezbyt wiele nam mówią, ale są podejrzane… Fakt, że krzyk Sergio nie był jego krzykiem, tylko nagraną ścieżką dźwiękową. Nie wiem tylko, co to daje.
Wujek Giuseppe zerknął na nas zatroskanym wzrokiem w lusterku wstecznym.
– Nie wiem, co o tym myśleć, córciu – zagrzmiał. – Jeżeli ktoś go zamordował to po co? Nie, to by nie miało sensu… Tak na naszych oczach? Pod nosem rodziny?
Wytarł głośno nos w chusteczkę. Na chwilę zapadła cisza, podczas której wuj rozważał możliwość naszych słów.
– Jeżeli jednak macie rację… To zbiry pożałują, że się urodziły! – warknął ze złością.

***

„Droga Lily!
  Bardzo się cieszę, że Twoje wakacje są takie barwne. Co prawda nie zazdroszczę siostry, która nie potrafi rozmawiać z rodzeństwem, ale cóż zrobić.
  U mnie stało się coś strasznego. Zmarł jeden z domowników. Spadł ze skarpy do rzeki. Pogrzeb już się odbył, wczoraj. To było straszliwie smutne, bo zmarły miał ledwo 34 lata.
Co gorsza, ja z Remusem i Cateriną (córka mojego wuja) odkryliśmy, że nie jest to prawdopodobnie śmierć przez przypadek. Chociaż wszystko się zgadza (Margherita, siostra Cateriny, określiła zgon na około 12:30), krzyk, który wydał, nie był jego, lecz z kasety puszczonej w krzakach. Nie wiem, po co. Ostatnio wpadło mi do głowy, że może Margherita coś pokręciła.
  Coś mnie niepokoi. Sergio, ten co umarł, powiedział mi na naszej ostatniej rozmowie w cztery oczy, że coś jest tu nie tak. Ten dom go przerażał, chociaż nie było tego po nim widać. Czasem, gdy siedzę sama w pokoju, mam ochotę stąd uciec. Jest coś niezdrowego w małej, hermetycznej grupie ludzi, siedzących całymi dniami w jednym budynku. Czuję, że czegoś nie dostrzegamy, czegoś oczywistego. Nie śnię w nocy, nawet o morderstwach, ale często budzę się i nie potrafię spać. Tu jest tak cicho. Po raz pierwszy zaczęłam się czuć jak więzień czterech ścian, jakby dom drwił ze mnie, kryjąc jakąś niewyobrażalną tajemnicę. Widzę twarz Sergio, jego puste oczy, kiedy tylko zamknę swe własne.
  Dobrze, że mam Remusa. Ostatnio poszłam do niego w nocy, gdy nie mogłam usnąć, i przytuliłam się mocno. Rozmowy z nim są zawsze pomocne, jednakże boję się myśli, że w końcu przyjdzie pełnia i Remus mnie zostawi.
  Chyba już skończę. Jakbyśmy coś odkryli, natychmiast Ci napiszę. Mam nadzieję, że szybko prześlesz mi odpowiedź!
Meg.”

