Nadszedł nareszcie
marzec, śnieg trochę opadł, za to znów rozpadał się deszcz. W zamku było nadal
zimno, ale nieco mniej.
Na początku miesiąca
Gryfoni rozegrali mecz z Krukonami. Wygrana padła po stronie naszych, a to
oznaczało, że mieliśmy w tym roku dużą szansę na Puchar Quidditcha.
– Ale odkąd w naszej
drużynie jest Rogacz, to zawsze zdobywamy Puchar! – zauważył Peter, gdy
wracałam z nimi z meczu, a James podniecał się swą optymistyczną aurą, którą
roztacza nad drużyną.
– No jasne! – parsknął Syriusz,
zmiatając jakiś paproch z rączki swej miotły. – Ale ja zawsze byłem przekonany,
że to nie twoja wyimaginowana aura, tylko raczej hmm… twoja… twarz, jeśli można
tak nazwać tą bezkształtną masę… odstrasza swym wyglądem wroga…
James obraził się ciężko
na Łapę za to ostentacyjne podważenie jego urody i nie odzywał się do niego całe
pięć sekund.
Tymczasem nadeszły ferie
wielkanocne, wcześniej, niż zazwyczaj, bo na początku marca. Wszyscy uczniowie,
którzy mieli na to ochotę, udali się do domów, reszta pozostała w Hogwarcie.
Ja jechałam do domu w specyficznym
nastroju. Dopadła mnie jakaś dziwaczna tęsknota za Jamesem. Nie potrafiłam
myśleć o czymkolwiek i kimkolwiek innym. Czarnowłosy okularnik gościł w moich
myślach częściej, niż ktokolwiek inny. Byłam ciekawa, czy zawsze tak wygląda
zakochanie. Czy naprawdę nie można się jakoś pozbyć tej tęsknoty, wwiercającej
się w każde włókienko skóry?
Mimo tego niezbyt
przyjemnego stanu rzeczy, miło było powitać po raz kolejny przytulny dom.
Westchnęłam z jakąś ulgą, gdy tylko przekroczyłam próg dworku Lupinów z tatą i
Remusem.
– Tato? – zagadnął mój
brat.
– Słucham cię, synu.
– Czemu właściwie mamy
nie było z tobą na peronie?
– Miała ważne sprawy… –
rzekł wymijająco ojciec.
Poszliśmy wszyscy razem
do kuchni, ale przed drzwiami tata zagrodził nam wejście.
– Poczekajcie tu, zaraz
was zawołamy… – Zrobił tajemniczą minę, po czym wśliznął się do kuchni.
Wymieniliśmy z Remusem zaskoczone spojrzenia.
– Dzieci! Chodźcie! – rozległo
się po chwili. Otworzyłam drzwi pomieszczenia.
– Wszystkiego
najlepszego!
Gdy tylko
przekroczyliśmy próg pomieszczenia, obsypały nas góry czarnego konfetti, a za
stołem stali rodzice, uśmiechając się do nas. Na stole spoczywał tort.
– Zupełnie zapomniałam! –
krzyknęłam, łapiąc się za głowę. – Przecież dziś mamy urodziny!
– Ja pamiętałem –
mruknął Remus za moimi plecami.
– To czemu nic mi nie
mówiłeś?! Kompletnie wyleciało mi z głowy…
– Nie masz ostatnio
jakichś problemów z pamięcią? – spytał Remus z szczyptą podejrzliwości w
głosie. – Mniejsza… Postanowiłem złożyć ci życzenia, gdy dostaniemy tort. A,
Syriusz przesyła życzenia urodzinowe. Powiedział, cytuję: „Uśmiechaj się
częściej, kotku”.
– Aha – skomentowałam
krótko. – A James?
– On? – Remus zmarszczył
czoło. – On… Nic nie mówił… Chyba nawet nie pamięta o twoich urodzinach.
– On się chyba urwał z
choinki! – zaśmiałam się, ale poczułam też drobne ukłucie żalu. – Przecież
jesteśmy bliźniakami! Black chyba składał ci życzenia dla mnie przy nim?
– Nie, James wyskoczył
wtedy do toalety… ale mniejsza…
– Czy możecie już
zdmuchiwać te świeczki?
Zapomnieliśmy o
rodzicach, którzy stali za stołem i czekali na nas z wytrzeszczonymi oczyma.
Zerknęliśmy na siebie,
uśmiechając się porozumiewawczo, po czym wzięliśmy porządny wdech i
zdmuchnęliśmy po piętnaście świeczek, każde na swojej części tortu. Remus
dmuchnął jakoś niemrawo, bo zgasła tylko jedna.
Ciasto okazało się być
naprawdę przepyszne. Niezwykle przyjemnie było siedzieć sobie i zajadać się
tortem w gronie rodziny. Nawet to, że rodzice (bardzo skrępowanymi głosami)
oświadczyli, iż nie mieli pieniędzy na prezenty, nie popsuło mi humoru. Co tam
jakieś prezenty, skoro obok siedzi ukochany brat podczas pierwszych wspólnych
urodzin.
***
Kiedy ferie już dobiegły
końca, wszyscy uczniowie, napchani czekoladowymi jajkami i smakołykami,
wypoczęci i zrelaksowani, powrócili na dworzec King’s Cross.
– Wiesz, co mi ostatnio
napisał Łapa? – spytał Remus w drodze na peron 9 i ¾.
Pokręcił głową, zdusił w
sobie chichot.
– No, co ci napisał
najbardziej niekonwencjonalny z was? – mruknęłam znudzonym tonem.
– Że dostał ostatnio
kartkę wielkanocną od Rogacza, a w niej James napisał mu, że palnął straszną
gafę… Otóż, nie złożył ci życzeń. Skapnął się dopiero, gdy wysyłał mu list. Do
Jamesa musiało dotrzeć, że jesteśmy bliźniętami, więc logiczne jest, że mamy urodziny
jednego dnia… On to ma mózg przewrócony na lewą stronę!
– Tak, James to artysta!
– powiedziałam z ironią. – A kiedy on ma urodziny?
