Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

środa, 19 lipca 2017

51. Chandra

Trudno było mi się skupić na nauce, gdy myśli ciągle biegły do Rabastana. Wciąż nie potrafiłam uwierzyć, że ten smukły, poważny, arystokratyczny Ślizgon z ostatniej klasy jest mój i tylko mój. Wystarczyło, że go widziałam, serce podskakiwało pod samą krtań. Wywoływał u mnie z chwili na chwilę coraz silniejsze uczucie. Pod koniec tygodnia obarczonego egzaminami mogłam z całą pewnością stwierdzić, iż byłam zakochana.
Reakcje na tę wiadomość, która obiegła Hogwart w ciągu dnia, były różne. Ludzie dziwnie zareagowali w pierwszym momencie, gdy w czwartek ja i Rabastan wyszliśmy ze śniadania trzymając się za ręce. Obracali się, pytali jeden drugiego, czy to prawda, komentowali. Społeczność Hogwartu żyła plotkami, szczególnie dziewczyny. Uwielbiano tu wszelkiego rodzaju sensacje, wszystko, co zapełni czas podczas posiłków i przerw. Wszystko, co nieco odmieni szkolną rutynę tej jednej, wielkiej rodziny czarodziejów. Najwyraźniej dostali kolejny, gorący temat do przedyskutowania.
Severus był jednym z nielicznych, którzy się ucieszyli. Bardzo spodobał mu się fakt, że teraz więcej czasu będę spędzać z nimi. Ślizgoni przyjęli mnie również grzecznie, aczkolwiek miałam wrażenie, że robią to wyłącznie dla Rabastana. W sumie zdziwiłoby mnie, gdyby było inaczej.
Gryfoni mieli skrajnie inne podejście do sprawy. Szczególnie kilku z nich.
Pierwszą, która się dowiedziała, była Lily. Biegła w stronę jeziora z naręczem tostów, kiedy przyuważyłam ją kątem oka, wtulając się mocniej w Rabastana. Przystanęła, jak słup soli, i zajęła się po chwili zbieraniem z ziemi rozsypanego jedzenia, ignorując przy tym potłuczoną butelkę soku dyniowego. Jej twarz nie wyrażała kompletnie nic, przynajmniej na ile mogłam ją zaobserwować zza kurtyny jej rudych włosów.
Następnym był Black. Wydarzyło się to po śniadaniu następnego dnia. Stałam spokojnie przy drzwiach, czekając na Rabastana, który już zbierał się od stołu Slytherinu, gdy usłyszałam:
– Mary Ann! Musimy pogadać!
Black spieszył ku mnie wzdłuż stołu Gryffindoru. Coś w jego twarzy mówiło mi, że nie szedł po nową porcję krzyków. Najwyraźniej chciał po prostu porozmawiać, może nawet przeprosić. W tym samym momencie poczułam dłoń Rabastana na własnej, a właściciel pociągnął mnie ku wyjściu. Zdążyłam tylko uchwycić wzrok Blacka, jego niedowierzającą, tracącą kolory twarz, i wyszłam za Rabastanem.
– Czyś ty zgłupiała?! Ze Ślizgonem? I to w dodatku z tej grupy najgorszych typków?!
Ja i Lily wreszcie miałyśmy okazję nieco porozmawiać w naszym dormitorium, po całym dniu spędzonym osobno.
Położyła mi dłoń na czole, po czym pokręciła głową z niedowierzaniem.
– Mary Ann, nie poznaję cię. Ile ty go znasz?
– Trochę ponad miesiąc. Ale wciąż się poznajemy, dzięki temu nie nudzi nam się razem!
– Nie mam nic przeciwko umawianiu się z kimś, kogo ledwo znam, nie zrozum mnie źle. To nawet romantyczne. Ale, naprawdę, Lestrange? Przecież nie wiesz, kiedy miotnie w ciebie czymś paskudnym… Jak, na przykład, jakimś bolesnym, zakazanym urokiem.
Popatrzyłam na nią potępiającym spojrzeniem.
– Lily, to nie tak działa…
– I co? On naprawdę ci się tak podoba? – skrzywiła się.
– Bardzo…
– Całowaliście się już?!
– No, nie… Przecież na to za wcześnie. Poza tym… ty mi po prostu zazdrościsz!
– Ja? W żadnym wypadku! Zwyczajnie się o ciebie martwię! – oburzyła się. – Ja też miałam kiedyś… kogoś bliskiego ze Slytherinu. Sądzę, że całkowite zerwanie kontaktów z tymi ludźmi wkrótce będzie jedną z rozsądniejszych rzeczy, jaką możemy zrobić. Obydwie, moja przyjaciółko.
Popatrzyłam na nią, z wolna odwracając wzrok od okna, przez które obserwowałam słoneczny wieczór. Lily rzadko kiedy miała tak stanowczą, rozognioną minę, jak w tej chwili. Zwykle bujała w chmurach, teraz coś wyraźnie sprowadziło ją na ziemię. Przeszył mnie nieprzyjemny, złowrogi dreszcz, gdy tak patrzyłam w te zielone, gorejące oczy.
Nadszedł czerwiec: cudownie gorący, pachnący latem i wolnością, choć pełen burz i deszczu. Teraz, gdy lekcje nie były tak wymagające, a prac domowych mieliśmy o wiele mniej, ja i Rabastan mogliśmy spędzać ze sobą każdą najkrótszą chwilę.
– O czym myślisz?
Szept wyrwał mnie z zamyślenia. Podkuliłam nogi i objęłam je rękoma.
Na jeziorze tańczyło pomarańczowe słońce, z każdą chwilą odchodzące za horyzont. Uśmiechnęłam się do siebie, po czym obróciłam głowę w kierunku mojego chłopaka, siedzącego ramię w ramię ze mną na jednej z kamienistych skarp przy jeziorze. Przyjrzał mi się z jakąś tęsknotą i przygnębieniem.
– Nie wiem. Jest tak spokojnie, że żadne konkretne myśli mnie nie nachodzą…
– To prawda – westchnął, marszcząc ciemne brwi, i pochylił się trochę do przodu, by schwycić kostropaty kamień w szczupłe palce. Bezwiednie obracał go w opuszkach. Poczułam przemożną chęć, by złapać go za dłoń, ale tego nie zrobiłam.
– A ty o czym myślisz? – zagadnęłam po chwili spokojnej ciszy.
– O tobie, między innymi. – Uniósł wzrok znad obserwowanego kamienia i spojrzał na mnie intensywnym spojrzeniem. – Czasem nie potrafię uwierzyć, że to wszystko się dzieje.
Oparłam głowę na jego ramieniu, czując słodki spokój. Tu, na skarpie, było tak cicho, żadne zbędne odgłosy nie mąciły śpiewu ptaków i wieczornych świerszczy, a wiatr grał w trawach…
– Poznałaś już moich kumpli? – podjął z zaciekawieniem po dłuższej chwili milczenia.
– Tak, chyba wszystkich. Jest Severus, Nott, Mulciber, Goyle, Crabbe… Kogoś pominęłam?
– Całą masę… Wilkes, Avery. Nie wspominając o tych spoza szkoły. No, ale nie miałaś okazji ich poznać. Przynajmniej na razie.
Zmarszczyłam brwi, wpatrując się w Północną Wieżę Hogwartu. W mojej głowie uformował się wyraz „Voldemort”, ale natychmiast go wyrzuciłam z pamięci, jakby był natrętną przeszkadzającą, muchą.
– Poznam cię kiedyś z nimi. Z pewnością ci się spodobają, może nawet potraktują cię, jak swoją!
– Mówisz o zwolennikach Voldemorta? – wypaliłam.
Rabastan uniósł głowę z mojej i spojrzał na mnie uważnie. Po chwili wzruszył ramionami.
