Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

czwartek, 22 października 2015

18. Zbyt młody jelonek

Nadszedł nareszcie marzec, śnieg trochę opadł, za to znów rozpadał się deszcz. W zamku było nadal zimno, ale nieco mniej.
Na początku miesiąca Gryfoni rozegrali mecz z Krukonami. Wygrana padła po stronie naszych, a to oznaczało, że mieliśmy w tym roku dużą szansę na Puchar Quidditcha.
– Ale odkąd w naszej drużynie jest Rogacz, to zawsze zdobywamy Puchar! – zauważył Peter, gdy wracałam z nimi z meczu, a James podniecał się swą optymistyczną aurą, którą roztacza nad drużyną.
– No jasne! – parsknął Syriusz, zmiatając jakiś paproch z rączki swej miotły. – Ale ja zawsze byłem przekonany, że to nie twoja wyimaginowana aura, tylko raczej hmm… twoja… twarz, jeśli można tak nazwać tą bezkształtną masę… odstrasza swym wyglądem wroga…
James obraził się ciężko na Łapę za to ostentacyjne podważenie jego urody i nie odzywał się do niego całe pięć sekund.
Tymczasem nadeszły ferie wielkanocne, wcześniej, niż zazwyczaj, bo na początku marca. Wszyscy uczniowie, którzy mieli na to ochotę, udali się do domów, reszta pozostała w Hogwarcie.
Ja jechałam do domu w specyficznym nastroju. Dopadła mnie jakaś dziwaczna tęsknota za Jamesem. Nie potrafiłam myśleć o czymkolwiek i kimkolwiek innym. Czarnowłosy okularnik gościł w moich myślach częściej, niż ktokolwiek inny. Byłam ciekawa, czy zawsze tak wygląda zakochanie. Czy naprawdę nie można się jakoś pozbyć tej tęsknoty, wwiercającej się w każde włókienko skóry?
Mimo tego niezbyt przyjemnego stanu rzeczy, miło było powitać po raz kolejny przytulny dom. Westchnęłam z jakąś ulgą, gdy tylko przekroczyłam próg dworku Lupinów z tatą i Remusem.
– Tato? – zagadnął mój brat.
– Słucham cię, synu.
– Czemu właściwie mamy nie było z tobą na peronie?
– Miała ważne sprawy… – rzekł wymijająco ojciec.
Poszliśmy wszyscy razem do kuchni, ale przed drzwiami tata zagrodził nam wejście.
– Poczekajcie tu, zaraz was zawołamy… – Zrobił tajemniczą minę, po czym wśliznął się do kuchni. Wymieniliśmy z Remusem zaskoczone spojrzenia.
– Dzieci! Chodźcie! – rozległo się po chwili. Otworzyłam drzwi pomieszczenia.
– Wszystkiego najlepszego!
Gdy tylko przekroczyliśmy próg pomieszczenia, obsypały nas góry czarnego konfetti, a za stołem stali rodzice, uśmiechając się do nas. Na stole spoczywał tort.
– Zupełnie zapomniałam! – krzyknęłam, łapiąc się za głowę. – Przecież dziś mamy urodziny!
– Ja pamiętałem – mruknął Remus za moimi plecami.
– To czemu nic mi nie mówiłeś?! Kompletnie wyleciało mi z głowy…
– Nie masz ostatnio jakichś problemów z pamięcią? – spytał Remus z szczyptą podejrzliwości w głosie. – Mniejsza… Postanowiłem złożyć ci życzenia, gdy dostaniemy tort. A, Syriusz przesyła życzenia urodzinowe. Powiedział, cytuję: „Uśmiechaj się częściej, kotku”.
– Aha – skomentowałam krótko. – A James?
– On? – Remus zmarszczył czoło. – On… Nic nie mówił… Chyba nawet nie pamięta o twoich urodzinach.
– On się chyba urwał z choinki! – zaśmiałam się, ale poczułam też drobne ukłucie żalu. – Przecież jesteśmy bliźniakami! Black chyba składał ci życzenia dla mnie przy nim?
– Nie, James wyskoczył wtedy do toalety… ale mniejsza…
– Czy możecie już zdmuchiwać te świeczki?
Zapomnieliśmy o rodzicach, którzy stali za stołem i czekali na nas z wytrzeszczonymi oczyma.
Zerknęliśmy na siebie, uśmiechając się porozumiewawczo, po czym wzięliśmy porządny wdech i zdmuchnęliśmy po piętnaście świeczek, każde na swojej części tortu. Remus dmuchnął jakoś niemrawo, bo zgasła tylko jedna.
Ciasto okazało się być naprawdę przepyszne. Niezwykle przyjemnie było siedzieć sobie i zajadać się tortem w gronie rodziny. Nawet to, że rodzice (bardzo skrępowanymi głosami) oświadczyli, iż nie mieli pieniędzy na prezenty, nie popsuło mi humoru. Co tam jakieś prezenty, skoro obok siedzi ukochany brat podczas pierwszych wspólnych urodzin.

***

Kiedy ferie już dobiegły końca, wszyscy uczniowie, napchani czekoladowymi jajkami i smakołykami, wypoczęci i zrelaksowani, powrócili na dworzec King’s Cross.
– Wiesz, co mi ostatnio napisał Łapa? – spytał Remus w drodze na peron 9 i ¾.
Pokręcił głową, zdusił w sobie chichot.
– No, co ci napisał najbardziej niekonwencjonalny z was? – mruknęłam znudzonym tonem.
– Że dostał ostatnio kartkę wielkanocną od Rogacza, a w niej James napisał mu, że palnął straszną gafę… Otóż, nie złożył ci życzeń. Skapnął się dopiero, gdy wysyłał mu list. Do Jamesa musiało dotrzeć, że jesteśmy bliźniętami, więc logiczne jest, że mamy urodziny jednego dnia… On to ma mózg przewrócony na lewą stronę!
– Tak, James to artysta! – powiedziałam z ironią. – A kiedy on ma urodziny?
