Trudno
było mi się skupić na nauce, gdy myśli ciągle biegły do Rabastana. Wciąż nie
potrafiłam uwierzyć, że ten smukły, poważny, arystokratyczny Ślizgon z
ostatniej klasy jest mój i tylko mój. Wystarczyło, że go widziałam, serce
podskakiwało pod samą krtań. Wywoływał u mnie z chwili na chwilę coraz silniejsze
uczucie. Pod koniec tygodnia obarczonego egzaminami mogłam z całą pewnością
stwierdzić, iż byłam zakochana.
Reakcje
na tę wiadomość, która obiegła Hogwart w ciągu dnia, były różne. Ludzie dziwnie
zareagowali w pierwszym momencie, gdy w czwartek ja i Rabastan wyszliśmy ze
śniadania trzymając się za ręce. Obracali się, pytali jeden drugiego, czy to
prawda, komentowali. Społeczność Hogwartu żyła plotkami, szczególnie
dziewczyny. Uwielbiano tu wszelkiego rodzaju sensacje, wszystko, co zapełni
czas podczas posiłków i przerw. Wszystko, co nieco odmieni szkolną rutynę tej
jednej, wielkiej rodziny czarodziejów. Najwyraźniej dostali kolejny, gorący
temat do przedyskutowania.
Severus
był jednym z nielicznych, którzy się ucieszyli. Bardzo spodobał mu się fakt, że
teraz więcej czasu będę spędzać z nimi. Ślizgoni przyjęli mnie również
grzecznie, aczkolwiek miałam wrażenie, że robią to wyłącznie dla Rabastana. W
sumie zdziwiłoby mnie, gdyby było inaczej.
Gryfoni
mieli skrajnie inne podejście do sprawy. Szczególnie kilku z nich.
Pierwszą,
która się dowiedziała, była Lily. Biegła w stronę jeziora z naręczem tostów,
kiedy przyuważyłam ją kątem oka, wtulając się mocniej w Rabastana. Przystanęła,
jak słup soli, i zajęła się po chwili zbieraniem z ziemi rozsypanego jedzenia,
ignorując przy tym potłuczoną butelkę soku dyniowego. Jej twarz nie wyrażała
kompletnie nic, przynajmniej na ile mogłam ją zaobserwować zza kurtyny jej
rudych włosów.
Następnym
był Black. Wydarzyło się to po śniadaniu następnego dnia. Stałam spokojnie przy
drzwiach, czekając na Rabastana, który już zbierał się od stołu Slytherinu, gdy
usłyszałam:
–
Mary Ann! Musimy pogadać!
Black
spieszył ku mnie wzdłuż stołu Gryffindoru. Coś w jego twarzy mówiło mi, że nie
szedł po nową porcję krzyków. Najwyraźniej chciał po prostu porozmawiać, może
nawet przeprosić. W tym samym momencie poczułam dłoń Rabastana na własnej, a
właściciel pociągnął mnie ku wyjściu. Zdążyłam tylko uchwycić wzrok Blacka,
jego niedowierzającą, tracącą kolory twarz, i wyszłam za Rabastanem.
–
Czyś ty zgłupiała?! Ze Ślizgonem? I to w dodatku z tej grupy najgorszych
typków?!
Ja
i Lily wreszcie miałyśmy okazję nieco porozmawiać w naszym dormitorium, po
całym dniu spędzonym osobno.
Położyła
mi dłoń na czole, po czym pokręciła głową z niedowierzaniem.
–
Mary Ann, nie poznaję cię. Ile ty go znasz?
–
Trochę ponad miesiąc. Ale wciąż się poznajemy, dzięki temu nie nudzi nam się
razem!
–
Nie mam nic przeciwko umawianiu się z kimś, kogo ledwo znam, nie zrozum mnie
źle. To nawet romantyczne. Ale, naprawdę, Lestrange? Przecież nie wiesz, kiedy
miotnie w ciebie czymś paskudnym… Jak, na przykład, jakimś bolesnym, zakazanym
urokiem.
Popatrzyłam
na nią potępiającym spojrzeniem.
–
Lily, to nie tak działa…
–
I co? On naprawdę ci się tak podoba? – skrzywiła się.
–
Bardzo…
–
Całowaliście się już?!
–
No, nie… Przecież na to za wcześnie. Poza tym… ty mi po prostu zazdrościsz!
–
Ja? W żadnym wypadku! Zwyczajnie się o ciebie martwię! – oburzyła się. – Ja też
miałam kiedyś… kogoś bliskiego ze Slytherinu. Sądzę, że całkowite zerwanie
kontaktów z tymi ludźmi wkrótce będzie jedną z rozsądniejszych rzeczy, jaką możemy
zrobić. Obydwie, moja przyjaciółko.
Popatrzyłam
na nią, z wolna odwracając wzrok od okna, przez które obserwowałam słoneczny
wieczór. Lily rzadko kiedy miała tak stanowczą, rozognioną minę, jak w tej
chwili. Zwykle bujała w chmurach, teraz coś wyraźnie sprowadziło ją na ziemię.
Przeszył mnie nieprzyjemny, złowrogi dreszcz, gdy tak patrzyłam w te zielone,
gorejące oczy.
Nadszedł
czerwiec: cudownie gorący, pachnący latem i wolnością, choć pełen burz i
deszczu. Teraz, gdy lekcje nie były tak wymagające, a prac domowych mieliśmy o
wiele mniej, ja i Rabastan mogliśmy spędzać ze sobą każdą najkrótszą chwilę.
–
O czym myślisz?
Szept
wyrwał mnie z zamyślenia. Podkuliłam nogi i objęłam je rękoma.
Na
jeziorze tańczyło pomarańczowe słońce, z każdą chwilą odchodzące za horyzont.
Uśmiechnęłam się do siebie, po czym obróciłam głowę w kierunku mojego chłopaka,
siedzącego ramię w ramię ze mną na jednej z kamienistych skarp przy jeziorze.
Przyjrzał mi się z jakąś tęsknotą i przygnębieniem.
–
Nie wiem. Jest tak spokojnie, że żadne konkretne myśli mnie nie nachodzą…
–
To prawda – westchnął, marszcząc ciemne brwi, i pochylił się trochę do przodu,
by schwycić kostropaty kamień w szczupłe palce. Bezwiednie obracał go w
opuszkach. Poczułam przemożną chęć, by złapać go za dłoń, ale tego nie
zrobiłam.
–
A ty o czym myślisz? – zagadnęłam po chwili spokojnej ciszy.
–
O tobie, między innymi. – Uniósł wzrok znad obserwowanego kamienia i spojrzał
na mnie intensywnym spojrzeniem. – Czasem nie potrafię uwierzyć, że to wszystko
się dzieje.
Oparłam
głowę na jego ramieniu, czując słodki spokój. Tu, na skarpie, było tak cicho,
żadne zbędne odgłosy nie mąciły śpiewu ptaków i wieczornych świerszczy, a wiatr
grał w trawach…
–
Poznałaś już moich kumpli? – podjął z zaciekawieniem po dłuższej chwili
milczenia.
–
Tak, chyba wszystkich. Jest Severus, Nott, Mulciber, Goyle, Crabbe… Kogoś
pominęłam?
–
Całą masę… Wilkes, Avery. Nie wspominając o tych spoza szkoły. No, ale nie
miałaś okazji ich poznać. Przynajmniej na razie.
Zmarszczyłam
brwi, wpatrując się w Północną Wieżę Hogwartu. W mojej głowie uformował się
wyraz „Voldemort”, ale natychmiast go wyrzuciłam z pamięci, jakby był natrętną
przeszkadzającą, muchą.
–
Poznam cię kiedyś z nimi. Z pewnością ci się spodobają, może nawet potraktują
cię, jak swoją!
–
Mówisz o zwolennikach Voldemorta? – wypaliłam.
Rabastan
uniósł głowę z mojej i spojrzał na mnie uważnie. Po chwili wzruszył ramionami.
–
Cóż, jeżeli tak to nazywasz… Ale przekonasz się, że mam rację! To są świetni
ludzie. Nie można tak po prostu określić nas zwolennikami Czarnego Pana. My
jesteśmy wybrani.
–
Czarny Pan?
–
Tak, tak się na niego mówi. Zobaczysz. Spodoba ci się.
Uśmiechnęłam
się do niego niepewnie, oplótł mnie jednym ramieniem i tak trwaliśmy, dopóki
słońce nie zanurzyło się w jeziorze.
–
Czy ja wiem, czy to taki genialny pomysł?
Dzwon
wybił właśnie dwunastą, czyli przerwę na lunch. Ja i Severus przemierzaliśmy
zatłoczony dziedziniec. Wsłuchiwałam się w stukot własnych obcasów o kamienną
ścieżkę, czekając, co jeszcze powie.
–
Wiesz, Rabastan jest bardzo zaangażowany w przyszłą służbę Czarnemu Panu. On to
traktuje nieco inaczej. Co wiesz o Voldemorcie? – zapytał na koniec cicho.
–
Niewiele. Do tej pory słyszałam o nim same najgorsze rzeczy. Kto to tak
naprawdę jest?
–
Ech, trudno mi rzec. Wolałbym jednak, byś ty się nie pchała, jak to się mówi,
pod topór…
–
A ty to niby co? – odszczeknęłam.
–
Ja to ja. A ty jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Nie chcę, by coś ci się
stało.
Zerknęłam
na niego z ukosa, odrywając wzrok od czubków butów. Severus wytarł niedbale
haczykowaty nos, by zyskać na czasie.