– Cóż, jeżeli tak to nazywasz… Ale przekonasz się, że mam rację! To są świetni ludzie. Nie można tak po prostu określić nas zwolennikami Czarnego Pana. My jesteśmy wybrani.
– Czarny Pan?
– Tak, tak się na niego mówi. Zobaczysz. Spodoba ci się.
Uśmiechnęłam się do niego niepewnie, oplótł mnie jednym ramieniem i tak trwaliśmy, dopóki słońce nie zanurzyło się w jeziorze.
– Czy ja wiem, czy to taki genialny pomysł?
Dzwon wybił właśnie dwunastą, czyli przerwę na lunch. Ja i Severus przemierzaliśmy zatłoczony dziedziniec. Wsłuchiwałam się w stukot własnych obcasów o kamienną ścieżkę, czekając, co jeszcze powie.
– Wiesz, Rabastan jest bardzo zaangażowany w przyszłą służbę Czarnemu Panu. On to traktuje nieco inaczej. Co wiesz o Voldemorcie? – zapytał na koniec cicho.
– Niewiele. Do tej pory słyszałam o nim same najgorsze rzeczy. Kto to tak naprawdę jest?
– Ech, trudno mi rzec. Wolałbym jednak, byś ty się nie pchała, jak to się mówi, pod topór…
– A ty to niby co? – odszczeknęłam.
– Ja to ja. A ty jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Nie chcę, by coś ci się stało.
Zerknęłam na niego z ukosa, odrywając wzrok od czubków butów. Severus wytarł niedbale haczykowaty nos, by zyskać na czasie.
– Ale Rabastan mu ufa – mruknęłam niepewnie. – Czy Czarny Pan naprawdę jest tak zły?
– Hmm, przepraszam, że ci to teraz powiem. – Zawahał się przez chwilę. – Ja naprawdę się cieszę, że kręcisz się teraz w naszej paczce Ślizgonów. Jednak wolałbym, by na tym poprzestać.
– Oczywiście, tyś myślał, że ja chcę być zwolenniczką Voldemorta? – zaśmiałam się. – Za co mnie przepraszasz?
– Bo myślę, że twoja… miłość… Cię trochę zaślepia. Wiesz, myślisz sobie: „Rabastan to, Rabastan tamto…”, a nie oceniasz racjonalnie, nie masz obiektywnej oceny sytuacji. Do tej pory, jak to mówiłaś, Potter i Black mieszali Czarnego Pana z błotem, a ty im wierzyłaś. Dlaczego tak nagle zmieniasz zdanie?
– Niczego nie zmieniam! I nic mnie nie zaślepia! – prychnęłam, odwróciłam się na pięcie i odeszłam swoją drogą, pozostawiając skołowanego Severusa na środku dróżki.
– Hej, Meeeeeeeeeeegie! – dało się słyszeć gdzieś z prawej. Zerknęłam tam.
Na niskim parapecie jednej z arkad siedział Remus, obok, co dziwne, Joanne, a niedaleko o słupek arkady opierał się James, machając do mnie tak ostentacyjnie i entuzjastycznie, że chyba i ślepy by trafił.
Podeszłam do nich ostrożnie, ciekawa, co mi powiedzą. Od egzaminów nie miałam z nimi okazji do rozmowy: spędzałam czas głównie ze Ślizgonami i Rabastanem, gdy ten nie miał treningów.
James ściągnął z włosów czarną frotkę, na którą naplótł kępkę swych bujnych włosów (nosił ją od wczoraj, odkąd Slytherin zwyciężył z Ravenclawem i Ślizgoni wygrali przez to Puchar Quidditcha) i teatralnie, zamaszystym ruchem cisnął mi ją pod nogi. Wpatrzyłam się w bezbronną gumkę, po czym skierowałam na Rogacza niewinny, pytający wzrok.
– Oto, co ci powiem! – rzekł z goryczą. – Wstyd. Jak możesz zdradzać czerwono-złote barwy? Jak możesz bratać się z wrogiem?!
– Ło, matko! – zawołałam ze zrezygnowaniem, podnosząc wzrok i dłonie ku niebiosom. – Przedstawienia ciąg dalszy… Czy wy nie możecie po prostu tego zaakceptować? Czemu wszyscy się nas czepiają?
– Nie, nie mogę go znaleźć… – wysapał Peter, pojawiwszy się znikąd. Stanął obok Jamesa, zaplótłszy ręce na piersiach. – A wydawałoby się, że… O, hej Meggie! – Spojrzał na mnie surowo. – Ty zdrajco!
– Skończcie już z tym! – Zerknęłam na Remusa wojowniczo, ciekawa, czy także ma coś mądrego do powiedzenia, ale on pogrążony był w rozmowie z Jo, czasem tylko zerkał na mnie ukradkiem. Wyczułam troskę bijącą od niego. Ze zdziwieniem spostrzegłam też, że jest lekko zarumieniony.
– My się tylko o ciebie martwimy! Dostałaś się w obmierzłe łapska tego Lestrange’a… – burknął Rogaś. – Nie podoba mi się to. A Ślizgoni wygrali Puchar, napuszone głąby – zakończył z goryczą.
Zaległa cisza.
– A TY DO TEGO ŚMIAŁAŚ ZOSTAĆ DZIEWCZYNĄ TEGO!… – wybuchnął nagle, machając rękoma na wszystkie strony, jak cepami, po czym znowu oklapł. – Ech, szkoda mi słów.
– Miło, przynajmniej zamilkniesz choć na sekundę! – rzekłam zjadliwie.
– I jeszcze do tego tak zignorowałaś Syriusza! – rozległ się pretensjonalny głos Petera zza Jamesa.
– Ja? To ON się ze mną pokłócił, to ON jest na mnie obrażony.
– Aha, czyli ty się na nim zemściłaś! – zdenerwował się Peter.
– Peter, o czym ty mówisz? Naprawdę sądzisz, że wchodzi się w związki dla zemsty? Nie umawiam się z Rabastanem, żeby na kimkolwiek się mścić czy wywoływać cokolwiek innego. Zresztą, nikt nie powiedział, że kiedykolwiek myślałam o Blacku jako o… no, w ten sam sposób, jak o Rabastanie!
– Przypomnij sobie te wszystkie chwile! – dodał James dramatycznie. – Choćby taką jedną, w lesie, tą, w którą kiedyś tak subtelnie wdepnąłem… Nie jestem taki znowu głupi i niekumaty!
Zmierzyłam Rogasia wątpiącym spojrzeniem.
– Jeżeli kiedykolwiek… nie mówię, że tak, no!… to już dawno odeszło to w niebyt. Teraz dużo się zmieniło w moim życiu. Jeżeli tego nie rozumiecie, to już wasz problem. – Wzruszyłam ramionami, zerkając podejrzliwie na Joanne. Coś mi się w niej nie spodobało.
– O, ouu, Łapsko… – wydukał nagle James sztywno. W istocie, zza Petera wyłonił się z wolna Black, wciskając ręce głęboko do kieszeni. Wtem mnie spostrzegł i się zatrzymał. Zaległa przykra cisza.
– Cóż, to chyba wszystko, co macie mi do powiedzenia. Pójdę już. – Machnęłam ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. Black spopielił mnie wzrokiem, chwilę potem uśmiechnął się krzywo. Przekrzywił głowę, przyglądając mi się z jakimś rozbawieniem i politowaniem. Jego oczy pozostały lodowate. Miał w gruncie rzeczy straszliwą minę.
Posłałam mu miażdżący wzrok, odwróciłam się na pięcie. Wtedy oberwałam sówką z listem prosto w twarz. Black za moimi plecami zaśmiał się mściwie, wyraźnie usatysfakcjonowany. James i Peter też nie opanowali parsknięcia. Prychnęłam ostentacyjnie i otworzyłam niewielki liścik nabierając wrażenia, że już kiedyś dostałam bardzo podobny.