– Jest od nas młodszy o
siedemnaście dni…
– No popatrz! – Uniosłam
brwi. – Jest między wami taka mała różnica wieku, a jednak jaka dysproporcja
umysłowa! Co najmniej kilkunastoletnia…
Remus zaśmiał się.
– Bez przesady… Ale
wiesz, pozory mylą. W sumie, Syriusz jest najstarszy…
– …ale, czasem, jakby
był najmłodszy! – weszłam mu zgrabnie w słowo.
– LUNIACZEK!!!
Remusa zaatakowało dwóch
uczniów, czyli Peter i Black.
– Gdzie zgubiliście
czwartą odnogę? – spytałam cynicznie, gdy już puścili mojego brata.
– A, tam idzie… –
Glizduś machnął ręką gdzieś na prawo lekceważącym ruchem.
W naszą stronę zmierzał
James. Niósł bukiet czegoś, co wyglądało jak potargane, oszołomione, różowe
niezapominajki. Nawet ładne. Klęknął przede mną i uniósł wysoko bukiet, jakby
mi się oświadczał. Był poważny.
– Mary Ann – powiedział
niskim, męskim głosem. Peter nabawił się niekontrolowanego parskania, Remus
ukrył twarz w dłoniach, wzdychając głośno ze znudzeniem kolejnym Jamesowym
wybrykiem. Blacka nie widziałam, był poza zasięgiem mego wzroku. – Przepraszam
cię najmocniej za to, co ci wyrządziłem. Nie powinienem zapominać o twych
urodzinach, ale wiesz, gdzie ja mam rozum, a jak cię widzę, to już go
kompletnie tracę… Taki ze mnie palant! Ten bukiet to rekompensata za niezłożone
życzenia…
Kątem oka zobaczyłam
zmierzającego w naszą stronę Seva. Przystanął i dostał ZTK, czyli „Zespołu
Twarzy Karpia”. Wyglądał idiotycznie z opuszczoną szczeną.
– Czy te kwiatki są…
bezpieczne? – zapytałam Jamesa i dźgnęłam niepewnie palcem jeden z nich, a
wszyscy Huncwoci parsknęli głośno śmiechem, a nawet James się uśmiechnął.
– Tak bezpieczne, jak
ja! – zawołał z entuzjazmem.
– No, to trzeba zamawiać
trumnę – mruknęłam, ale wzięłam ostrożnie kwiatki do ręki. Nic mi nie zrobiły,
co uznałam za dobry prognostyk.
James wstał z kolan i
uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. Pożegnałam się z rodzicami i podeszłam
do Severusa.
– Ale… – wykrztusił
Ślizgon na powitanie. – On ci się nie oświadczał?
– Nie! – zaśmiałam się,
nieco pąsowiejąc. – No co ty!
– Bo mi niedobrze…
Złapał się za brzuch w
związku z tym, po czym wskoczyliśmy do pociągu, by wyruszyć z powrotem do Hogwartu,
uprzednio znajdując Lily gdzieś na korytarzu.
W szkole nie zmieniło
się nic po marcowych feriach wielkanocnych. Nauki było tyle, że tylko chyba
Huncwoci traktowali to wszystko z dystansem i wciąż wszystko ich bawiło.
Oczywiście ja w tym
ciężkim dla mnie okresie niezbyt miałam czas na jakiekolwiek rozmowy czy żarty.
Zbliżał się bowiem mój egzamin. Wieczór przed nim było mi tak niedobrze, że
siedziałam w gotowości w łazience chyba z godzinę. Ale nie zwymiotowałam. Za to
zmuszona byłam wrócić na dół, do salonu, gdzie Lily już przygotowywała dla mnie
powtórzeniowe ćwiczenia.
– Naprawdę sobie
radzisz! – pocieszyła mnie, gdy zaczarowałam ostatni guzik w zielony spinacz do
papieru.
– Taa… – mruknęłam. –
Wcale nie czuję się komfortowo…
– Ależ… Nawet nie dostaniesz
oceny! To tylko taki sprawdzian. Będą wyrozumiali! Chcą jedynie wiedzieć, jak
sobie radzisz!
– Beznadziejnie sobie
radzę!
– Nieprawda. – Lily
położyła mi dłoń na ramieniu dla dodania otuchy. – Jesteś Lupin czy Goyle? Nie
nastawiaj się tak negatywnie, bo ci się rzeczywiście nic nie uda. A teraz
idziemy spać: jutro masz być wyspana!
Kolejnego dnia myślałam,
że dół mojego brzucha to jeden wielki wrzód, tak mnie wszystko bolało ze
stresu. Alicja życzyła mi powodzenia i przytuliła mnie, by dodać mi otuchy.
Jak tylko przekroczyłyśmy
z Lily próg dormitorium i zeszłyśmy ze schodów (czułam, że mam zieloną twarz),
podbiegli do nas Huncwoci.
– Oddychaj! – doradził
Syriusz łaskawie.
– Egzaminy wcale nie są
takie złe! – pocieszał mnie brat. – Trzeba się po prostu skupić!
– Ale kiedyś ktoś nie
zdał, no nie? – spytał James beztrosko.
– James! – krzyknęła
reszta Huncwotów, a Peter dodał:
– Nie zniechęcaj się,
gdy coś ci nie wyjdzie! Musisz zachować spokój i nie tracić głowy! Ja mam z tym
problem od lat, gdy coś mi nie wyjdzie, to już jest efekt domina… Wyluzuj! Nie
bądź, jak ja!
– A jak zobaczysz biały
tunel, to nie idź w stronę światła… – mruknął Łapa, a potem dodał. - I nabierz
trochę kolorów, kotku, bo nawet Krwawy Baron wygląda na bardziej żywego przy
tobie! Zresztą, egzaminy to bułka z masłem, ja się nigdy nie uczę, a zawsze mam
najwyższe oceny! A patrz, jaki ze mnie idiota!
Okrasił to adekwatnie
idiotyczną miną. Uśmiechnęłam się do nich słabo.
– Chodźmy już – Lily
pociągnęła mnie za rękaw, po czym ruszyłyśmy do gabinetu McGonagall. – No,
właź!