–
Ale Rabastan mu ufa – mruknęłam niepewnie. – Czy Czarny Pan naprawdę jest tak
zły?
–
Hmm, przepraszam, że ci to teraz powiem. – Zawahał się przez chwilę. – Ja
naprawdę się cieszę, że kręcisz się teraz w naszej paczce Ślizgonów. Jednak
wolałbym, by na tym poprzestać.
–
Oczywiście, tyś myślał, że ja chcę być zwolenniczką Voldemorta? – zaśmiałam się.
– Za co mnie przepraszasz?
–
Bo myślę, że twoja… miłość… Cię trochę zaślepia. Wiesz, myślisz sobie:
„Rabastan to, Rabastan tamto…”, a nie oceniasz racjonalnie, nie masz
obiektywnej oceny sytuacji. Do tej pory, jak to mówiłaś, Potter i Black
mieszali Czarnego Pana z błotem, a ty im wierzyłaś. Dlaczego tak nagle
zmieniasz zdanie?
–
Niczego nie zmieniam! I nic mnie nie zaślepia! – prychnęłam, odwróciłam się na
pięcie i odeszłam swoją drogą, pozostawiając skołowanego Severusa na środku
dróżki.
–
Hej, Meeeeeeeeeeegie! – dało się słyszeć gdzieś z prawej. Zerknęłam tam.
Na
niskim parapecie jednej z arkad siedział Remus, obok, co dziwne, Joanne, a
niedaleko o słupek arkady opierał się James, machając do mnie tak ostentacyjnie
i entuzjastycznie, że chyba i ślepy by trafił.
Podeszłam
do nich ostrożnie, ciekawa, co mi powiedzą. Od egzaminów nie miałam z nimi
okazji do rozmowy: spędzałam czas głównie ze Ślizgonami i Rabastanem, gdy ten
nie miał treningów.
James
ściągnął z włosów czarną frotkę, na którą naplótł kępkę swych bujnych włosów (nosił
ją od wczoraj, odkąd Slytherin zwyciężył z Ravenclawem i Ślizgoni wygrali przez
to Puchar Quidditcha) i teatralnie, zamaszystym ruchem cisnął mi ją pod nogi.
Wpatrzyłam się w bezbronną gumkę, po czym skierowałam na Rogacza niewinny,
pytający wzrok.
–
Oto, co ci powiem! – rzekł z goryczą. – Wstyd. Jak możesz zdradzać czerwono-złote
barwy? Jak możesz bratać się z wrogiem?!
–
Ło, matko! – zawołałam ze zrezygnowaniem, podnosząc wzrok i dłonie ku niebiosom.
– Przedstawienia ciąg dalszy… Czy wy nie możecie po prostu tego zaakceptować?
Czemu wszyscy się nas czepiają?
–
Nie, nie mogę go znaleźć… – wysapał Peter, pojawiwszy się znikąd. Stanął obok
Jamesa, zaplótłszy ręce na piersiach. – A wydawałoby się, że… O, hej Meggie! – Spojrzał
na mnie surowo. – Ty zdrajco!
–
Skończcie już z tym! – Zerknęłam na Remusa wojowniczo, ciekawa, czy także ma
coś mądrego do powiedzenia, ale on pogrążony był w rozmowie z Jo, czasem tylko
zerkał na mnie ukradkiem. Wyczułam troskę bijącą od niego. Ze zdziwieniem spostrzegłam
też, że jest lekko zarumieniony.
–
My się tylko o ciebie martwimy! Dostałaś się w obmierzłe łapska tego
Lestrange’a… – burknął Rogaś. – Nie podoba mi się to. A Ślizgoni wygrali
Puchar, napuszone głąby – zakończył z goryczą.
Zaległa
cisza.
–
A TY DO TEGO ŚMIAŁAŚ ZOSTAĆ DZIEWCZYNĄ TEGO!… – wybuchnął nagle, machając
rękoma na wszystkie strony, jak cepami, po czym znowu oklapł. – Ech, szkoda mi
słów.
–
Miło, przynajmniej zamilkniesz choć na sekundę! – rzekłam zjadliwie.
–
I jeszcze do tego tak zignorowałaś Syriusza! – rozległ się pretensjonalny głos
Petera zza Jamesa.
–
Ja? To ON się ze mną pokłócił, to ON jest na mnie obrażony.
–
Aha, czyli ty się na nim zemściłaś! – zdenerwował się Peter.
–
Peter, o czym ty mówisz? Naprawdę sądzisz, że wchodzi się w związki dla zemsty?
Nie umawiam się z Rabastanem, żeby na kimkolwiek się mścić czy wywoływać
cokolwiek innego. Zresztą, nikt nie powiedział, że kiedykolwiek myślałam o Blacku
jako o… no, w ten sam sposób, jak o Rabastanie!
–
Przypomnij sobie te wszystkie chwile! – dodał James dramatycznie. – Choćby taką
jedną, w lesie, tą, w którą kiedyś tak subtelnie wdepnąłem… Nie jestem taki
znowu głupi i niekumaty!
Zmierzyłam
Rogasia wątpiącym spojrzeniem.
–
Jeżeli kiedykolwiek… nie mówię, że tak, no!… to już dawno odeszło to w niebyt.
Teraz dużo się zmieniło w moim życiu. Jeżeli tego nie rozumiecie, to już wasz
problem. – Wzruszyłam ramionami, zerkając podejrzliwie na Joanne. Coś mi się w
niej nie spodobało.
–
O, ouu, Łapsko… – wydukał nagle James sztywno. W istocie, zza Petera wyłonił
się z wolna Black, wciskając ręce głęboko do kieszeni. Wtem mnie spostrzegł i
się zatrzymał. Zaległa przykra cisza.
–
Cóż, to chyba wszystko, co macie mi do powiedzenia. Pójdę już. – Machnęłam ręką
w bliżej nieokreślonym kierunku. Black spopielił mnie wzrokiem, chwilę potem
uśmiechnął się krzywo. Przekrzywił głowę, przyglądając mi się z jakimś
rozbawieniem i politowaniem. Jego oczy pozostały lodowate. Miał w gruncie
rzeczy straszliwą minę.
Posłałam
mu miażdżący wzrok, odwróciłam się na pięcie. Wtedy oberwałam sówką z listem
prosto w twarz. Black za moimi plecami zaśmiał się mściwie, wyraźnie
usatysfakcjonowany. James i Peter też nie opanowali parsknięcia. Prychnęłam
ostentacyjnie i otworzyłam niewielki liścik nabierając wrażenia, że już kiedyś
dostałam bardzo podobny.
„Szacowna
Panno Lupin!
Twój
szlaban, jak i również szlaban czcigodnego panicza Blacka, odbywać się będzie
codziennie, od godziny 4 do 9 wieczorem przez cały najbliższy tydzień od
poniedziałku, do soboty włącznie. Liczę na Wasze skore do prac ręce w lochach, mamy
trochę składników do obrobienia. Możesz być pewna, że wymyślę dla Was jakieś
dodatkowe atrakcje, by umilić czas spędzony razem. Przyjacielskie stosunki
zawarte na moim szlabanie powinny oduczyć Was pojedynków na korytarzu.
Z
wyrazami szacunku, p. prof. Castor Black”
–
Co?! – wydusiłam z siebie, zanim zdążyłam się powstrzymać, a potem westchnęłam –
i jak ja wytrzymam przez te pięć godzin codziennie!?
–
Wyobraź sobie, że mam podobny problem… – rozległo się zza moich pleców znużone
sarknięcie.
***
Promień
słońca padł na ścianę. Przyjrzałam mu się, wsłuchując w miarowe oddechy Lily i
Alicji. Spały spokojnym snem, niezmąconym przykrościami.
Przewróciłam
się na drugi bok, nie czując piasku pod oczami, mimo, że całą noc przeleżałam
bez snu. Wlepiłam oczy w nieruchomy baldachim, niezmieniony obiekt mojej kilkugodzinnej
obserwacji.
Westchnęłam
do siebie ponuro. Wampiry nie sypiają, ale przechodzą w stan swego rodzaju
hibernacji, pozbawionej snów, podczas której się niejako regenerują.
Czy
naprawdę już nigdy nic mi się nie przyśni? Czy będę tak trwać w nieskończoność,
aż przeżyję wszystkich najbliższych? Co zastanę w domu, gdy któregoś dnia wrócę
po pogrzebie ostatniej żyjącej bliskiej mi osoby? Pustkę i ciszę. I te rzeczy,
należące w przeszłości do kogoś mi bliskiego, leżące w bezruchu, a ich
właściciel nigdy już ich nie dotknie. Pozostawią na sobie jedynie pamięć jego
dłoni i zapach.
Wspomnienia,
w których przechowam ukochaną osobę, nigdy nie wygasną. Będą doprowadzać mnie
do szaleństwa codziennie, aż do niejasnego końca. Nieustająca tęsknota i
samotność, tak będzie wyglądało moje życie za kilkadziesiąt lat. Co mi
pozostanie, poza snuciem się po pustkowiach i wrzosowiskach, gdy społeczeństwo mnie
odrzuci? Zupełnie sama na końcu świata, otoczona zdjęciami i przedmiotami
noszącymi ducha bliskich, które codziennie będą sugerować: „Już nigdy ich nie
spotkasz, jesteś sama. Zupełnie sama”. I ta przejmująca cisza, wieczna cisza
pędzących pokoleń…
A
może by tak kogoś…?
Przewróciłam
się na drugi bok, czując do siebie obrzydzenie. Co za egoizm! Zamienić kogoś w
wampira tylko po to, żeby dotrzymał mi towarzystwa przez tyle lat? Jego także
wpakować w to niekończące się szaleństwo?