„Szacowna Panno Lupin!
Twój szlaban, jak i również szlaban czcigodnego panicza Blacka, odbywać się będzie codziennie, od godziny 4 do 9 wieczorem przez cały najbliższy tydzień od poniedziałku, do soboty włącznie. Liczę na Wasze skore do prac ręce w lochach, mamy trochę składników do obrobienia. Możesz być pewna, że wymyślę dla Was jakieś dodatkowe atrakcje, by umilić czas spędzony razem. Przyjacielskie stosunki zawarte na moim szlabanie powinny oduczyć Was pojedynków na korytarzu.
Z wyrazami szacunku, p. prof. Castor Black”

– Co?! – wydusiłam z siebie, zanim zdążyłam się powstrzymać, a potem westchnęłam – i jak ja wytrzymam przez te pięć godzin codziennie!?
– Wyobraź sobie, że mam podobny problem… – rozległo się zza moich pleców znużone sarknięcie.

***

Promień słońca padł na ścianę. Przyjrzałam mu się, wsłuchując w miarowe oddechy Lily i Alicji. Spały spokojnym snem, niezmąconym przykrościami.
Przewróciłam się na drugi bok, nie czując piasku pod oczami, mimo, że całą noc przeleżałam bez snu. Wlepiłam oczy w nieruchomy baldachim, niezmieniony obiekt mojej kilkugodzinnej obserwacji.
Westchnęłam do siebie ponuro. Wampiry nie sypiają, ale przechodzą w stan swego rodzaju hibernacji, pozbawionej snów, podczas której się niejako regenerują.
Czy naprawdę już nigdy nic mi się nie przyśni? Czy będę tak trwać w nieskończoność, aż przeżyję wszystkich najbliższych? Co zastanę w domu, gdy któregoś dnia wrócę po pogrzebie ostatniej żyjącej bliskiej mi osoby? Pustkę i ciszę. I te rzeczy, należące w przeszłości do kogoś mi bliskiego, leżące w bezruchu, a ich właściciel nigdy już ich nie dotknie. Pozostawią na sobie jedynie pamięć jego dłoni i zapach.
Wspomnienia, w których przechowam ukochaną osobę, nigdy nie wygasną. Będą doprowadzać mnie do szaleństwa codziennie, aż do niejasnego końca. Nieustająca tęsknota i samotność, tak będzie wyglądało moje życie za kilkadziesiąt lat. Co mi pozostanie, poza snuciem się po pustkowiach i wrzosowiskach, gdy społeczeństwo mnie odrzuci? Zupełnie sama na końcu świata, otoczona zdjęciami i przedmiotami noszącymi ducha bliskich, które codziennie będą sugerować: „Już nigdy ich nie spotkasz, jesteś sama. Zupełnie sama”. I ta przejmująca cisza, wieczna cisza pędzących pokoleń…
A może by tak kogoś…?
Przewróciłam się na drugi bok, czując do siebie obrzydzenie. Co za egoizm! Zamienić kogoś w wampira tylko po to, żeby dotrzymał mi towarzystwa przez tyle lat? Jego także wpakować w to niekończące się szaleństwo?
Wyobraziłam sobie, jak wieczność spędzam z Rabastanem. Zamknięci w czterech ścianach, gdzieś na pustkowiu, zdani wyłącznie na siebie i na swe humory. Dzień w dzień sami ze sobą nawzajem. O rany, zwariować można, oglądając przez wieczność nawet najbardziej ukochaną twarz. Z jednej strony to niezła podpora, ale mogłoby to zniszczyć doszczętnie nasze uczucie. Droga wampira wydawała się z góry określona jako samotna.
Jedna łza z wolna spłynęła po mojej skroni, lądując w czarno-rudych loczkach. Wieczna samotność, zamknięcie we własnej głowie…
Zerknęłam na niewinnie śniącą Lily. Jej życie będzie takie piękne.
Usiadłam na skraju łóżka, wlepiając wzrok w blade stopy. Chwilę potem niepewnie postawiłam je na wyszorowanych belkach, pełniących funkcję podłogi, i ruszyłam do toalety.
Nie czując zmęczenia, lecz jedynie lekkie skołowanie, ściągnęłam z siebie o kilka numerów za duży t-shirt, używany jako piżama, przyjrzałam się blademu ciału w lustrze. Pięknie, jakbym nie wychodziła na słońce od wieków. W sumie kiedyś zapewne do tego dojdzie.
Wkroczyłam po kilku chwilach pod lodowaty prysznic, mający mnie orzeźwić i dodać sił przed bardzo przykrą perspektywą dzisiejszego szlabanu.
Uczucie smutku doskwierało mi cały dzień. Wszyscy naokoło wydawali się być żywymi trupami, kruchymi i nietrwałymi. Wystarczyło kilkadziesiąt lat, by pozamieniali się w proch. W przeciwieństwie do mnie. Ta świadomość skutecznie obarczyła mnie wyobcowaniem i przygnębieniem.
– Hej, Meg! Pobudka, zmiataj na szlaban! – Rabastan potrząsnął mną lekko. – Bo Black cię zabije.
Rozejrzałam się nieprzytomnie po twarzach przy stoliku. Prawie zupełnie zapomniałam, że siedzą tu poza mną Severus, Gregor i Rabastan. Wszyscy wyglądali na nieco zaskoczonych tym nagłym odlotem od rzeczywistości. Wymusiłam na twarzy niemrawy uśmiech i westchnęłam:
– Tak, już idę. Wcale mi się jakoś nie spieszy…
Wstałam niechętnie od stolika w bibliotece, gdzie odrabialiśmy resztki prac domowych.
– Odprowadzę cię, chcesz? – zaofiarował się mój chłopak. Kiwnęłam niepewnie głową, wciąż pogrążona w niezbyt sympatycznych myślach.
Poczułam jego dłoń na mojej, pozostali Ślizgoni zgodnym chórkiem ponuraków mruknęli „Cześć…”, a my poszliśmy w kierunku lochów.
– Dzisiaj jesteś jakaś zamyślona i niedostępna. Coś się stało? – Zerknęłam na jego posępną twarz o szczupłych policzkach, którą już tak dobrze znałam.
– Nic… Dopadła mnie jakaś chandra w związku z moją przypadłością.
– Wampiryzmem? – zapytał. Kiwnęłam potakująco. – Cóż… Podobasz mi się taka, jaka jesteś. Podobasz mi się jako wampirzyca. Wiesz, jestem z arystokracji, my lubimy takie mroczne klimaciki.
Zerknął na mnie, jak na ciekawy okaz w zoo. Nie spodobało mi się to.
– Nie chodzi o to. Zdajesz sobie sprawę, że ja wszystkich przeżyję?
Rabastan spoważniał i nic nie odparł. Westchnął pod nosem do siebie. Przez resztę drogi nie wypowiedzieliśmy ani słowa.
– No, to cię tu zostawiam – burknął swym ponurym głosem o ciemnej barwie po kilkunastu minutach. Wpatrzył się we mnie uważnie. – Mam nadzieję, że to jakoś przeżyjesz.
Cmoknął mnie w policzek na pożegnanie, po czym odszedł, przeczesując długie włosy palcami. Obserwowałam z rezygnacją jego czarną sylwetkę w najdroższych ubraniach od Madame Malkin, a gdy znikł za rogiem, wkroczyłam do komnaty.
Blacka jeszcze nie było, za to przy stoliku na środku spoczywał jego młodszy krewniak. Posłał mi takie spojrzenie, że automatycznie cofnęłam nogę. Serce zabiło ze strachu mocniej. Jak tu znieść to milczenie? Może powinnam się modlić, by Castor Black szybko przybywał?
Mimo wszystko odważnie podeszłam do stolika i opadłam na krzesło naprzeciw Blacka, za wszelką cenę starając się ignorować jego natarczywe spojrzenie. Wlepiłam beznamiętny wzrok w stary blat przede mną, czując się obserwowana przez bestię.
– Doskonale, już jesteś! Czekaliśmy wyłącznie na ciebie! – Castor Black wyłonił się zza drzwi po drugiej stronie komnaty. Chyba jeszcze nigdy tak mnie nie ucieszył jego widok. Podszedł i zawiesił na nas wręcz zachwycone spojrzenie.
– No, i następny szlabanik, prawda, Syriuszu? – wyśpiewał. – Wasze żałosne próby zabicia się nawzajem spełzły na niczym, niestety… Ale, skoro tak bardzo się kochacie, przygotowałem specjalne wydanie nudnego zadania, jakim jest marynowanie ingrediencji.
Machnął krótko różdżką. Ciężkie kajdany z białego złota o obręczach bezpośrednio przytwierdzonych do siebie uniosły się z jednej z półek i zawisły nad stolikiem, lekko podzwaniając. Na sekundę przed tym, co się stało, już wiedziałam, o co chodzi. Jedna obręcz z trzaskiem zacisnęła się na lewym nadgarstku Black, po czym kajdany błyskawicznie podleciały do mnie, szarpiąc go do przodu tak, że położył się w połowie na stoliku. Wkrótce mój prawy nadgarstek także był uwięziony.
Castor zaśmiał się perliście. Poczułam do niego silną nienawiść.
– Wstawać! – wrzasnął nagle. Ja i Black uczyniliśmy to, z trudem manewrując uwięzionymi rękoma. Stanęliśmy obok siebie (nie było wyjścia), a ja czułam do niego silny wstręt.
Castor Black ponownie machnął różdżką. Krzesła znikły, pojawiło się jedno jedyne, nieco szersze, by mogły się na nim zmieścić więcej niż jedna osoba, ale i tak niedostatecznie szerokie. Profesor uśmiechnął się zjadliwie.
– Siadajcie grzecznie…
Wykonaliśmy rozkaz, starając się usiąść jak najdalej od siebie. Nie było to jednak możliwe i wbrew swej woli musieliśmy skupić się jak najbliżej. Czułam duszące perfumy Blacka w nozdrzach i wcale mi się to nie spodobało. Ręka, obciążona cudzą, w dodatku w bardzo ciężkim żelastwie, poczęła mi drętwieć. A zostało jeszcze pięć godzin.
Na stoliku pojawiły się przedmioty związane z marynowaniem oraz masa składników. To, co się nie zmieściło, znajdowało miejsce w pudłach pod stolikiem. Jęknęłam pod nosem. Świetnie.
– Bawcie się dobrze! – zawołał Black z okrutnym uśmieszkiem. – I zapamiętajcie: ma tu być spokój i cisza. Pracuję w gabinecie obok, jak coś usłyszę…
Ruszył ku korytarzowi, po drodze niedbale przeczesując włosy krewniakowi. Tamten wykonał jedynie ruch obronny i popatrzył na niego jak na coś wyjątkowo obrzydliwego.
Trzasnęły drzwi i zaległa cisza. Black westchnął ze zbuntowaną miną i uniósł nasze ręce w kajdanach ku składnikom. Nie spodobało mi się, że kierował moją dłonią, a każdy przypadkowy dotyk jego skóry przyprawiał mnie o bardzo niesympatyczne uczucie.
W milczeniu razem sięgaliśmy po rzeczy, obieraliśmy je, potem wkładaliśmy do słoików, i tak w nieskończoność. Zrobiło mi się gorąco ze zdenerwowania, szczególnie gdy odkryłam, że następna porcja grzybów, którymi się zajmowałam, spoczywała w pudle przy nodze Blacka.
Chrząknęłam.
– Czy mógłbyś być na tyle łaskaw i podałbyś mi tamto pudło?
Dłoń Blacka na nożu drgnęła konwulsyjnie.
– Nie będę na tyle łaskaw – uciął cierpko.
– Jesteś wredny – stwierdziłam chłodno.
Zignorował mnie. Westchnęłam ze znużeniem i przechyliłam się przez niego, by sięgnąć wolną ręką ku pudle. Poczułam się niezmiernie głupio z głową dyndającą gdzieś pomiędzy jego kolanami i jeszcze bardziej się zaczerwieniłam. Gdy wróciłam do poprzedniej pozycji, niechcący uderzyłam potylicą w jego podbródek.
