Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

sobota, 16 grudnia 2017

59. Deszczowa jesień



– Że co, proszę? – zdziwiłam się, przekrzywiając głowę.
Remus odłożył łyżkę obok miski z płatkami i zetknął czubki palców ze sobą, zerkając na mnie.
– Nie słyszałaś o balu? – Peter z wyjątkową szybkością pochłaniał kolejne cztery jajka sadzone, ale uniósł brwi ze zdziwieniem.
– Nie, nie słyszałam… – Sięgnęłam po cukier.
– Pozwól, że wyjaśnię, ekhym ekhym… – James profesjonalnie poprawił swój krawat, chrząkając rzeczowo. – Bal to taki stan egzystencjalny, gdzie parędziesiąt spragnionych pląsania odnóżami przygłupów kotwasi się i gniecie razem na dość niewielkiej powierzchni drewnianej lub też kamiennej. Inne stany skupienia podłoża niewskazane.
– Ty, serio? – rzuciłam z sarkazmem, unosząc brwi.
– Każdego roku odchodzi siódma klasa, jak wiesz – Remus pospieszył z wyjaśnieniami. – Poza Balem Bożonarodzeniowym, organizowanym co pięć lat, siódma klasa ma mały bankiet z okazji owutemów, ostatniego dnia pierwszego semestru. Takie kameralne wydarzenie.
– Czyli znowu nas czeka taki bal, jak dwa lata temu, tylko mniejszy? – Przełknęłam zbyt głośno ślinę. Tak głośno, że James nie mógł się opanować przed złośliwym uśmieszkiem, jakim obdarzył wiadomego kumpla, zajętego własnym butem. Tamten tylko parsknął z wyższością.
– Tak. I znów trzeba kogoś zapraszać – jęknął Peter. – Tym razem jest jeszcze gorzej!
Odrzucił długie włosy do tyłu, gdyż od dłuższego czasu konsekwentnie szorowały po smażonych jajkach na jego talerzu.
– Mianowicie?
– No bo to tylko dla siódmoklasistów jest.
James wydał z siebie okrutny rechot wiedźmy i zaśpiewał:
– Och, biedny Petuś… Nie znajdzie sobie chyba lasencji wśród tak nielicznego grona wybranych…  
– Spadaj – burknął tamten ze znużeniem, znów odgarniając maczane w talerzu włosy.
– Spoko. – Rogacz wyszczerzył zębiska. – A tak na marginesie, powinieneś więcej jeść, Pet.
Glizdogon uniósł ze zdziwienia obie brwi, niedowierzając własnym uszom.
– No, skoro jesteś na tyle głodny, że magazynujesz szamę na końcówkach włosów, by mieć na zapas – skonkludował wesoło James, zakładając ręce za głowę. Black parsknął, a Peter naburmuszył się i z godnością wytarł brudne, otłuszczone włosy o dłonie, co spowodowało mimowolne skrzywienie u Remusa. – Teraz już wiem, czemu je tak miętosisz w ustach na lekcjach, hehe.
– Spójrz lepiej na siebie – odparł dumnie Glizduś.
– Ja? Moje owłosienie jest doskonałe, pączusiu – tu popisowo przeczesał dłońmi swoje nastroszone, kruczoczarne włosy. – Przykuwa uwagę spojrzeń niewieścich…
Zerknął ukradkiem na Evans, siedzącą z Alicją parę miejsc od nas. Akurat na niego patrzyła, więc tylko poczerwieniała i natychmiast spuściła wzrok, udając zajętą własnym widelcem. Black, widząc to, wydał z siebie chichot pełen uciechy i uniósł jedną brew. James uśmiechnął się pod wąsem nieco innym uśmiechem, niż kiedykolwiek widziałam u niego, takim bardziej spokojnym. Ja i Remus wymieniliśmy wymowne spojrzenia.
– No, to pa! – rzuciłam w powietrze nagle i zaczęłam się zbierać, zerknąwszy na plan.

Plan dla p. Mary Ann Lupin (Black)

Poniedziałek         Wtorek        Środa                        Czwartek       Piątek
1.                           1.                 1.                              1.                   1.
2. Transmutacja     2. Eliksiry   2.                              2.                   2.
3. Transmutacja     3. Eliksiry   3. Obr. przed C. M.  3. Eliksiry     3. 
4. Zaklęcia             4. Zaklęcia  4. Obr. przed C. M.  4.                   4. Obr. przed C. M.
5.                            5.                 5.                              5. Zaklęcia    5. Transmutacja
6. Starożytne runy  6.                 6.                              6.                   6.
7.                            7.                 7.                              7.                   7.