Wyobraziłam
sobie, jak wieczność spędzam z Rabastanem. Zamknięci w czterech ścianach,
gdzieś na pustkowiu, zdani wyłącznie na siebie i na swe humory. Dzień w dzień
sami ze sobą nawzajem. O rany, zwariować można, oglądając przez wieczność nawet
najbardziej ukochaną twarz. Z jednej strony to niezła podpora, ale mogłoby to
zniszczyć doszczętnie nasze uczucie. Droga wampira wydawała się z góry
określona jako samotna.
Jedna
łza z wolna spłynęła po mojej skroni, lądując w czarno-rudych loczkach. Wieczna
samotność, zamknięcie we własnej głowie…
Zerknęłam
na niewinnie śniącą Lily. Jej życie będzie takie piękne.
Usiadłam
na skraju łóżka, wlepiając wzrok w blade stopy. Chwilę potem niepewnie
postawiłam je na wyszorowanych belkach, pełniących funkcję podłogi, i ruszyłam
do toalety.
Nie
czując zmęczenia, lecz jedynie lekkie skołowanie, ściągnęłam z siebie o kilka
numerów za duży t-shirt, używany jako piżama, przyjrzałam się blademu ciału w
lustrze. Pięknie, jakbym nie wychodziła na słońce od wieków. W sumie kiedyś
zapewne do tego dojdzie.
Wkroczyłam
po kilku chwilach pod lodowaty prysznic, mający mnie orzeźwić i dodać sił przed
bardzo przykrą perspektywą dzisiejszego szlabanu.
Uczucie
smutku doskwierało mi cały dzień. Wszyscy naokoło wydawali się być żywymi
trupami, kruchymi i nietrwałymi. Wystarczyło kilkadziesiąt lat, by pozamieniali
się w proch. W przeciwieństwie do mnie. Ta świadomość skutecznie obarczyła mnie
wyobcowaniem i przygnębieniem.
–
Hej, Meg! Pobudka, zmiataj na szlaban! – Rabastan potrząsnął mną lekko. – Bo
Black cię zabije.
Rozejrzałam
się nieprzytomnie po twarzach przy stoliku. Prawie zupełnie zapomniałam, że
siedzą tu poza mną Severus, Gregor i Rabastan. Wszyscy wyglądali na nieco
zaskoczonych tym nagłym odlotem od rzeczywistości. Wymusiłam na twarzy niemrawy
uśmiech i westchnęłam:
–
Tak, już idę. Wcale mi się jakoś nie spieszy…
Wstałam
niechętnie od stolika w bibliotece, gdzie odrabialiśmy resztki prac domowych.
–
Odprowadzę cię, chcesz? – zaofiarował się mój chłopak. Kiwnęłam niepewnie głową,
wciąż pogrążona w niezbyt sympatycznych myślach.
Poczułam
jego dłoń na mojej, pozostali Ślizgoni zgodnym chórkiem ponuraków mruknęli
„Cześć…”, a my poszliśmy w kierunku lochów.
–
Dzisiaj jesteś jakaś zamyślona i niedostępna. Coś się stało? – Zerknęłam na
jego posępną twarz o szczupłych policzkach, którą już tak dobrze znałam.
–
Nic… Dopadła mnie jakaś chandra w związku z moją przypadłością.
–
Wampiryzmem? – zapytał. Kiwnęłam potakująco. – Cóż… Podobasz mi się taka, jaka
jesteś. Podobasz mi się jako wampirzyca. Wiesz, jestem z arystokracji, my
lubimy takie mroczne klimaciki.
Zerknął
na mnie, jak na ciekawy okaz w zoo. Nie spodobało mi się to.
–
Nie chodzi o to. Zdajesz sobie sprawę, że ja wszystkich przeżyję?
Rabastan
spoważniał i nic nie odparł. Westchnął pod nosem do siebie. Przez resztę drogi
nie wypowiedzieliśmy ani słowa.
–
No, to cię tu zostawiam – burknął swym ponurym głosem o ciemnej barwie po kilkunastu
minutach. Wpatrzył się we mnie uważnie. – Mam nadzieję, że to jakoś przeżyjesz.
Cmoknął
mnie w policzek na pożegnanie, po czym odszedł, przeczesując długie włosy
palcami. Obserwowałam z rezygnacją jego czarną sylwetkę w najdroższych
ubraniach od Madame Malkin, a gdy znikł za rogiem, wkroczyłam do komnaty.
Blacka
jeszcze nie było, za to przy stoliku na środku spoczywał jego młodszy krewniak.
Posłał mi takie spojrzenie, że automatycznie cofnęłam nogę. Serce zabiło ze
strachu mocniej. Jak tu znieść to milczenie? Może powinnam się modlić, by
Castor Black szybko przybywał?
Mimo
wszystko odważnie podeszłam do stolika i opadłam na krzesło naprzeciw Blacka,
za wszelką cenę starając się ignorować jego natarczywe spojrzenie. Wlepiłam
beznamiętny wzrok w stary blat przede mną, czując się obserwowana przez bestię.
–
Doskonale, już jesteś! Czekaliśmy wyłącznie na ciebie! – Castor Black wyłonił
się zza drzwi po drugiej stronie komnaty. Chyba jeszcze nigdy tak mnie nie ucieszył
jego widok. Podszedł i zawiesił na nas wręcz zachwycone spojrzenie.
–
No, i następny szlabanik, prawda, Syriuszu? – wyśpiewał. – Wasze żałosne próby
zabicia się nawzajem spełzły na niczym, niestety… Ale, skoro tak bardzo się
kochacie, przygotowałem specjalne wydanie nudnego zadania, jakim jest
marynowanie ingrediencji.
Machnął
krótko różdżką. Ciężkie kajdany z białego złota o obręczach bezpośrednio
przytwierdzonych do siebie uniosły się z jednej z półek i zawisły nad
stolikiem, lekko podzwaniając. Na sekundę przed tym, co się stało, już wiedziałam,
o co chodzi. Jedna obręcz z trzaskiem zacisnęła się na lewym nadgarstku Black,
po czym kajdany błyskawicznie podleciały do mnie, szarpiąc go do przodu tak, że
położył się w połowie na stoliku. Wkrótce mój prawy nadgarstek także był
uwięziony.
Castor
zaśmiał się perliście. Poczułam do niego silną nienawiść.
–
Wstawać! – wrzasnął nagle. Ja i Black uczyniliśmy to, z trudem manewrując
uwięzionymi rękoma. Stanęliśmy obok siebie (nie było wyjścia), a ja czułam do
niego silny wstręt.
Castor
Black ponownie machnął różdżką. Krzesła znikły, pojawiło się jedno jedyne,
nieco szersze, by mogły się na nim zmieścić więcej niż jedna osoba, ale i tak
niedostatecznie szerokie. Profesor uśmiechnął się zjadliwie.
–
Siadajcie grzecznie…
Wykonaliśmy
rozkaz, starając się usiąść jak najdalej od siebie. Nie było to jednak możliwe
i wbrew swej woli musieliśmy skupić się jak najbliżej. Czułam duszące perfumy
Blacka w nozdrzach i wcale mi się to nie spodobało. Ręka, obciążona cudzą, w
dodatku w bardzo ciężkim żelastwie, poczęła mi drętwieć. A zostało jeszcze pięć
godzin.
Na
stoliku pojawiły się przedmioty związane z marynowaniem oraz masa składników.
To, co się nie zmieściło, znajdowało miejsce w pudłach pod stolikiem. Jęknęłam
pod nosem. Świetnie.
–
Bawcie się dobrze! – zawołał Black z okrutnym uśmieszkiem. – I zapamiętajcie:
ma tu być spokój i cisza. Pracuję w gabinecie obok, jak coś usłyszę…
Ruszył
ku korytarzowi, po drodze niedbale przeczesując włosy krewniakowi. Tamten
wykonał jedynie ruch obronny i popatrzył na niego jak na coś wyjątkowo
obrzydliwego.
Trzasnęły
drzwi i zaległa cisza. Black westchnął ze zbuntowaną miną i uniósł nasze ręce w
kajdanach ku składnikom. Nie spodobało mi się, że kierował moją dłonią, a każdy
przypadkowy dotyk jego skóry przyprawiał mnie o bardzo niesympatyczne uczucie.
W
milczeniu razem sięgaliśmy po rzeczy, obieraliśmy je, potem wkładaliśmy do
słoików, i tak w nieskończoność. Zrobiło mi się gorąco ze zdenerwowania,
szczególnie gdy odkryłam, że następna porcja grzybów, którymi się zajmowałam,
spoczywała w pudle przy nodze Blacka.
Chrząknęłam.
–
Czy mógłbyś być na tyle łaskaw i podałbyś mi tamto pudło?
Dłoń
Blacka na nożu drgnęła konwulsyjnie.
–
Nie będę na tyle łaskaw – uciął cierpko.
–
Jesteś wredny – stwierdziłam chłodno.
Zignorował
mnie. Westchnęłam ze znużeniem i przechyliłam się przez niego, by sięgnąć wolną
ręką ku pudle. Poczułam się niezmiernie głupio z głową dyndającą gdzieś
pomiędzy jego kolanami i jeszcze bardziej się zaczerwieniłam. Gdy wróciłam do
poprzedniej pozycji, niechcący uderzyłam potylicą w jego podbródek.
–
Auu! Hej, uważaj trochę może, co? – warknął.
–
Trzeba było mi podać to pudło, a nie grać obrażoną księżniczkę!