– Auu! Hej, uważaj trochę może, co? – warknął.
– Trzeba było mi podać to pudło, a nie grać obrażoną księżniczkę!
Mierzyliśmy się wściekłymi, nienawistnymi spojrzeniami.
Nienawidzę jej…
– Nienawidzisz mnie? – parsknęłam ironicznie. – Ciekawe. A to była tylko zwykła kłótnia, Black, nic szczególnego…
Black zgrzytnął zębami.
– Z łaski swej nie czytaj moich myśli, dobra?!
– Z łaski swej nie muszę ciebie słuchać.
– Tylko spróbuj znowu zajrzeć mi do umysłu! – wrzasnął, blady na twarzy. Wyczułam strach bijący od niego i ogarnęła mnie ohydna satysfakcja. Niby nie umiałam tego robić na zawołanie, myśli innych docierały do mnie strzępkami w losowych momentach, ale coś w strachu Blacka kazało mi wykorzystać jego słabość i blefować, bawiąc się nim.
– Och, jaka szkoda, że nic z tym nie możesz zrobić – wyśpiewałam mściwie.
– Ostrzegam cię… – wycedził, ściskając mocno mój uwięziony przegub do krwi. Uderzyłam z całej siły wolną pięścią w jego zaciśniętą dłoń. Black wydał zduszony okrzyk bólu i chyba nosił się z zamiarem wymierzenia mi ciosu dłonią w kajdanach, gdy te nagle ożyły, szarpnęły i przylgnęły do naszych ud.
– Cholerne żelastwo! – syknął, próbując wolną ręką ściągnąć je z nadgarstka.
Usunąć to cholerstwo, i ją zabiję…
– Hej, opanuj się nieco! – zawołałam ze zdziwieniem pomieszanym z konsternacją. Wiedziałam, że był zły, ale nigdy nie sądziłam, że mógłby tak pomyśleć. – Żeby od razu mnie zabijać, Black, chyba powinien cię ktoś dokładnie zbadać…
– Chyba coś ci mówiłem! Wara od moich myślisz, rozumiesz?!
– Przestań się na mnie wydzierać!
– Nie rozkazuj mi! Jesteś taka…
– Spokój! Co tu się dzieje?!
Castor Black stał naprzeciw, w dłoni trzymał jakąś księgę.
– Słychać was w całym korytarzu! Widzę, że radzicie sobie chyba za dobrze… Może trochę wam utrudnię, odechce się wam kłótni i wrzasków z byle powodu.
Wyjął zza pazuchy różdżkę i machnął nią w stronę kajdan. Ja i Black zawyliśmy z bólu, bowiem wykonały nagły odrzut w tył i sekundę potem uwięzione dłonie znajdowały się za naszymi plecami. Nie mogliśmy dać ich przed nas, kajdanki znieruchomiały. Posłałam Castorowi wściekłe spojrzenie.
– Och, co za pech!… – udał zmartwionego. – Musicie chyba sobie pomóc. Nie zwolnię was ze szlabanu, mimo, iż każde z was ma wyłącznie jedną rączkę do roboty. Biedactwa!…
Nienawidziłam go. Za jego cyniczność i znęcanie się nad innymi.
– I jeszcze raz któreś z was podniesie głos, zwiążę wam obie ręce z tyłu i będziecie pomagać sobie nawzajem ustami! Groźbę potraktujcie jako aktualnie obowiązującą przez cały szlaban, do końca tygodnia. Wyglądacie uroczo. Jak mutant o dwóch głowach.
Odszedł, rechocząc z uciechy. Black zgrzytnął zębami. Zaległa cisza.
– Wolisz skrobać to świństwo czy przytrzymywać? – zapytałam martwym głosem bez entuzjazmu.
– Wszystko mi jedno! – warknął cicho.
Musieliśmy przez pozostały czas wykonywać w nieskończoność żmudną pracę. Irytowało mnie przymusowe przylgnięcie do Blacka, ale nie było rady, musiałam to jakoś znieść. Starając się nie myśleć o chłopaku obok, znowu zatonęłam we własnych myślach, w których gościł głównie wampiryzm oraz Rabastan.
Szlaban każdego dnia był istną katorgą (Castor uparł się, że już na stałe odegnie nam kajdany do tyłu i „jeszcze jedno zbyt głośne słowo, a pozostaną wam wyłącznie usta!”), ale trzymałam się myśli, że semestr letni miał się wkrótce zakończyć. Nic, poza szlabanem i wampiryzmem, nie wywoływało u mnie przykrych emocji. Niestety, moja choroba zabierała wiele szczęścia z życia. Dopadło mnie ciążące przygnębienie. Zawsze, gdy tylko z czegoś się ucieszyłam, jakiś głos w głowie przypominał mi: „Spokojnie, wkrótce szczęście, jak i wszystko inne, będzie tylko wspomnieniem”.
Noce spędzałam przewracając się z boku na bok, bez choćby kilkugodzinnego zapomnienia o życiu, ucieczki. W pełnię było jeszcze gorzej: nie potrafiłam nawet spokojnie leżeć, nie wspominając o spaniu. Organizm był bardzo pobudzony i jeszcze do tego wyczulony na ruch, dźwięk, zapach. Potem zorientowałam się, że chodzi o Remusa: wyczuwałam obecność wilkołaka, dlatego nie potrafiłam spocząć i pewnie czułam podświadomie, że trzeba bardzo uważać. Funkcjonowanie stało się jakby dręczące i sądziłam, że prędzej czy później oszaleję.
– Może jednak ktoś mógłby ci pomóc? – zapytał Rabastan, gdy ostatniego dnia szlabanu i jednocześnie ostatniej soboty roku szkolnego szliśmy korytarzem przy dziedzińcu.
– Nie wiem, czy znane jest na to jakieś remedium. Biorę tylko ten eliksir przeciwko łaknieniu krwi. To chyba jedyne lekarstwo… – westchnęłam. – Uzdrowiciele powiedzieliby moim rodzicom, jakbyśmy mieli jakieś możliwości.
Odrzuciłam niedbale długie do połowy pleców loki i zerknęłam nieco wrogo na Huncwotów, tradycyjnie okupujących wybraną arkadę i próbujących zmiażdżyć mnie wzrokiem. James wciąż nie rezygnował ze śmiesznej kiteczki na boku czerepu, przewiązanej czarną, żałobną frotką. Widocznie bardzo przejął się stratą przez jego drużynę Pucharu Quidditcha.
– Może Dumbledore coś wie? – Rabastan wymówił to z wyjątkową ostrożnością ze względu na mnie. Doskonale wiedziałam, że nie przepadał za pogodnym profesorem. – Zdążysz z nim porozmawiać. Spróbuj! Widzę, że twój wampiryzm cię zabija.
Spojrzałam na niego uważnie. Na jego zwykle ponurej twarzy nie odbijała się żadna emocja. Chwilę potem złapał w jedną dłoń niewielką przesyłkę od puchacza. Mała paczuszka z powodzeniem mieściła się w jego ręce. Wydał z siebie odgłos miłego zaskoczenia i schował przesyłkę do kieszeni, rzucając mi ukradkowe spojrzenie.
– Co to było? – spytałam z zaskoczeniem.
– Nic takiego.
Ściągnęłam brwi podejrzliwie i zasępiłam się.
– No dobra… – westchnęłam, gdy otrząsnęłam się z zamyślenia. – Wątpię, czy to cokolwiek da. Ale spróbuję.
Pożegnałam się z nim na rogu, po czym zrobiłam się niewidzialna. Są jednak jakieś plusy tej przypadłości, pomyślałam i wzbiłam się ku górze. Poleciałam wysoko ponad zamkiem, rozkoszując się widokiem całego świata na wyciągnięcie ręki. Zewsząd rozpościerał się nieskończony krajobraz. Góry, jezioro, zamek…
Z wolna podeszłam ku jednej z wież, przebierając nogami w powietrzu, i zerknęłam za witraż. No tak, Dumbledore siedzi przy swym biurku i czyta, tak dla odmiany. Chyba się nie obrazi, jeżeliby wkroczyć do niego w nieco niekonwencjonalny sposób…
– Panie profesorze? – Zapukałam w szybę. Podskoczył jak oparzony i zaskoczony podszedł do okna. Zmaterializowałam się pospiesznie. – Mogę wejść? Chciałabym porozmawiać…
– Proszę, panno Lupin… – Otworzył okienko najzwyczajniej w świecie i gestem zaprosił do środka. Trochę frapował mnie fakt, że w ogóle się nie przejął moim wejściem. Cóż, być może codziennie ktoś mu włazi do gabinetu przez okno kilkadziesiąt stóp nad ziemią. – O czym chciałaś porozmawiać?
– O moim wampiryzmie. Męczę się z nim trochę. – Spuściłam wzrok na własne stopy. Zabrzmiało to wyjątkowo mięczakowato, jak na mój gust. – Wątpię, by pan mógł z tym cokolwiek zrobić. Ale mój… przyjaciel… twierdzi, że może zna pan jakiś sposób, cokolwiek…
Dumbledore spojrzał na mnie znad okularów badawczo.
– Lecz ty mu nie wierzysz, jak widzę. I słusznie, teoretycznie nie ma takiego sposobu… – rzekł.
– Teoretycznie? – zdziwiłam się.
Dumbledore poprawił okulary na nosie.
– Jest pewien zabieg – odparł spokojnie. – Niestety, bardzo drogi i krótkotrwały. Pozwala pozbyć się na około roku, dwóch lat, wszelkich oznak i umiejętności związanych z wampiryzmem. Niestety, jak mówiłem, jest krótkotrwały. No, i de facto pozostajesz wampirem.
– Wszystko mi jedno. Wolę żyć jako człowiek chociażby przez dwa lata, bez przypadkowego czytania w myślach najbliższych, normalnie śpiąc, bez wstrętu do własnego brata i bólu głowy w słoneczny dzień.
– Ten zabieg jest bardzo drogi, panno Lupin – zwrócił mi uwagę dyrektor, a potem skłonił głowę z szacunkiem. – Twoja rodzina jest wspaniała, ale wątpię, czy stać by ich było na taki wydatek.
Westchnęłam. Czemu zawsze najważniejsze są pieniądze?
– Eliksiry, które wchodzą w skład takiej kuracji otrzymywane są z wyjątkowo rzadkich i drogich składników – ciągnął. – Chociaż… jeżeli wiążesz swą przyszłość z panem Lestrange, nie powinno to stanowić problemu…
Miałam dziwne wrażenie, że to stwierdzenie profesor podszył krytyką. Jednak do mojego serca wkradł się strzęp nadziei. Potem przyjrzałam się Dumbledore’owi dokładniej.
– Pan tego nie pochwala – stwierdziłam. – Tego, jak pan to nazwał, wiązania przyszłości.
– Nie pochwalam – przyznał prostolinijnie i zamilkł.
Mierzyliśmy się nieco wyzywającymi spojrzeniami jeszcze przez kilka chwil. Z jakiegoś powodu stwierdziłam w duszy, że Dumbledore mnie ani trochę tym nie zdenerwował.
– Dziękuję – ozwałam się po chwili. – To chyba wszystko.
– Zastanowię się, co z twoim problemem zrobić, skoro jest to dla ciebie ważne. Widzisz, wielu ludziom nie przeszkadza to, że są wampirami… – Ruszył ze mną ku dębowym drzwiom wyjściowym, a w jego błękitnych oczach błysnęła iskierka. – Perspektywa bycia niewidzialnym i podglądania sąsiadów, szczególnie w porach wieczornych kąpieli, wydaje się być dla niektórych z nich dostateczną rekompensatą. Do widzenia!
Uśmiechnęłam się do siebie i wyszłam z gabinetu dyrektora zastanawiając się, na ile żartował.
Za oknem burzowe chmury zakryły niebo. Jedna kropla uderzyła w szybę, za jej przykładem poszła inna, aż deszcz siekł bez litości w wiekowe szyby. W zamku zrobiło się ciemno, piski i śmiechy uczniów uciekających do środka z błoni wypełniły moje uszy. Ruszyłam wolno przed siebie, obserwując z zamyśleniem dywan.
Jutro wyjedziemy. Na nasze ostatnie wakacje szkolne. Zostanie jedynie rok.
Przede mną zawisł w powietrzu niewielki liścik. Ze zdumieniem go rozwinęłam.