– Jest od nas młodszy o siedemnaście dni…
– No popatrz! – Uniosłam brwi. – Jest między wami taka mała różnica wieku, a jednak jaka dysproporcja umysłowa! Co najmniej kilkunastoletnia…
Remus zaśmiał się.
– Bez przesady… Ale wiesz, pozory mylą. W sumie, Syriusz jest najstarszy…
– …ale, czasem, jakby był najmłodszy! – weszłam mu zgrabnie w słowo.
– LUNIACZEK!!!
Remusa zaatakowało dwóch uczniów, czyli Peter i Black.
– Gdzie zgubiliście czwartą odnogę? – spytałam cynicznie, gdy już puścili mojego brata.
– A, tam idzie… – Glizduś machnął ręką gdzieś na prawo lekceważącym ruchem.
W naszą stronę zmierzał James. Niósł bukiet czegoś, co wyglądało jak potargane, oszołomione, różowe niezapominajki. Nawet ładne. Klęknął przede mną i uniósł wysoko bukiet, jakby mi się oświadczał. Był poważny.
– Mary Ann – powiedział niskim, męskim głosem. Peter nabawił się niekontrolowanego parskania, Remus ukrył twarz w dłoniach, wzdychając głośno ze znudzeniem kolejnym Jamesowym wybrykiem. Blacka nie widziałam, był poza zasięgiem mego wzroku. – Przepraszam cię najmocniej za to, co ci wyrządziłem. Nie powinienem zapominać o twych urodzinach, ale wiesz, gdzie ja mam rozum, a jak cię widzę, to już go kompletnie tracę… Taki ze mnie palant! Ten bukiet to rekompensata za niezłożone życzenia…
Kątem oka zobaczyłam zmierzającego w naszą stronę Seva. Przystanął i dostał ZTK, czyli „Zespołu Twarzy Karpia”. Wyglądał idiotycznie z opuszczoną szczeną.
– Czy te kwiatki są… bezpieczne? – zapytałam Jamesa i dźgnęłam niepewnie palcem jeden z nich, a wszyscy Huncwoci parsknęli głośno śmiechem, a nawet James się uśmiechnął.
– Tak bezpieczne, jak ja! – zawołał z entuzjazmem.
– No, to trzeba zamawiać trumnę – mruknęłam, ale wzięłam ostrożnie kwiatki do ręki. Nic mi nie zrobiły, co uznałam za dobry prognostyk.
James wstał z kolan i uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. Pożegnałam się z rodzicami i podeszłam do Severusa.
– Ale… – wykrztusił Ślizgon na powitanie. – On ci się nie oświadczał?
– Nie! – zaśmiałam się, nieco pąsowiejąc. – No co ty!
– Bo mi niedobrze…
Złapał się za brzuch w związku z tym, po czym wskoczyliśmy do pociągu, by wyruszyć z powrotem do Hogwartu, uprzednio znajdując Lily gdzieś na korytarzu.
W szkole nie zmieniło się nic po marcowych feriach wielkanocnych. Nauki było tyle, że tylko chyba Huncwoci traktowali to wszystko z dystansem i wciąż wszystko ich bawiło.
Oczywiście ja w tym ciężkim dla mnie okresie niezbyt miałam czas na jakiekolwiek rozmowy czy żarty. Zbliżał się bowiem mój egzamin. Wieczór przed nim było mi tak niedobrze, że siedziałam w gotowości w łazience chyba z godzinę. Ale nie zwymiotowałam. Za to zmuszona byłam wrócić na dół, do salonu, gdzie Lily już przygotowywała dla mnie powtórzeniowe ćwiczenia.
– Naprawdę sobie radzisz! – pocieszyła mnie, gdy zaczarowałam ostatni guzik w zielony spinacz do papieru.
– Taa… – mruknęłam. – Wcale nie czuję się komfortowo…
– Ależ… Nawet nie dostaniesz oceny! To tylko taki sprawdzian. Będą wyrozumiali! Chcą jedynie wiedzieć, jak sobie radzisz!
– Beznadziejnie sobie radzę!
– Nieprawda. – Lily położyła mi dłoń na ramieniu dla dodania otuchy. – Jesteś Lupin czy Goyle? Nie nastawiaj się tak negatywnie, bo ci się rzeczywiście nic nie uda. A teraz idziemy spać: jutro masz być wyspana!
Kolejnego dnia myślałam, że dół mojego brzucha to jeden wielki wrzód, tak mnie wszystko bolało ze stresu. Alicja życzyła mi powodzenia i przytuliła mnie, by dodać mi otuchy.
Jak tylko przekroczyłyśmy z Lily próg dormitorium i zeszłyśmy ze schodów (czułam, że mam zieloną twarz), podbiegli do nas Huncwoci.
– Oddychaj! – doradził Syriusz łaskawie.
– Egzaminy wcale nie są takie złe! – pocieszał mnie brat. – Trzeba się po prostu skupić!
– Ale kiedyś ktoś nie zdał, no nie? – spytał James beztrosko.
– James! – krzyknęła reszta Huncwotów, a Peter dodał:
– Nie zniechęcaj się, gdy coś ci nie wyjdzie! Musisz zachować spokój i nie tracić głowy! Ja mam z tym problem od lat, gdy coś mi nie wyjdzie, to już jest efekt domina… Wyluzuj! Nie bądź, jak ja!
– A jak zobaczysz biały tunel, to nie idź w stronę światła… – mruknął Łapa, a potem dodał. - I nabierz trochę kolorów, kotku, bo nawet Krwawy Baron wygląda na bardziej żywego przy tobie! Zresztą, egzaminy to bułka z masłem, ja się nigdy nie uczę, a zawsze mam najwyższe oceny! A patrz, jaki ze mnie idiota!
Okrasił to adekwatnie idiotyczną miną. Uśmiechnęłam się do nich słabo.