Mierzyliśmy
się wściekłymi, nienawistnymi spojrzeniami.
Nienawidzę
jej…
–
Nienawidzisz mnie? – parsknęłam ironicznie. – Ciekawe. A to była tylko zwykła
kłótnia, Black, nic szczególnego…
Black
zgrzytnął zębami.
–
Z łaski swej nie czytaj moich myśli, dobra?!
–
Z łaski swej nie muszę ciebie słuchać.
–
Tylko spróbuj znowu zajrzeć mi do umysłu! – wrzasnął, blady na twarzy. Wyczułam
strach bijący od niego i ogarnęła mnie ohydna satysfakcja. Niby nie umiałam
tego robić na zawołanie, myśli innych docierały do mnie strzępkami w losowych
momentach, ale coś w strachu Blacka kazało mi wykorzystać jego słabość i
blefować, bawiąc się nim.
–
Och, jaka szkoda, że nic z tym nie możesz zrobić – wyśpiewałam mściwie.
–
Ostrzegam cię… – wycedził, ściskając mocno mój uwięziony przegub do krwi.
Uderzyłam z całej siły wolną pięścią w jego zaciśniętą dłoń. Black wydał
zduszony okrzyk bólu i chyba nosił się z zamiarem wymierzenia mi ciosu dłonią w
kajdanach, gdy te nagle ożyły, szarpnęły i przylgnęły do naszych ud.
–
Cholerne żelastwo! – syknął, próbując wolną ręką ściągnąć je z nadgarstka.
Usunąć
to cholerstwo, i ją zabiję…
–
Hej, opanuj się nieco! – zawołałam ze zdziwieniem pomieszanym z konsternacją.
Wiedziałam, że był zły, ale nigdy nie sądziłam, że mógłby tak pomyśleć. – Żeby
od razu mnie zabijać, Black, chyba powinien cię ktoś dokładnie zbadać…
–
Chyba coś ci mówiłem! Wara od moich myślisz, rozumiesz?!
–
Przestań się na mnie wydzierać!
–
Nie rozkazuj mi! Jesteś taka…
–
Spokój! Co tu się dzieje?!
Castor
Black stał naprzeciw, w dłoni trzymał jakąś księgę.
–
Słychać was w całym korytarzu! Widzę, że radzicie sobie chyba za dobrze… Może
trochę wam utrudnię, odechce się wam kłótni i wrzasków z byle powodu.
Wyjął
zza pazuchy różdżkę i machnął nią w stronę kajdan. Ja i Black zawyliśmy z bólu,
bowiem wykonały nagły odrzut w tył i sekundę potem uwięzione dłonie znajdowały
się za naszymi plecami. Nie mogliśmy dać ich przed nas, kajdanki
znieruchomiały. Posłałam Castorowi wściekłe spojrzenie.
–
Och, co za pech!… – udał zmartwionego. – Musicie chyba sobie pomóc. Nie zwolnię
was ze szlabanu, mimo, iż każde z was ma wyłącznie jedną rączkę do roboty. Biedactwa!…
Nienawidziłam
go. Za jego cyniczność i znęcanie się nad innymi.
–
I jeszcze raz któreś z was podniesie głos, zwiążę wam obie ręce z tyłu i
będziecie pomagać sobie nawzajem ustami! Groźbę potraktujcie jako aktualnie
obowiązującą przez cały szlaban, do końca tygodnia. Wyglądacie uroczo. Jak
mutant o dwóch głowach.
Odszedł,
rechocząc z uciechy. Black zgrzytnął zębami. Zaległa cisza.
–
Wolisz skrobać to świństwo czy przytrzymywać? – zapytałam martwym głosem bez
entuzjazmu.
–
Wszystko mi jedno! – warknął cicho.
Musieliśmy
przez pozostały czas wykonywać w nieskończoność żmudną pracę. Irytowało mnie
przymusowe przylgnięcie do Blacka, ale nie było rady, musiałam to jakoś znieść.
Starając się nie myśleć o chłopaku obok, znowu zatonęłam we własnych myślach, w
których gościł głównie wampiryzm oraz Rabastan.
Szlaban
każdego dnia był istną katorgą (Castor uparł się, że już na stałe odegnie nam
kajdany do tyłu i „jeszcze jedno zbyt głośne słowo, a pozostaną wam wyłącznie
usta!”), ale trzymałam się myśli, że semestr letni miał się wkrótce zakończyć.
Nic, poza szlabanem i wampiryzmem, nie wywoływało u mnie przykrych emocji.
Niestety, moja choroba zabierała wiele szczęścia z życia. Dopadło mnie ciążące
przygnębienie. Zawsze, gdy tylko z czegoś się ucieszyłam, jakiś głos w głowie
przypominał mi: „Spokojnie, wkrótce szczęście, jak i wszystko inne, będzie
tylko wspomnieniem”.
Noce
spędzałam przewracając się z boku na bok, bez choćby kilkugodzinnego
zapomnienia o życiu, ucieczki. W pełnię było jeszcze gorzej: nie potrafiłam
nawet spokojnie leżeć, nie wspominając o spaniu. Organizm był bardzo pobudzony
i jeszcze do tego wyczulony na ruch, dźwięk, zapach. Potem zorientowałam się,
że chodzi o Remusa: wyczuwałam obecność wilkołaka, dlatego nie potrafiłam
spocząć i pewnie czułam podświadomie, że trzeba bardzo uważać. Funkcjonowanie
stało się jakby dręczące i sądziłam, że prędzej czy później oszaleję.
–
Może jednak ktoś mógłby ci pomóc? – zapytał Rabastan, gdy ostatniego dnia
szlabanu i jednocześnie ostatniej soboty roku szkolnego szliśmy korytarzem przy
dziedzińcu.
–
Nie wiem, czy znane jest na to jakieś remedium. Biorę tylko ten eliksir
przeciwko łaknieniu krwi. To chyba jedyne lekarstwo… – westchnęłam. – Uzdrowiciele
powiedzieliby moim rodzicom, jakbyśmy mieli jakieś możliwości.
Odrzuciłam
niedbale długie do połowy pleców loki i zerknęłam nieco wrogo na Huncwotów, tradycyjnie
okupujących wybraną arkadę i próbujących zmiażdżyć mnie wzrokiem. James wciąż
nie rezygnował ze śmiesznej kiteczki na boku czerepu, przewiązanej czarną,
żałobną frotką. Widocznie bardzo przejął się stratą przez jego drużynę Pucharu
Quidditcha.
–
Może Dumbledore coś wie? – Rabastan wymówił to z wyjątkową ostrożnością ze
względu na mnie. Doskonale wiedziałam, że nie przepadał za pogodnym profesorem.
– Zdążysz z nim porozmawiać. Spróbuj! Widzę, że twój wampiryzm cię zabija.
Spojrzałam
na niego uważnie. Na jego zwykle ponurej twarzy nie odbijała się żadna emocja.
Chwilę potem złapał w jedną dłoń niewielką przesyłkę od puchacza. Mała
paczuszka z powodzeniem mieściła się w jego ręce. Wydał z siebie odgłos miłego
zaskoczenia i schował przesyłkę do kieszeni, rzucając mi ukradkowe spojrzenie.
–
Co to było? – spytałam z zaskoczeniem.
–
Nic takiego.
Ściągnęłam
brwi podejrzliwie i zasępiłam się.
–
No dobra… – westchnęłam, gdy otrząsnęłam się z zamyślenia. – Wątpię, czy to
cokolwiek da. Ale spróbuję.
Pożegnałam
się z nim na rogu, po czym zrobiłam się niewidzialna. Są jednak jakieś plusy
tej przypadłości, pomyślałam i wzbiłam się ku górze. Poleciałam wysoko ponad
zamkiem, rozkoszując się widokiem całego świata na wyciągnięcie ręki. Zewsząd
rozpościerał się nieskończony krajobraz. Góry, jezioro, zamek…
Z
wolna podeszłam ku jednej z wież, przebierając nogami w powietrzu, i zerknęłam
za witraż. No tak, Dumbledore siedzi przy swym biurku i czyta, tak dla odmiany.
Chyba się nie obrazi, jeżeliby wkroczyć do niego w nieco niekonwencjonalny
sposób…
–
Panie profesorze? – Zapukałam w szybę. Podskoczył jak oparzony i zaskoczony
podszedł do okna. Zmaterializowałam się pospiesznie. – Mogę wejść? Chciałabym
porozmawiać…
–
Proszę, panno Lupin… – Otworzył okienko najzwyczajniej w świecie i gestem
zaprosił do środka. Trochę frapował mnie fakt, że w ogóle się nie przejął moim
wejściem. Cóż, być może codziennie ktoś mu włazi do gabinetu przez okno
kilkadziesiąt stóp nad ziemią. – O czym chciałaś porozmawiać?
–
O moim wampiryzmie. Męczę się z nim trochę. – Spuściłam wzrok na własne stopy.
Zabrzmiało to wyjątkowo mięczakowato, jak na mój gust. – Wątpię, by pan mógł z
tym cokolwiek zrobić. Ale mój… przyjaciel… twierdzi, że może zna pan jakiś
sposób, cokolwiek…
Dumbledore
spojrzał na mnie znad okularów badawczo.
–
Lecz ty mu nie wierzysz, jak widzę. I słusznie, teoretycznie nie ma takiego
sposobu… – rzekł.
–
Teoretycznie? – zdziwiłam się.
Dumbledore
poprawił okulary na nosie.
–
Jest pewien zabieg – odparł spokojnie. – Niestety, bardzo drogi i krótkotrwały.