„Musimy się spotkać. Czekam na korytarzyku do lochów”

 Po piśmie poznałam, że to Rabastan. Zerknęłam na zegarek i zrobiło mi się słabo: od pięciu minut trwał mój szlaban.
Przynajmniej tyle dobrego z tego cholernego wampiryzmu, pomyślałam, gdy w ultraszybkim tempie ruszyłam na dół, do lochów. Wpadłam tam prosto na mojego chłopaka.
– Musimy porozmawiać – mruknął, nieco jakby wytrącony z równowagi. Skupiliśmy się blisko siebie w rogu korytarza. Patrzyłam na niego niepewnie.
– Dziś wieczorem opuszczam szkołę. Nie czekam do jutra. Mam coś ważnego do zrobienia – rzekł powoli, ale przyuważyłam dziwne roztargnienie.
– Ale… jak to? – wymamrotałam.
Spojrzał na mnie wymownie, ale przemilczał odpowiedź.
– Ja wyjeżdżam jutro, po uczcie pożegnalnej… – zaczęłam, starając się zablokować ogarniającą mnie rozpacz. Wyglądało na to, że to może być początek dość długiego rozstania. – Zobaczymy się niedługo?
– Nie w najbliższym czasie – odparł wymijająco.
Przełknęłam głośno ślinę. Nie byłam pewna, jak radzić sobie z rozdzieleniem. Dodatkowo, jego nagłe opuszczenie szkoły nieco mnie zmartwiło. Sądziłam, że Rabastan wróci ze mną, pociągiem. I czemu wracał wcześniej? Co się stało?
– Słuchaj, Meg – zaczął. – Wiem, że cierpisz z powodu wampiryzmu i jest ci smutno. Wiem, że masz szlaban i nie powinienem poruszać tego tematu właśnie teraz… No, i nie wiem, kiedy się znowu zobaczymy…
Spojrzałam na niego podejrzliwie. Bezwiednie potarł przedramię, jakby coś go tam zabolało, i ciągnął dalej:
– Chodzi mi o to, że zależy mi na tobie. Nie chciałbym, by to wszystko się zakończyło po szkole, gdy tylko przestaniemy się widzieć regularnie.
Zajrzałam w jego ciemne, smętne oczy. O co mu chodzi?
– W ogóle nie chciałbym, by to się skończyło. Dlatego…
Sięgnął wyjątkowo opanowanym ruchem do kieszeni czarnych, smukłych spodni i wyciągnął coś, co prawdopodobnie znajdowało się w widzianej wcześniej paczuszce: niewielkie pudełeczko. Uchylił je.
Wstrzymałam oddech.
W środku znajdował się pierścionek ze srebra z małym, czarnym diamentem o kształcie półksiężyca, lśniącym głębokim, granatowym blaskiem, nawet w ciemnościach lochów. Rozdziawiłam buzię.
– Wyjdź za mnie – usłyszałam szept w głuchej ciszy. Przeniosłam wzrok na twarz Rabastana. – Ja wiem, że znamy się dwa miesiące. Ale trudno. Chcę, byś była moją żoną. Kiedy tylko skończysz szkołę.
Czas jakby się zatrzymał. Czas, myśli, emocje… wszystko.
– Dobra, wyjdę za ciebie – odparłam cicho, jakby beznamiętnie, z trudem mówiąc. Zapomniałam, że jestem potworem, zapomniałam o szlabanie, o tych wszystkich pierdołach.
Włożył pierścionek na mój serdeczny palec. Przyjrzałam się klejnotowi.
– Jest taki piękny – wyszeptałam, wciąż w kompletnym szoku. Nie wiedziałam, co innego powiedzieć. Nic innego się nie nadawało.
Rabastan przybliżył się do mnie.
– Mógłbym cię pocałować? – spytał, jakby oficjalnie. – Do tej pory jakoś nie chciałaś…
Przeniosłam wzrok na jego twarz, trochę jakby zawstydzona, a z pewnością czerwona jak piwonia. Rabastan uśmiechnął się zachęcająco, najwyraźniej odbierając to jako zielone światło, i stopniowo zaczął przybliżać usta do moich.
– Czy możesz mi wyjaśnić, wampirku, dlaczego czekamy na ciebie z Syriuszkiem już piętnaście minut? Bardzo się stęskniliśmy, obaj!
Ja i Rabastan odskoczyliśmy od siebie gwałtownie. W korytarzu stał Castor Black, wspierając dłonie na biodrach.
– Ja… właśnie… – zająknęłam się.
– Nie widzę potrzeby obśliniania się ze Ślizgonem po kątach naszego lochu na twoim szlabanie. Już ci mówiłem, będziesz się mogła poślinić z moim kochanym krewniakiem, jeżeli tylko znowu zrobicie cyrk jak w poniedziałek. A teraz szoruj do gabinetu. A ty, Lestrange, zmykaj w podskokach.
Wykonał zamaszysty ruch w stronę wyjścia. Rabastan posłuchał, a ja, powłócząc nogami, poszłam za Blackiem.
– Siadaj! – przykazał Castor. Wykonałam polecenie z wielce obrażoną miną. Chwilę potem ja i Black syknęliśmy z bólu, gdy więżące nas kajdany znalazły się za naszymi plecami.
– Wiecie, co macie robić. Za karę zostaniecie piętnaście minut dłużej. Odechce ci się ślinienia z panem Lestrange, Lupin.
– Z nikim się nie śliniłam! – warknęłam, patrząc na niego bykiem.
– Nie, nie zdążyłaś. Ale liczą się intencje – stwierdził zjadliwie.
– Cóż, jeżeli pan uważa, że na tym polega całowanie… Nic dziwnego, że jest pan sam. Mam jeszcze jedno wytłumaczenie do mojej długiej listy – zripostowałam mściwie, nie dbając o przebieg dalszych wydarzeń.
Black chrząknął z premedytacją, a Castor wpatrzył się we mnie z zimnym niedowierzaniem. Przeczuwałam, że nastąpi najgorsze, kiedy podszedł do mnie i pochylił twarz nisko nad moją.
– Uważaj, dziewczynko – wyszeptał. – Nie jestem taki znowu dobry wujek, jak ci się wydaje…
– Nie odniosłam takiego wrażenia – wtrąciłam.
– CISZA, JA TERAZ MÓWIĘ! – Odgiął moją twarz w kleszczowym uścisku do tyłu. Nawet nie jęknęłam, choć nie należało to do najprzyjemniejszych doznań mojego życia.
Profesor zerknął przelotnie na moje dłonie, jakby czegoś szukając. Uśmiechnął się tryumfalnie po chwili.
– To zaręczynowy pierścionek, prawda? Wiesz, jak boli rozgrzany metal, gdy dotyka skóry? – wycedził. – Może się ZDARZYĆ, że rozgrzeję go do białości na czas pięciu godzin twojego szlabanu… Cóż to byłaby za niepowetowana strata tak pięknej i cennej ozdoby, nieprawdaż?
Syriusz gwałtownie obrócił głowę w naszą stronę, aż chrupnęło.
– Jeszcze mnie nie znasz od tej strony, ale potrafię być naprawdę… nieprzyjemny, słonko.
Odsunął się ode mnie, a ja wyczułam czerwone pręgi na policzkach, które pozostawiły jego mocno zaciśnięte palce.
– Do zobaczenia. Przyjdę za jakieś pięć godzin, no, chyba, że mnie zmusicie do wcześniejszej wizyty.
Opuścił komnatę i zostaliśmy sami, po raz szósty w tym tygodniu.
– Ach, rewelacja tygodnia… – usłyszałam z prawej. – Zaręczyny. Super. Gratuluję.
– Dziękuję – odburknęłam przekornie.
– Faaajnie – sarknął Black. – Podziwiam cię.
– Słucham?
– Że wytrzymasz z tym ponurakiem kilkadziesiąt lat. Ja to bym chyba się skichał, ale co tam. Życzę szczęścia młodej parze! Szczęścia po wsze czasy – ciągnął dalej tym wkurzającym, udającym radość głosem.
– Mógłbyś się przymknąć i siekać ten korzeń? – warknęłam. Z trudem mu to przychodziło, bo dłoń dzierżąca nóż drżała. Zaśmiał się jedynie pogardliwie.
– Pasujecie do siebie – mruknął. – Serio.
– Słuchaj, w rzyci mam, co ty o tym myślisz! – prychnęłam ze złością. – Siekaj ten korzeń. Nie mam zamiaru siedzieć nad nim przez cały szlaban.
– Rozkaz, słoneczko moje – szepnął zjadliwie i zaczął tak siekać, że w stole pojawiły się wgłębienia na cal.
Westchnęłam z politowaniem. 
– Tak dobrze? – warknął, tracąc z lekka kontrolę nad sobą. Milczałam. – Pytam!
– Nie muszę ci odpowiadać. W ogóle nie muszę zamieniać z tobą jakiegokolwiek słowa przez całe życie – mruknęłam. Prychnął.
– Jak chcesz. Szkoda, że mam na to lekarstwo.
– O czym ty bredzisz?
– Nie muszę ci odpowiadać. – Uśmiechnął się mściwie. Niestety, tym razem nie docierały do mnie strzępki niczyich myśli. Zrezygnowałam z wsłuchiwania się w ewentualne ich echa i skupiłam uwagę na przytrzymywaniu korzonków, by Black mógł je posiekać swym genialnym sposobem rąbania stołu na drzazgi.