– Chodźmy już – Lily pociągnęła mnie za rękaw, po czym ruszyłyśmy do gabinetu McGonagall. – No, właź!
Przyjaciółka popchnęła mnie lekko, gdy już stanęłyśmy pod drzwiami zagłady, za którymi czekali żądni krwi egzaminatorzy.
Już nie zielona, ale wręcz szara, weszłam do gabinetu.

***

– No! Opowiadaj!
– Uff…
Po czterdziestu pięciu minutach nareszcie wyszłam z gabinetu na galaretowatych nogach i stanęłam przed zatroskaną i wyczekującą Lily. Poczułam niewypowiedzianą ulgę, gdy tylko ją zobaczyłam.
– I co? – dopytywała się ze zniecierpliwieniem.
– Nic. – Wzruszyłam ramionami. – Było okej. Pomyliłam się w dwóch zaklęciach, ale komisja była życzliwa.
– Kto w niej był?
– McGonagall, Slughorn, Flitwick, Sprout i Flint – wyliczyłam, zdumiona, że w ogóle ogarnęłam, kto tam ze mną przebywał.
– Czyli klasyka, najważniejsze przedmioty – zauważyła Lily. – Wszyscy oni są w porządku. Flint tylko czasem ma zły humor.
– Obrona przed czarną magią poszła mi nieźle, więc się cieszył.
– Dali ci jakąś ocenę?
– Nie, powiedzieli tylko, że to wszystko, jest dobrze i że już mam sobie iść… O, idą Huncwoci!
– No, to pa! – Lily uśmiechnęła się do mnie z ulgą, że to wszystko się tak skończyło, po czym odeszła. Ja natomiast przybrałam załamany wyraz twarzy.
– I co? – spytał z napięciem Peter.
Ukryłam twarz w dłoniach i popłakałam się na zawołanie, co w ostatnich czasach przychodziło mi jak po maśle.
– Nie zdałaś?! – zawołał ze strachem Remus, ale ja nie odpowiedziałam.
– Czekaj no! – warknął Łapa. – Pogadam z nimi! To nie fair! Gdzie oni są?!
– Zaraz, idę z tobą! – zawołał mężnie Rogacz. – Nie będą tak tobą pomiatać! Co ci powiedzieli?
Próbowali wydusić ze mnie informacje przez parę chwil, ale stwierdziłam, że nie mogę dłużej ukrywać prawdy, bo Syriusz wpadł z awanturą do gabinetu McGonagall.
– Powiedzieli mi… – wychlipałam. – Powiedzieli, że… muszę męczyć się z wami jeszcze przez całe trzy lata!
Zanim do trzech Huncwotów dotarły te słowa w pełni, Syriusz wypadł z gabinetu, rzucił mi zezłoszczone spojrzenie i odszedł.
Huncwoci natomiast zaczęli się śmiać, ale byli też zaskoczeni, że udało mi się ich nabrać.
– Ale nas wkręciłaś! – zarechotał James. – Biedny Łapa!
– Wpadł do tego gabinetu w pełnym poświęceniu! – krztusił się ze śmiechu Peter gdzieś z tyłu. – Pewnie otrzymał szlaban za nieodpowiednie zachowanie! Już widzę, jak pruje się na nauczycieli!
– Ale jutro już jest, niestety, poniedziałek! – mruknął James, wracając do zwykłych tematów rozmów. – Mam nadzieję, że odrobiliście esej na eliksiry, bo nie mam zamiaru sterczeć przy was i czekać, aż go napiszecie.
Peter złapał się za głowę.
– Nie odrobiłem eliksirów! Dzięki za przypomnienie! – zawołał.
– Mogę ci pomóc, ja już swój zrobiłem – zaproponował Remus. – A ty, James, co będziesz robił?
– Hmm, na pewno nie będę z wami, nie lubię odrabiać lekcji z Remusem, to frustrujące. Zresztą, już to napisałem. – James podrapał się intensywnie po łepetynie.
– A ty, Meg? – spytał Peter. – Pewnie spędzisz resztę niedzieli z Lily, prawda?
– Nie wiem. – wzruszyłam ramionami. – Chciałam się przejść, a ona na pewno coś odrabia…
– No, to mam zajęcie! – ucieszył się James. – Przejdę się z tobą!
– No dobra – mruknęłam obojętnie, ale w duchu ucieszyłam się, jak nie wiem co.
– W takim razie, pa, pa! – rzekł Lunatyk, po czym obaj z Peterem się oddalili.
– Wiesz… – James mrugnął do mnie zawadiacko. – Mam pelerynę-niewidkę, możemy pod nią wejść. To niezła zabawa, dokuczanie wszystkim napotkanym po drodze Ślizgonom!
Parsknęłam śmiechem, a James wyciągnął z torby płaszcz, po czym narzucił go na mnie i na siebie.
Po drodze do lasu każdy Ślizgon dostał od Rogacza Confundusem prosto w twarz. Ja natomiast dodawałam do tego Zaklęcie Galaretowatych Nóżek. Efekt był rozbrajająco śmieszny. Ślizgoni chwiali się, a jak któremu udało się dojść jakoś do drzwi, to obijali się o futryny.
– A, macie, psubraty! – zawołał mężnie Rogaś, gdy już dobrnęliśmy do wyjścia. Na błoniach zdjęliśmy pelerynę i zaczęliśmy się ganiać, jakbyśmy wyszli z zajęć na boisko w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Efekt był taki, że dostaliśmy głupawki i skończyliśmy na trawniku, zwijając się z głupawego śmiechu.
Kiedy już się trochę opanowałam, powiedziałam:
– Zaprowadzę cię do takiego fajnego, ustronnego miejsca! Chodź!
Skierowałam kroki do mojej ulubionej niszy – ruin, a Rogaś szedł za mną z zaintrygowaniem.
Z gęstego lasu po krótkim czasie wyjrzała zniszczona ściana, a James rzekł:
– Znam to miejsce!
A potem nagle zawołał:
– O, Łapsko!