Pozwala pozbyć się na około roku, dwóch lat, wszelkich oznak i umiejętności
związanych z wampiryzmem. Niestety, jak mówiłem, jest krótkotrwały. No, i de
facto pozostajesz wampirem.
–
Wszystko mi jedno. Wolę żyć jako człowiek chociażby przez dwa lata, bez przypadkowego
czytania w myślach najbliższych, normalnie śpiąc, bez wstrętu do własnego brata
i bólu głowy w słoneczny dzień.
–
Ten zabieg jest bardzo drogi, panno Lupin – zwrócił mi uwagę dyrektor, a potem skłonił
głowę z szacunkiem. – Twoja rodzina jest wspaniała, ale wątpię, czy stać by ich
było na taki wydatek.
Westchnęłam.
Czemu zawsze najważniejsze są pieniądze?
–
Eliksiry, które wchodzą w skład takiej kuracji otrzymywane są z wyjątkowo
rzadkich i drogich składników – ciągnął. – Chociaż… jeżeli wiążesz swą
przyszłość z panem Lestrange, nie powinno to stanowić problemu…
Miałam
dziwne wrażenie, że to stwierdzenie profesor podszył krytyką. Jednak do mojego
serca wkradł się strzęp nadziei. Potem przyjrzałam się Dumbledore’owi
dokładniej.
–
Pan tego nie pochwala – stwierdziłam. – Tego, jak pan to nazwał, wiązania
przyszłości.
–
Nie pochwalam – przyznał prostolinijnie i zamilkł.
Mierzyliśmy
się nieco wyzywającymi spojrzeniami jeszcze przez kilka chwil. Z jakiegoś
powodu stwierdziłam w duszy, że Dumbledore mnie ani trochę tym nie zdenerwował.
–
Dziękuję – ozwałam się po chwili. – To chyba wszystko.
–
Zastanowię się, co z twoim problemem zrobić, skoro jest to dla ciebie ważne. Widzisz,
wielu ludziom nie przeszkadza to, że są wampirami… – Ruszył ze mną ku dębowym
drzwiom wyjściowym, a w jego błękitnych oczach błysnęła iskierka. – Perspektywa
bycia niewidzialnym i podglądania sąsiadów, szczególnie w porach wieczornych
kąpieli, wydaje się być dla niektórych z nich dostateczną rekompensatą. Do
widzenia!
Uśmiechnęłam
się do siebie i wyszłam z gabinetu dyrektora zastanawiając się, na ile żartował.
Za
oknem burzowe chmury zakryły niebo. Jedna kropla uderzyła w szybę, za jej
przykładem poszła inna, aż deszcz siekł bez litości w wiekowe szyby. W zamku
zrobiło się ciemno, piski i śmiechy uczniów uciekających do środka z błoni
wypełniły moje uszy. Ruszyłam wolno przed siebie, obserwując z zamyśleniem dywan.
Jutro
wyjedziemy. Na nasze ostatnie wakacje szkolne. Zostanie jedynie rok.
Przede
mną zawisł w powietrzu niewielki liścik. Ze zdumieniem go rozwinęłam.
„Musimy
się spotkać. Czekam na korytarzyku do lochów”
Po piśmie poznałam, że to Rabastan. Zerknęłam
na zegarek i zrobiło mi się słabo: od pięciu minut trwał mój szlaban.
Przynajmniej
tyle dobrego z tego cholernego wampiryzmu, pomyślałam, gdy w ultraszybkim
tempie ruszyłam na dół, do lochów. Wpadłam tam prosto na mojego chłopaka.
–
Musimy porozmawiać – mruknął, nieco jakby wytrącony z równowagi. Skupiliśmy się
blisko siebie w rogu korytarza. Patrzyłam na niego niepewnie.
–
Dziś wieczorem opuszczam szkołę. Nie czekam do jutra. Mam coś ważnego do
zrobienia – rzekł powoli, ale przyuważyłam dziwne roztargnienie.
–
Ale… jak to? – wymamrotałam.
Spojrzał
na mnie wymownie, ale przemilczał odpowiedź.
–
Ja wyjeżdżam jutro, po uczcie pożegnalnej… – zaczęłam, starając się zablokować
ogarniającą mnie rozpacz. Wyglądało na to, że to może być początek dość
długiego rozstania. – Zobaczymy się niedługo?
–
Nie w najbliższym czasie – odparł wymijająco.
Przełknęłam
głośno ślinę. Nie byłam pewna, jak radzić sobie z rozdzieleniem. Dodatkowo,
jego nagłe opuszczenie szkoły nieco mnie zmartwiło. Sądziłam, że Rabastan wróci
ze mną, pociągiem. I czemu wracał wcześniej? Co się stało?
–
Słuchaj, Meg – zaczął. – Wiem, że cierpisz z powodu wampiryzmu i jest ci
smutno. Wiem, że masz szlaban i nie powinienem poruszać tego tematu właśnie
teraz… No, i nie wiem, kiedy się znowu zobaczymy…
Spojrzałam
na niego podejrzliwie. Bezwiednie potarł przedramię, jakby coś go tam zabolało,
i ciągnął dalej:
–
Chodzi mi o to, że zależy mi na tobie. Nie chciałbym, by to wszystko się
zakończyło po szkole, gdy tylko przestaniemy się widzieć regularnie.
Zajrzałam
w jego ciemne, smętne oczy. O co mu chodzi?
–
W ogóle nie chciałbym, by to się skończyło. Dlatego…
Sięgnął
wyjątkowo opanowanym ruchem do kieszeni czarnych, smukłych spodni i wyciągnął
coś, co prawdopodobnie znajdowało się w widzianej wcześniej paczuszce: niewielkie
pudełeczko. Uchylił je.
Wstrzymałam
oddech.
W
środku znajdował się pierścionek ze srebra z małym, czarnym diamentem o
kształcie półksiężyca, lśniącym głębokim, granatowym blaskiem, nawet w
ciemnościach lochów. Rozdziawiłam buzię.
–
Wyjdź za mnie – usłyszałam szept w głuchej ciszy. Przeniosłam wzrok na twarz
Rabastana. – Ja wiem, że znamy się dwa miesiące. Ale trudno. Chcę, byś była moją
żoną. Kiedy tylko skończysz szkołę.
Czas
jakby się zatrzymał. Czas, myśli, emocje… wszystko.
–
Dobra, wyjdę za ciebie – odparłam cicho, jakby beznamiętnie, z trudem mówiąc.
Zapomniałam, że jestem potworem, zapomniałam o szlabanie, o tych wszystkich
pierdołach.
Włożył
pierścionek na mój serdeczny palec. Przyjrzałam się klejnotowi.
–
Jest taki piękny – wyszeptałam, wciąż w kompletnym szoku. Nie wiedziałam, co
innego powiedzieć. Nic innego się nie nadawało.
Rabastan
przybliżył się do mnie.
–
Mógłbym cię pocałować? – spytał, jakby oficjalnie. – Do tej pory jakoś nie
chciałaś…
Przeniosłam
wzrok na jego twarz, trochę jakby zawstydzona, a z pewnością czerwona jak
piwonia. Rabastan uśmiechnął się zachęcająco, najwyraźniej odbierając to jako
zielone światło, i stopniowo zaczął przybliżać usta do moich.
–
Czy możesz mi wyjaśnić, wampirku, dlaczego czekamy na ciebie z Syriuszkiem już
piętnaście minut? Bardzo się stęskniliśmy, obaj!
Ja
i Rabastan odskoczyliśmy od siebie gwałtownie. W korytarzu stał Castor Black,
wspierając dłonie na biodrach.
–
Ja… właśnie… – zająknęłam się.
–
Nie widzę potrzeby obśliniania się ze Ślizgonem po kątach naszego lochu na twoim
szlabanie. Już ci mówiłem, będziesz się mogła poślinić z moim kochanym
krewniakiem, jeżeli tylko znowu zrobicie cyrk jak w poniedziałek. A teraz
szoruj do gabinetu. A ty, Lestrange, zmykaj w podskokach.
Wykonał
zamaszysty ruch w stronę wyjścia. Rabastan posłuchał, a ja, powłócząc nogami,
poszłam za Blackiem.
–
Siadaj! – przykazał Castor. Wykonałam polecenie z wielce obrażoną miną. Chwilę
potem ja i Black syknęliśmy z bólu, gdy więżące nas kajdany znalazły się za
naszymi plecami.
–
Wiecie, co macie robić. Za karę zostaniecie piętnaście minut dłużej. Odechce ci
się ślinienia z panem Lestrange, Lupin.
–
Z nikim się nie śliniłam! – warknęłam, patrząc na niego bykiem.
–
Nie, nie zdążyłaś. Ale liczą się intencje – stwierdził zjadliwie.
–
Cóż, jeżeli pan uważa, że na tym polega całowanie… Nic dziwnego, że jest pan
sam. Mam jeszcze jedno wytłumaczenie do mojej długiej listy – zripostowałam
mściwie, nie dbając o przebieg dalszych wydarzeń.
Black
chrząknął z premedytacją, a Castor wpatrzył się we mnie z zimnym
niedowierzaniem. Przeczuwałam, że nastąpi najgorsze, kiedy podszedł do mnie i
pochylił twarz nisko nad moją.
–
Uważaj, dziewczynko – wyszeptał. – Nie jestem taki znowu dobry wujek, jak ci
się wydaje…
–
Nie odniosłam takiego wrażenia – wtrąciłam.
–
CISZA, JA TERAZ MÓWIĘ! – Odgiął moją twarz w kleszczowym uścisku do tyłu. Nawet
nie jęknęłam, choć nie należało to do najprzyjemniejszych doznań mojego życia.