 W ostatniej klasie wybrałam pięć przedmiotów na owutemy (jak wszyscy), rezygnując z astronomii i wróżbiarstwa, więc powinno być prościej. Nic bardziej mylnego. Każda lekcja wymagała przypomnienia sobie jakichś sześciu poprzednich prawie na pamięć. No dobra, może przesadzam, ale niewiele. Chociaż mieliśmy mnóstwo wolnego czasu, to jednak trzeba było go poświęcać na kucie, przynajmniej tak robili ci roztropniejsi.
– Teraz my mamy z Binnsem, to znaczy ja mam – rzekł natychmiast Remus, widząc, że patrzę na poniedziałkowy plan.
– Podziwiam cię, Lunatyk. – Black pogrzebał bez entuzjazmu widelcem w pucharze z sokiem dyniowym. – Nikt poza tobą nie wyrobił do końca z tym śmiertelnym nudziarzem. Pewnie zdechł, bo zanudził sam siebie w tamtym fotelu…
– Przetrwają najsilniejsi – Remus wyszczerzył zębiska.
– Nie mądruj się, tylko szoruj na tą swoją histerię magii – kąśliwie odparł Black.
– Histerii dostanę, jak znów ten ułom, tak tak, do ciebie mówię, Potter!… – James zrobił skruszoną minkę niewinnie oskarżonego. – … wsadzi mi bez ostrzeżenia gumochłona pod prześcieradło, jak tydzień temu!
Wytknął mu jęzor i odszedł na swoją lekcję. Black wyszczerzył zęby do Jamesa.
– Rany, ty to masz wyczucie. Akurat musiałeś mu go podłożyć, kiedy Remusik miał napad głupawki i dobrego humoru i z olbrzymiego rozpędu wtarabanił się na swoje łoże. Współczuję gumochłonowi, tak tragicznie zginąć, zgniecionym przez rozpędzone cielsko Luńka…
– Jego śmierć była bohaterska. Zginął w pełnym poświęceniu dla wyższych idei. – James zrobił bardzo poważną, smutną minę. – Uczcijmy pamięć heroicznego gumochłona minutą ciszy.
– Poczekaj, przemowa – podniecił się Black, dzielnie ignorując Petera, który z rozbawienia wciągnął przez nos sok dyniowy i teraz pluł nim i rzęził, jednocześnie ryjąc na blacie stołu. – Charles był dobrym mężem i ojcem…
Głos mu zadrżał od powstrzymywania parsknięcia.
– Pracowitym człowiekiem – dorzucił James, także ledwo wytrzymując.
– Lubił golf, kotlety sojowe i kolekcjonować pleśń w łazience – dokończył Black, parskając parokrotnie na widok Petera.
Pokręciłam głową, powstrzymując się od czegoś więcej niż uśmieszku, i znów zerknęłam na plan.
– Cztery lekcje mruknęłam do siebie pod nosem.
– No! – przytaknął James z przerażeniem w głosie. Jako jedyny ze wszystkich moich znajomych miał identyczny plan, jak ja. – AŻ CZTERY! Matulu, jak ja wyrobię, zatyram się w tej szkole na śmierć…
– Zaraz! – zareagowałam ostro, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że czyjeś pochyłe pismo dopisało „Black” przy moim nazwisku. – Potter…
– Słucham cię? – pisnął.
– Czy to twoja sprawka? – warknęłam złowrogo, wskazując na plan.
Wszyscy trzej Huncwoci wytrzeszczyli oczy. A potem Peter zaśmiał się złośliwe, Black uniósł brwi, a James uśmiechnął się przekornie, po czym zawołał: 
– Ja? Gdzieżbym śmiał? Urażać przyszłą panią Black tak wstrętnie?!
– Jim, to nie jest zabawne. – Wstałam, czując się nagle bardzo zmęczona życiem.
– Bynajmniej, mnie to bawi na całego, a ciebie, Łapuś? – Poszturchał nieco kumpla łokciem. Black był chyba innego zdania, bo nie uśmiechnął się, wpatrując we mnie z uwagą.
– To baw się dobrze. Na razie.
Po tych słowach odeszłam od Huncwotów, którzy właśnie uczcili gumochłona minutą ciszy.
Od prawie trzech tygodni, kiedy to przybyłam do Hogwartu, James nieustannie robił sobie żarty. Huncwoci jakby uspokoili się w zakresie wyczyniania tego, co oni nazywali „bawiącymi wszystkich, a szczególnie ich samych, żartami”. Wydawałoby się, że fakt posiadania na karku siedemnastu lat (no, może z wyjątkiem Petera) powinien nieco ostudzić ich chore wymysły. Nie zmieniło to jednak faktu, że Rogacz każdy dogodny moment wykorzystywał, by nabijać się ze mnie i z Blacka. Co prawda, tamten miał to głęboko w poważaniu. Albo też się z tego śmiał, co także irytowało, bo mnie osobiście wcale nie bawiła cała ta impreza. Na razie o jakichkolwiek krokach w stronę ślubu czy zaręczyn nic nie było słychać. Ta cisza jednak mnie niepokoiła, jakby próbując wprowadzić w złudną nadzieję, że coś się nie uda, że ślubu nie będzie. Od moich rodziców dostałam jak do tej pory jedyny list, prawie natychmiast po moim dotarciu tutaj. Zazwyczaj pisali do mnie raz na tydzień, teraz jednak zaniechali tak częstego okazywania zainteresowania. Czasem przychodziło mi do głowy, że są na mnie obrażeni o stawanie okoniem w te wakacje. Ich jedyny list był dość chłodnawy i sztywny, choć czasem zastanawiałam się, czy to nie urojenia.
Jeśli chodzi o samego Blacka, to trudno powiedzieć, co czuł. Nie zdradzał jakichkolwiek oznak, iż o czymkolwiek wie. Był chyba jeszcze bardziej zblazowany, wyniosły i arogancki niż zwykle, nawet w stosunku do nauczycieli. Jedynie James powodował u niego jakieś zahamowania i fazę lepszego humoru. Z samym Blackiem nie rozmawiałam w cztery oczy na temat naszego ślubu. Drżałam na myśl, że taka rozmowa mogłaby się nawiązać, ostatnio mieliśmy szansę zamienić słowo na szlabanach u Castora Blacka, a nasze pogawędki tam nie były najmilsze.
Czułam się głupio, gdy Huncwoci mnie osaczali, a Remus i James upierali się, żebym wszystko robiła w ich asyście. Chyba specjalnie, bym jak najwięcej przebywała w towarzystwie Syriusza, lecz z czasem starali się, bym przebywała WYŁĄCZNIE z nim. Raz nawet James zaciągnął mnie wbrew woli do męskiej toalety i zamknął w niej. Jak rechotał przez zamknięte drzwi, Syriusz właśnie wlazł do środka i na pewno nie poradzi sobie sam z rozpięciem rozporka, a tak poza tym, to powinniśmy mieć trochę chwil sam na sam. Chyba nigdy nie byłam tak speszona jak właśnie wtedy, gdy Black miał zamiar wyjść z łazienki i w zdumieniu wpadł prosto na mnie, w kolorycie buraczanego pola. Posłał mi jedynie niepewne spojrzenie, jakby nie za bardzo wiedział, po kiego muchomora polazłam za nim do kibla i jeszcze sterczę przy drzwiach jak Cerber. James, gdy tylko zobaczył nasze miny i barwę mojej twarzy, rył dyskretnie non stop przez cały blok transmutacji w rękaw szaty. W pewnym momencie tak nie wyrobił na to wspomnienie, że ryknął na cały regulator, wpadając z uciechy pod ławkę, a że na transmutacji siedzi ze mną, dostałam niezłego wstrząsu mózgu. McGonagall, po tym, jak wzięła parę głębokich oddechów trzymając się za serce kurczowo, zwymyślała go od niedojrzałych imbecyli i dosłownie wykopała za próg. Jego sporadyczne wycie ze śmiechu zza drzwi towarzyszyło nam przez resztę lekcji, doprowadzając pozostałych Huncwotów, Remusa i Blacka, do utraty powagi.
Spiekłam raka na to wspomnienie, wychodząc z Wielkiej Sali. Do tego wciąż pulsowała we mnie irytacja związana z niedawnym odkryciem, że James dopisał „Black” przy moim własnym nazwisku na moim równie własnym planie lekcji.
– O, Meggie! – odbiłam się od czego czarnego. Tym czymś czarnym okazał się być Severus Snape, mój najlepszy przyjaciel, z którym poza przymusowym przywiązaniem do Huncwotów przebywałam najwięcej. – Jak tam nastrój?
– Hmm – odparłam jedynie burkliwie , po czym przeniosłam ponure spojrzenie na Huncwotów, wciąż siedzących w Wielkiej Sali.
– Eee, czy oni są na coś chorzy? – Severus uniósł z drwiną brwi, gdy zerknął na Huncwotów.
– Nie, chyba. – Obróciłam głowę. Wciąż w skupieniu milczeli, choć dostrzegałam u Blacka nerwowe drgania ust od powstrzymywanego śmiechu.
– Co oni robią? – zdziwił się mój przyjaciel.
– Cóż, obecnie postanowili uczcić zasłużenie pewnego gumochłona minutą ciszy – prychnęłam, obserwując Jamesa kiwającego się w skupieniu w przód i w tył, jakby miał chorobę sierocą, a Black obok niego dla kontrastu kiwał się na boki.
Severus posłał w ich stronę pełne pogardy spojrzenie.
– Ja ci naprawdę współczuję – rzekł z powagą.
– Nie jest źle. Mogłabym być z pijakiem, mordercą, pedofilem… Jest tyle możliwości. – Zerknęłam na niego zbolałym wzrokiem.
– Dobrze wiem, że się z tym nie pogodziłaś – szepnął, ignorując grupkę dziewcząt wychodzącą z Wielkiej Sali i przyglądającą mi się morderczo.
– Nie. Nie pogodziłam się – mruknęłam. – Severusie, ty mnie znasz.
Zmrużył oczy i położył mi dłoń na ramieniu. Spojrzałam głęboko w jego czarne, nieprzeniknione oczy i aż przeszły mnie ciarki. Echo dziwnego uczucia do Severusa, uczucia, którego nigdy w pełni nie rozumiałam.
– Dobrze, że mam chociaż ciebie – rzuciłam, spuszczając wzrok i pragnąc szybko odwrócić jego uwagę od moich zarumienionych policzków.
– Pisałaś o tej katastrofie Rabastanowi? – zagadnął po chwili ciszy.
– Nie. Ale poprosiłam go o spotkanie w Hogsmeade za miesiąc. Już nie widziałam jego pisma ani jakiegokolwiek listu od co najmniej dwóch miesięcy. – Uśmiechnęłam się, udając obojętność, ale coś mi nie wyszło i jedna łza stoczyła się po policzku.
– Co jest? – przejął się Severus, złapał mnie za rękę i wyszedł ze mną do sali wejściowej.
– Nie płaczę – zaprzeczyłam szybko i otarłam łzę. – Ostatnio pokłóciłam się z Lily. Ona powiedziała coś, co było bardzo bolesne.
– Że Rabastan cię nie kocha? – zapytał natychmiast szeptem, a ja przytaknęłam. – Nieprawda. Nie wierzę w to. Pamiętasz, jaki był w szkole? Przypomnij to sobie.
Spojrzałam na niego niepewnie.