Przywiązałam liścik do nóżki sowy Remusa, Paproszka. Paproszek przyleciał z domu, toteż mogliśmy korespondować z Anglią do woli. Imię zawdzięczał Blackowi, który któregoś dnia po pełni stwierdził odkrywczo, że skoro tej sowy nikt nie karmi, to zapewne musi żyć samym kurzem i paprochami z podłogi.
Rzuciłam się w piżamie na narzutę. Noc, kolejna noc w tym miejscu. Czy znowu nie będę potrafiła spać? Chętnie wyszłabym na spacer, gdyby nie strach o własne życie…
Wpatrzyłam się w ciemny strop i trwałam tak, dopóki oczy nie przymknęły się z wolna.
Złota poświata… Nic nie widzę. Chociaż nie, tam jest mur, porośnięty bluszczem. Dostrzegłam w zielonych liściach klamkę. Chyba muszę otworzyć tą bramę. Czyżbym tu już kiedyś przypadkiem nie była?
Spróbowałam podnieść rękę ku klamce. Poczułam frustrujący bezwład dłoni. Próbowałam zrobić chociaż jeden najmniejszy krok. Nogi jakby wrosły mi w ziemię. Stałam, bezradnie wpatrując się w utęskniony obiekt. Jestem za daleko, by sięgnąć zbyt wiele mnie dzieli…
Mgła pochłonęła bramę i wszystko naokoło. Chwilę potem ocknęłam się z zamkniętymi oczyma. Powoli analizowałam, że do pokoju wpada światło słoneczne, słychać odgłosy przygotowywania posiłku z kuchni.
Usiadłam na łóżku, w pełni wypoczęta. Sen kotłował mi się po głowie, jednocześnie ogarnęła mnie radość. Miałam sen! Chyba po raz pierwszy od pół roku coś mi się przyśniło. I to jak wyraziście! Dopadło mnie jednak dziwaczne deja vu. Czy kiedyś nie śniło mi się coś bardzo podobnego?
Poczochrałam włosy i wygramoliłam się z pościeli, zerkając na zegarek. Ósma trzydzieści trzy, wcześnie. Na korytarzu nikogo nie było, ale głośno dźwięczały patelnie, garnki i głos ciotki Maddaleny.
Ciekawe, czy Remus śpi, pomyślałam. Pobiegłam po schodach na górę i podkradłam się do jego pokoju na palcach. Okazało się, że smacznie chrapał. Poczekałam jeszcze przez jakiś czas, ale się nie obudził. Nieco zrezygnowana ruszyłam z powrotem na dół. Trudno, o moim śnie opowiem mu potem.
– Wiesz, chyba przesadzasz. On nie powinien… – rozległ się żeński głos z pokoju cioci i wujka. Najwyraźniej oboje już wstali i zaczęli przetrawiać tragedię od nowa.
Zeszłam flegmatycznie po solidnych schodach do kuchni.
– Dzień dobry, pani Bonifacjo! – przywitałam się. Poza starszą kobietą po kuchni kręcił się jedynie Fabrizio, zaglądając z nudów do wszystkich słoików, oraz Chiara, bawiąca się łupinami orzechów przy śmietniku.
– Witam. Może kawy? – zagadnęła wesoło szczerbata Bonifacja.
– Tak, poproszę – odparłam z uśmiechem. – Przejdę do salonu.
– Proszę?!
– TAK, POPROSZĘ UPRZEJMIE!
W salonie zastałam jedynie Margheritę, czytającą jakieś pismo lekarskie.
– Dzień dobry – zagadnęłam. Popatrzyła na mnie nieco nieprzytomnie. Zauważyłam, że miała worki pod oczami i siną twarz. Posłałam jej pytający wzrok.
– Ech, wiem, że wyglądam strasznie. Nie spałam całą noc… – Obojętnie wzruszyła ramionami. – Marzę, żeby wreszcie Bonifacja przyniosła mi tę kawę… Już dziś wypiłam jedną szklankę, ale trudno, czasem trzeba…
– Czemu nie spałaś? – Opadłam na wiklinowe krzesło przy stoliku do kawy naprzeciw Margherity.
Nie odparła od razu, konstruując w głowie wypowiedź.
– Pracuję nad pewnym eksperymentem, piszę pracę… Mam dużo roboty i jeszcze to morderstwo… Czuję się fatalnie, o rany!
– Morderstwo? – zdziwiłam się.
Do tej pory jedynie wuj Giuseppe i Fabrizio wiedzieli, że ja, Remus i Caterina podejrzewaliśmy morderstwo. Dla innych pozostało to tajemnicą.
– Śmierć. Chodziło mi o śmierć, oczywiście – rzekła, spuszczając nieprzytomnie wzrok na zegarek. – Która to już godzina… Prawie dziewiąta, chyba idę do łóżka. Zaraz zwymiotuję.
– Co mówiłaś o morderstwie? – nacisnęłam z desperacją. W końcu Margherita była lekarzem, mogła być bardzo pomocna.
W tym momencie wkroczyła Bonifacja z tacą i dwiema filiżankami. Margherita poczekała, aż służąca wyjdzie i rzekła cicho, jakby z przymuszeniem:
– To nie był wypadek, że Sergio spadł z tej skarpy.
– Nie? – Postanowiłam pociągnąć ją za język. Nachyliłam się ku mojej filiżance w chabry.
– Nie.
Podniosłam do ust kawę, przyglądając się uważnie Marghericie.
– Fuj, jak ta kawa dziwnie pachnie! – skrzywiłam się nagle, oglądając czarną ciecz, zabarwioną czymś białym. – Ach, bo to kawa z mlekiem! Myślałam, że Bonifacja pamięta, że nie lubię kawy z mlekiem.
– Zamieńmy się. Ja mogę wypić twoją.
Margherita oddała mi swoją ulubioną filiżankę w drobne stokrotki i upiła z mojej.
– Okropnie gorzka. – Zakrztusiła się. – Ohydna! I do tego kwaśna… Ale już trudno, potrzebuję kofeiny.
– Mówiłaś, że to morderstwo – podjęłam na nowo, pijąc łyk jej kawy. – Ale przecież Sergio spadł ze skarpy, a ty stwierdziłaś jego zgon.
Margherita zbladła gwałtownie i spojrzała na mnie, jakby koniecznie chciała mi coś powiedzieć.
– To wszystko było nie tak… On nie spadł ze skarpy, a ja nie powinnam mu pomagać…
– Zaraz, co? Nie powinnaś pomagać komu? – zapytałam gwałtownie.
Odkaszlnęła, krzywiąc się okropnie. Poderwała swe ciało ku górze, odrzucając filiżankę na dywan, gdzie rozlała się jej zawartość, wsiąkając w materiał.
– Nie mogę… oddychać…
Upadła na ziemię w konwulsjach.
– Margherita! – krzyknęłam w panice, zrywając się od stołu. – POMOCY!
Fabrizio wpadł przez drzwi do salonu, za nim biegła Bonifacja. Margherita rzucała się na dywanie w konwulsyjnych drgawkach, sina i oblana pianą z ust. Po chwili zamarła.

1 komentarz:

  1. A witaj witaj ;) Właśnie założyłam wygodne bambosze i rozsiadłam się na kanapie więc za szybko mnie się stąd nie pozbędziesz :)
    A rozdział znowu genialny <3 A te wątki kryminalistyczne. O ja... kto spiskuje? Kto zabija? Po co? Pisz szybko! <3
    Luella

    OdpowiedzUsuń