Profesor
zerknął przelotnie na moje dłonie, jakby czegoś szukając. Uśmiechnął się
tryumfalnie po chwili.
–
To zaręczynowy pierścionek, prawda? Wiesz, jak boli rozgrzany metal, gdy dotyka
skóry? – wycedził. – Może się ZDARZYĆ, że rozgrzeję go do białości na czas
pięciu godzin twojego szlabanu… Cóż to byłaby za niepowetowana strata tak
pięknej i cennej ozdoby, nieprawdaż?
Syriusz
gwałtownie obrócił głowę w naszą stronę, aż chrupnęło.
–
Jeszcze mnie nie znasz od tej strony, ale potrafię być naprawdę… nieprzyjemny,
słonko.
Odsunął
się ode mnie, a ja wyczułam czerwone pręgi na policzkach, które pozostawiły
jego mocno zaciśnięte palce.
–
Do zobaczenia. Przyjdę za jakieś pięć godzin, no, chyba, że mnie zmusicie do
wcześniejszej wizyty.
Opuścił
komnatę i zostaliśmy sami, po raz szósty w tym tygodniu.
–
Ach, rewelacja tygodnia… – usłyszałam z prawej. – Zaręczyny. Super. Gratuluję.
–
Dziękuję – odburknęłam przekornie.
–
Faaajnie – sarknął Black. – Podziwiam cię.
–
Słucham?
–
Że wytrzymasz z tym ponurakiem kilkadziesiąt lat. Ja to bym chyba się skichał,
ale co tam. Życzę szczęścia młodej parze! Szczęścia po wsze czasy – ciągnął
dalej tym wkurzającym, udającym radość głosem.
–
Mógłbyś się przymknąć i siekać ten korzeń? – warknęłam. Z trudem mu to
przychodziło, bo dłoń dzierżąca nóż drżała. Zaśmiał się jedynie pogardliwie.
–
Pasujecie do siebie – mruknął. – Serio.
–
Słuchaj, w rzyci mam, co ty o tym myślisz! – prychnęłam ze złością. – Siekaj
ten korzeń. Nie mam zamiaru siedzieć nad nim przez cały szlaban.
–
Rozkaz, słoneczko moje – szepnął zjadliwie i zaczął tak siekać, że w stole
pojawiły się wgłębienia na cal.
Westchnęłam
z politowaniem.
–
Tak dobrze? – warknął, tracąc z lekka kontrolę nad sobą. Milczałam. – Pytam!
–
Nie muszę ci odpowiadać. W ogóle nie muszę zamieniać z tobą jakiegokolwiek
słowa przez całe życie – mruknęłam. Prychnął.
–
Jak chcesz. Szkoda, że mam na to lekarstwo.
–
O czym ty bredzisz?
–
Nie muszę ci odpowiadać. – Uśmiechnął się mściwie. Niestety, tym razem nie
docierały do mnie strzępki niczyich myśli. Zrezygnowałam z wsłuchiwania się w
ewentualne ich echa i skupiłam uwagę na przytrzymywaniu korzonków, by Black
mógł je posiekać swym genialnym sposobem rąbania stołu na drzazgi.
***
„Droga
Panno Lupin!
Mam nadzieję, że czujesz się już lepiej we
własnej skórze i że te dwa dni wakacji, które zdążyły minąć, przyniosły Ci
odprężenie i radość.
Piszę w sprawie kuracji usuwania efektów
ugryzienia przez wampira. Przemyślałem to i udało mi się znaleźć sponsora
zabiegu, jeżeli Twój problem jest nadal aktualny. Pan Castor Black z
przyjemnością przeznaczy część swych dochodów na taki cel. Wyperswadowałem mu
to, w końcu uważam, a zapewne Ty również, iż jest niestety pośrednią przyczyną
Twych problemów. Szczegółowe wytyczne prześlę Twoim rodzicom, jeżeli jeszcze
nie zrezygnowałaś z pozbycia się nadprzyrodzonych cech. Pamiętaj, co Ci mówiłem
o sąsiadach.
Łączę
wyrazy szacunku. Albus Dumbledore”
***
–
A jak im się nie spodobam?
Remus
sięgnął do paczki z kolorowymi Fasolkami Wszystkich Smaków. Z podświadomą obawą
włożył zieloną do ust. Parsknęłam, gdy gorliwie ją żuł.
–
To Włosi, Remusie. Oni są naprawdę bardzo otwarci!
–
I wydaje mi się, że dużo krzyczą i machają rękoma, a ich rodzina to mafia…
–
Nie bądź taki znowu ksenofobiczny i uprzedzony. Nie bądź, jak typowy Anglik.
–
Ja jestem Anglikiem, siostrzyczko. Typowym pewnie też.
Popatrzyłam
na niego spode łba.
–
Po prostu zastanawiam się, czy to taki dobry pomysł. Czemu nie wytłumaczyłaś mamie,
żeby się nie upierała?
–
Bo ja też chcę, żebyś pojechał ze mną. Byłeś kiedyś za granicą?
Popatrzył
na mnie sceptycznie.
–
No, nie. Nie licząc Mistrzostw i całej tej farsy ze świstoklikiem na wyspę… Ale
i tak pozostaję przy swoim stanowisku. To jest po prostu niebezpieczne! Wyjeżdżamy
tam na miesiąc, nie? A co z moją likantropią?
–
O to się nie martw. Coś wykombinujemy. To duża, stara willa, znajdziemy dla ciebie
miejsce. O ile się nie mylę, była tam taka komórka…
Remus
zaśmiał się, podszedł do okna naszego przedziału i uchylił je. Pęd powietrza wpadł
do środka, rozwiewając mu gęste, jasnobrązowe włosy.
–
Komórka! Dzięki… A jak wytłumaczysz mój brak reszcie rodziny?
Przemilczałam
to. Podeszłam do niego i wtuliłam twarz w jego ramię, wpatrując się ponad nim w
drzewa o jasnych liściach i zwalczając ogarniające mnie obrzydzenie do jego
klątwy. Remus odwzajemnił uczucie.
–
Nie mogę uwierzyć, że już są wakacje! Zdaje mi się, jakbyśmy wczoraj lecieli na
Mistrzostwa Świata w Quidditchu – westchnęłam. – Teraz jedziemy dalej, niż kiedykolwiek
byłeś. Cieszysz się?
–
Hmm, w sumie tak. Nigdy nie byłem za granicą. Poza tym wyjazdem do Nowej
Zelandii na mistrzostwa. Martwi mnie tylko, że niezbyt dużo zrozumiem z tego, co
oni będą mówić.
–
Nie przejmuj się. Włoski mam opanowany!… No prawie, nie mówiłam nim już od kilku
lat, ale co tam! Mam nadzieję sobie przypomnieć… – Poczułam się nieco
niepewnie. – Zresztą, oni trochę umieją po angielsku.
–
Czemu tak dobrze znasz ten język?
–
Miałam dużo do czynienia z moją przybraną rodziną z Włoch. Przypomnę ci, jakbyś
zapomniał…
–
Może lepiej nie? – Remus poruszył się niespokojnie. – Znowu coś pogmatwam. A więc
tak. Twoja ciotka, Anastasia, była przyrodnią siostrą twej adopcyjnej matki? A jej
mąż nazywa się Giuseppe.
–
Tak. Nie byłam u nich od sześciu lat! – Pokręciłam głową z niedowierzaniem.
–
No, i co dalej? Ojciec tego twojego wuja ma na imię Luciano, jesteś jego pupilkiem.
Twoja przyszywana ciotka ma brata…
–
Nie! To jest rodzina wujka Giuseppe, nie mojej ciotki. Zupełnie inna rodzina. Nie
jestem z nimi czymkolwiek powiązana, ale traktują mnie jako członka rodziny, kumasz?
–
Ehe. W takim razie od nowa. Twój wuj ma rodzeństwo…
–
Tak, starszą siostrę Maddalenę i wiele młodszego brata, Sergio. Sergio jest kawalerem,
z tego co pamiętam, rzadko bywał w domu, jest nieco odosobniony. Natomiast Maddalena
ma męża i dzieci.
Remus
westchnął, próbując się skupić:
–
Twoje wujostwo ma trójkę dzieci, ale nie pamiętam imion.
–
Najstarsza jest Margherita, z tego co pamiętam, jest między nami dwa lata
różnicy. Czyli jest już pełnoletnia. Zawsze była nieco wyniosła i poważna.
Potem jest Caterina, moja rówieśniczka, czyli siedemnastolatka. Zawsze ją
najbardziej lubiłam. Pamiętam jeszcze tego malucha, Eustachio. Teraz ma jakieś
jedenaście lat…
–
A dzieci Maddaleny?
–
Jedno, starszy ode mnie o rok Fabrizio. Nieco dziwny, zaglądał mi pod
spódniczkę.
Remus
parsknął.
–
I co, oni kotwaszą się i gniotą wszyscy razem? W jednym budynku?
–
A co to za problem? – Wzruszyłam ramionami. – To bardzo zgrana rodzinka.
–
No, to ładnie… Będzie cud, jak nikt nie zorientuje się, że jestem jakiś lewy.
Mam nadzieję, że wziąłem zestaw obowiązkowy… – Zerknął z obawą na kufer, po
czym podszedł doń i pogrzebał trochę w idealnie uporządkowanym wnętrzu. – Jest!
Wyjął
kuferek z eliksirami uśmierzającymi ból.
–
Byłoby krucho… A ty nie zapomniałaś tej swej wypasionej, oszałamiającej-cud-miód
kuracji?