Syriusz Black siedział sobie na jednej z okiennic, zapatrzony w przestrzeń, którą aktualnie widział tylko on. Myślałam, że nas nie zauważył, ale on po chwili leniwie odwrócił głowę w naszą stronę. Kotek na mojej szyi zamruczał cichutko.
– Romantyczny spacerek? – parsknął Black. Miał jakiś dziwny, nieodgadniony wyraz twarzy.
James podszedł do niego, a ja, chcąc, nie chcąc, zrobiłam to samo, po czym usiadłam na drugiej okiennicy. James zaczął się wygłupiać i wszedł pod pelerynę.
– Uuu! – wychrypiał znikąd. – Jestem Krwawy Baron i pożeram Ślizgonów, ku uciesze ogółu!
Ja i Łapa parsknęliśmy. Nagle Syriusz wygiął się do tyłu i wyciągnął przed siebie ramiona, jakby się przed czymś bronił.
– James, nie! – warknął. – Nie mam nastroju do żartów.
– Pożeram Ślizgonów, uaaa! – rozległ się natarczywy głos Rogacza. – Pożrę ciebie, Ślizgonie!
– Nie jestem Ślizgonem, dziecko! – odszczeknął Syriusz.
– Ale miałeś nim być! – powiedział swoim normalnym tonem James, a w jego głosie można było wyczuć nutkę zawodu.
Syriusz najeżył się, jakby Rogacz ciężko go obraził.
– To nie ma sensu, w okolicy nie ma żadnych obiadków! – naburmuszył się niewidzialny James. – To kogo mam jeść?
– Siebie, może – burknął Łapa. – Ale to grozi zatruciem i śmiercią w konwulsjach.
– Miałeś być Ślizgonem? – spytałam Syriusza, zaskoczona.
– Taa… – mruknął i odwrócił ode mnie głowę. A potem wstał i zaczął krążyć pod ścianą, jakby czymś zafrasowany.
– Auu! Patrz, gdzie chodzisz! – warknął z roztargnieniem w eter, widocznie wpadł na Jamesa. Chciałam go jakoś pocieszyć, bo mi było go żal.
– Tiara miała problem, gdzie mnie umieścić – zauważyłam tonem, który w moim mniemaniu miał dodać otuchy. – Poprosiłam ją o Gryffindor, ale pewnie i Slytherin poważnie rozważała.
Nagle jakaś niewidzialna siła prawie całkowicie mnie znokautowała.
– Aaa! James, kretynie! – krzyknęłam ze złością.
– Ciebie zjem, UAA! Miałaś być Ślizgonką! – zawołał szalonym, wrzaskliwym głosem Rogaś.
– My tu prowadzimy z cukiereczkiem ważne, życiowe rozmowy, dziecko wojny! – prychnęłam. –Nie przeszkadzaj!
Syriusz uśmiechnął się pod nosem, a nacisk na mnie znikł. Zaraz potem wyparował Łapa.
– Czy mógłbyś zdjąć ze mnie ten brudny płaszcz neandertala, dziecko wojny? – usłyszałam spokojny, ale okraszony złośliwością głos niewidzialnego Syriusza.
– Oczywiście, cukiereczku! – zachichotał James, po czym usłyszałam jakąś szarpaninę, a potem dziki wrzask Jamesa. Rogaś wyskoczył, jak oparzony, spod peleryny, a wyglądał, jakby zaatakował go jakiś drapieżnik.
– On mnie ugryzł w ucho! – zakrzyknął ze zgrozą.
Syriusz zdjął płaszcz zamaszystym ruchem i wskazał oskarżycielsko na Jamesa, mówiąc:
– Nieprawda! Sam się ugryzł, a teraz zwala na mnie!
Parsknęłam krótko śmiechem.
– Sam się ugryzł? – Uniosłam brew z politowaniem. – W ucho?
– No, może być i w ucho, nie wiem, w co on tam się gryzie… – mruknął zniecierpliwiony Syriusz i rzucił pelerynę Jamesowi.
Pokręciłam głową.
– Zarobiłeś szlaban? – spytałam w końcu.
– Nie, ale McGonagall odjęła mi punkty za zakłócanie spokoju nauczycielom i nieuzasadnione pretensje – odparł z wyższością Syriusz.
– Przepraszam, że tak cię wpakowałam.
Usta Syriusza wygięły się w uśmiechu.
– Powinienem się domyślić, że sobie żartujesz, w końcu nawet niezbyt intensywne przebywanie z Huncwotami zazwyczaj kończy się właśnie czymś takim.
– No tak. Czekam, aż zaniknie mi organ myślący – zadrwiłam.
Syriusz rozejrzał się po tych słowach.
– À propos, gdzie jest Rogaś? – spytał.
– Może sobie poszedł – Wzruszyłam ramionami, zaskoczona tym, że tego nie zauważyłam.
– To my też chodźmy, robi się zimno.
Skierowaliśmy powoli swe kroki ku szkole.
– Założę się… – zaczął Syriusz, ale w tej chwili, krok przed nami, rozległ się znikąd okropny wrzask, mącący ciszę.
Syriusz i ja dostaliśmy zbiorowego zawału, wpadliśmy na siebie z wrzaskiem, upadliśmy i stoczyliśmy się w plątaninie nóg i odnóży z powrotem do lasu.
Na skarpie pojawił się znikąd Rogaś, zamiatając płaszczem, i dusił się ze śmiechu.
– …że czyha na nas za pierwszym lepszym drzewem… – dokończył znudzonym głosem Syriusz, po czym wstaliśmy.
– Żebyście widzieli wasze miny! – śmiał się James, a ja postanowiłam mu wsypać piasku do pucharu z sokiem przy pierwszej okazji.

***

– Jaki dziś dzień? – spytałam Remusa, gdy siedzieliśmy w dwójkę nad wypracowaniem ze starożytnych runów.
– Ósmy kwietnia… – mruknął mój brat, kończąc się podpisywać na dole eseju.