Przyjaciółka popchnęła
mnie lekko, gdy już stanęłyśmy pod drzwiami zagłady, za którymi czekali żądni
krwi egzaminatorzy.
Już nie zielona, ale wręcz
szara, weszłam do gabinetu.
***
– No! Opowiadaj!
– Uff…
Po czterdziestu pięciu
minutach nareszcie wyszłam z gabinetu na galaretowatych nogach i stanęłam przed
zatroskaną i wyczekującą Lily. Poczułam niewypowiedzianą ulgę, gdy tylko ją
zobaczyłam.
– I co? – dopytywała się
ze zniecierpliwieniem.
– Nic. – Wzruszyłam
ramionami. – Było okej. Pomyliłam się w dwóch zaklęciach, ale komisja była
życzliwa.
– Kto w niej był?
– McGonagall, Slughorn,
Flitwick, Sprout i Flint – wyliczyłam, zdumiona, że w ogóle ogarnęłam, kto tam
ze mną przebywał.
– Czyli klasyka,
najważniejsze przedmioty – zauważyła Lily. – Wszyscy oni są w porządku. Flint
tylko czasem ma zły humor.
– Obrona przed czarną
magią poszła mi nieźle, więc się cieszył.
– Dali ci jakąś ocenę?
– Nie, powiedzieli
tylko, że to wszystko, jest dobrze i że już mam sobie iść… O, idą Huncwoci!
– No, to pa! – Lily uśmiechnęła
się do mnie z ulgą, że to wszystko się tak skończyło, po czym odeszła. Ja
natomiast przybrałam załamany wyraz twarzy.
– I co? – spytał z
napięciem Peter.
Ukryłam twarz w dłoniach
i popłakałam się na zawołanie, co w ostatnich czasach przychodziło mi jak po
maśle.
– Nie zdałaś?! – zawołał
ze strachem Remus, ale ja nie odpowiedziałam.
– Czekaj no! – warknął
Łapa. – Pogadam z nimi! To nie fair! Gdzie oni są?!
– Zaraz, idę z tobą! –
zawołał mężnie Rogacz. – Nie będą tak tobą pomiatać! Co ci powiedzieli?
Próbowali wydusić ze
mnie informacje przez parę chwil, ale stwierdziłam, że nie mogę dłużej ukrywać
prawdy, bo Syriusz wpadł z awanturą do gabinetu McGonagall.
– Powiedzieli mi… –
wychlipałam. – Powiedzieli, że… muszę męczyć się z wami jeszcze przez całe trzy
lata!
Zanim do trzech
Huncwotów dotarły te słowa w pełni, Syriusz wypadł z gabinetu, rzucił mi
zezłoszczone spojrzenie i odszedł.
Huncwoci natomiast
zaczęli się śmiać, ale byli też zaskoczeni, że udało mi się ich nabrać.
– Ale nas wkręciłaś! –
zarechotał James. – Biedny Łapa!
– Wpadł do tego gabinetu
w pełnym poświęceniu! – krztusił się ze śmiechu Peter gdzieś z tyłu. – Pewnie
otrzymał szlaban za nieodpowiednie zachowanie! Już widzę, jak pruje się na
nauczycieli!
– Ale jutro już jest,
niestety, poniedziałek! – mruknął James, wracając do zwykłych tematów rozmów. –
Mam nadzieję, że odrobiliście esej na eliksiry, bo nie mam zamiaru sterczeć
przy was i czekać, aż go napiszecie.
Peter złapał się za
głowę.
– Nie odrobiłem
eliksirów! Dzięki za przypomnienie! – zawołał.
– Mogę ci pomóc, ja już
swój zrobiłem – zaproponował Remus. – A ty, James, co będziesz robił?
– Hmm, na pewno nie będę
z wami, nie lubię odrabiać lekcji z Remusem, to frustrujące. Zresztą, już to
napisałem. – James podrapał się intensywnie po łepetynie.
– A ty, Meg? – spytał
Peter. – Pewnie spędzisz resztę niedzieli z Lily, prawda?
– Nie wiem. – wzruszyłam
ramionami. – Chciałam się przejść, a ona na pewno coś odrabia…
– No, to mam zajęcie! –
ucieszył się James. – Przejdę się z tobą!
– No dobra – mruknęłam
obojętnie, ale w duchu ucieszyłam się, jak nie wiem co.
– W takim razie, pa, pa!
– rzekł Lunatyk, po czym obaj z Peterem się oddalili.
– Wiesz… – James mrugnął
do mnie zawadiacko. – Mam pelerynę-niewidkę, możemy pod nią wejść. To niezła
zabawa, dokuczanie wszystkim napotkanym po drodze Ślizgonom!
Parsknęłam śmiechem, a
James wyciągnął z torby płaszcz, po czym narzucił go na mnie i na siebie.
Po drodze do lasu każdy
Ślizgon dostał od Rogacza Confundusem prosto w twarz. Ja natomiast dodawałam do
tego Zaklęcie Galaretowatych Nóżek. Efekt był rozbrajająco śmieszny. Ślizgoni
chwiali się, a jak któremu udało się dojść jakoś do drzwi, to obijali się o
futryny.
– A, macie, psubraty! –
zawołał mężnie Rogaś, gdy już dobrnęliśmy do wyjścia. Na błoniach zdjęliśmy
pelerynę i zaczęliśmy się ganiać, jakbyśmy wyszli z zajęć na boisko w pierwszej
klasie szkoły podstawowej. Efekt był taki, że dostaliśmy głupawki i
skończyliśmy na trawniku, zwijając się z głupawego śmiechu.
Kiedy już się trochę
opanowałam, powiedziałam:
– Zaprowadzę cię do
takiego fajnego, ustronnego miejsca! Chodź!
Skierowałam kroki do
mojej ulubionej niszy – ruin, a Rogaś szedł za mną z zaintrygowaniem.
Z gęstego lasu po
krótkim czasie wyjrzała zniszczona ściana, a James rzekł:
– Znam to miejsce!
A potem nagle zawołał:
– O, Łapsko!