–
Weź już się nie nabijaj. Ale, skoro o tym mowa… Ale mnie to zdziwiło, że nasz
ulubieniec postanowił być moim sponsorem…
–
Taa, jasne – mruknął Remus. – Już widzę, jak chętnie, z ekstatycznym uśmiechem
na ustach, w podskokach galopuje do banku, by wpłacić wspaniałomyślnie
pieniądze na twoją kurację… Na pewno. Pewnie to Dumbledore go do tego zmusił,
siłą perswazji.
–
Serio? – sarknęłam, po czym założyłam ręce za głowę. – Dłuży mi się ta podróż…
Gdzie jesteśmy? Wciąż w Szwajcarii?
–
Nie pamiętam. Chyba już we Włoszech. – Remus zerknął na zegarek. – Trzynaście
godzin podróży. Tyle to jeszcze nie jechałem. A wciąż nie dojechaliśmy!
–
Która godzina? – jęknęłam, masując sobie kark.
–
Prawie pierwsza. Dobrze, że jesteśmy tu tylko w dwójkę, a nie jak w trzeciej
klasie. Widziałaś ten tłok? Dobrze, że mogliśmy spać tu na siedzeniach sami,
bez towarzystwa. To była chyba najmniej wygodna noc mojego życia, wyłączając
przemiany i spanie z Syriuszem po tym, jak James ze śmiechu posikał się w moją
pościel.
Wzniosłam
wzrok ku górze.
–
To w ogóle jest w jakimś konkretnym miejscu? – zagadnął obojętnie.
–
Nie, same lasy. Niedaleko jest miasteczko, Mortara, ale rzadko tam bywamy.
Szczególnie w wakacje. Wszystko jest na miejscu, bujny ogród, rzeka…
–
Rzeka? – zainteresował się Remus. – Kocham wodę. Jaka to rzeka? Duża, szeroka…
–
Nie wiem. Jakiś nic nie znaczący dopływ rzeki Scrivia. Niezbyt głęboka, w sam
raz na kąpiele… Nasz dom stoi na skarpie, pod którą ona płynie, z okien można
by skakać! O ile oczywiście chcesz mieć złamany kręgosłup. Czasem jest rwąca,
szczególnie w nocy. Słychać z okien jej delikatny szum.
–
Super – ucieszył się Remus. – Ci twoi krewni muszą być bogaci. Willa w takim
miejscu, duży ogród…
–
Tak. Nawet na służbę domową ich stać – przyznałam. – Jednakże to dość stara
posiadłość, sprzed wojny. Prawdziwie bogaty jest Luciano, mój przyszywany
dziadek. On dzierży cały majątek, podzieli go dopiero po śmierci.
–
Hmm. Służba. To brzmi nieco pompatycznie. Zapewne też wystawne przyjęcia…
–
Nie, nic z tych rzeczy! – zaśmiałam się. – W sumie jest to bardzo hermetyczna
rodzina, niewiele wspólnego mająca z zewnętrznym światem, odizolowana…
Wystarczy im ich towarzystwo.
Za
oknami zmieniał się krajobraz. Było trochę gór, ale nie pamiętałam, czy są to
już Apeniny, czy jeszcze Alpy. Powietrze, cudownie rześkie, wpadało do naszego
dusznego przedziału, robiąc nam bałagan na głowach. Trochę żałowałam, że
pozbyłam się na rok moich wampirzych zdolności; mogłabym zrobić się
niewidzialna i lecieć na zewnątrz, ramię w ramię z pociągiem. Przynajmniej
przestałoby mi się nudzić.
–
Nudzę się, Remus… – jęknęłam ospale.
–
A to moja wina? Nudnym ludziom się nudzi. – Wyjął jakąś książkę i zagłębił się
w lekturze. – Poczytaj coś.
–
Już czytałam! Aż mnie głowa rozbolała…
–
Nie marudź, Meggie. Za oknem dzieją się naprawdę niesamowite rzeczy.
–
Wiem, że tobie się podobają, bo nigdy nie widziałeś niczego poza Epping Forest,
Londynem, Hogwartem, ewentualnie krajobrazami na drodze do niego.
–
A jeszcze wczoraj entuzjazm cię zatykał. Mówiłaś: „Wielka podróż, ekscytująca
podróż”… Czyż nie tego chciałaś?
–
Ale adrenalina już zdążyła mi opaść! – miauknęłam.
Remus
westchnął cierpliwie
–
Możesz mi poczytać na głos – orzekłam.
–
Dzięki za łaskę – prychnął.
Pociąg
począł zwalniać po jakimś czasie. Pomyślałam, że to już tysięczna z kolei
stacja, lecz wkrótce zorientowałam się, iż zbliżał się koniec podróży.
–
No, jesteśmy na miejscu. – Byłam tak ucieszona, że ogarnął mnie dziwaczny
spokój.
Wygramoliliśmy
się z kuframi na betonową, porośniętą kępkami ziół i chwastów leśną stację
kolejową. Pociąg począł gwizdać, puszczać kłęby pary, a ja rozejrzałam się
niepewnie po peronie. A jeśli nie pamiętali o naszym przyjeździe?
Jednak
wkrótce spostrzegłam, że nie było się czym przejmować.
–
Mary Ann! – rozległ się tubalny okrzyk i wkrótce ku nam potoczył się olbrzymi,
brzuchaty wujek Giuseppe, tradycyjnie w garniturze i z gładkim kucykiem, oraz z
dwoma mężczyznami, depczącymi mu po piętach. – No, chodź tu do mnie, wyściskam
cię!
Wujek
zgniótł mój nędzny szkielecik jednym, czułym uściskiem. Remus poruszył się
niespokojnie – nie zrozumiał ni w ząb tego, co powiedział wujek. Włoch ujął
moją twarz w ogromne dłonie, w jego małych oczkach dostrzegłam łzy szczęścia.
–
Nie widziałem cię już tak dawno… Wszyscy bardzo żeśmy tęsknili! A ten
młodzieniec?
Przeniósł
wzrok na speszonego Remusa.
–
On jest ze mną, to mój brat bliźniak. Wiesz, wuju, z mojej prawdziwej rodziny.
Przepraszam, że tak bez uprzedzenia…
–
Och, nic, nic! Znajdziemy dla niego miejsce, bądź tego pewna! Twój brat także
należy do naszej rodziny! Eee… jakie ma imię?
–
Remus. – Luniaczek poruszył się niespokojnie, słysząc swoje imię.
–
Remus?! Pięknie. Brat założyciela naszej pięknej stolicy! – ryknął z uciechy
wujek, a ja miałam wrażenie, że nawet beton pod moimi stopami się zatrząsł. – A
poznajesz tych dwóch dżentelmenów? Widziałaś ich ostatnio z sześć lat temu!
Zza
pokaźnego wuja Giuseppe wyjrzały dwie przyjazne twarze. Jednym z nich okazał
się być Sergio, jego młodszy brat, z o wiele poważniejszą twarzą, niż go zapamiętałam.
Miał czarne włosy jak wszyscy w rodzinie Pianta, nosił skórzaną kurtkę
motocyklisty i dopasowane do tego spodnie. W gruncie rzeczy bardzo różnił się
od swego brata. Drugiego mężczyzny nie poznałam, chociaż wydało mi się
oczywiste, że znam jego twarz.
–
To Fabrizio! – zawołał wujek z uciechą, widząc moją minę. – Pamiętasz Fabrizio?
Zawsze robił ci na złość i kradł twojego misia. Albo podwijał spódniczkę. Raz
pamiętam, jak miałaś pięć lat i hasałaś nago po ogrodzie i on się zakradł, i
wtedy…
–
Starczy, wuju… – burknął Fabrizio i spalił cegłę. Wujek i Sergio ryknęli
potężną salwą niekontrolowanego śmiechu. Wuj tak się śmiał, że aż zrobił się
siny. Remus zmierzył ich mocno spłoszonym spojrzeniem.
Fabrizio
wyglądał na typowego osiemnastolatka. Jedna kępka lekko pofalowanych włosów śmiesznie
sterczała nad czołem, ubrany był w dżins. Sprawiał wrażenie znudzonego pana i
władcy.
–
To co, idziemy do auta? Chodźcie, czeka na was w domu wyjątkowo dobre jedzenie!
Co ja gadam! JEDZENIE ZAWSZE JEST DOBRE!
–
Dawaj ten bagaż, Mary Ann… – Sergio wyciągnął rękę, wciąż krztusząc się ze
śmiechu. Pokręciłam głową i uśmiechnęłam się do niego, podając kufer. Sergio
zawsze mnie fascynował.
Remus
nie chciał pomocy od wuja i sam chwycił walizę. Wkrótce zgromadziliśmy się przy
ukochanym przez rodzinę Cadillacu z Ameryki. Kufry zostały załadowane do
bagażnika, a ja, Remus i Fabrizio skotłowaliśmy się z tyłu.
–
Tak się wszyscy ucieszą! – wrzeszczał wuj zza kierownicy. – Cieszyliśmy się na
twój przyjazd! Naprawdę… Ale chociaż ty żyjesz, to się liczy! Hej, Sergio,
ryczeliśmy wtedy jak bobry, nie?! O, puść głośniej, UWIELBIAM TO LIBRETTO! LA
LA LA LAAAA!
Wuj
zaryczał wraz ze śpiewakiem operowym, którego głos niósł się z radia, w
Cadillacu zadudniło. Wyczułam, że Remus był autentycznie sztywny ze stresu.
Jazda samochodem po prostu wytrąciła go z równowagi. Zastanawiałam się nawet,
kiedy zdrowo puści pawia, wprost na radio i śpiewaka.