***

„Droga Panno Lupin!
  Mam nadzieję, że czujesz się już lepiej we własnej skórze i że te dwa dni wakacji, które zdążyły minąć, przyniosły Ci odprężenie i radość.
  Piszę w sprawie kuracji usuwania efektów ugryzienia przez wampira. Przemyślałem to i udało mi się znaleźć sponsora zabiegu, jeżeli Twój problem jest nadal aktualny. Pan Castor Black z przyjemnością przeznaczy część swych dochodów na taki cel. Wyperswadowałem mu to, w końcu uważam, a zapewne Ty również, iż jest niestety pośrednią przyczyną Twych problemów. Szczegółowe wytyczne prześlę Twoim rodzicom, jeżeli jeszcze nie zrezygnowałaś z pozbycia się nadprzyrodzonych cech. Pamiętaj, co Ci mówiłem o sąsiadach.
Łączę wyrazy szacunku. Albus Dumbledore” 

***

– A jak im się nie spodobam?
Remus sięgnął do paczki z kolorowymi Fasolkami Wszystkich Smaków. Z podświadomą obawą włożył zieloną do ust. Parsknęłam, gdy gorliwie ją żuł.
– To Włosi, Remusie. Oni są naprawdę bardzo otwarci!
– I wydaje mi się, że dużo krzyczą i machają rękoma, a ich rodzina to mafia…
– Nie bądź taki znowu ksenofobiczny i uprzedzony. Nie bądź, jak typowy Anglik.
– Ja jestem Anglikiem, siostrzyczko. Typowym pewnie też.
Popatrzyłam na niego spode łba.
– Po prostu zastanawiam się, czy to taki dobry pomysł. Czemu nie wytłumaczyłaś mamie, żeby się nie upierała?
– Bo ja też chcę, żebyś pojechał ze mną. Byłeś kiedyś za granicą?
Popatrzył na mnie sceptycznie.
– No, nie. Nie licząc Mistrzostw i całej tej farsy ze świstoklikiem na wyspę… Ale i tak pozostaję przy swoim stanowisku. To jest po prostu niebezpieczne! Wyjeżdżamy tam na miesiąc, nie? A co z moją likantropią?
– O to się nie martw. Coś wykombinujemy. To duża, stara willa, znajdziemy dla ciebie miejsce. O ile się nie mylę, była tam taka komórka…
Remus zaśmiał się, podszedł do okna naszego przedziału i uchylił je. Pęd powietrza wpadł do środka, rozwiewając mu gęste, jasnobrązowe włosy.
– Komórka! Dzięki… A jak wytłumaczysz mój brak reszcie rodziny?
Przemilczałam to. Podeszłam do niego i wtuliłam twarz w jego ramię, wpatrując się ponad nim w drzewa o jasnych liściach i zwalczając ogarniające mnie obrzydzenie do jego klątwy. Remus odwzajemnił uczucie.
– Nie mogę uwierzyć, że już są wakacje! Zdaje mi się, jakbyśmy wczoraj lecieli na Mistrzostwa Świata w Quidditchu – westchnęłam. – Teraz jedziemy dalej, niż kiedykolwiek byłeś. Cieszysz się?
– Hmm, w sumie tak. Nigdy nie byłem za granicą. Poza tym wyjazdem do Nowej Zelandii na mistrzostwa. Martwi mnie tylko, że niezbyt dużo zrozumiem z tego, co oni będą mówić.
– Nie przejmuj się. Włoski mam opanowany!… No prawie, nie mówiłam nim już od kilku lat, ale co tam! Mam nadzieję sobie przypomnieć… – Poczułam się nieco niepewnie. – Zresztą, oni trochę umieją po angielsku.
– Czemu tak dobrze znasz ten język?
– Miałam dużo do czynienia z moją przybraną rodziną z Włoch. Przypomnę ci, jakbyś zapomniał…
– Może lepiej nie? – Remus poruszył się niespokojnie. – Znowu coś pogmatwam. A więc tak. Twoja ciotka, Anastasia, była przyrodnią siostrą twej adopcyjnej matki? A jej mąż nazywa się Giuseppe.
– Tak. Nie byłam u nich od sześciu lat! – Pokręciłam głową z niedowierzaniem.
– No, i co dalej? Ojciec tego twojego wuja ma na imię Luciano, jesteś jego pupilkiem. Twoja przyszywana ciotka ma brata…
– Nie! To jest rodzina wujka Giuseppe, nie mojej ciotki. Zupełnie inna rodzina. Nie jestem z nimi czymkolwiek powiązana, ale traktują mnie jako członka rodziny, kumasz?
– Ehe. W takim razie od nowa. Twój wuj ma rodzeństwo…
– Tak, starszą siostrę Maddalenę i wiele młodszego brata, Sergio. Sergio jest kawalerem, z tego co pamiętam, rzadko bywał w domu, jest nieco odosobniony. Natomiast Maddalena ma męża i dzieci.
Remus westchnął, próbując się skupić:
– Twoje wujostwo ma trójkę dzieci, ale nie pamiętam imion.
– Najstarsza jest Margherita, z tego co pamiętam, jest między nami dwa lata różnicy. Czyli jest już pełnoletnia. Zawsze była nieco wyniosła i poważna. Potem jest Caterina, moja rówieśniczka, czyli siedemnastolatka. Zawsze ją najbardziej lubiłam. Pamiętam jeszcze tego malucha, Eustachio. Teraz ma jakieś jedenaście lat…
– A dzieci Maddaleny?
– Jedno, starszy ode mnie o rok Fabrizio. Nieco dziwny, zaglądał mi pod spódniczkę.
Remus parsknął.
– I co, oni kotwaszą się i gniotą wszyscy razem? W jednym budynku?
– A co to za problem? – Wzruszyłam ramionami. – To bardzo zgrana rodzinka.
– No, to ładnie… Będzie cud, jak nikt nie zorientuje się, że jestem jakiś lewy. Mam nadzieję, że wziąłem zestaw obowiązkowy… – Zerknął z obawą na kufer, po czym podszedł doń i pogrzebał trochę w idealnie uporządkowanym wnętrzu. – Jest!
Wyjął kuferek z eliksirami uśmierzającymi ból.
– Byłoby krucho… A ty nie zapomniałaś tej swej wypasionej, oszałamiającej-cud-miód kuracji?
– Weź już się nie nabijaj. Ale, skoro o tym mowa… Ale mnie to zdziwiło, że nasz ulubieniec postanowił być moim sponsorem…
– Taa, jasne – mruknął Remus. – Już widzę, jak chętnie, z ekstatycznym uśmiechem na ustach, w podskokach galopuje do banku, by wpłacić wspaniałomyślnie pieniądze na twoją kurację… Na pewno. Pewnie to Dumbledore go do tego zmusił, siłą perswazji.
– Serio? – sarknęłam, po czym założyłam ręce za głowę. – Dłuży mi się ta podróż… Gdzie jesteśmy? Wciąż w Szwajcarii?
– Nie pamiętam. Chyba już we Włoszech. – Remus zerknął na zegarek. – Trzynaście godzin podróży. Tyle to jeszcze nie jechałem. A wciąż nie dojechaliśmy!
– Która godzina? – jęknęłam, masując sobie kark.
– Prawie pierwsza. Dobrze, że jesteśmy tu tylko w dwójkę, a nie jak w trzeciej klasie. Widziałaś ten tłok? Dobrze, że mogliśmy spać tu na siedzeniach sami, bez towarzystwa. To była chyba najmniej wygodna noc mojego życia, wyłączając przemiany i spanie z Syriuszem po tym, jak James ze śmiechu posikał się w moją pościel.
Wzniosłam wzrok ku górze.
– To w ogóle jest w jakimś konkretnym miejscu? – zagadnął obojętnie.
– Nie, same lasy. Niedaleko jest miasteczko, Mortara, ale rzadko tam bywamy. Szczególnie w wakacje. Wszystko jest na miejscu, bujny ogród, rzeka…
– Rzeka? – zainteresował się Remus. – Kocham wodę. Jaka to rzeka? Duża, szeroka…
– Nie wiem. Jakiś nic nie znaczący dopływ rzeki Scrivia. Niezbyt głęboka, w sam raz na kąpiele… Nasz dom stoi na skarpie, pod którą ona płynie, z okien można by skakać! O ile oczywiście chcesz mieć złamany kręgosłup. Czasem jest rwąca, szczególnie w nocy. Słychać z okien jej delikatny szum.