Syriusz Black siedział
sobie na jednej z okiennic, zapatrzony w przestrzeń, którą aktualnie widział
tylko on. Myślałam, że nas nie zauważył, ale on po chwili leniwie odwrócił
głowę w naszą stronę. Kotek na mojej szyi zamruczał cichutko.
– Romantyczny spacerek? –
parsknął Black. Miał jakiś dziwny, nieodgadniony wyraz twarzy.
James podszedł do niego,
a ja, chcąc, nie chcąc, zrobiłam to samo, po czym usiadłam na drugiej
okiennicy. James zaczął się wygłupiać i wszedł pod pelerynę.
– Uuu! – wychrypiał
znikąd. – Jestem Krwawy Baron i pożeram Ślizgonów, ku uciesze ogółu!
Ja i Łapa parsknęliśmy.
Nagle Syriusz wygiął się do tyłu i wyciągnął przed siebie ramiona, jakby się
przed czymś bronił.
– James, nie! – warknął.
– Nie mam nastroju do żartów.
– Pożeram Ślizgonów,
uaaa! – rozległ się natarczywy głos Rogacza. – Pożrę ciebie, Ślizgonie!
– Nie jestem Ślizgonem,
dziecko! – odszczeknął Syriusz.
– Ale miałeś nim być! –
powiedział swoim normalnym tonem James, a w jego głosie można było wyczuć nutkę
zawodu.
Syriusz najeżył się,
jakby Rogacz ciężko go obraził.
– To nie ma sensu, w
okolicy nie ma żadnych obiadków! – naburmuszył się niewidzialny James. – To
kogo mam jeść?
– Siebie, może – burknął
Łapa. – Ale to grozi zatruciem i śmiercią w konwulsjach.
– Miałeś być Ślizgonem? –
spytałam Syriusza, zaskoczona.
– Taa… – mruknął i
odwrócił ode mnie głowę. A potem wstał i zaczął krążyć pod ścianą, jakby czymś
zafrasowany.
– Auu! Patrz, gdzie
chodzisz! – warknął z roztargnieniem w eter, widocznie wpadł na Jamesa.
Chciałam go jakoś pocieszyć, bo mi było go żal.
– Tiara miała problem,
gdzie mnie umieścić – zauważyłam tonem, który w moim mniemaniu miał dodać
otuchy. – Poprosiłam ją o Gryffindor, ale pewnie i Slytherin poważnie
rozważała.
Nagle jakaś niewidzialna
siła prawie całkowicie mnie znokautowała.
– Aaa! James, kretynie!
– krzyknęłam ze złością.
– Ciebie zjem, UAA!
Miałaś być Ślizgonką! – zawołał szalonym, wrzaskliwym głosem Rogaś.
– My tu prowadzimy z
cukiereczkiem ważne, życiowe rozmowy, dziecko wojny! – prychnęłam. –Nie
przeszkadzaj!
Syriusz uśmiechnął się
pod nosem, a nacisk na mnie znikł. Zaraz potem wyparował Łapa.
– Czy mógłbyś zdjąć ze
mnie ten brudny płaszcz neandertala, dziecko wojny? – usłyszałam spokojny, ale
okraszony złośliwością głos niewidzialnego Syriusza.
– Oczywiście,
cukiereczku! – zachichotał James, po czym usłyszałam jakąś szarpaninę, a potem
dziki wrzask Jamesa. Rogaś wyskoczył, jak oparzony, spod peleryny, a wyglądał,
jakby zaatakował go jakiś drapieżnik.
– On mnie ugryzł w ucho!
– zakrzyknął ze zgrozą.
Syriusz zdjął płaszcz zamaszystym
ruchem i wskazał oskarżycielsko na Jamesa, mówiąc:
– Nieprawda! Sam się
ugryzł, a teraz zwala na mnie!
Parsknęłam krótko śmiechem.
– Sam się ugryzł? –
Uniosłam brew z politowaniem. – W ucho?
– No, może być i w ucho,
nie wiem, w co on tam się gryzie… – mruknął zniecierpliwiony Syriusz i rzucił
pelerynę Jamesowi.
Pokręciłam głową.
– Zarobiłeś szlaban? –
spytałam w końcu.
– Nie, ale McGonagall
odjęła mi punkty za zakłócanie spokoju nauczycielom i nieuzasadnione pretensje
– odparł z wyższością Syriusz.
– Przepraszam, że tak
cię wpakowałam.
Usta Syriusza wygięły
się w uśmiechu.
– Powinienem się
domyślić, że sobie żartujesz, w końcu nawet niezbyt intensywne przebywanie z
Huncwotami zazwyczaj kończy się właśnie czymś takim.
– No tak. Czekam, aż
zaniknie mi organ myślący – zadrwiłam.
Syriusz rozejrzał się po
tych słowach.
– À propos, gdzie jest
Rogaś? – spytał.
– Może sobie poszedł – Wzruszyłam
ramionami, zaskoczona tym, że tego nie zauważyłam.
– To my też chodźmy,
robi się zimno.
Skierowaliśmy powoli swe
kroki ku szkole.
– Założę się… – zaczął
Syriusz, ale w tej chwili, krok przed nami, rozległ się znikąd okropny wrzask,
mącący ciszę.
Syriusz i ja dostaliśmy
zbiorowego zawału, wpadliśmy na siebie z wrzaskiem, upadliśmy i stoczyliśmy się
w plątaninie nóg i odnóży z powrotem do lasu.
Na skarpie pojawił się
znikąd Rogaś, zamiatając płaszczem, i dusił się ze śmiechu.
– …że czyha na nas za
pierwszym lepszym drzewem… – dokończył znudzonym głosem Syriusz, po czym
wstaliśmy.
– Żebyście widzieli
wasze miny! – śmiał się James, a ja postanowiłam mu wsypać piasku do pucharu z
sokiem przy pierwszej okazji.
***
– Jaki dziś dzień? –
spytałam Remusa, gdy siedzieliśmy w dwójkę nad wypracowaniem ze starożytnych
runów.
– Ósmy kwietnia… –
mruknął mój brat, kończąc się podpisywać na dole eseju.