Po
kilkunastu minutach zajechaliśmy na kamienisty podjazd. Wysiadłam z samochodu
pierwsza, chłonąc wzrokiem ukochane miejsce. To samo ogrodzenie, obrośnięte
powojnikiem, ten sam stary dom, zakryty prawie całkowicie koronami
śródziemnomorskich drzew, stojący na lekkim wzniesieniu. Wiedziałam, że za nim
rozpościera się niesamowity widok z niskiej skarpy na rzekę w dole i jej drugi
brzeg, jego lasy i pagórki.
Uśmiechnęłam
się lekko do Remusa, on to odwzajemnił.
–
Nie bój się. Jestem tu. – Złapałam go za rękę, posyłając krzepiący uśmiech.
–
Mary Ann! – Ciotka Maddalena upuściła misę z praniem i podbiegła do nas
najszybciej, na ile pozwoliły jej na to obfite kształty. – Dziecko drogie, jak
ty wyrosłaś!
–
Normalka, ciociu. A to jest mój brat, Remus… – Wskazałam na Remusa. Ciotka
pokiwała głową z powagą kilka razy, jakby wszystko zrozumiała. Posłała mu też
zachęcający uśmiech.
–
A ty co tak stoisz, chłopie, jakbyś Mussoliniego zobaczył? – skarciła brata i
uderzyła w jego potężne przedramię. – Idź do kuchni i zagoń Bonifację do
roboty!
–
Swego syna poślij, babo, a nie na mnie będziesz wrzeszczeć, jak opętana! – zawołał
z pasją wuj Giuseppe, z o wiele za dużą pasją, niżby wynikało z sytuacji. –
Fabrizio ma zdrowe nogi, szybko się uwinie!
–
No jasne, zawsze tylko „Fabrizio to, Fabrizio tamto”… – burknął chłopak,
wpychając ręce do kieszeni i z wolna ruszył ku domowi. Sergio puścił mi oko i
także się tam udał, rozglądając nieco niefrasobliwie po otoczeniu i pogwizdując
beztrosko.
–
Chodźcie, dzieci. Ach, i jeszcze jedno: twój brat mówi wyłącznie po angielsku,
zgadza się? – zagadnęła ciotka. –
Postaramy się mówić po angielsku, ale nie wszyscy są w tym dostatecznie dobrzy…
Niektórzy praktycznie nic nie umieją! Świat się wali, dziecko drogie!
–
Nie biadol! – rozległo się żachnięcie wuja. – Mary Ann umie w dwóch językach.
Poradzi sobie.
Wkroczyliśmy
do ciemnego korytarza, gdzie unosił się już znany mi przytulny zapach wilgoci.
–
Zaraz pokażę wam wasze pokoje, tylko…
Przez
cały korytarz przetoczył się dziki śmiech dziecka. Z jednego z wielu pokojów na
parterze wypadło małe dziecko, zaledwie kilkuletnie. Zauważyło nas, po czym
stanęło jak wryte. Za nim wybiegła dziewczyna o czarnych kędziorkach do pasa i
czarnych, ładnie zarysowanych brwiach.
–
Hej! – ucieszyła się Caterina. – Chiara, przywitaj się z gośćmi!
Mała,
blada dziewczynka o wielkich, fioletowych sińcach pod oczami i dziwnie wydatnym
czole popatrzyła na nas w nieco przerażający, wrogi sposób spod tego czoła, po
czym wzięła szybki odwrót i znikła tam, skąd przyszła. Caterina westchnęła z
cierpliwością.
–
No tak, boi się obcych. Tak rzadko ich widuje. Mary Ann…
Rozpromieniła
się i podbiegła do mnie, by przytulić mocno.
–
Tak dawno cię nie widziałam! Co to za dziecko? – spytałam po tym, jak się
wyściskałyśmy.
–
Ja też! Chiara to siostra Fabrizio!
–
Co? Ile ona ma lat?
–
Pięć. Kiedy tu ostatnio byłaś, jeszcze jej nie było. A teraz…
–
Dosyć tych pogaduszek, Caterina! Zwołaj wszystkich do salonu, będziemy jeść!
Muszę pokazać gościom ich pokoje! – zniecierpliwiła się ciocia Maddalena.
–
Ależ, ciociu! – jęknęła Caterina, ale posłusznie udała się na obchód ich
olbrzymiego domu, mrucząc coś o niedawnym jedzeniu solidnego posiłku.
–
Mary Ann, ty dostaniesz tradycyjnie wasz stary pokój, prawda? Twojemu bratu
zaraz coś znajdziemy na jakimś piętrze. Już możesz odnieść tam swój bagaż,
dziecko. Remus!
Luniaczek
aż podskoczył, że tak poufale ktoś do niego podszedł.
–
Chodź, pokażę ci pokój. Wprawdzie po angielsku nie umiem tak świetnie, ale może
uda nam się porozumieć, co? No chodź, synku…
Chwyciła
go pod ramię i zawlekła po drewnianych, pokrytych dywanem schodach na górę.
Parsknęłam do siebie z powodu jego miny i zaniosłam kufer do pokoju na samym
końcu długiego korytarza, naprzeciw łazienki. Uchyliłam solidne drzwi i weszłam
do ukochanego, staromodnego wnętrza, w którym zawsze spałam z mamą.
Potężne
meble zrobiono z dębu: dwuosobowe łoże o kolorowej, folklorystycznej narzucie
stało przy wschodniej od wejścia ścianie, biurko z krzesłem naprzeciw, a
olbrzymia szafa z wielkim lustrem na zachodniej, równolegle do łoża. Obejrzałam
złoty, zaśniedziały żyrandol z żarówkami. Nie było na nim ani jednej pajęczyny.
Widać, przygotowywali się na mój przyjazd.
Kufer
położyłam w nogach łóżka i jeszcze raz rozejrzałam się po pomieszczeniu. Obraz
z poprzedniego życia…
–
Mary Ann? – Caterina wpadła do mnie z uśmiechem. – Już wszyscy czekają.
Udałam
się za nią do jadalni. Gdy weszłam, od razu rzucił mi się w oczy spory tłumek
panujący w pomieszczeniu. W wejściu dopadła do mnie ciocia Anastasia, skrajnie
różniąca się posturą od swego potężnego męża. Była też jedyną blondynką w
rodzinie. Młodsza od wujka Giuseppe o jedenaście lat, wciąż piękna i
atrakcyjna. Zawsze ją lubiłam, była najspokojniejsza. I bardzo podobna do mojej
adopcyjnej mamy.
Dziadek
Luciano podszedł do mnie z wielkim trudem, wspomagany przez Margheritę. Ponad
siedemdziesięcioletni staruszek był już ślepy i przygłuchy, lecz popłakał się
ze szczęścia, gdy przytulił mnie zgrabiałym dłońmi. Poczułam, że jednak
pozostał na tym świecie jeszcze jakiś mój dziadek, a ta myśl prawie wywołała
łzy.
Margherita
powitała mnie z umiarkowanym entuzjazmem, aczkolwiek grzecznie. Było to dla
mnie normalne, ta krępa dziewczyna o czarnych, gęstych falach zawsze była
bardzo powściągliwa i opanowana.
Giacinto,
mąż Maddaleny, zazwyczaj odnosił się do mnie uprzejmie, jednak nigdy nie
okazywał mi wylewnie uczuć. I tym razem tak było. Giacinto był młodszy od swej
żony o jakieś cztery lata, robiła mu się łysina na czubku głowy, był szczupły i
wysoki. Zawsze czułam do niego jakąś dziwną niechęć. Może dlatego, że był
jedynie spowinowacony.
Eustachio,
syn wujka i cioci, przywitał się nieco sztywno i niechętnie, jako że
praktycznie wcale mnie nie znał.
Remus
wywołał sporą sensację i deszcz pytań, sam będąc tak skulonym w sobie, że
prawie wywrócił się na lewą stronę. W końcu zrobił się znany tu dobrze rumor i
nic nie było w stanie go zagłuszyć. No, może z wyjątkiem wciąż wybuchającego tu
i ówdzie rubasznego śmiechu wuja.
W
końcu dało się słyszeć zachrypły wrzask:
–
Cicho, ludzie szaleni! Zasiądziemy teraz do jedzenia! Bonifacjo!
To
ciotka Maddalena wrzasnęła, aż domem zatrzęsło. Towarzystwo, jazgocząc
beztrosko, zasiadło do stołu. Zajęłam miejsce pomiędzy Remusem a Cateriną,
każdy porozsiadał się, gdzie chciał. Tylko Chiara z nieco speszoną miną
wskoczyła wujkowi Giuseppe na kolana i mocno się przytuliła.
–
Moje ty… – Pogładził ją po czarnych, martwych włosach czule.
–
Chiara, córciu, złaź z wujka. Wciąż się tylko do niego kleisz. Wujek chce zjeść
jak człowiek – rzuciła niedbale ciotka Maddalena do córeczki. Tamta tylko
pokręciła przecząco głową i jeszcze mocniej się przytuliła.
Dostrzegłam, że Giacinto przewrócił oczyma, zanim nie
zabrał się za swoją porcję mozarelli z pomidorkami. Przy stole zrobiło się
jakby niezręcznie.
Cieszę się widząc tu kolejne wpisy! ^^
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam wszystko WSZYSTKO w tydzień a tu nagle nie ma "nowszy post" :( No weź mi tak nie rób! Prawie się rozpłakałam :( Pisz pisz pisz! <3 Jest genialnie :)
OdpowiedzUsuńLuella