– Ej, czy to nie James stoi pod schodami do waszego dormitorium i macha do ciebie? – zapytałam, a Remus odwrócił się w tamta stronę.
– Czego? – zawołał przez cały salon.
– Chodź szybko! – odkrzyknął James i popędził z powrotem na górę.
– Idziesz ze mną? – spytał Remus, uśmiechając się łagodnie.
– A mogę? – odparłam pytaniem.
– No jasne! – Remus uśmiechnął się. – Tylko uważaj, trzeba będzie się przepruć przez hmm… lekki bałagan…
Weszliśmy zatem na górę. Od razu stwierdziłam, że w naszej sypialni panuje wręcz chorobliwie higieniczny porządek, bo u chłopców trudno się było choć poruszać.
– Witamy w naszych skromnych progach, kotku! – usłyszałam, gdzieś zza sterty ubrań głos Syriusza.
Zauważyłam, że naokoło łóżka mojego brata panuje porządek, ale reszta korzystała z tego, że nie pilnują ich rodzice.
– Czego ode mnie chcieliście? – spytał Remus, a James wyskoczył, nie wiedzieć czemu, spod łóżka, niosąc w ręku jakiś podejrzany przyrząd.
– Patrz, to jest ta bomba! Podłożymy ją jutro do kociołka Malfoya? – podekscytował się na powitanie.
– Ale Malfoy jest w siódmej klasie, a ty, jełopku, w czwartej. Ciekawe, jak to zrobisz, że wejdziesz na jego lekcje? – wyraził powątpiewającym tonem mój brat.
James ryknął rubasznym śmiechem i zakrzyknął:
– Od czego ma się łepetynę?
Wszyscy, całą piątką, skupiliśmy się przy trzymanej przez Jamesa bombie.
– Z czego ona jest? – spytałam.
– Z różniastych rzeczy… A jak zrobię tak, to…
James pociągnął za jakiś kolorowy sznureczek.
BUUUUUUUUUUUUUUM!!!!!!!!!!!!!!
Bez żadnej władzy nad ciałem wpadłam na Petera i razem, z całej pary, przygrzaliśmy w ścianę, osuwając się po niej. Remus zgrabnie wylądował na jednym z baldachimów. Syriuszowi tak odwinęło, że przekoziołkował w sekundę przez trzy łóżka, przed czwartym legł na podłodze, w ciężkim szoku. James nadal utrzymywał się na nogach (jak on to zrobił?!), zataczał się, trzymając za głowę oburącz, i jęczał.
Ja i Peter, drżąc, wstaliśmy z ziemi, Remus wdzięcznie zeskoczył z baldachimu, a Syriusz wstał z podłogi, trzymając się za potylicę i klął siarczyście. James osunął się na kolana po chwili.
– Pięknie! – warknął Syriusz i zwrócił twarz w kierunku Petera. – Ty idioto! To CZARNY kabelek miał być od wybuchu, a nie kolorowy!
Peter mimowolnie się skulił. James zaczął czegoś szukać na podłodze.
– Gdzie jest mój mózg? – pytał sam siebie.
– Nie da się znaleźć czegoś tak małego, skarbie – mruknęłam do Jamesa z przekąsem, a Remus i Peter parsknęli. Syriusz się nie śmiał, był nieźle wkurzony.
– Zdaje mi się, ze zniknął mi mózg… – mruknął Rogacz, po czym wstał i spojrzał na mnie. Ryknął śmiechem.
– A niech mnie! – Nie mógł wydusić z siebie nic więcej, a chłopcy zerknęli w moją stronę. Peter już po chwili dołączył do Jamesa i oboje zataczali się gdzieś z tyłu, nie mogąc opanować wesołości. Natomiast oczy Remusa i Syriusza wyglądały jak cztery talerze obiadowe. Byli poważni.
– Meggie, to się da naprawić… – zaczął z przerażeniem Remus, a Syriusz gorliwie pokiwał głową. Zmarszczyłam brwi. O co im chodzi?
Podeszłam do jedynego w pokoju lustra, przy łóżku Remusa. Zamarłam. Byłam… łysa. ŁYSA, JAK KOLANO!
Nawet się nie popłakałam. Ten widok tak mnie zszokował, że nie mogłam nic powiedzieć, tylko odwróciłam się z powrotem w kierunku chłopaków.
Na ten widok Jamesa i Petera zatkał niekontrolowany śmiech. Kąciki ust Syriusza też zadrgały, ale dzielnie utrzymywał powagę, chyba tylko z lojalności do mnie. Remus w ogóle się nie śmiał.
– Jutro ci odrosną, zobaczysz… – zaczął pocieszającym tonem.
– A jak nie? – spytałam z powagą. – Ech, wy i te wasze pomysły…
Ruszyłam szybko do drzwi, zastanawiając się, jak u licha przejdę do mojego dormitorium, bez zwracania na siebie uwagi.
– Meg, poczekaj! – usłyszałam jeszcze Remusa, ale już zamknęłam drzwi ich sypialni. Zdjęłam szatę i narzuciłam ją na głowę. Szybko, bez wzbudzania sensacji, przemknęłam do dormitorium.
Szybko wskoczyłam do łóżka, nakrywając głowę kołdrą, bo nie było mowy o odrabianiu lekcji na dole. Nagle, zza ściany, usłyszałam wybuch takiego śmiechu, że aż szyby zadrżały.
Lily, na szczęście, nie przychodziła, więc mogłam spokojnie pójść spać, bez zbędnych wyjaśnień. Męczyła mnie tylko okropna myśl, że jutro też będę łysa.
Następnego dnia odetchnęłam z ulgą, pierwszy raz w życiu ciesząc się na widok mojej czarno-rudej burzy loków. Zeszłam do salonu, czując niewysłowioną ulgę.
– Widzisz? – ucieszył się Remus, gdy mnie dostrzegł. – Odrosły ci przez noc!
– No! – Uśmiechnęłam się. – Z czego się tak wczoraj śmialiście?