– Oświadczył ci się, bo wiedział, że będziesz wątpić. On jest po prostu… bardzo zapracowany – dokończył kulawo. Miałam wrażenie, że coś ukrywa.
– Ale żeby nie napisać ani jednego listu?
– Musisz w niego wierzyć. On jedyny może cię uratować przed Blackiem. Jeżeli w niego zwątpisz, na zawsze zwiążą cię z niebezpiecznym szaleńcem. I już nie będzie odwrotu!
Razem wspięliśmy się po marmurowych schodach, mijając grupki ludzi. Przywykłam do przykrych spojrzeń od strony fanek Blacka, które teraz były na porządku dziennym.
– Pogodziłaś się już z Lily? – zapytał łagodnym tonem. Zawsze ten ton przybierał na wzmiankę o Lily.
– Nie.
– Nie chcesz?
– Eee… Nie mam jakoś tak do tego odwagi. Lily jest na mnie wściekła, że byłam tak egoistyczna i wytknęłam jej… parę wad. Zresztą, od kilku miesięcy zaprzyjaźniła się bardzo z Alicją, wszędzie łażą razem, w końcu mają identyczny plan… Szkoda, że my tak nie mamy. Za to wszędzie towarzyszy mi James i jego basowy rechot: „IDZIE PANI BLACK, PRZEJŚCIE DLA SZLACHCIANKI! HE HE!”.
Severus parsknął pod nosem po mojej parodii Rogasia.
– Dobrze, że chociaż mamy cztery lekcje razem – ciągnęłam. – Szkoda, że nie chodzisz na transmutację, może siedziałbyś ze mną, nie musiałabym wysłuchiwać kąśliwych szeptów Jamesa.
– Wolałem zielarstwo – mruknął, drapiąc się po haczykowatym nosie. – Choć obserwowanie Lily na zielarstwie nie jest zbyt przyjemne.
Spuścił głowę.
– I pomyśleć, że jeszcze dwa lata temu była ze mną na balu… – rzekł cicho.
– Właśnie, ten bal! – burknęłam z niezadowoleniem. – Powymyślali cuda na kiju od miotły. Czyż to nie okrutne? Chyba już wolę egzaminy. Nie podoba mi się to wcale… Teraz z pewnością James mnie nie zaprosi. Co więcej, nie omieszka wejść na głowę Blackowi, żeby to on ze mną poszedł. W oczach Jamesa mnie i Blacka łączy coś na kształt nieziemskiej miłości na wieki, więc nie da nam spokoju.
– Black jest upartym osłem, może się nie ugnie – odparł mój przyjaciel, wykrzywiając wargi.
– Black już mnie zapraszał… Poprzednim razem – burknęłam niechętnie.
– Serio?
– Ano… Wtedy mu odmówiłam, to się obraził śmiertelnie. Teraz chyba nie umknę tej przykrej konieczności, jeżeli znowu zaszczyci mnie swą propozycją.
Przed oczyma przewinęła mi się wspomniana sytuacja, jakby miała miejsce wczoraj. Black, czatujący na mnie w sowiarni z chytrą minką, którą zastąpił oburzeniem, gdy odmówiłam. Przeszedł mnie dreszcz na myśl o tym, że zdarzenie mogłoby się powtórzyć.
– Mary Ann, możemy iść razem – rzucił Severus. – Będziesz mieć spokój.
– Naprawdę? To miło, Severusie! Dzięki ci bardzo!
Ogarnęła mnie niesamowita ulga, a coś w mojej głowie kazało lekko uśmiechnąć się na myśl, że tym razem Lily się nie wtrąci. Poczułam się nieco nieswojo z tą myślą. Czy powinny takie rzeczy przychodzić mi do głowy, jeżeli mam narzeczonego? Na wspomnienie Rabastana świat naokoło jakby nieco poszarzał.
Wreszcie dotarliśmy do biblioteki i zajęliśmy stolik. Severus ze znużeniem położył swe czarne buty na blacie i zagłębił się w swój egzemplarz „Eliksirów dla zaawansowanych”, po którym po raz setny coś nabazgrolił, a ja zanurkowałam w notatkach z transmutacji na temat zmiany człowieka w cielę.
– Lepiej byś się za zaklęcia wziął! – ofuknęłam go cicho. – Dziś Flitwick będzie sprawdzał, czego się nauczyliśmy w czwartek.
– Nie chce mi się – brzmiała znudzona odpowiedź. – Mam ciekawsze zajęcia.
– Ja też – westchnęłam. – Powinnam się odprężyć. Jutro mecz ze Ślizgonami. Ostatni w moim życiu. Tym razem James się zawziął, tak łatwo Pucharu nie zdobędziecie, jak rok temu.
Severus zerknął na mnie ukradkiem.
– Powinnaś na nich uważać – rzekł z wolna. – Na naszą drużynę.
– Znam tych Ślizgonów, kumplowaliśmy się, gdy Rabastan był jeszcze w szkole. Nie widzę powodu, dla którego mieliby mnie zaatakować – odparłam, marszcząc brwi.
– Pewnie masz rację… – Schylił się szybko nad książką. – Jest wiele innych, ważniejszych rzeczy niż jakiś mecz.
Obserwowałam go uważnie.
– No, przynajmniej dla ciebie – dodał po chwili namysłu, ssąc koniec pióra. – Mnie raczej nic nie grozi. To chyba niezbyt pocieszająca myśl.
– Hę?
– No, mam na myśli Czarnego Pana. Kiedy ciebie nie było, gazety wariowały. Codziennie ktoś znikał, i to głównie mugole. Czasem odnajdywano ciała i była wielka sensacja. A nawet paru czarodziejów. To dlatego w Hogwarcie aż roi się od aurorów.
– Zauważyłam… – Zmrużyłam oczy, gdyż niedaleko, pomiędzy półkami przechadzał się ten bliznowaty straszny człowiek. Jego czarne oczy miały nadzwyczaj świdrujący i nieprzyjemny wyraz. Wyglądał niebezpiecznie.
– To Alastor Moody – wyszeptał Severus do mojego prawego ucha z jakąś drwiną. – Przystojniak, co nie?
– Może być nawet aparycji rozkładającej się akromantuli, byleby był skuteczny – odparłam ponuro. – W „Proroku” ciągle afery. Tyle, że donosili już o zniknięciach ludzi od jakichś dwóch lat. Czemu nikt z tym nic nie zrobił?
– To proste. Ministerstwo Magii po prostu jest bezsilne.
Tłuste, czarne strąki mojego towarzysza wkrótce zasłoniły jego twarz, gdy zagłębił się w swych zapiskach. Zamrugałam parę razy i przeniosłam wzrok z Severusa na blat stolika. Brzmiało to dość makabrycznie. My tu mamy jakieś wielkie problemy typu bal, a gdzieś tam Voldemort rośnie w siłę. Co to może oznaczać? Co może się wydarzyć? Jak to wpłynie na moje życie za rok, dwa, pięć lat?
Niesympatyczne myśli zaprzątały moją głowę aż do momentu wkroczenia na stadion quidditcha następnego dnia. Zimne, październikowe powietrze uderzyło w twarz i otrzeźwiło umysł.
– A OTO DRUŻYNA GRYFONÓW! POTTER, BLACK, LUPIN, BELL, DEARBORN, STEINMANN, HAMMERSMITH!
Wkroczyliśmy w identycznym jak w tamtym roku składzie na wciąż zieloną trawę. Każdy czuł, jak ważna jest wygrana ze zwycięzcami ubiegłorocznych rozgrywek. Ślizgoni, wyłącznie płci przeciwnej, już kroczyli naprzeciw, mieli nieco przerażające, zacięte miny. Wyglądali na zdeterminowanych w stu procentach. Albo i nawet bardziej. Będzie ciężko.
Poczułam się dziwnie zadowolona z faktu, że Rabastana, głównej siły napędowej Slytherinu, nie ma już w szkole. Drużyna pozostawała jednak niebezpieczna i nieobliczalna.
– Rogacz, zmiażdż tej bagiennej masie mackę, którą szczytnie nazywa dłonią – syknął Black mściwie do Jamesa, a ten pokiwał głową z poczuciem misji wypisanym na twarzy. Zerknęłam ukradkiem na Blacka. Miał zbuntowaną, zaciętą minę i dumną postawę. Oderwał morderczy wzrok od Ślizgonów i spojrzał na mnie uważnie z powagą, jakby coś kalkulując. Szybko odwróciłam wzrok, czerwieniąc się z zakłopotania. 
James i „Potwór z Bagien” życzeniem Blacka zmiażdżyli sobie dłonie i zaczęła się gra.
– Ślizgoni przejmują kafla, a oto Black odbija go dla swej drużyny. Black podaje do Pottera…
James zachwiał się na miotle z powodu nagłego podmuchu wiatru i wypuścił kafla. Piłka zleciała na sam dół. Tłum ryczał wściekle, gdy Black zanurkował po kafla i w ostatniej sekundzie chwycił go koniuszkami palców, pozbawiając tej przyjemności nadlatującego Potwora z Bagien. Posłał mu uśmiech pełen politowania i współczucia, po czym odleciał w stronę bramek Slytherinu. Nie podobało mi się spojrzenie, jakie za Blackiem wysłał Ślizgon. 
– GOOOL!!! BLACK ZDOBYWA GOLA!!!
Gra zrobiła się bardzo zacięta. Dwukrotnie umknęłam tłuczkowi, którego ślizgoński pałkarz posłał w moim kierunku, raz ratując się desperacką ucieczką, a raz Lukas odbił go prawie sprzed mojego nosa, gdy zagapiłam się na Blacka paręnaście stóp pode mną. Nie pomogły wysiłki Ślizgonów, Black, James i ja rozumieliśmy się bez słów. Podczas gdy Caradoc pozwolił im wbić zaledwie jednego gola, my mieliśmy na koncie już sześć, wbitych przez Syriusza. Ślizgoni musieli prędzej czy później interweniować.
Walcząc z narastającą chęcią obserwowania Blacka i silnym, jesiennym wiatrem, leciałam już ku bramkom Slytherinu wzrokiem namierzając mojego partnera w boju. W tym momencie Syriusz zauważył coś wyżej, posłał mi uważne spojrzenie, rzucił kafla do Jamesa krążącego zawsze w pobliżu i popędził na drugi kraniec boiska.
– Co…? – zdziwiłam się, pewna, że to ja dostanę piłkę. Wtedy zobaczyłam, czemu poratował się dzikim lotem w drugą stronę. Jeden pałkarz i ścigający pruli równo w jego stronę, nawet wtedy, gdy kafel nie spoczywał u Blacka. Syriusz obrócił na nich wściekłą twarz przez ramię. I wtedy z naprzeciwka podleciał drugi pałkarz, zamachnąwszy się pałką, i…
ŁUP! Syriusz odgiął się na miotle do tyłu o sto osiemdziesiąt stopni, prawie się na niej kładąc, chwilę utrzymując się w powietrzu, po czym runął z kretesem w dół. Miał rozwaloną, krwawiącą czaszkę, zamknięte oczy i rozchylone usta, z których ciekła krew. Tłum równo zaryczał, albo z przerażenia, albo tryumfalnie w przypadku Ślizgonów, a Black gruchnął malowniczo o murawę, nie dając oznak życia. Drużyna Slytherinu wymieniła uśmieszki satysfakcji.
Sędzia się wściekł i nagrodził naszą drużynę rzutem za umyślne, bezpodstawne i brutalne wyeliminowanie ścigającego Gryffindoru. Ślizgoni się tym nie przejęli. Doskonale zdawali sobie sprawę, że właśnie wyeliminowali z gry najgroźniejszego zawodnika.
Zrobiło się dość nieprzyjemnie. Chwyty Ślizgonów były poniżej pasa, a przynajmniej robili wszystko, by takie były, bo nasza drużyna nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Zdobyliśmy z Jamesem trzy gole, ale Ślizgoni dogonili nas aż pięcioma celnymi strzałami. Strata Blacka była poważną, godzącą w samo serce drużyny. Złamała w nas pewność. Czułam, że powoli przestaję lubić moich byłych kolegów ze Slytherinu. Byli inni, niż zeszłej wiosny.
– Potter przechwytuje kafla, podaje do Lupin, ta znów do Pottera, chłopak leci ku bramkom…
– Hej! – wrzasnął Luke w tym momencie do mnie. – Na prawo!
Błyskawicznie zerknęłam w tamtą stronę. Chociaż to James dzierżył kafla, centralnie na mnie pędziło aż dwóch ścigających. Zanurkowałam najszybciej jak mogłam, starając się nie myśleć z przerażeniem, że mogliby potem wyeliminować także i Rogacza.
Pęd świszczał mi w uszach. Wyprostowałam miotłę i gnałam przed siebie. Z naprzeciwka znów podleciał pałkarz, a ja dostałam nieprzyjemnego deja vu. Uchyliłam w ostatnim momencie głowę przed jego młócącą powietrze pałką. Nagle z lewej ślizgoński ścigający prawie się ze mną zrównał, uśmiechając mściwie. Był to nie kto inny, jak Mulciber we własnej osobie. Ten sam, z którym tak chętnie rozmawiałam pod koniec zeszłego roku.
Przyspieszyłam nieco, wciąż prując przed siebie. Dogonił mnie, chwycił mocno za ramię, po czym brutalnie i mocno odgiął je do tyłu.
– AUU! – jęknęłam, czując potworny ból złamanej ręki i łzy w oczach. Straciłam kontrolę nad miotłą, Mulciber odleciał gdzieś w bok.
ŁUP!
Oberwałam z całej pary w głowę zimnym żelastwem, po czym osunęłam się na rączkę miotły, czując ciepło krwi na twarzy. Był to słupek bramkowy, w którego zaryłam czołem. Delikatnie zsunęłam się na dół przy akompaniamencie ogólnego huku…
Obudził mnie szalejący ból głowy. Jęknęłam na dzień dobry przez mocno zaciśnięte zęby. Nikt nie zareagował, więc doszłam do wniosku, że jestem sama. Uchyliłam powieki wiedząc dokładnie, co zobaczę. Nie myliłam się, po raz drugi w ciągu trzech tygodni przywitało mnie krzyżowo-żebrowe sklepienie lazaretu.
Westchnęłam ciężko ze zrezygnowaniem i delikatnie poruszyłam głową. Była cała, z jednym tylko plastrem na skroni, pod którym poczułam naciągnięty strup. Ręką mogłam sprawnie ruszać, chociaż przewiązana była ściśle bandażem dla bezpieczeństwa. Usiadłam więc ostrożnie.
W szpitalu panował mrok, nieliczni pacjenci z poważniejszym przeziębieniem lub z urazami po bijatykach (najczęściej niski pierwszak przeciwko bandzie sześciu doborowych Ślizgonów…) spali w najlepsze. Łóżko obok zajmował Black, który także niewinnie drzemał.
Opuściłam spojrzenie w dół na swoje wyprostowane nogi w białych, obcisłych spodniach od szaty gracza i wbiłam otępiały wzrok w czarno-rude loki, kładące się zakręconymi falami na udach. Ciekawe, co się stało Blackowi.
Z niechęcią przyznałam się przed sobą, że nieco zmartwił mnie brutalny atak na niego. W końcu tamten ślizgoński menel odwinął mu swoją pałką dość solidnie. A potem jeszcze grzmotnął z wysoka o ziemię.
Bezwiednie zerknęłam w prawo na Blacka. I wtedy się zorientowałam, że jego błyszczące w słabym świetle oczy także na mnie patrzą.
Skóra mi ścierpła pod tym wzrokiem i szybko wróciłam do oglądania własnych włosów. Usłyszałam ciche parsknięcie rozbawienia.
– Co, nie możesz tego znieść? – zapytał kąśliwie. Były to pierwsze słowa, jakie do mnie skierował od prawie pół roku.
Nie odparłam, zaciskając usta mocniej.
– Nie możesz mnie znieść – dodał po chwili ciszej.
Miał rację. Ilekroć o nim pomyślałam, a robiłam to często, przechodziły mnie niesympatyczne ciarki i gardło zaciskało się kurczowo. Nie wiedziałam jednak, co odpowiedzieć.
– Przeżyję – stwierdził bez entuzjazmu po chwili.
Miałam mieszane uczucia, gdy patrzyłam na jaśniejące za oknem niebo. Z Blackiem się straszliwie pokłóciłam w zeszłym roku, lecz z drugiej strony to nie jego wina, że rodzice chcą go swatać ze mną. W sumie nie powinnam być dla niego bardziej niegrzeczna, niżby wypadało. On też stał się ofiarą interesów rodziny, chociaż nie wiem, co Walburga Black mogłaby zyskać na naszym małżeństwie. Jedynie zapewnienie, że jestem czystej krwi. Może też to bardzo przeżył, a teraz jedynie gra obojętnego.
– Bardzo cię boli? – zagadnęłam cicho, zanim się powstrzymałam.
– Sam nie wiem – rzucił bez entuzjazmu. – Ale jak mnie postawią na nogi, to mu chyba ostro przylutuję.
Wciąż jakoś nie mogłam na Blacka patrzeć. Irytowało mnie całe jego jestestwo: że leżał rozwalony jak bohater narodowy, jego głosik kryjący drwinę, spokojny i dumny wzrok… Nie wiedziałam czemu, przecież nie zrobił mi żadnej krzywdy, czy coś w tym stylu. Po prostu był, leżał sobie spokojnie, a mnie krew zalewała.
Zaległa przykra, napięta cisza.
– Także… – wydukał po chwili sztywno i znów zamilkł.
Jeździłam bez zastanowienia paznokciem po białych spodniach, widząc je coraz lepiej w dziennym świetle mglistego, październikowego poranka. Cisza, jaka zapanowała, była nieznośna, zdawała się elektryzować włoski na przedramionach. W powietrzu zawisła stuprocentowa świadomość tego, kim niedługo dla siebie mieliśmy być. Czym zostaniemy związani i jakie konsekwencje i sytuacje to przyniesie.
– I… co tam u ciebie, Mary Ann? – jego głos zmienił się nie do poznania. Tak miły nie był dla mnie spokojnie od pół roku.
– Dobrze – rzekłam sztywno.
– Świetnie. Super. U mnie też.
– Dlaczego pytasz?
– Bo wyglądasz na nieco przybitą.
– To chyba nie powinno cię dziwić – odparłam chłodno i ległam na plecach po kilku sekundach wiercenia się. – Wydawać by się mogło, że ty też masz powód. Oboje mamy ten sam, Black.
– Mam na imię Syriusz – mruknął lodowato.
Zerknęłam na niego, unosząc brwi.
– Mówiłeś, że mnie nienawidzisz – burknęłam twardo. Przyglądał mi się buntowniczo. – Zwiększam dystans, dla obopólnego komfortu.
– Cóż… Już mi przeszło.
Znów uniosłam brwi.
– Aha – rzuciłam pod nosem. – Cóż, dobrze wiedzieć.
– Chyba musimy się do siebie przyzwyczajać, nie? – zapytał Black cicho. Z wolna przeniosłam na niego ostrożne spojrzenie. Zdaje się, że zaczynał po raz pierwszy nawiązywać do tego, czego tak bardzo się bałam…
– Rozumiem, że pogodziłeś się z tą katastrofą? Ciebie rodzice też postawili przed faktem dokonanym? – spytałam chłodno, zakładając zdrową rękę za głowę i przyjrzałam mu się.
Black zapatrzył się w sufit, rozmyślając.
– A ty? – zapytał w końcu, gdy nie znalazł odpowiedzi i przeniósł na mnie bardzo uważny wzrok.
– Ja się nie liczę, nie mam nic do gadania – burknęłam niecierpliwie. – Moi rodzice byli na tyle wściekli, że za buntowanie się przeciw ich decyzji wysłali mnie prawie na tamten świat. A przynajmniej tak się to mogło skończyć.
– Musiałaś się nieźle stawiać… – zauważył z wolna, gdy zorientował się, o czym mówię. Nie odparłam, zapatrzona w okno. 
– I w nosie mieli fakt, że już się zaręczyłam – mruknęłam z goryczą, oglądając pierścionek od Rabastana.
Black nic nie powiedział, obserwując bezemocjonalnie sufit.
– Meggie?
Przez drzwi zajrzała głowa Jamesa, szepcząc moje imię.
– Żyję, James.
Pomachałam mu na powitanie zdrową ręką. Wskoczył do środka, pewnie ledwo wyszedłszy ze śniadania, jako że nie miał torby. W dłoniach trzymał „Proroka”. Stanął między naszymi łóżkami. Skręciło mnie, gdy sobie uświadomiłam, że zaraz zacznie się rozpływać nad naszą romantyczną sytuacją.
Ale pierwsze uważniejsze spojrzenie na Jamesa mogło mi powiedzieć, że raczej tego nie zrobi. Był bardzo poważny i jakiś… nieogarnięty.
– Kto wygrał? – zapytałam natychmiast. James nie odpowiedział od razu, miął gazetę w dłoniach ze zdenerwowania, a potem uśmiechnął się kulawo.
– My. Jesteście pośmiertnie odznaczeni medalami za bohaterską śmierć na polu bitwy – nie uśmiechnął się wcale, mówiąc to. – Ja nie po to tu…
– Czuję się zaszczycony – wpadł mu w słowo zblazowany Black. – Parszywe gnoje, ci Ślizgoni.
– A ja myślałam, że mnie polubili po zeszłym roku. W końcu w towarzystwie Rabastana byli całkiem uprzejmi – powiedziałam z lekką goryczą.
– Żeby Lestrange ich potem nie zlał! – prychnął Black. – To chyba najlepszy dowód na to, że nie jest to odpowiednie towarzystwo.
– Skąd miałam wiedzieć, że po odejściu Rabastana znowu będą tacy, jak dawniej? – warknęłam.
– Dobra, Meggie – ozwał się James. – Potem będziesz się zastanawiała nad dalszą relacją ze Ślizgonami. Teraz chciałem coś powiedzieć…
Zaczął ze zdenerwowania szorować butem po kamiennej posadzce.
– James, wszystko dobrze? – zaniepokoiłam się.
– No, właśnie nie do końca – mruknął, patrząc na mnie ze strachem.
– Coś z Remusem? Peterem? Czemu tu jesteś sam?
– Bo Remus… No…
– Co, pełnia?
– Nie, nie. Remus nie potrafił tu przyjść. On całkowicie…
Wypuścił hałaśliwie powietrze z ust. Zauważyłam, że się spocił.
– Zostawiłem go z Glizdkiem, żeby się nim opiekował…
– James, gadasz od rzeczy! Nic nie rozumiem! Co się stało Remusowi?! – nacisnęłam ze złością, czując lekkie przerażenie.
– Nie Remusowi. Masz.
Z wielkim zakłopotaniem rzucił mi gazetę. Niecierpliwie rozwinęłam zmiętoszony papier.
– Czwarta strona na samym dole. – James przełknął ślinę. Zaczęłam czytać niewielki wers.