– Ej, czy to nie James
stoi pod schodami do waszego dormitorium i macha do ciebie? – zapytałam, a
Remus odwrócił się w tamta stronę.
– Czego? – zawołał przez
cały salon.
– Chodź szybko! –
odkrzyknął James i popędził z powrotem na górę.
– Idziesz ze mną? –
spytał Remus, uśmiechając się łagodnie.
– A mogę? – odparłam
pytaniem.
– No jasne! – Remus
uśmiechnął się. – Tylko uważaj, trzeba będzie się przepruć przez hmm… lekki
bałagan…
Weszliśmy zatem na górę.
Od razu stwierdziłam, że w naszej sypialni panuje wręcz chorobliwie higieniczny
porządek, bo u chłopców trudno się było choć poruszać.
– Witamy w naszych
skromnych progach, kotku! – usłyszałam, gdzieś zza sterty ubrań głos Syriusza.
Zauważyłam, że naokoło
łóżka mojego brata panuje porządek, ale reszta korzystała z tego, że nie
pilnują ich rodzice.
– Czego ode mnie
chcieliście? – spytał Remus, a James wyskoczył, nie wiedzieć czemu, spod łóżka,
niosąc w ręku jakiś podejrzany przyrząd.
– Patrz, to jest ta
bomba! Podłożymy ją jutro do kociołka Malfoya? – podekscytował się na
powitanie.
– Ale Malfoy jest w
siódmej klasie, a ty, jełopku, w czwartej. Ciekawe, jak to zrobisz, że
wejdziesz na jego lekcje? – wyraził powątpiewającym tonem mój brat.
James ryknął rubasznym
śmiechem i zakrzyknął:
– Od czego ma się
łepetynę?
Wszyscy, całą piątką,
skupiliśmy się przy trzymanej przez Jamesa bombie.
– Z czego ona jest? –
spytałam.
– Z różniastych rzeczy…
A jak zrobię tak, to…
James pociągnął za jakiś
kolorowy sznureczek.
BUUUUUUUUUUUUUUM!!!!!!!!!!!!!!
Bez żadnej władzy nad
ciałem wpadłam na Petera i razem, z całej pary, przygrzaliśmy w ścianę,
osuwając się po niej. Remus zgrabnie wylądował na jednym z baldachimów.
Syriuszowi tak odwinęło, że przekoziołkował w sekundę przez trzy łóżka, przed
czwartym legł na podłodze, w ciężkim szoku. James nadal utrzymywał się na
nogach (jak on to zrobił?!), zataczał się, trzymając za głowę oburącz, i jęczał.
Ja i Peter, drżąc,
wstaliśmy z ziemi, Remus wdzięcznie zeskoczył z baldachimu, a Syriusz wstał z
podłogi, trzymając się za potylicę i klął siarczyście. James osunął się na
kolana po chwili.
– Pięknie! – warknął
Syriusz i zwrócił twarz w kierunku Petera. – Ty idioto! To CZARNY kabelek miał
być od wybuchu, a nie kolorowy!
Peter mimowolnie się
skulił. James zaczął czegoś szukać na podłodze.
– Gdzie jest mój mózg? –
pytał sam siebie.
– Nie da się znaleźć
czegoś tak małego, skarbie – mruknęłam do Jamesa z przekąsem, a Remus i Peter parsknęli.
Syriusz się nie śmiał, był nieźle wkurzony.
– Zdaje mi się, ze
zniknął mi mózg… – mruknął Rogacz, po czym wstał i spojrzał na mnie. Ryknął
śmiechem.
– A niech mnie! – Nie
mógł wydusić z siebie nic więcej, a chłopcy zerknęli w moją stronę. Peter już
po chwili dołączył do Jamesa i oboje zataczali się gdzieś z tyłu, nie mogąc
opanować wesołości. Natomiast oczy Remusa i Syriusza wyglądały jak cztery
talerze obiadowe. Byli poważni.
– Meggie, to się da
naprawić… – zaczął z przerażeniem Remus, a Syriusz gorliwie pokiwał głową.
Zmarszczyłam brwi. O co im chodzi?
Podeszłam do jedynego w
pokoju lustra, przy łóżku Remusa. Zamarłam. Byłam… łysa. ŁYSA, JAK KOLANO!
Nawet się nie
popłakałam. Ten widok tak mnie zszokował, że nie mogłam nic powiedzieć, tylko
odwróciłam się z powrotem w kierunku chłopaków.
Na ten widok Jamesa i
Petera zatkał niekontrolowany śmiech. Kąciki ust Syriusza też zadrgały, ale
dzielnie utrzymywał powagę, chyba tylko z lojalności do mnie. Remus w ogóle się
nie śmiał.
– Jutro ci odrosną,
zobaczysz… – zaczął pocieszającym tonem.
– A jak nie? – spytałam
z powagą. – Ech, wy i te wasze pomysły…
Ruszyłam szybko do
drzwi, zastanawiając się, jak u licha przejdę do mojego dormitorium, bez
zwracania na siebie uwagi.
– Meg, poczekaj! –
usłyszałam jeszcze Remusa, ale już zamknęłam drzwi ich sypialni. Zdjęłam szatę
i narzuciłam ją na głowę. Szybko, bez wzbudzania sensacji, przemknęłam do
dormitorium.
Szybko wskoczyłam do
łóżka, nakrywając głowę kołdrą, bo nie było mowy o odrabianiu lekcji na dole.
Nagle, zza ściany, usłyszałam wybuch takiego śmiechu, że aż szyby zadrżały.
Lily, na szczęście, nie
przychodziła, więc mogłam spokojnie pójść spać, bez zbędnych wyjaśnień. Męczyła
mnie tylko okropna myśl, że jutro też będę łysa.
Następnego dnia
odetchnęłam z ulgą, pierwszy raz w życiu ciesząc się na widok mojej
czarno-rudej burzy loków. Zeszłam do salonu, czując niewysłowioną ulgę.
– Widzisz? – ucieszył
się Remus, gdy mnie dostrzegł. – Odrosły ci przez noc!
– No! – Uśmiechnęłam
się. – Z czego się tak wczoraj śmialiście?
– Z Jamesa! – zarechotał
mój brat.
– A co on znów odwalił?
– Okazało się, że całą
głowę z tyłu ma łysą! To był dopiero widok! Przebił nawet ciebie!
Parsknęłam mimowolnie na
wizję Jamesa z połówką ogolonej głowy.
***
– NIE POZWÓL, BY POKONAŁ
CIĘ ŚLIZGON! – wrzeszczał Rogaś, ale Puchon nie mógł usłyszeć – tłuczek trafił
go prosto w brzuch i spadł, biedaczyna, na trawę. Zieloną i świeżutką, gdyż
była połowa kwietnia.
Ślizgoni wygrali z
Puchonami, a Huncwoci przez cały dzień wyglądali, jakby ktoś bliski im umarł.
Tymczasem, znów zza
chmur wyszedł księżyc w całej swej okazałości, a Remus ponownie zniknął.
Którejś nocy z powodu
tego światła nie mogłam usnąć, więc podeszłam do okna, by przyjrzeć się
pogrążonym w ciemności błoniom. Niebo było gwiaździste, a tereny osnute
delikatną, srebrzystą mgłą, oświetlaną blaskiem księżyca. Tak to wszystko
pięknie, tajemniczo wyglądało…
Zarzuciłam na siebie
szatę, założyłam buty z cholewami i wyszłam na palcach z dormitorium, wcześniej
jednak wtykając różdżkę do kieszeni szaty, bo wciąż miałam na sobie nocną
koszulę.
Zamek zdawał się być
przesiąknięty ciszą i blaskiem księżyca. Doszłam bez żadnych kłopotów do drzwi
wejściowych.
Była jedna z pierwszych
ciepłych nocy tego roku. Rozpoczęłam mój spacer do lasu. Błonia i okalający je
las wyglądały strasznie, oświetlone tym białym światłem. Niebo było czarne,
niczym najczarniejsza głębia. A na nim, jak rozsypane na aksamicie diamenty,
lśniły wspaniałe, intrygujące gwiazdy. Zimny podmuch nocnego powietrza
zmierzwił mi włosy i delikatnie musnął moją twarz.
Między drzewami
dostrzegłam migoczące, tajemnicze światełka. Podbiegłam w tamto miejsce,
zaciekawiona tym zjawiskiem.
Znalazłam się na leśnej
polanie. W powietrzu unosił się jakiś bajeczny, świecący kurz, a na skraju
polany, naprzeciw mnie, stał najprawdziwszy młody jelonek.
Nie chciałam go
spłoszyć, więc zamarłam w bezruchu, ciekawa, co zrobi. Lecz zwierzątko podeszło
do mnie bez żadnych oporów.
– Piękny jesteś… –
mruknęłam do jelonka, ale na wszelki wypadek nie głaskałam go.
Jeleń skulił się i zamienił
w… Jamesa Pottera.
– Wiem! – odparł i
parsknął śmiechem. Zaniemówiłam. – Jeśli przeczytałaś książkę, którą ci
wręczyłem jesienią, to powinnaś zgadnąć, że jestem animagiem, co nie?
Wyszczerzył zęby po tej
wypowiedzi i odszedł na sam środek polany. Usiadł na trawie.
– Chodź, Meggie! – Poklepał
miejsce obok siebie z zamiarem zachęcenia mnie.
Podeszłam do niego i
usiadłam skrzyżnie naprzeciwko niego.
Panowało milczenie, ale
nie potrzebowaliśmy go łamać. James wpatrywał się we mnie, a ja wpatrywałam się
w niego. Był teraz bardzo poważny, spokojny.
– Jesteś animagiem, czy
nie? – spytał po dłuższej chwili umownej ciszy.
– Chyba tak. –
Wzruszyłam ramionami. – Ćwiczę zamianę w kota…
Znów zapadło milczenie.
– Rogaś? – spytałam, a
James uśmiechnął się w odpowiedzi. – Co jest teraz z Remusem?
James ociągał się trochę
z odpowiedzią.
– Jest w miejscu, gdzie
nikomu nie zagraża… – wreszcie mruknął zagadkowo, a ja wyczułam w jego głosie smutek.
Zamilkliśmy na dłużej.
Położyłam się na mokrej trawie i wpatrzyłam w rozgwieżdżone niebo. Było bardzo
spokojnie, bezpiecznie.
– O czym myślisz? –
spytał James cicho.
– O gwiazdach… –
odparłam po chwili zastanowienia. – Są takie ładne. Dużo ich. Ciekawe, co
kryją…
– Patrz! Pokażę ci coś
fajnego. Może to nie gwiazdka z nieba, ale też ładne.
Powróciłam do siadu
skrzyżnego. James wyciągnął różdżkę, wykręcił nią młynka i wyczarował ów
świecący pył, delikatnie unoszący się w powietrzu, jakby zatrzymano czas.
– Ech! – westchnęłam z
zachwytem. – To wygląda wprost, no nie wiem… A umiesz tak?
Wyciągnęłam swoją
różdżkę, machnęłam nią, mrucząc: „Aquaserpent”. Rosa z pobliskich liści zebrała
się w jednego, długiego, wodnego węża. Zaczęłam układać wodę w różne wymyślne
serpentyny, a James uśmiechnął się z podziwem.
– Ale na pewno nie
umiesz tego… – rzekł po chwili z kombinatorskim uśmieszkiem.
Zamknął na chwilę oczy,
szepnął pod nosem: „Expecto Patronum!”, a z jego różdżki wystrzelił srebrzysty,
widmowy jeleń, który pomknął w las, oświetlając pnie nieziemskim blaskiem.
– Jak ty to zrobiłeś? –
spytałam z podziwem.
– To bardzo trudna,
zaawansowana magia, której nauczył mnie dziadek, zanim umarł – mruknął w
odpowiedzi James. – To patronus, strzeże cię przed mrokiem i dementorami.
– Dementorami? –
Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc.
– To najgorsze stwory, jakie
istnieją – szepnął James z jakąś dziwną zawziętością. – Wszędzie, gdzie
przejdą, człowiek czuje się nieszczęśliwy, bo wysysają dobre wspomnienia i
nadzieję. A kiedy złożą swój pocałunek, wysysają duszę i człowiek jest rośliną.
– Eee… Co?
– No… Nie umrze, dopóki
nie zatrzyma się jego serce, no nie? Ale jest jak warzywo…
– To okrutne! – Wzdrygnęłam
się i rozejrzałam z trwogą, czy nie ma tu jakiegoś dementora.
James zaśmiał się ponuro.
– Nic ci nie grozi. Oni
strzegą Azkabanu.
– Azkabanu? – zdziwiłam
się.
– No, więzienia dla
czarodziejów.
– Więzienia? Ależ…
Przecież oni są okropni! Jak można skazywać, nawet przestępców, na takie męki?
– zawołałam, wstrząśnięta.
– Bo do Azkabanu idą
najokrutniejsi ludzie – mruknął cicho Rogacz. – Nie jacyś zwykli przestępcy.
Zamyśliłam się. Azkaban…
Nawet nazwa tego miejsca wywoływała we mnie niemiłe przeczucia.
– I jest tylko jeden
sposób na ich pokonanie? – zapytałam.
Rogacz kiwnął potakująco.
– Mogę cię nauczyć.
Chcesz? – zaproponował.
– Tak.
– No więc, musisz
pomyśleć o czymś wyjątkowo szczęśliwym, radosnym. Niech to uczucie cię
przepełnia, wyobraź sobie, co czułaś, doświadczając go, lub co mogłabyś czuć,
gdyby się wydarzyło… Trochę wyobraźni, odcięcia od tego, co teraz zaprząta
twoją głowę, i gotowe!
Zamknęłam oczy, oddychając
głęboko i głowiąc się nad zadaniem.
– Niestety, nic sobie
nie przypominam… – westchnęłam.
– No to może pomyślisz o
swoim marzeniu?
„Ja i James jesteśmy
razem”, pomyślałam. Wyobraziłam sobie, co bym czuła w takiej sytuacji.
– A zaklęcie brzmi: „Expecto
Patronum!” – pouczył mnie James.
– Expecto Patronum! –
wypowiedziałam drżącym głosem.
Nic się nie stało.
Ogarnęła mnie frustracja.
– No, to pierwszy raz! –
pocieszył mnie Rogacz. – Pamiętaj, to bardzo trudne, nie zniechęcaj się! Ja sam
ćwiczyłem to w zeszłym roku nawet parę godzin dziennie.
– Chyba już pójdę –
mruknęłam po chwili milczenia. – Chce mi się spać…
– A po co spać w tym
niewygodnym łóżku! – żachnął się James. – Nie możesz się tu położyć?
Parsknęłam śmiechem z
niedowierzaniem, ale Rogacz już zwinął się w kłębek.
– Kładź się, dziecinko! –
rozkazał, a ja po przeprowadzeniu kilku kalkulacji położyłam się koło niego i
zapadliśmy w sen, leżąc pod gwiaździstym niebem.
***
– Coś taka rozmarzona? –
zapytała z uśmiechem Lily przy śniadaniu.
– A… nic, tak sobie
rozmyślam… – Odwzajemniłam uśmiech radośnie.
Gdy próbowała ze mnie
cokolwiek wyciągnąć, ja milczałam. W końcu poszłyśmy na eliksiry, ale Lily i
Sev bacznie mi się przyglądali.
– Może pójdziemy odrobić
zielarstwo? – mruknęła do nas Lily, gdy wyszliśmy z ostatniej w tym dniu
lekcji.
Tak więc usiedliśmy
sobie wygodnie w bibliotece.
– Dusiciel Paciorkowaty
występuje w Toskanii, no nie? – zapytała Lily, zaglądając przez ramię Seva do
księgi w tym samym momencie, w którym Remus wyjrzał zza półki.
– Mary Ann? – zagadnął.
Wstałam od stolika i
podeszłam do Remusa. Mocno się uściskaliśmy, wszakże nie widzieliśmy się przez
parę dni, w związku z pełnią.
– Jak się czujesz? –
zapytałam z troską.
– Ujdzie w tłoku. Chciałem
się z tobą tak widzieć. Spytać, jak ci minęły te dni…
– Jakoś przeżyłam –
zachichotałam. – Wiedziałeś, że James jest animagiem?
Remus kiwnął głową,
zdziwiony, że o to pytam.
– Skąd o tym wiesz? – zagadnął,
marszcząc brwi podejrzliwie.
– Jakoś tak wyszło, że
poszłam dziś w nocy na spacer… – Zrobiłam krótką pauzę, wspominając niesamowitą
scenerię i miłą konwersację z Jamesem. – Spotkaliśmy się na polance, w lesie.
On zamienił się w jelenia.
Remus przyjrzał mi się
podejrzliwie.
– Wiesz, że powinienem
być na ciebie zły za szwendanie się nocą poza dormitorium, zwłaszcza, że
wylądowałaś w Zakazanym Lesie? – burknął.
– Nie bądź już taki do
przodu, bo zostaniesz prefektem! – prychnęłam z pogardą. – Miałam ochotę na
spacer, to poszłam. A on tam siedział. W Zakazanym Lesie.
Mój brat uniósł brew
wymownie.
– No co? – ofuknęłam go.
– Nie mogłam się oprzeć, gdy księżyc tak kusząco świecił… A jeszcze James
opryskał całą polanę jakimś świecącym pyłem, to już w ogóle…
Remus parsknął śmiechem.
– Sceneria jak z
jakiegoś romansu! – Pokręcił głową pobłażliwie. – Tylko nie zakochuj się w nim,
zgoda?
Przeszedł mnie lekki
dreszcz na te słowa.
– Czemu? – wyrwało mi
się, zanim zdążyłam przemyśleć lepiej swoją reakcję.
– Bo wiesz, James to
taki dzieciak… – Remus zniżył głos, żebym tylko ja mogła to słyszeć. – Lubię
go, oczywiście! Ale to dzieciak, serio. Podejrzewam, że dojrzeje najpóźniej z
nas wszystkich. Interesuje go tylko quidditch, rywalizacja szkolna, nasza
przyjaźń, psoty i słodycze. Zapewniam cię, że jeszcze długo będzie tak miał.
Zresztą… czasem nie podoba mi się, że z taką łatwością dokucza Snape’owi…
Zrobiło mi się jakoś ciężko.
To, co mówił Remus, brzmiało bardzo kategorycznie. Niby zdawałam sobie z tego sprawę,
ale gdzieś tliła się ta iskierka nadziei, że skoro James mnie tak lubi, to też
wejdę do grona jego hobby. A teraz ta iskierka zgasła.
– W każdym razie, Rogacz
pewnie będzie dzieciakiem dobrych parę lat… – skonkludował Remus. – Jest pierwszym
w kolejce do stwierdzenia, że nie chce dorosnąć. Gdybyś z nim była, nie byłabyś
szczęśliwa. Nic to dla ciebie nie znaczy, prawda? Bo wyglądasz blado…
– Nie, no oczywiście… –
mruknęłam niezbyt przytomnie. – Idę do toalety…
Wyszłam z biblioteki i
jak lunatyk powlokłam się w jakimś nieokreślonym kierunku.
Dotarłam do sowiarni i przycupnęłam
pod jednym z okien. Było niesamowicie zimno, ale to do mnie nie do końca
docierało.
Remus miał rację. James
był ledwo piętnastoletnim dzieciakiem, bardzo niedojrzałym i rozpieszczonym.
Owszem, był też miły, ujmujący, przyjacielski i odważny, ale nie umniejszało to
jego dzieciakowatości. Ale przecież uczucia się nie wybiera. James może i był
dzieciakiem, lecz nigdy dotąd żaden chłopak nie zachowywał się tak wobec mnie.
Dopóki nie poszłam do Hogwartu, otaczający mnie koledzy byli albo chamscy, albo
kompletnie mnie ignorowali, albo zachowywali się jak rozgotowane, pozbawione
woli kluski. James nie przejawiał żadnej z tych postaw względem mnie. Trudno
było go nie lubić, nie zachłysnąć się jego lekkością, swoistym ciepłem,
lojalnością i emanującą chęcią zaprzyjaźnienia się i skoczenia w ogień za
druhem.
To wszystko przez to, że
był wobec mnie taki otwarty. Że tak łatwo mnie oswoił, nie zastanawiając się
nad konsekwencjami. A może to moje serce było głupie, naiwnie interpretując to otwarte,
jowialne zachowanie jako coś więcej?
Nie mogłam się
powstrzymać. Przeklęłam się po raz kolejny w duchu za niepanowanie nad emocjami
i oddanie głosu łzom i żalowi. Próbowałam sobie wytłumaczyć, że nie wolno mi
płakać przez takie błahostki, ale jakoś uczucia nie chciały słuchać. Niechciane
łzy z uporem spływały w dół po policzkach.
Usłyszałam jakiś ruch i ktoś
ukląkł przy mnie.
– Mary Ann, co się
stało?
Rozpoznałam współczujący
głos Syriusza. Kotek zamruczał, gdy Łapa położył dłoń na moim ramieniu.
Nie odpowiedziałam,
udając, że go nie słyszałam.
– Czy ktoś cię
skrzywdził? – zapytał. – Możesz mi powiedzieć, jeżeli to sekret, będę milczał
jak grób!
– Nie mogę – mruknęłam
cicho. – Zresztą, co cię to obchodzi. Nikogo nic nie obchodzi. Nie jestem
nikomu potrzebna. Tobie tym bardziej.
– Jesteś potrzebna! Twoi
rodzice cię potrzebują, Lily cię potrzebuje, Smar… to znaczy Severus także,
Remus, on cię wyjątkowo potrzebuje. Ja cię potrzebuję, Peter, James…
Na słowo „James” nie
wytrzymałam i skuliłam się, łkając. Syriusz próbował mnie nieco nieporadnie przytulić
dla dodania otuchy, ale ja lekko go odepchnęłam.
– Nie chcę, byś mnie
przytulał – burknęłam.
– Czemu? – zdziwił się.
– Bo ci zasmarkam
koszulę.
Syriusz parsknął.
– Eee tam! Jej i tak nic
nie pomoże!
Uśmiechnęłam się przez
łzy mimowolnie, wściekła na siebie. Obiecałam sobie, że kiedyś nauczę się
panować nad emocjami i już nigdy nie zapłaczę przez kogoś.
– Patrz, rozśmieszę cię!
– ucieszył się Łapa. – Zrobię specjalnie dla ciebie zeza
rozbieżno-dośrodkowego.
– Jakiego? – zdziwiłam
się i spojrzałam na Syriusza, kompletnie zapominając o złości na siebie.
– Rozbieżno-dośrodkowego.
Jednym okiem zrobię rozbieżnego zeza, drugim-zeza do środka. Patrz!
I spojrzał w bok.
Roześmiałam się przez
łzy, a Syriusz mi zawtórował.
– No tak. – Uśmiechnęłam
się. – Tylko ty mogłeś wpaść na coś takiego, myszko!
Ale zaraz posmutniałam
znów.
– Pewnie wyglądam teraz
jak czerwony pijak – mruknęłam pod nosem.
– Co ty gadasz! –
ofuknął mnie Syriusz. – Wyczaruję ci chusteczki i wrócisz do normalności!
Gdy już wytarłam nos i
oczy, Syriusz podniósł się i podał mi rękę, bym uczyniła to samo.
– Rozchmurz się! – rozkazał
mi, uśmiechnął się lekko i zmrużył oczy, jak to on, tylko od dołu. – Wiem, co
zrobić, byś choć na trochę zapomniała o problemach! Pójdziemy na błonia, a ja
opowiem ci o moim dzieciństwie, domu i rodzinie. Tam dopiero jest jatka! Akurat
jest zachód, o tej godzinie nie powinno być tłoczno na zewnątrz! Chodź!
Syriusz i ja udaliśmy się więc
na spacer po błoniach, osnutych delikatnym, złocistym blaskiem kryjącego się za
horyzontem słońca.
WOW :D
OdpowiedzUsuńaniloraK