– Z Jamesa! – zarechotał mój brat.
– A co on znów odwalił?
– Okazało się, że całą głowę z tyłu ma łysą! To był dopiero widok! Przebił nawet ciebie!
Parsknęłam mimowolnie na wizję Jamesa z połówką ogolonej głowy.

***

– NIE POZWÓL, BY POKONAŁ CIĘ ŚLIZGON! – wrzeszczał Rogaś, ale Puchon nie mógł usłyszeć – tłuczek trafił go prosto w brzuch i spadł, biedaczyna, na trawę. Zieloną i świeżutką, gdyż była połowa kwietnia.
Ślizgoni wygrali z Puchonami, a Huncwoci przez cały dzień wyglądali, jakby ktoś bliski im umarł.
Tymczasem, znów zza chmur wyszedł księżyc w całej swej okazałości, a Remus ponownie zniknął.
Którejś nocy z powodu tego światła nie mogłam usnąć, więc podeszłam do okna, by przyjrzeć się pogrążonym w ciemności błoniom. Niebo było gwiaździste, a tereny osnute delikatną, srebrzystą mgłą, oświetlaną blaskiem księżyca. Tak to wszystko pięknie, tajemniczo wyglądało…
Zarzuciłam na siebie szatę, założyłam buty z cholewami i wyszłam na palcach z dormitorium, wcześniej jednak wtykając różdżkę do kieszeni szaty, bo wciąż miałam na sobie nocną koszulę.
Zamek zdawał się być przesiąknięty ciszą i blaskiem księżyca. Doszłam bez żadnych kłopotów do drzwi wejściowych.
Była jedna z pierwszych ciepłych nocy tego roku. Rozpoczęłam mój spacer do lasu. Błonia i okalający je las wyglądały strasznie, oświetlone tym białym światłem. Niebo było czarne, niczym najczarniejsza głębia. A na nim, jak rozsypane na aksamicie diamenty, lśniły wspaniałe, intrygujące gwiazdy. Zimny podmuch nocnego powietrza zmierzwił mi włosy i delikatnie musnął moją twarz.
Między drzewami dostrzegłam migoczące, tajemnicze światełka. Podbiegłam w tamto miejsce, zaciekawiona tym zjawiskiem.
Znalazłam się na leśnej polanie. W powietrzu unosił się jakiś bajeczny, świecący kurz, a na skraju polany, naprzeciw mnie, stał najprawdziwszy młody jelonek.
Nie chciałam go spłoszyć, więc zamarłam w bezruchu, ciekawa, co zrobi. Lecz zwierzątko podeszło do mnie bez żadnych oporów.
– Piękny jesteś… – mruknęłam do jelonka, ale na wszelki wypadek nie głaskałam go.
Jeleń skulił się i zamienił w… Jamesa Pottera.
– Wiem! – odparł i parsknął śmiechem. Zaniemówiłam. – Jeśli przeczytałaś książkę, którą ci wręczyłem jesienią, to powinnaś zgadnąć, że jestem animagiem, co nie?
Wyszczerzył zęby po tej wypowiedzi i odszedł na sam środek polany. Usiadł na trawie.
– Chodź, Meggie! – Poklepał miejsce obok siebie z zamiarem zachęcenia mnie.
Podeszłam do niego i usiadłam skrzyżnie naprzeciwko niego.
Panowało milczenie, ale nie potrzebowaliśmy go łamać. James wpatrywał się we mnie, a ja wpatrywałam się w niego. Był teraz bardzo poważny, spokojny.
– Jesteś animagiem, czy nie? – spytał po dłuższej chwili umownej ciszy.
– Chyba tak. – Wzruszyłam ramionami. – Ćwiczę zamianę w kota…
Znów zapadło milczenie.
– Rogaś? – spytałam, a James uśmiechnął się w odpowiedzi. – Co jest teraz z Remusem?
James ociągał się trochę z odpowiedzią.
– Jest w miejscu, gdzie nikomu nie zagraża… – wreszcie mruknął zagadkowo, a ja wyczułam w jego głosie smutek.
Zamilkliśmy na dłużej. Położyłam się na mokrej trawie i wpatrzyłam w rozgwieżdżone niebo. Było bardzo spokojnie, bezpiecznie.
– O czym myślisz? – spytał James cicho.
– O gwiazdach… – odparłam po chwili zastanowienia. – Są takie ładne. Dużo ich. Ciekawe, co kryją…
– Patrz! Pokażę ci coś fajnego. Może to nie gwiazdka z nieba, ale też ładne.
Powróciłam do siadu skrzyżnego. James wyciągnął różdżkę, wykręcił nią młynka i wyczarował ów świecący pył, delikatnie unoszący się w powietrzu, jakby zatrzymano czas.
– Ech! – westchnęłam z zachwytem. – To wygląda wprost, no nie wiem… A umiesz tak?
Wyciągnęłam swoją różdżkę, machnęłam nią, mrucząc: „Aquaserpent”. Rosa z pobliskich liści zebrała się w jednego, długiego, wodnego węża. Zaczęłam układać wodę w różne wymyślne serpentyny, a James uśmiechnął się z podziwem.
– Ale na pewno nie umiesz tego… – rzekł po chwili z kombinatorskim uśmieszkiem.
Zamknął na chwilę oczy, szepnął pod nosem: „Expecto Patronum!”, a z jego różdżki wystrzelił srebrzysty, widmowy jeleń, który pomknął w las, oświetlając pnie nieziemskim blaskiem.
– Jak ty to zrobiłeś? – spytałam z podziwem.
– To bardzo trudna, zaawansowana magia, której nauczył mnie dziadek, zanim umarł – mruknął w odpowiedzi James. – To patronus, strzeże cię przed mrokiem i dementorami.
– Dementorami? – Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc.