„Zwłoki kobiety, poszukiwane przez aurorów od wczoraj, zostały dziś znalezione. Nie ma wątpliwości, iż jest to poszukiwana po wczorajszym zniknięciu Rea Lupin (37 l.). Na jej ciele wykryto używalność najstraszliwszej Klątwy Niewybaczalnej. Kobieta wracała prawdopodobnie z Londynu zwykłym środkiem mugolskiej lokomocji. Została osaczona i bestialsko zamordowana przez tak zwanych śmierciożerców. Statystyki wykazują, że jest to już szósty członek społeczności czarodziejów, który zginął z ich ręki w tym miesiącu.”

***

Nadszedł zimny, wietrzny listopad. Mgła okryła błonia, ludzie zrobili się melancholijni, panowała ciemność przez ołowiane chmury, ciągnące się bez końca po niebie.
Pogrzeb odbył się trzy dni po tym, jak James przyniósł mi gazetę. Ciało mamy złożono do szarej, drewnianej trumny i pochowano w ogródku, obok grobów wszystkich naszych przodków. Był tata, ja, Remus i facet od pogrzebów.
Nie płakałam. Przynajmniej nie cały czas. Do pogrzebu mamy większość czasu spędziłam na parapecie we własnym pokoju, obserwując w milczeniu szare korony drzew, okryte mgłą. Tata i Remus rozpaczali, ale nie ja. Moja kamienna twarz przez trzy dni nie przybrała żadnej innej maski niż obojętny, mętny wzrok skierowany w przestrzeń. Siedziałam i rozmyślałam nad postacią mamy.
Jej marchewkowe loczki tańczyły wesoło naokoło trójkątnej, ślicznej twarzy. Uśmiechała się na całego pełnymi, uroczymi ustami, figlarnie odsłaniając rządek zębów. Remus mówił, że wyglądam podobnie.
Wyglądała tak wesoło, gdy uwijała się w ogrodzie w letnie poranki. Oczami wyobraźni widziałam pięcioletniego Remusa biegnącego do niej z radością i przytulającego się do kochanego, ciepłego brzucha mamy. Zawsze pachnącej kwiatami i piernikami, które robiła nam na Boże Narodzenie i w lecie, gdy jej dzieci mogły wreszcie z nią pobyć.
Nigdy się do niej nie tuliłam. Czemu? Dlaczego przenigdy nie przyszłam, by złożyć głowę na jej podołku, gdy czytała w bibliotece? Remus tak robił.
Dlaczego nie podziękowałam jej bardziej za sukienkę, którą mi zrobiła dwa lata temu w lecie? Za inne rzeczy też nie dziękowałam na tyle, by mama promieniała wdzięcznością. Może czuła się przeze mnie odrzucona, niekochana. Teraz mamy nie ma, nigdy nie usłyszę jej głosu, nie poczuję zapachu kwiatów, którym była spowita, do nikogo nie zwrócę się per „Mamo”, nie powiem „Kocham cię” – coś, czego nigdy do niej nie skierowałam…
Zeszłam do kuchni. W domu panowała kłująca w uszy cisza. Nie było już wesołego pobrzękiwania garnków roznoszącego się po całym domu, brakowało jazgotliwego gdakania karmionych kur zza budynku. I nigdy to nie wróci.
Kuchnia wydała mi się dziwnie, niesympatycznie wielka. Leżały tu stosy brudnych naczyń. Panował bałagan, jedno krzesło leżało przewrócone na ziemi. Do tego pomieszczenia nikt nie wchodził od wielu dni.
Rozejrzałam się uważnie. Brakowało tu mamy. Jej bieganiny po kuchni, szurania słoiczkami z przyprawami, wesołego nadawania albo reprymend, gdy czegoś nie chciałam zjeść. Czy kiedykolwiek podziękowałam za posiłek, którego przecież nie musiała gotować?
Wszystko wyglądało tak, jak to zostawiła. Czas zatrzymał się w kuchni. Unosił się jakby jej zapach, a może tak mi się tylko zdawało…
Potrafiłam ją sobie wyobrazić, jak krząta się przy tamtym blacie. Teraz sięga po bazylię. Podeszłam do słoika z bazylią. Wciąż tkwiły na jego ściance jej drobne odciski palców. Pewnie miała tłuste palce i nie umyła w pośpiechu, chciała, by jedzenie dla nas się nie spaliło.
Po raz pierwszy zaszkliły mi się oczy.
– Mamo – szepnęłam. – Czemu odeszłaś?
Cisza. Krzesło wciąż leżało na ziemi.
– Kto mi teraz pomoże? Przede mną tyle ciężkich dni…
Odpowiedziało mi milczenie.
Do kuchni wszedł ojciec. Był nieogolony i rozchełstany. Gdy mnie zobaczył, zatrzymał się. Miał czerwone, podkrążone oczy komunikujące, że nie sypiał po nocach. Staliśmy w ciszy w zrujnowanej kuchni.
– Mary Ann, umyj naczynia – rozkazał przez nos i natychmiast wyszedł, nie zabrawszy tego, po co przyszedł.
Westchnęłam ponuro. Wiedziałam, że prędzej czy później obowiązki mamy spadną na mnie. Teraz ja powinnam być gospodynią i robić wszystko, by dom się nie rozpadł, a ludzie nie umarli z głodu.
W dzień pogrzebu padał deszcz. Szara zasłona opadła na świat, ulewa wybijała smutny rytm, mieszała się ze łzami. Szara trumna wjeżdżała wolno do dołu, krople odbijały się od niej z melancholią. Facet od pogrzebów miał znudzoną minę. Przecież robił to często.
I teraz, kiedy pierwsze grudki ziemi zasypały chciwie szare drewno, poczułam łzy w oczach. Mama wyruszyła w ostatnią podróż.
Chciałam otworzyć trumnę, zobaczyć jej wieczny sen na własne oczy, przytulić. Ostatni raz widziałam ją przecież tak dawno. Odmówiłam wtedy nawet pożegnania z nią, nie wiedząc, że już jej nie zobaczę. Tak, w tym drewnie spoczywało drobne ciało o marchewkowych, wesołych loczkach, jedynym kolorze w tej wszechobecnej szarości. Wiecznie śpiąca kochana osoba. Gdzie teraz jest?
W końcu ziemia całkowicie zabrała mamę, mężczyzna postawił różdżką pionową płytę nagrobną z ciosanego kamienia i chrząknął coś o rachunku, a potem odszedł, gwiżdżąc wesoło.
W domu wciąż panowała cisza.
– Meg, bardzo, bardzo mi ciebie żal.
Severus objął mnie delikatnie w pasie, by dodać otuchy. Uśmiechnęłam się doń blado.
W szkole nie zmieniło się wiele przez kilka dni. Poza rozochoconymi uczniakami, którzy rozprawiali wciąż o Hogsmeade, ciesząc się z jutrzejszej wyprawy.
Cieszyłam się, że był piątek. Nie wyobrażałam sobie w tym stanie iść na jakiekolwiek lekcje. Zdawałam sobie sprawę, że ja jeszcze jakoś to przeżyłam. Śmierć mamy wywołała we mnie istny wstrząs i wodospad wyrzutów sumienia i nagłej miłości ku tej kobiecie. Jednak nie płakałam bez opamiętania i byłam raczej przybita i rozwalona. Nie to, co Remus.
Mój brat nie pozbierał się wcale, on znał ją o wiele dłużej i zawsze bardzo kochał mamę. Podczas pobytu w domu zamykał się w pokoju, blady i skrajnie załamany. Raz do niego poszłam i mocno przytuliłam. Trwaliśmy razem na jego łożu pół godziny. Nie wytrzymał i rozkleił się. Po przybyciu do szkoły wciąż przesiadywał w dormitorium a jeden lub dwóch Huncwotów zawsze mu towarzyszyło.
– Ja wiem, co czujesz. Przeżywałem to samo dwa lata temu, pamiętasz?
Kiwnęłam głową.
– Życie płynie dalej – westchnęłam, uśmiechając się blado. – Tylko…
Głos mi zadrżał.
– Co? – zapytał Severus.
– Tylko zastanawiam się, dlaczego akurat teraz odeszła, gdy jej tak potrzebujemy. – Zamrugałam szybko, by nie uronić żadnej łzy.
Mój przyjaciel położył mi dłoń na ramieniu, po czym zmierzył pogardliwym spojrzeniem Jamesa i Syriusza, stojących pod klasą obrony przed czarną magią. Pod salą stało jeszcze parę innych osób, w tym Alicja i Lily, szepczące do siebie. Remusa nie dostrzegłam. Wiedziałam, że leży teraz w dormitorium i z towarzyszącym mu Peterem wciąż na nowo przeżywa stratę mamy. Black posłał Severusowi standardowe spojrzenie, zaprawione wściekłością. Chyba chodziło mu o to, że stoimy razem zbyt blisko siebie.
– Dzwonek i jej jeszcze nie ma, no! – zirytował się na cały regulator James. – Jak myślisz, Łapo, co ona porabia?
– Cóż, znając Redhill, pewnie sprasza kolegów na naszą lekcję.
– Kolegów? Ona ma kolegów?
– No, przywołuje demony albo inne tałatajstwo – wydął wargi Black.
James parsknął.
– Zawsze wiedziałem, że ona ma jakieś konszachty z ciemną stroną mocy. Gdybyś widział, co robi po kolacji w gabinecie…
Black wytrzeszczył oczy, po czym zaśmiał się w bardzo psi sposób.
– Ależ Rogaś, wcale jej nie podglądasz wieczorami! – rzucił z rozbawieniem.
– To nie ja, tylko Peter… – brzmiała oburzona odpowiedź.
– Ech, Potter, nie rozumiesz, że ona ma swoje własne potrzeby, jak każda kobieta?
To Lily, stojąca kilka stóp od chłopców, odezwała się z pogardą.
– Słuchamy cię, Evans, tak tak! – James z entuzjazmem przejechał po czuprynie palcami. – Jaką powalającą tezę nam wysnujesz? Stoję otworem do wszelkich twych propozycji!
Poruszał zalotnie brewkami. Black za Jamesem zachłysnął się śliną. Lily zmrużyła oczy.
– Po prostu, ma swoje własne sprawy – rzekła cierpliwym tonem. – Ty też masz swoje sekrety, prawda?
– No, a chcesz je poznać? – zapytał niskim, męskim głosem. Blacka znowu zgięło.
– Słucham? – Lily uniosła ironicznie brwi.
– Jak się ze mną umówisz, wszystko ci wyśpiewam. Kuszące, nie? – zamruczał.
Uśmiechnęłam się mimowolnie. James jest uroczy, jak się zgrywa.
– Eee, niezbyt – odparła Lily ze speszeniem.
– No, Evans! Nie chcesz znać najbardziej sekretnych spraw Jamesa Pottera? Szczególnie jeden sekret jest wyjątkowy…
– Który? – zapytał na głos Black, uśmiechając się drwiąco. – Ten, że jesteś kastratem, niuniek? Oj, miałem nie mówić!…
– Cicho siedź! To nie ten! – zapiał James wysokim głosikiem. A potem zerknął na niego z udawanym przerażeniem. – A tak w ogóle to skąd wiesz?
I odsunął się od niego teatralnie.
– Potter, uspokój się wreszcie – rzuciła Lily, nieco zaróżowiona. – Mówiłam ci, że się z tobą nie umówię! Nie naciskaj!
– Nie będę! Ale kiedyś role mogą się odwrócić i może to ty właśnie będziesz mnie naciskać, Evans! Kiedyś będę sławny – wyśpiewał Rogaś.
– Nie będę cię naciskać! – nastroszyła się.
– Czemu nie? Bardzo bym chciał, żebyś mnie nacisnęła… – Puścił jej oko i z wolna ruszył ku niej. Lily nieco osłupiała. Black za Jamesem miał niezły ubaw. Usłyszałam, że zęby Severusa trzeszczą niebezpiecznie.
James oparł się nonszalancko o ścianę korytarza kilka cali przed zesztywniałą Lily. Alicja stojąca za Lily zacisnęła wargi, żeby nie parsknąć na widok kołtuńskiej miny Rogacza.
– Co robisz dziś w południe, Evans? – zapytał bardzo niskim głosem i popatrzył na nią z góry.
– Eyyuu… – odparła jedynie.
– To super, poróbmy to razem! – ucieszył się James.
Lily przeniosła na mnie przerażone spojrzenie. Posłałam jej pełen politowania wzrok. Mnie również przypomniała się nasza kłótnia.
– Ale tak na poważnie. Jutro mamy Hogsmeade, Evans… – Spojrzał w sufit z cierpliwością.
– Proszę bardzo, Potter! Wygrałeś! – rzuciła w końcu ze złością.
I wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłam Jamesa, któremu zabrakło słów. Rozdziawił buzię.
– N-naprawdę? – wydukał w końcu.
– Tak. Proszę bardzo! Czekam na ciebie jutro w sali wejściowej. Przyjdź sam, bez obstawy! – warknęła, czerwona ze wstydu, i wbiegła do otwartej klasy obrony.
James stał w osłupieniu jeszcze jakiś czas, a publika wiwatowała na jego cześć. Potem, gdy inni zaczęli wchodzić do sali, uśmiechnął się głupkowato.
– He he… – zachichotał nerwowo pod nosem, wciąż wytrzeszczając oczy.
Black ryczał ze śmiechu, po chwili wstał z ziemi i podszedł do kumpla.
– Ale ja tylko żartowałem – pisnął James.
– Szkoda, że nie widziałeś swej miny! – wydusił z siebie Black.
Severus zgrzytnął potężnie zębami i odszedł do łazienki chłopaków. Miałam wrażenie, że dostrzegłam nagłe zaszklenie jego oczu. Tak wściekły jeszcze nigdy nie był.
– Evans się ze mną umówiła! – wyszeptał teatralnym szeptem Rogacz, po czym chwycił Blacka z przodu za szatę i potrząsnął nim potężnie, rycząc – EVANS SIĘ ZE MNĄ UMÓWIŁA!!!
– Zawsze to mogę cofnąć, Potter! Nie pruj się jak zarzynane prosię! – dało się słyszeć z sali.
– Dla ciebie wszystko, Evans! – wrzasnął rozgorączkowany w stronę otwartych drzwi, po czym przyłożył palec do ust i szepnął gniewne „Szszsz…” do Blacka, jakby to właśnie Black wypruł się na cały zamek i przyległe tereny.
– Człowieku, luzik! – Syriusz poklepał go łaskawie po głowie.
– Łapo, uwielbiam cię! – wymamrotał błogo James w stronę kumpla wysyłając mu cielęcy wzrok. – Zawsze wiedziałem, że masz mnie za coś wartościowego…
– Co ci? – zapytał Black, patrząc na niego z niepokojem.
– Nazwałeś mnie człowiekiem… Nikt mnie jeszcze tak nie dowartościował…
James oprzytomniał, rozejrzał się i szepnął:
– Czemu ta Mumia się spóźnia?
– Hmm, może maluje szpony – rzucił Black bez zainteresowania.
– Eee, tam. Pewnie zeżarła coś niezdrowego i teraz ma mały problem – zarechotał mściwie James. Black uśmiechnął się złośliwie i mruknął:
– Może jakiego Ślizgona. Zakład, że chodzi o Bagienną Masę? On wygląda nieco toksycznie.
– Eee, to już by zdechła. Może Voldemort ją porwał dla picu? – ucieszył się głośno James.
– Biedaczyna. Poklepałbym go po ramieniu, by wyrazić kondolencje. O ile jeszcze je ma, może ramię też mu zeżarła – parsknął donośnie Syriusz.
– A może Voldemort chciał z nią…! – wrzasnął James w przypływie weny.
– POTTER! BLACK! Może byście tak wleźli do klasy, zamiast snuć te farmazony?!
Wytrzeszczyli oczy i obrócili się z wolna w JEJ stronę.
Przy sali stała pani Redhill, nauczycielka obrony. Miała lat około dwadzieścia pięć i posiadała naprawdę oszałamiającą urodę i cudne, czarne włosy. Oczy kryła za kwadratowymi, czerwonymi okularami. Jej wygląd był drapieżny i niebezpieczny, toteż James wysnuł tezę, że jest ona drapieżnikiem żerującym na uczniach. Nieraz słyszałam od Alicji, że Lily mówiła, jak Slughorn flirtował z tą kobietą niezręcznie na wieczorkach organizowanych w jego gabinecie dla wybranych. Na tych spotkaniach nie mogło zabraknąć oczywiście pani Redhill. Przykuwała uwagę pięknie dobranymi szatami i nieziemską urodą niczym wampir. Jedynymi anomaliami w jej osobie było nienaturalnie wychudzone ciało anorektyczki (przez co zyskała sobie u Jamesa ksywkę „Zasuszona Mumia” lub „Prochy Tutenchamona”), bardzo wysoki i skrzekliwy głos oraz naprawdę paskudny charakterek, chociaż zła do szpiku nie była. 
– ŁEHEHE – odchrząknął James z zakłopotaniem w stuloną dłoń.
– Natychmiast do klasy! – wskazała na drzwi nauczycielka.
– Bezzwłocznie, pani profesor! – zawołał James, salutując.
– ZrobiĘ to i uczyniĘ – przesadnie wyakcentował Black i ukłonił się kurtuazyjnie.
– A ty Lupin na co czekasz? Szoruj do środka! – warknęła.
Wykonałam rozkaz i usiadłam sama. Zazwyczaj na obronie w siódmej klasie siedziałam z Remusem, ale on otrzymał zwolnienie na cały tydzień.
– Nie róbcie tego więcej, chłopcy! – warknęła do Jamesa i Blacka, kokoszących się przed jej nosem w pierwszej ławce. Zamarli i zgodnie wywalili do niej dwa garnitury zębów. – Bo zarobicie szlaban za obrażanie nauczycieli.
Prychnęłam do siebie. Co jak co, ale szlabanu chłopcy nie zarobią. Już dawno każdy zauważył, że Mumia miała słabość do tych dwóch delikwentów z pierwszej ławki. Niektórzy utrzymywali, iż Syriusz Black i James Potter po prostu jej się podobają.
– Potter, czy mógłbyś powiedzieć mi, czego nauczyłeś się o obronie przed zaklęciami dezintegracyjnymi? – Splotła ręce na piersi i wpatrzyła się w niego zadziornie.
– Yyyyyy… Hmm, no więc yyyyy…
Zrobił pauzę, myśląc. Redhill uniosła brew.
– YYYYY… – podjął z nową mocą James po chwili próbnej przerwy.
– Pasjonujące, Black?
– No więc… – Syriusz wydął wargi. – Zaklęcia dezintegracyjne… są.
– No coś takiego. Zaklęcia dezintegracyjne są. – Uśmiechnęła się ironicznie. – A jak przychodzi co do czego, to bardzo jesteście do przodu.
– Ktoś musi być z przodu, by inni byli z tyłu… – mruknął Syriusz nieśmiało.
– Dobrze, tak więc dowiedzcie się, iż zaklęcia dezintegracyjne są jednymi z najbardziej złożonych, jak również… Czyja to sowa?!
Bo oto ładna płomykówka dobijała się do okna.
– Rabastan… – szepnęłam, uśmiechając się delikatnie. – Mój list, pani profesor. Czy mogę go odebrać?
Wstałam. Zastanawiała się przez moment.
– Dobrze, weź go…
Podbiegłam do okna, wyjrzałam na listopadowe, zimne błonia i chwyciłam wstążkę, do której przywiązany był list. Wkrótce już przyciskałam go do piersi, a sowa Rabastana odleciała do sowiarni, by nieco odsapnąć. Usiadłam cicho, ignorując sprzeczająca się o coś z Blackiem Redhill, i przeczytałam liścik pod ławką.
Rabastan pisał, że wciąż ma bardzo dużo do roboty, żebym się nie martwiła i że owszem, spotka się ze mną jutro w Trzech Miotłach. Uśmiechnęłam się do siebie, bardzo podniesiona na duchu. Już nie mogłam się doczekać, aż mu opowiem o ślubie i śmierci mamy. Musiałam mu się wyżalić.
– …i właśnie dlatego Ministerstwo uznało, że… BLACK! Zamknij tego ryja! Non stop nadajesz do Pottera! Potter! Czemu go nie uciszysz?!
– Bo pani to robi? – odparł ironicznie James.
– Ale jak tego nie robię!
– Wolę nie. Jeszcze mi się oberwie za gadanie! – mruknął urażony.
Redhill zacisnęła pięści.
– POTTER!
– Złość piękności szkodzi – powiedział niewinnym, podszytym drwiną tonem Black.
– Wiesz co, Black? Czasem twoja osoba tak działa mi na nerwy, że gdyby to było dozwolone, wywiesiłabym cię przez okno za twoje czarne kłaki – odparła z morderczym błyskiem, pochylając się nad nim niebezpiecznie.
Black zesztywniał, po czym wyszczerzył zęby i zawołał wesoło:
– O, jak ja lubię pani cięty charakter!
Słuchałam jeszcze tej sprzeczki jakiś czas, wciąż rozmyślając o mamie. Jej osoba gościła w mych myślach najczęściej od jakiegoś czasu.
Nawet następnego dnia nie potrafiłam odegnać od siebie przykrych rozmyślań. Do Hogsmeade ludzie poszli tłumnie. Mimo, iż padało.
Z przodu kolumny dostrzegłam Jamesa z Lily. Szli ramię w ramię. Daleko za nimi z dystansem paru grupek uczniów popylało pozostałe trzy czwarte Huncwotów. Remus był nieco nieogarnięty i ledwo powłóczył nogami, ale Black dzielnie wziął go pod ramię i prowadził.
Ja szłam sama, jako że Severus pozostał w zamku, niechętnie oświadczając, że nie ma najmniejszej ochoty natknąć się na Jamesa i Lily razem.
Wkrótce moje trampki stanęły na szarym bruku głównej ulicy Hogsmeade. Przystanęłam pod Trzema Miotłami, rozglądając się dookoła. Tłum ludzi był radosny, wesoły. A gdzieś tam Voldemort i jego pobratymcy mordowali kolejną niewinną ofiarę… Radości z Miodowego Królestwa, Zonka, kremowego piwa nie było końca, może ostatni raz.
Huncwotów nie dostrzegłam. Musieli gdzieś skręcić, na szczęście. Za to wkrótce minęli mnie Lily i James. James zaaferowany był rozmową i zaróżowiony od emocji i zimna, Lily wpatrywała się we własne buty, radosny uśmiech chowając za zwojami ciemnoniebieskiego szalika. Rude, grube włosy podrygiwały w rytm jej kroków.
– …I mówię ci, wtedy gruby wujcio ryknął i przewalił się z kretesem na ziemię z fotelem. Nikt się nie spodziewał, że taki niewinny, siedmioletni chłopczyk mógłby przeciąć nogi fotela – usłyszałam strzępek rozmowy. Lily parsknęła, a James jej zawtórował. Potem mnie zobaczył i puścił mi oko. Uśmiechnęłam się na ich widok. James wydawał się rozlewać ze szczęścia.
Wkroczyłam do pubu, gdy znikli we wnętrzu Miodowego Królestwa. Rabastan zajmował stolik pod ścianą i popijał whisky, czujnie rzucając spojrzeniami po kątach. Stanęłam nad nim.
– Meggie! – zawołał szeptem i wstał. Rzuciliśmy się sobie w objęcia. Przytuliłam się do jego ciemnobrązowego golfu, skrytego pod długim, skórzanym płaszczem. Staliśmy tak, przytulając się przy ścianie z dala od tłumu i wścibskich oczu. Odjęłam twarz od jego torsu i wsparłam brodę na jego piersi, patrząc z uwagą na twarz.
Oczy Rabastana świeciły w półmroku, jaki panował w Trzech Miotłach. Miał jeszcze gęstszy zarost, twarz cechowało jakieś dziwne uczucie, nienazwana dzikość, jakby Rabastan czuł się obco w tłumie.
– Co ci się stało? Czemu nie odpisywałeś? – szepnęłam.
– Mieliśmy parę spraw – mruknął wymijająco. – Usiądźmy.
Zajęliśmy miejsca i Rabastan wlepił we mnie wzrok.
– Martwiłam się. Wiesz, Voldemort…
– Wołałbym, żebyś tak go nie nazywała – skrzywił się. – Mówmy o nim Czarny Pan, dobra?
– Dlaczego? – teraz to ja się skrzywiłam. – On nie jest moim panem. To morderca.
Rabastan przeniósł wzrok na podłogę z jakąś zawziętością.
– Dobra, zmieńmy temat – mruknął nieco rozdrażniony.
– Moja mama zginęła – rzekłam od razu.
– Zginęła?
– Tak. Pisali w gazecie, że to wasza sprawka. Mam na myśli śmierciożerców. Co ty na to? – zagadnęłam, czując się dziwnie niezręcznie.
Po raz pierwszy zdałam sobie w pełni sprawę z faktu, że za to odpowiadają jego pobratymcy, Voldemort. Zapaliła się czerwona lampka w mojej głowie. „On jest śmierciożercą, wiesz o tym. On będzie ZABIJAŁ, Meg! Chcesz mieć mordercę w domu?”. Głos Lily odbił się echem w mojej głowie. Odegnałam tą przykrą myśl i skupiłam się na moim narzeczonym.
– Cóż… – odparł po zastanowieniu. – Przykro mi. Nie wiem, co powiedzieć. My w służbie Voldemorta nie wiemy, kto jeszcze z nim trzyma, więc nie wiem, kto to mógł być. A o śmierci twej mamy nie słyszałem.
Spuściłam zbolały wzrok na blat.
– Rabastanie? – zagadnęłam i usiadłam blisko niego.
– Hmm?
– Proszę, odejdź od nich. Dla mnie – poprosiłam.
Spojrzał na mnie, jakbym oszalała.
– Nie wiesz, czego żądasz. Nie da się tak po prostu odejść od Czarnego Pana, to służba na całe życie. Patrz!…
Odsłonił dyskretnie przedramię, by nikt nie widział. Tkwił na nim czarny Mroczny Znak, mała replika tego, co widziałam w zeszłym roku na niebie na Sylwestra.
– Jak masz Mroczny Znak to koniec. Jesteś jak naznaczona. Nie możesz odejść. To by był wyrok śmierci – szepnął.
– Ale ty będziesz mordercą! Może… – nie mogłam dokończyć tego zdania, ale zaczęłam się zastanawiać, czy już kogoś nie zabił.
Rabastan nie odparł, tylko przeniósł wzrok na kufel mojego kremowego piwa. Zaległa między nami cisza. Było mi tak dziwnie, po raz pierwszy czułam się przy moim narzeczonym głupio i obco. To nie był już tamten Rabastan.
– To… co myślisz o naszym ślubie za rok? – zagadnął nieśmiało. – Nie dałaś mi jasnej odpowiedzi.
Prawie zupełnie o tym zapomniałam i po raz pierwszy wydało mi się to absurdalne. Ja i Rabastan w jednym domu? Auror i śmierciożerca? To przecież wykluczone, albo on zrezygnuje, ryzykując życiem, albo ja zejdę na złą ścieżkę i będę zabijać. A do tego nie może dojść.
Coś we mnie ucieszyło się na myśl, że mam poważną wymówkę w postaci zaaranżowanego ślubu. Mimo tego, że bardzo nie chciałam brać ślubu z Blackiem.
– Nie możemy się pobrać. Moi rodzice obiecali mnie Syriuszowi Blackowi. Orion i Walburga Black już przygotowują wszystko razem z moim ojcem – szepnęłam, czując pustą rozpacz.
– Co?! Ale… przecież… Dlaczego?! – zdenerwował się Rabastan. – Przecież to MY jesteśmy zaręczeni, nie mówiłaś im o tym?!
– Oni nie chcieli nawet o tym słyszeć, Rabastanie.
Łzy stoczyły się po moich policzkach. Targało mną wiele bardzo sprzecznych uczuć i do Rabastana i do Blacka i do moich rodziców. Do każdego z nich czułam wdzięczność z jakiegoś powodu i na każdego byłam jednocześnie wściekła. Nie wiedziałam zupełnie komu ufać, kogo się trzymać. Posłuchać ojca i wyjść za Blacka? Mogło być gorzej. Black miewa momenty, choć jest też wkurzający po całości, ale przynajmniej lojalny Dumbledore’owi. Ojciec chce dla mnie dobrze, ale ja nie kocham Blacka. Z drugiej strony jest Rabastan, mój ukochany. Prawdopodobnie morderca i nasz związek po prostu nie może przetrwać.
– Nie przejmuj się, coś wymyślimy – Rabastan zapewne pomyślał, że płaczę, bo nie mogę za niego wyjść. Nie przypuszczał, że po prostu opłakuję możliwy koniec naszego związku.
Popatrzyłam na niego bezradnie. Jego twarz wydała mi się najpiękniejsza pod słońcem i za nic nie chciałam stracić możliwości oglądania jej na zawsze.
Rabastan wlepił we mnie wzrok i zmrużył oczy.
– Nie bój się, Meggie. Tak łatwo mi ciebie nie zabiorą.
Patrzyliśmy na siebie w napięciu i milczeniu. Rabastan zbliżył twarz to mojej niepewnie. Poczułam, że policzki i uszy spłonęły rumieńcem. Utkwiłam mętny wzrok w jego ciemnych oczach. Nigdy wcześniej się nie całowałam, ciekawe, jak to jest…
– STOP!
Czyjaś łapa w czarnej, skórzanej rękawiczce położyła się bezczelnie na ustach Rabastana, zanim te dotknęły moich warg.
– W imieniu Syriusza Łapy Blacka, Kawalera Na Zamku Hogwart, Wice Huncwota, Króla Ciętej Riposty, Bossa Wśród Ścigających Wszechczasów, Najseksowniejszego Ucznia Hogwartu, et cetera, oraz w obronie godności i czystości Mary Ann Rei Lupin oraz jej nienaruszalności przez nikogo innego niż wyżej wymieniony delikwent: NIE POZWALAM!
Był to James.
– Zakazuję wam jakichkolwiek wargowych manewrów! – zaskrzeczał.
– James! – zezłościłam się.
Rabastan wstał i popatrzył na Jamesa z góry. Tamten wcale się nie speszył, wręcz przeciwnie.
– Co, matołku? Dobieramy się do pani Black?! Ale ja na to nie pozwolę, będę ją chronił własną piersią! – zawołał ostrzegawczo. Dostrzegłam Lily za jego plecami, siedzącą przy stoliku i patrzącą na to wszystko z niepokojem.
– To MOJA narzeczona i będę ją całował, kiedy mi się podoba! – warknął Rabastan, po czym przyciągnął mnie brutalnie do siebie jak lalkę i zbliżył twarz do mojej.
– NIEEEE!!! – wrzasnął James i rozdzielił nas dynamicznie, zanim nasze wargi się złączyły. – WARA! Ona jest dla Syriusza Blacka, ciulu jeden! Nie dla psa kiełbasa, HA!
Rabastan rozejrzał się, puścił mnie, warknął „Będziemy w kontakcie”, po czym wypadł z gospody. Spojrzałam naokoło, nieco oszołomiona. W gospodzie była cisza i wszyscy z wielkim zainteresowaniem śledzili przebieg tej nietypowej konwersacji, głównie przez wrzaski Rogacza.
– Wielkie dzięki, James! – skwitowałam to warknięciem.
– On jest chory na głowę, Meg! Weź idź po rozum do głowy i więcej z nim nie gadaj! – zawołał James, odzyskując powagę, po czym wziął mnie pod rękę i podeszliśmy razem do stolika, gdzie siedziała Evans. Ja i Lily nie patrzyłyśmy na siebie.
– Mogłeś być bardziej dyskretny, a nie robić przedstawienie na cały pub – mruknęłam, stukając paznokciem o szklankę.
– Musiałem gnoja wykurzyć. Sam by nie wylazł!
– Przestań!
James i Lily wymienili wymowne spojrzenia.
– Co? – warknęłam złowrogo.
– Nie zastanawiało cię nigdy, czy twój nieskalany Rabastan przypadkiem nie był w ekipie, która ukatrupiła twoją mamę? – zapytał James z powagą.
– Nie był! Sam mi to mówił! – zaperzyłam się.
– Och, na pewno by ci powiedział, jakby ją zabił! W pierwszym liście by ci to napisał! – sarknął Jim. – Przemyśl to, Meggie. My naprawdę chcemy, żebyś nie kręciła się przy śmierciożercy. Nie teraz.
Wbiłam wzrok w blat stołu, czując zmęczenie.
– No, to teraz poszukamy Łapy i reszty, co? – zaproponował dziarsko James.
– Tylko jego mi teraz brakowało – burknęłam do siebie pod nosem.
– A gdzie on jest? – zapytała Lily.
– Ja już wiem, gdzie przebywa nasze Łapsko… – zmrużył chytrze oczy Rogaś.
Wyszliśmy z pubu razem. Czułam się bardzo dziwnie.
Ruszyliśmy wzdłuż Hogsmeade. James zarzucał Lily pytaniami o najdrobniejsze szczegóły mugolskiego dzieciństwa, a ja obserwowałam wystawy i szare, mokre budynki. W końcu dobrnęliśmy do miejsca, którego jeszcze nigdy nie widziałam. Ta część Hogsmeade była bardziej obskurna i wyludniona, niż reszta wioski. Budynki pooblepiane zostały zdjęciami śmierciożerców i ostrzeżeń, a także ogłoszeniami w zakresie nielegalnego handlu składnikami wywarów. Uniosłam brwi. Było tu dość cicho, a ostrożne kroki Rogacz kierował do jednego z licznych, ciasno obstawionych obskurnymi sąsiadami budynków. Okno obok drzwi było czarne i prawie nie przepuszczało światła. Złamany szyld dyndał na wietrze. Przekrzywiłam głowę, rozczytując ociekającą deszczem, nieodnowioną tabliczkę z poszarzałego drewna.
– „Brian Connel, Twórca Magicznych Tatuaży”…? – Popatrzyłam na Jamesa, jakbym go widziała pierwszy raz w życiu. – Eee…
– Madame… – Zaprosił nas gestem do środka, unosząc brwi.
Panował tu mrok i bałagan. Przy ścianie dostrzegłam Petera i Remusa, siedzących na stołkach. Mój braciszek wyglądał nieco nieprzytomnie.
Na środku stał stół, a na stole leżał na brzuchu, rzecz jasna, Black. Oparł czoło o złożone przedramiona, ubrany był wyłącznie w spodnie mimo chłodu.
– Bohater idzie! – zawołał od progu James. Ja i Lily jednomyślnie popatrzyłyśmy na niego z politowaniem. – Łapsko, ty tu się wylegujesz i tatuażami szpetnymi zdobisz swe kuszące ciało, a tam ten dupek Lestrange dobierał się do twojej hożej dziewoi!
Podziałało jak kopnięcie prądem. Black natychmiast uniósł głowę z przedramion i popatrzył na mnie z wściekłością.
– Kiedy?! – warknął.
– Jakieś kilka minut temu. Jak ci nie wstyd?!
Black wykonał ruch, jakby miał zamiar zejść ze stołu i rzucić się z pięściami na cały Układ Słoneczny.
– Nie jestem niczyją własnością! – warknęłam, ale nikt nie słuchał.
– Proszę się położyć! – Wysoki, łysy człowiek wyszedł z jednego z pokojów. – Zaraz dokończę!
Klient niechętnie wykonał polecenie i musiał zaniechać gonitwy za Rabastanem w celu sprania go na dżem.
– Jak wzorek wybrałeś, Syriuszku? – zapiszczał James, pełen ekscytacji. Black złożył podbródek na przedramionach i mruknął, zblazowany:
– Ciekawy.
– Eeej. Ja też chcę widzieć! To nie fair, że tylko jedna osoba w tym pomieszczeniu dostąpi zaszczytu obejrzenia tych paskudztw…
Puściłam mimo uszu zaczepkę Jamesa, będąc już relatywnie przyzwyczajoną.
– Łapa zażyczył sobie kilka, Rogaczu – wyjaśnił Peter.
– Rozpustnik – rzucił James. – Rozpustnik i narcyz. Czy nie szkoda ci forsy i skóry, kochanie, na takie czcze ozdoby?
Obserwowałam tępo różdżkę malującą na plecach Blacka jakieś czarne wzory. Nawiedziło mnie niemiłe skojarzenie z Mrocznym Znakiem na przedramieniu Rabastana.
– Popatrzmy…
James zbliżył się do przykładów tatuaży, wymalowanych na podpalonym kawale pergaminu. Ja tymczasem usiadłam obok Remusa i złożyłam mu głowę na ramieniu. Odpowiedział mi położeniem własnej głowy na mojej. Oboje myśleliśmy o tym samym. O mamie.
– Ooo, kuper koguta! – ucieszył się Rogacz. – Evans, poleciałabyś na mnie, gdybym miał na torsie kuper koguta?
– Potter… – westchnęła Lily ze słabo udawanym rozbawieniem.
– To nie jest kuper koguta, tylko tiara – podpowiedział Black.
James przekręcił głowę.
– Ano, faktycznie. Chociaż z tej strony patrząc…
Przekręcił arkusz.
– Evans, co mogę sobie wytatuować? Mogę wszystko, tylko powiedz co i gdzie. Twoja twarz zmieściłaby się na…
– Nic nie musisz, Potter! – rzuciła szybko Lily. – Naprawdę, nie musisz.
– To fajno! – odetchnął z ulgą. – Przynajmniej nie będę się czuł lekko przytłoczony obok tego kozaka z bazgrołami… co to się będzie ze sobą obnosił teraz po całej szkole…
Łypnął na Syriusza potępieńczo. Black uśmiechnął się z wyższością i wlepił we mnie wzrok. Mocniej zacisnęłam dłoń na dłoni brata.
– Może ja bym coś sobie wytatuował? – zastanowił się na głos Peter.
– Najlepiej alfabet na dłoni – zażartował Black. Wszyscy, poza oburzonym Peterem, parsknęli. – A tobie, Rogacz, proponuję jakiś znak ostrzegawczy na czole.
James popatrzył na niego w szczególny sposób, a Syriusz dodał:
– Tego jelenia, co oznacza dzikie zwierzęta. Tematycznie i zgodnie z prawdą.
Parskając śmiechem, popatrzyłam na Lily. Ona również posłała mi radosne spojrzenie. I już wiedziałam, że się pogodziłyśmy.
     Gdyby tylko mama żyła…

5 komentarzy:

  1. Przeczytałam z zapartym tchem <3 . Nie mogę się doczekać następnego. Czy będzie jeszcze w tym roku ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. hej :) może mi się uda, ale nie obiecuję :p pracuję już nad nowym. Pozdrawiam Cię! :)

      Usuń
  2. Naprawdę mi przykro że nie pojawia się kolejny rozdział...

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej. Będziesz jeszcze pisała?
    Luella

    OdpowiedzUsuń
  4. Skończyłam właśnie czytać Zakon Feniksa i tak zaczęłam wspominać, że to dzięki Tobie Syriusz został moją ulubioną postacią. Z utęsknieniem czekam na kolejny rozdział i mam nadzieję, że nie zapomniałaś o tej stronce ;)

    OdpowiedzUsuń