– Super – ucieszył się Remus. – Ci twoi krewni muszą być bogaci. Willa w takim miejscu, duży ogród…
– Tak. Nawet na służbę domową ich stać – przyznałam. – Jednakże to dość stara posiadłość, sprzed wojny. Prawdziwie bogaty jest Luciano, mój przyszywany dziadek. On dzierży cały majątek, podzieli go dopiero po śmierci.
– Hmm. Służba. To brzmi nieco pompatycznie. Zapewne też wystawne przyjęcia…
– Nie, nic z tych rzeczy! – zaśmiałam się. – W sumie jest to bardzo hermetyczna rodzina, niewiele wspólnego mająca z zewnętrznym światem, odizolowana… Wystarczy im ich towarzystwo.
Za oknami zmieniał się krajobraz. Było trochę gór, ale nie pamiętałam, czy są to już Apeniny, czy jeszcze Alpy. Powietrze, cudownie rześkie, wpadało do naszego dusznego przedziału, robiąc nam bałagan na głowach. Trochę żałowałam, że pozbyłam się na rok moich wampirzych zdolności; mogłabym zrobić się niewidzialna i lecieć na zewnątrz, ramię w ramię z pociągiem. Przynajmniej przestałoby mi się nudzić.
– Nudzę się, Remus… – jęknęłam ospale.
– A to moja wina? Nudnym ludziom się nudzi. – Wyjął jakąś książkę i zagłębił się w lekturze. –  Poczytaj coś.
– Już czytałam! Aż mnie głowa rozbolała…
– Nie marudź, Meggie. Za oknem dzieją się naprawdę niesamowite rzeczy.
– Wiem, że tobie się podobają, bo nigdy nie widziałeś niczego poza Epping Forest, Londynem, Hogwartem, ewentualnie krajobrazami na drodze do niego.
– A jeszcze wczoraj entuzjazm cię zatykał. Mówiłaś: „Wielka podróż, ekscytująca podróż”… Czyż nie tego chciałaś?
– Ale adrenalina już zdążyła mi opaść! – miauknęłam.
Remus westchnął cierpliwie
– Możesz mi poczytać na głos – orzekłam.
– Dzięki za łaskę – prychnął.
Pociąg począł zwalniać po jakimś czasie. Pomyślałam, że to już tysięczna z kolei stacja, lecz wkrótce zorientowałam się, iż zbliżał się koniec podróży.
– No, jesteśmy na miejscu. – Byłam tak ucieszona, że ogarnął mnie dziwaczny spokój.
Wygramoliliśmy się z kuframi na betonową, porośniętą kępkami ziół i chwastów leśną stację kolejową. Pociąg począł gwizdać, puszczać kłęby pary, a ja rozejrzałam się niepewnie po peronie. A jeśli nie pamiętali o naszym przyjeździe?
Jednak wkrótce spostrzegłam, że nie było się czym przejmować.
– Mary Ann! – rozległ się tubalny okrzyk i wkrótce ku nam potoczył się olbrzymi, brzuchaty wujek Giuseppe, tradycyjnie w garniturze i z gładkim kucykiem, oraz z dwoma mężczyznami, depczącymi mu po piętach. – No, chodź tu do mnie, wyściskam cię!
Wujek zgniótł mój nędzny szkielecik jednym, czułym uściskiem. Remus poruszył się niespokojnie – nie zrozumiał ni w ząb tego, co powiedział wujek. Włoch ujął moją twarz w ogromne dłonie, w jego małych oczkach dostrzegłam łzy szczęścia.
– Nie widziałem cię już tak dawno… Wszyscy bardzo żeśmy tęsknili! A ten młodzieniec?
Przeniósł wzrok na speszonego Remusa.
– On jest ze mną, to mój brat bliźniak. Wiesz, wuju, z mojej prawdziwej rodziny. Przepraszam, że tak bez uprzedzenia…
– Och, nic, nic! Znajdziemy dla niego miejsce, bądź tego pewna! Twój brat także należy do naszej rodziny! Eee… jakie ma imię?
– Remus. – Luniaczek poruszył się niespokojnie, słysząc swoje imię.
– Remus?! Pięknie. Brat założyciela naszej pięknej stolicy! – ryknął z uciechy wujek, a ja miałam wrażenie, że nawet beton pod moimi stopami się zatrząsł. – A poznajesz tych dwóch dżentelmenów? Widziałaś ich ostatnio z sześć lat temu!
Zza pokaźnego wuja Giuseppe wyjrzały dwie przyjazne twarze. Jednym z nich okazał się być Sergio, jego młodszy brat, z o wiele poważniejszą twarzą, niż go zapamiętałam. Miał czarne włosy jak wszyscy w rodzinie Pianta, nosił skórzaną kurtkę motocyklisty i dopasowane do tego spodnie. W gruncie rzeczy bardzo różnił się od swego brata. Drugiego mężczyzny nie poznałam, chociaż wydało mi się oczywiste, że znam jego twarz.
– To Fabrizio! – zawołał wujek z uciechą, widząc moją minę. – Pamiętasz Fabrizio? Zawsze robił ci na złość i kradł twojego misia. Albo podwijał spódniczkę. Raz pamiętam, jak miałaś pięć lat i hasałaś nago po ogrodzie i on się zakradł, i wtedy…
– Starczy, wuju… – burknął Fabrizio i spalił cegłę. Wujek i Sergio ryknęli potężną salwą niekontrolowanego śmiechu. Wuj tak się śmiał, że aż zrobił się siny. Remus zmierzył ich mocno spłoszonym spojrzeniem.
Fabrizio wyglądał na typowego osiemnastolatka. Jedna kępka lekko pofalowanych włosów śmiesznie sterczała nad czołem, ubrany był w dżins. Sprawiał wrażenie znudzonego pana i władcy.
– To co, idziemy do auta? Chodźcie, czeka na was w domu wyjątkowo dobre jedzenie! Co ja gadam! JEDZENIE ZAWSZE JEST DOBRE!
– Dawaj ten bagaż, Mary Ann… – Sergio wyciągnął rękę, wciąż krztusząc się ze śmiechu. Pokręciłam głową i uśmiechnęłam się do niego, podając kufer. Sergio zawsze mnie fascynował.
Remus nie chciał pomocy od wuja i sam chwycił walizę. Wkrótce zgromadziliśmy się przy ukochanym przez rodzinę Cadillacu z Ameryki. Kufry zostały załadowane do bagażnika, a ja, Remus i Fabrizio skotłowaliśmy się z tyłu.
– Tak się wszyscy ucieszą! – wrzeszczał wuj zza kierownicy. – Cieszyliśmy się na twój przyjazd! Naprawdę… Ale chociaż ty żyjesz, to się liczy! Hej, Sergio, ryczeliśmy wtedy jak bobry, nie?! O, puść głośniej, UWIELBIAM TO LIBRETTO! LA LA LA LAAAA!
Wuj zaryczał wraz ze śpiewakiem operowym, którego głos niósł się z radia, w Cadillacu zadudniło. Wyczułam, że Remus był autentycznie sztywny ze stresu. Jazda samochodem po prostu wytrąciła go z równowagi. Zastanawiałam się nawet, kiedy zdrowo puści pawia, wprost na radio i śpiewaka.
Po kilkunastu minutach zajechaliśmy na kamienisty podjazd. Wysiadłam z samochodu pierwsza, chłonąc wzrokiem ukochane miejsce. To samo ogrodzenie, obrośnięte powojnikiem, ten sam stary dom, zakryty prawie całkowicie koronami śródziemnomorskich drzew, stojący na lekkim wzniesieniu. Wiedziałam, że za nim rozpościera się niesamowity widok z niskiej skarpy na rzekę w dole i jej drugi brzeg, jego lasy i pagórki.
Uśmiechnęłam się lekko do Remusa, on to odwzajemnił.
– Nie bój się. Jestem tu. – Złapałam go za rękę, posyłając krzepiący uśmiech.
– Mary Ann! – Ciotka Maddalena upuściła misę z praniem i podbiegła do nas najszybciej, na ile pozwoliły jej na to obfite kształty. – Dziecko drogie, jak ty wyrosłaś!
– Normalka, ciociu. A to jest mój brat, Remus… – Wskazałam na Remusa. Ciotka pokiwała głową z powagą kilka razy, jakby wszystko zrozumiała. Posłała mu też zachęcający uśmiech.
– A ty co tak stoisz, chłopie, jakbyś Mussoliniego zobaczył? – skarciła brata i uderzyła w jego potężne przedramię. – Idź do kuchni i zagoń Bonifację do roboty!
– Swego syna poślij, babo, a nie na mnie będziesz wrzeszczeć, jak opętana! – zawołał z pasją wuj Giuseppe, z o wiele za dużą pasją, niżby wynikało z sytuacji. – Fabrizio ma zdrowe nogi, szybko się uwinie!
– No jasne, zawsze tylko „Fabrizio to, Fabrizio tamto”… – burknął chłopak, wpychając ręce do kieszeni i z wolna ruszył ku domowi. Sergio puścił mi oko i także się tam udał, rozglądając nieco niefrasobliwie po otoczeniu i pogwizdując beztrosko.
– Chodźcie, dzieci. Ach, i jeszcze jedno: twój brat mówi wyłącznie po angielsku, zgadza się? –  zagadnęła ciotka. – Postaramy się mówić po angielsku, ale nie wszyscy są w tym dostatecznie dobrzy… Niektórzy praktycznie nic nie umieją! Świat się wali, dziecko drogie!
– Nie biadol! – rozległo się żachnięcie wuja. – Mary Ann umie w dwóch językach. Poradzi sobie.
Wkroczyliśmy do ciemnego korytarza, gdzie unosił się już znany mi przytulny zapach wilgoci.
– Zaraz pokażę wam wasze pokoje, tylko…
Przez cały korytarz przetoczył się dziki śmiech dziecka. Z jednego z wielu pokojów na parterze wypadło małe dziecko, zaledwie kilkuletnie. Zauważyło nas, po czym stanęło jak wryte. Za nim wybiegła dziewczyna o czarnych kędziorkach do pasa i czarnych, ładnie zarysowanych brwiach.
– Hej! – ucieszyła się Caterina. – Chiara, przywitaj się z gośćmi!
Mała, blada dziewczynka o wielkich, fioletowych sińcach pod oczami i dziwnie wydatnym czole popatrzyła na nas w nieco przerażający, wrogi sposób spod tego czoła, po czym wzięła szybki odwrót i znikła tam, skąd przyszła. Caterina westchnęła z cierpliwością.
– No tak, boi się obcych. Tak rzadko ich widuje. Mary Ann…
Rozpromieniła się i podbiegła do mnie, by przytulić mocno.
– Tak dawno cię nie widziałam! Co to za dziecko? – spytałam po tym, jak się wyściskałyśmy.
– Ja też! Chiara to siostra Fabrizio!
– Co? Ile ona ma lat?
– Pięć. Kiedy tu ostatnio byłaś, jeszcze jej nie było. A teraz…
– Dosyć tych pogaduszek, Caterina! Zwołaj wszystkich do salonu, będziemy jeść! Muszę pokazać gościom ich pokoje! – zniecierpliwiła się ciocia Maddalena.
– Ależ, ciociu! – jęknęła Caterina, ale posłusznie udała się na obchód ich olbrzymiego domu, mrucząc coś o niedawnym jedzeniu solidnego posiłku.
– Mary Ann, ty dostaniesz tradycyjnie wasz stary pokój, prawda? Twojemu bratu zaraz coś znajdziemy na jakimś piętrze. Już możesz odnieść tam swój bagaż, dziecko. Remus!
Luniaczek aż podskoczył, że tak poufale ktoś do niego podszedł.
– Chodź, pokażę ci pokój. Wprawdzie po angielsku nie umiem tak świetnie, ale może uda nam się porozumieć, co? No chodź, synku…
Chwyciła go pod ramię i zawlekła po drewnianych, pokrytych dywanem schodach na górę. Parsknęłam do siebie z powodu jego miny i zaniosłam kufer do pokoju na samym końcu długiego korytarza, naprzeciw łazienki. Uchyliłam solidne drzwi i weszłam do ukochanego, staromodnego wnętrza, w którym zawsze spałam z mamą.
Potężne meble zrobiono z dębu: dwuosobowe łoże o kolorowej, folklorystycznej narzucie stało przy wschodniej od wejścia ścianie, biurko z krzesłem naprzeciw, a olbrzymia szafa z wielkim lustrem na zachodniej, równolegle do łoża. Obejrzałam złoty, zaśniedziały żyrandol z żarówkami. Nie było na nim ani jednej pajęczyny. Widać, przygotowywali się na mój przyjazd.
Kufer położyłam w nogach łóżka i jeszcze raz rozejrzałam się po pomieszczeniu. Obraz z poprzedniego życia…
– Mary Ann? – Caterina wpadła do mnie z uśmiechem. – Już wszyscy czekają.
Udałam się za nią do jadalni. Gdy weszłam, od razu rzucił mi się w oczy spory tłumek panujący w pomieszczeniu. W wejściu dopadła do mnie ciocia Anastasia, skrajnie różniąca się posturą od swego potężnego męża. Była też jedyną blondynką w rodzinie. Młodsza od wujka Giuseppe o jedenaście lat, wciąż piękna i atrakcyjna. Zawsze ją lubiłam, była najspokojniejsza. I bardzo podobna do mojej adopcyjnej mamy.
Dziadek Luciano podszedł do mnie z wielkim trudem, wspomagany przez Margheritę. Ponad siedemdziesięcioletni staruszek był już ślepy i przygłuchy, lecz popłakał się ze szczęścia, gdy przytulił mnie zgrabiałym dłońmi. Poczułam, że jednak pozostał na tym świecie jeszcze jakiś mój dziadek, a ta myśl prawie wywołała łzy.
Margherita powitała mnie z umiarkowanym entuzjazmem, aczkolwiek grzecznie. Było to dla mnie normalne, ta krępa dziewczyna o czarnych, gęstych falach zawsze była bardzo powściągliwa i opanowana.
Giacinto, mąż Maddaleny, zazwyczaj odnosił się do mnie uprzejmie, jednak nigdy nie okazywał mi wylewnie uczuć. I tym razem tak było. Giacinto był młodszy od swej żony o jakieś cztery lata, robiła mu się łysina na czubku głowy, był szczupły i wysoki. Zawsze czułam do niego jakąś dziwną niechęć. Może dlatego, że był jedynie spowinowacony.
Eustachio, syn wujka i cioci, przywitał się nieco sztywno i niechętnie, jako że praktycznie wcale mnie nie znał.
Remus wywołał sporą sensację i deszcz pytań, sam będąc tak skulonym w sobie, że prawie wywrócił się na lewą stronę. W końcu zrobił się znany tu dobrze rumor i nic nie było w stanie go zagłuszyć. No, może z wyjątkiem wciąż wybuchającego tu i ówdzie rubasznego śmiechu wuja.
W końcu dało się słyszeć zachrypły wrzask:
– Cicho, ludzie szaleni! Zasiądziemy teraz do jedzenia! Bonifacjo!
To ciotka Maddalena wrzasnęła, aż domem zatrzęsło. Towarzystwo, jazgocząc beztrosko, zasiadło do stołu. Zajęłam miejsce pomiędzy Remusem a Cateriną, każdy porozsiadał się, gdzie chciał. Tylko Chiara z nieco speszoną miną wskoczyła wujkowi Giuseppe na kolana i mocno się przytuliła.
– Moje ty… – Pogładził ją po czarnych, martwych włosach czule.
– Chiara, córciu, złaź z wujka. Wciąż się tylko do niego kleisz. Wujek chce zjeść jak człowiek – rzuciła niedbale ciotka Maddalena do córeczki. Tamta tylko pokręciła przecząco głową i jeszcze mocniej się przytuliła.
     Dostrzegłam, że Giacinto przewrócił oczyma, zanim nie zabrał się za swoją porcję mozarelli z pomidorkami. Przy stole zrobiło się jakby niezręcznie.

2 komentarze:

  1. Cieszę się widząc tu kolejne wpisy! ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałam wszystko WSZYSTKO w tydzień a tu nagle nie ma "nowszy post" :( No weź mi tak nie rób! Prawie się rozpłakałam :( Pisz pisz pisz! <3 Jest genialnie :)
    Luella

    OdpowiedzUsuń