– To najgorsze stwory, jakie istnieją – szepnął James z jakąś dziwną zawziętością. – Wszędzie, gdzie przejdą, człowiek czuje się nieszczęśliwy, bo wysysają dobre wspomnienia i nadzieję. A kiedy złożą swój pocałunek, wysysają duszę i człowiek jest rośliną.
– Eee… Co?
– No… Nie umrze, dopóki nie zatrzyma się jego serce, no nie? Ale jest jak warzywo…
– To okrutne! – Wzdrygnęłam się i rozejrzałam z trwogą, czy nie ma tu jakiegoś dementora.
James zaśmiał się ponuro.
– Nic ci nie grozi. Oni strzegą Azkabanu.
– Azkabanu? – zdziwiłam się.
– No, więzienia dla czarodziejów.
– Więzienia? Ależ… Przecież oni są okropni! Jak można skazywać, nawet przestępców, na takie męki? – zawołałam, wstrząśnięta.
– Bo do Azkabanu idą najokrutniejsi ludzie – mruknął cicho Rogacz. – Nie jacyś zwykli przestępcy.
Zamyśliłam się. Azkaban… Nawet nazwa tego miejsca wywoływała we mnie niemiłe przeczucia.
– I jest tylko jeden sposób na ich pokonanie? – zapytałam.
Rogacz kiwnął potakująco.
– Mogę cię nauczyć. Chcesz? – zaproponował.
– Tak.
– No więc, musisz pomyśleć o czymś wyjątkowo szczęśliwym, radosnym. Niech to uczucie cię przepełnia, wyobraź sobie, co czułaś, doświadczając go, lub co mogłabyś czuć, gdyby się wydarzyło… Trochę wyobraźni, odcięcia od tego, co teraz zaprząta twoją głowę, i gotowe!
Zamknęłam oczy, oddychając głęboko i głowiąc się nad zadaniem.
– Niestety, nic sobie nie przypominam… – westchnęłam.
– No to może pomyślisz o swoim marzeniu?
„Ja i James jesteśmy razem”, pomyślałam. Wyobraziłam sobie, co bym czuła w takiej sytuacji.
– A zaklęcie brzmi: „Expecto Patronum!” – pouczył mnie James.
– Expecto Patronum! – wypowiedziałam drżącym głosem.
Nic się nie stało. Ogarnęła mnie frustracja.
– No, to pierwszy raz! – pocieszył mnie Rogacz. – Pamiętaj, to bardzo trudne, nie zniechęcaj się! Ja sam ćwiczyłem to w zeszłym roku nawet parę godzin dziennie.
– Chyba już pójdę – mruknęłam po chwili milczenia. – Chce mi się spać…
– A po co spać w tym niewygodnym łóżku! – żachnął się James. – Nie możesz się tu położyć?
Parsknęłam śmiechem z niedowierzaniem, ale Rogacz już zwinął się w kłębek.
– Kładź się, dziecinko! – rozkazał, a ja po przeprowadzeniu kilku kalkulacji położyłam się koło niego i zapadliśmy w sen, leżąc pod gwiaździstym niebem.

***

– Coś taka rozmarzona? – zapytała z uśmiechem Lily przy śniadaniu.
– A… nic, tak sobie rozmyślam… – Odwzajemniłam uśmiech radośnie.
Gdy próbowała ze mnie cokolwiek wyciągnąć, ja milczałam. W końcu poszłyśmy na eliksiry, ale Lily i Sev bacznie mi się przyglądali.
– Może pójdziemy odrobić zielarstwo? – mruknęła do nas Lily, gdy wyszliśmy z ostatniej w tym dniu lekcji.
Tak więc usiedliśmy sobie wygodnie w bibliotece.
– Dusiciel Paciorkowaty występuje w Toskanii, no nie? – zapytała Lily, zaglądając przez ramię Seva do księgi w tym samym momencie, w którym Remus wyjrzał zza półki.
– Mary Ann? – zagadnął.
Wstałam od stolika i podeszłam do Remusa. Mocno się uściskaliśmy, wszakże nie widzieliśmy się przez parę dni, w związku z pełnią.
– Jak się czujesz? – zapytałam z troską.
– Ujdzie w tłoku. Chciałem się z tobą tak widzieć. Spytać, jak ci minęły te dni…
– Jakoś przeżyłam – zachichotałam. – Wiedziałeś, że James jest animagiem?
Remus kiwnął głową, zdziwiony, że o to pytam.
– Skąd o tym wiesz? – zagadnął, marszcząc brwi podejrzliwie.
– Jakoś tak wyszło, że poszłam dziś w nocy na spacer… – Zrobiłam krótką pauzę, wspominając niesamowitą scenerię i miłą konwersację z Jamesem. – Spotkaliśmy się na polance, w lesie. On zamienił się w jelenia.
Remus przyjrzał mi się podejrzliwie.
– Wiesz, że powinienem być na ciebie zły za szwendanie się nocą poza dormitorium, zwłaszcza, że wylądowałaś w Zakazanym Lesie? – burknął.
– Nie bądź już taki do przodu, bo zostaniesz prefektem! – prychnęłam z pogardą. – Miałam ochotę na spacer, to poszłam. A on tam siedział. W Zakazanym Lesie.
Mój brat uniósł brew wymownie.
– No co? – ofuknęłam go. – Nie mogłam się oprzeć, gdy księżyc tak kusząco świecił… A jeszcze James opryskał całą polanę jakimś świecącym pyłem, to już w ogóle…
Remus parsknął śmiechem.
– Sceneria jak z jakiegoś romansu! – Pokręcił głową pobłażliwie. – Tylko nie zakochuj się w nim, zgoda?
Przeszedł mnie lekki dreszcz na te słowa.
– Czemu? – wyrwało mi się, zanim zdążyłam przemyśleć lepiej swoją reakcję.
– Bo wiesz, James to taki dzieciak… – Remus zniżył głos, żebym tylko ja mogła to słyszeć. – Lubię go, oczywiście! Ale to dzieciak, serio. Podejrzewam, że dojrzeje najpóźniej z nas wszystkich. Interesuje go tylko quidditch, rywalizacja szkolna, nasza przyjaźń, psoty i słodycze. Zapewniam cię, że jeszcze długo będzie tak miał. Zresztą… czasem nie podoba mi się, że z taką łatwością dokucza Snape’owi…
Zrobiło mi się jakoś ciężko. To, co mówił Remus, brzmiało bardzo kategorycznie. Niby zdawałam sobie z tego sprawę, ale gdzieś tliła się ta iskierka nadziei, że skoro James mnie tak lubi, to też wejdę do grona jego hobby. A teraz ta iskierka zgasła.
– W każdym razie, Rogacz pewnie będzie dzieciakiem dobrych parę lat… – skonkludował Remus. – Jest pierwszym w kolejce do stwierdzenia, że nie chce dorosnąć. Gdybyś z nim była, nie byłabyś szczęśliwa. Nic to dla ciebie nie znaczy, prawda? Bo wyglądasz blado…
– Nie, no oczywiście… – mruknęłam niezbyt przytomnie. – Idę do toalety…
Wyszłam z biblioteki i jak lunatyk powlokłam się w jakimś nieokreślonym kierunku.
Dotarłam do sowiarni i przycupnęłam pod jednym z okien. Było niesamowicie zimno, ale to do mnie nie do końca docierało.
Remus miał rację. James był ledwo piętnastoletnim dzieciakiem, bardzo niedojrzałym i rozpieszczonym. Owszem, był też miły, ujmujący, przyjacielski i odważny, ale nie umniejszało to jego dzieciakowatości. Ale przecież uczucia się nie wybiera. James może i był dzieciakiem, lecz nigdy dotąd żaden chłopak nie zachowywał się tak wobec mnie. Dopóki nie poszłam do Hogwartu, otaczający mnie koledzy byli albo chamscy, albo kompletnie mnie ignorowali, albo zachowywali się jak rozgotowane, pozbawione woli kluski. James nie przejawiał żadnej z tych postaw względem mnie. Trudno było go nie lubić, nie zachłysnąć się jego lekkością, swoistym ciepłem, lojalnością i emanującą chęcią zaprzyjaźnienia się i skoczenia w ogień za druhem.
To wszystko przez to, że był wobec mnie taki otwarty. Że tak łatwo mnie oswoił, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. A może to moje serce było głupie, naiwnie interpretując to otwarte, jowialne zachowanie jako coś więcej?
Nie mogłam się powstrzymać. Przeklęłam się po raz kolejny w duchu za niepanowanie nad emocjami i oddanie głosu łzom i żalowi. Próbowałam sobie wytłumaczyć, że nie wolno mi płakać przez takie błahostki, ale jakoś uczucia nie chciały słuchać. Niechciane łzy z uporem spływały w dół po policzkach.
Usłyszałam jakiś ruch i ktoś ukląkł przy mnie.
– Mary Ann, co się stało?
Rozpoznałam współczujący głos Syriusza. Kotek zamruczał, gdy Łapa położył dłoń na moim ramieniu.
Nie odpowiedziałam, udając, że go nie słyszałam.
– Czy ktoś cię skrzywdził? – zapytał. – Możesz mi powiedzieć, jeżeli to sekret, będę milczał jak grób!
– Nie mogę – mruknęłam cicho. – Zresztą, co cię to obchodzi. Nikogo nic nie obchodzi. Nie jestem nikomu potrzebna. Tobie tym bardziej.
– Jesteś potrzebna! Twoi rodzice cię potrzebują, Lily cię potrzebuje, Smar… to znaczy Severus także, Remus, on cię wyjątkowo potrzebuje. Ja cię potrzebuję, Peter, James…
Na słowo „James” nie wytrzymałam i skuliłam się, łkając. Syriusz próbował mnie nieco nieporadnie przytulić dla dodania otuchy, ale ja lekko go odepchnęłam.
– Nie chcę, byś mnie przytulał – burknęłam.
– Czemu? – zdziwił się.
– Bo ci zasmarkam koszulę.
Syriusz parsknął.
– Eee tam! Jej i tak nic nie pomoże!
Uśmiechnęłam się przez łzy mimowolnie, wściekła na siebie. Obiecałam sobie, że kiedyś nauczę się panować nad emocjami i już nigdy nie zapłaczę przez kogoś.
– Patrz, rozśmieszę cię! – ucieszył się Łapa. – Zrobię specjalnie dla ciebie zeza rozbieżno-dośrodkowego.
– Jakiego? – zdziwiłam się i spojrzałam na Syriusza, kompletnie zapominając o złości na siebie.
– Rozbieżno-dośrodkowego. Jednym okiem zrobię rozbieżnego zeza, drugim-zeza do środka. Patrz!
I spojrzał w bok.
Roześmiałam się przez łzy, a Syriusz mi zawtórował.
– No tak. – Uśmiechnęłam się. – Tylko ty mogłeś wpaść na coś takiego, myszko!
Ale zaraz posmutniałam znów.
– Pewnie wyglądam teraz jak czerwony pijak – mruknęłam pod nosem.
– Co ty gadasz! – ofuknął mnie Syriusz. – Wyczaruję ci chusteczki i wrócisz do normalności!
Gdy już wytarłam nos i oczy, Syriusz podniósł się i podał mi rękę, bym uczyniła to samo.
– Rozchmurz się! – rozkazał mi, uśmiechnął się lekko i zmrużył oczy, jak to on, tylko od dołu. – Wiem, co zrobić, byś choć na trochę zapomniała o problemach! Pójdziemy na błonia, a ja opowiem ci o moim dzieciństwie, domu i rodzinie. Tam dopiero jest jatka! Akurat jest zachód, o tej godzinie nie powinno być tłoczno na zewnątrz! Chodź!
Syriusz i ja udaliśmy się więc na spacer po błoniach, osnutych delikatnym, złocistym blaskiem kryjącego się za horyzontem słońca.

1 komentarz: