Uff, udało mi się dziś w nocy dodać aż dwa rozdziały (54 i 55) :D
I dziękuję, Luello, za komentarze :) Każdy jeden daje bardzo wiele!
…
potężny człowiek, zaplątany w prześcieradło i w Remusa. Mój brat zwinnie
wyplątał się z krępującego materiału.
– Puttana!
– warknął ze złością wuj.
– Giuseppe,
co ty tu wyrabiasz?! – zaskrzeczała ciotka Maddalena.
– Pozwólcie,
że wytłumaczę… – zaczął rzeczowym tonem Remus. Stanął na środku. Zauważyłam,
nie bez rozbawienia, że całą sytuacją się podświadomie rozkoszował.
– Wuj
Giuseppe zamordował swego brata… – tu podniosły się okrzyki protestów i
przerażenia, więc Remus dodał głośniej – oraz córkę, a także ojca.
– Ojca?!
Ojciec umarł ze starości! Co za brednie! – Maddalena wytrzeszczyła oczy. – Jak
możesz zarzucać mojemu bratu takie rzeczy!
– Remusie,
o czym ty mówisz?! – oburzyła się Caterina.
– Posłuchajcie
go! – poprosiłam. – Zaraz na pewno poda nam jakieś dowody!
– Nie
będę słuchać takich oszczerstw! Spodziewałam się czegoś innego po gościu! –
zezłościła się ciocia Anastasia. – Mój mąż mordercą?! Śmiechu warte!
– Poczekajcie,
wysłuchajmy go! – zawołał nagle Giacinto. Z Remusem wymieniliśmy zdziwione
spojrzenia.
Zaległa
cisza. Wszyscy wpatrywali się w Remusa wyczekująco, co go lekko speszyło.
– Eee…
Od czego by tu zacząć…
– Może
od początku? – rzuciłam sarkastycznym szeptem, by go rozluźnić.
– Dobrze,
jaki miałby mieć motyw? – zirytowała się Maddalena. – Nie miał motywów.
– Och,
motyw był! – rzucił nonszalancko Remus, odrzucając włosy z oczu. – Dziecinnie
prosty. Banalny. Pieniądze. A konkretnie majątek pana Luciano Pianta.
Zaległa
napięta cisza.
– Może
niewielu z was wie, jak wyglądała treść testamentu. Zgadza się?
Milczeli.
Remus spojrzał chytrze na leżącego na ziemi wuja Giuseppe, zaplątanego w
materiał.
– Ja
miałem okazję go odczytać. Spoczywał sobie, jak nigdy nic, w biurku w pokoju
Luciano. Znalazłem go wczoraj wieczorem, jak wiele innych interesujących
rzeczy.
– Ach,
więc jeszcze grzebiesz w naszych rzeczach?! – zdenerwowała się Anastasia.
– Cel
uświęca środki. Testament zakładał pierwotnie, że cały majątek przejmie pupilka
dziadka Luciano. Mary Ann nieświadomie kiedyś wyznała mi, że to ona nią była.
Zgadzało się to z testamentem, prawie milion lirów miało trafić na jej konto.
Ale Mary Ann zginęła, toteż testament został zmieniony. Zakładał, że po śmierci
Luciano pieniądze przejmie jego najmłodszy syn, Sergio.
– Ja?
Zginęłam? – spytałam ze zdziwieniem, nie rozumiejąc.
– Tak.
Nie bez przyczyny. Zaraz do tego wrócę. Kiedy Giuseppe dowiedział się, że Meg
żyje, zaprosił ją tu, by z nią skończyć, a przy okazji ze wszystkimi
potencjalnymi spadkobiercami. W tym z własnym bratem.
Remus
począł się przechadzać, by skupić myśli.
– Doskonały
moment, plaża. Rodzinka zostaje w domu, nikt się nie pałęta… Wyszli wcześniej,
on, Sergio, Giacinto i Margherita. Do przewidzenia było, że wszyscy porozłażą
się po chaszczach, pewnie zawsze tak to wyglądało. Wcześniej Giuseppe już
wszystko przygotował: radio w krzakach i nagraną ścieżkę dźwiękową. Wystarczyło
się zaczaić na brata, który stał na skarpie. Giuseppe przyłożył mu pistolet do
ucha, nie robić ewidentnej dziury, bo wszystko by się wydało. Miało to wyglądać
na czaszkę rozwaloną po upadku z wysoka…
– Pistolet?
My nie mamy broni! – zakrzyknęła Maddalena tubalnie.
– No,
teraz już nie! Do tego też wrócę – zniecierpliwił się Remus. – Być może Sergio
myślał, że Giuseppe żartuje? W każdym razie udało się mu, zastrzelił brata i
zrzucił go ze skarpy, na której stał.
– A
on go nie zepchnął? – zdziwił się Fabrizio. – Skąd wiesz, że użył broni?
–
Spędziłem sporo czasu przeszukując rzeczy Giuseppe w jego prywatnym gabinecie. Powiadomienie
z kostnicy o przyczynie zgonu to kolejna z tych ciekawych rzeczy, które wczoraj
znalazłem. Uciszono kilka osób i sprawa nie trafiła w ręce policji.
– Kto
uciszył?
– Odpowiedni
ludzie. Zaraz o tym powiem. Wracając do wypadku… Wystarczyło nastawić nagranie,
które za dwie godziny miało się skończyć, a na końcu taśmy znajdował się krzyk
z filmu. Tym samym zapewnił sobie wytłumaczenie. Pistolet włożył do swojej
torby, gdy nikt nie patrzył. Po jakimś czasie wszyscy przyszli. Oczywiście,
Sergio już nie żył. Giuseppe chciał być pewny, że nikt nie odkryje pistoletu w
torbie. Może zaczął się denerwować, musiał szybko wymyślić pretekst, by wrócić
do domu z rzeczami, w których pistolet się znajdywał. Jakoś tak się stało, że
Chiarę rozbolała głowa. Giuseppe udawał, że szuka leków, podczas gdy pomysłowo
schował broń do wiaderka pod foremki. Żeby jak najszybciej się pozbyć
pistoletu, powiedział Chiarze, że pałąk się złamał i ruszył do domu go
naprawić.
– Skąd
to wszystko wiesz? – szepnęłam.
–
Opowiadałaś mi całą tę historię. Tyle, że widzisz. Pałąk się NIE złamał.
Oglądałem przez przypadek to wiaderko wczoraj, leży wciąż w przedpokoju. Nie ma
na nim najmniejszej rysy.
– To
dlaczego Chiara powiedziała, że jest złamane? – rzekłam podejrzliwie. – Sama
słyszałam.
Remus
uśmiechnął się mściwie.
– Właśnie…
Chiara. Otóż Chiarze dziecinnie łatwo jest wmówić różne rzeczy. Nawet coś,
czego nie widzi. A szczególnie łatwo to przychodziło Giuseppe… Była od niego
uzależniona, jako jedyny znosił cierpliwie jej fochy, chorobę, przywidzenia…
Przychodził do niej w przebraniu ducha, całkiem łatwo w to uwierzyła,
przesiadując z nim samotnie w swej dużej sypialni. Skąd miała wiedzieć, że
facet w prześcieradle to nie duch, skoro była pod wpływem pewnych substancji? Uzależnił
ją też środkami, jak to wy mówicie, psychotropowymi… Tyle razy była naćpana, a
nikt nawet się nie zorientował.
Zaległa
chyba najgorsza cisza.
– Jak
to? Jakie środki? – przeraził się Giacinto.
– Chiara
sama kiedyś powiedziała, że duch przynosi jej sny i marzenia. Miała tu prawdopodobnie
na myśli urojenia, różne halucynacje. Tak mi się wydaje. A duchem był,
oczywiście, Giuseppe. Silnie ją sobie podporządkował. Dość prosto jest podać
niezorientowanemu dzieciakowi jakieś paskudztwo. Dzieciak ma pięć lat, jest poważnie
chory, przecież i bez tego bierze kupę leków. Do tego zawsze nawija od rzeczy.
Kto by się zorientował?
Wykrzywił
się z obrzydzeniem, jakiego u niego nie znałam.
– To
znalazłem u niej głęboko w szafce. – Rzucił zgrabnym ruchem opakowanie jakichś
pastylek prosto w ręce Giacinto. Tamten obejrzał je i ogarnął go prawdziwy
gniew.
– Ty…
– wydyszał w stronę Giuseppe. Reszta domowników zamarła w szoku.
– Wracając
do tematu… – szybko podjął Remus. – Poszedł naprawić wyimaginowaną szkodę, po
czym wrócił. Pistolet był bezpieczny. Rozległ się krzyk, rozbiegliśmy się po
krzakach. Margherita jako jedyna wiedziała, co jest grane. Ona doskonale
zdawała sobie z tego sprawę, prawdopodobnie była naocznym świadkiem, nie wiem.
Niestety, to był jej ojciec, nie potrafiła wydać go innym. Gdy chciała określić
zgon, zapewne miała świadomość, że zmarł grubo wcześniej. Wcisnęła jednak kit,
by nie pogrążać ojca.
Westchnął
ze smutkiem i kontynuował:
– Giuseppe
poleciał po karetkę, w rzeczywistości jednak poszedł zakopać skrzynkę. Zgubiło
go to – gdyby skrzynkę usunął definitywnie, nigdy nie zacząłbym drążyć tego
tematu. Liczył pewnie na to, że nikt piasku nie będzie przekopywał… No, ale
nic. Pierwsze morderstwo się udało, spadkobierca odpadł. Pozostała kwestia
Margherity, która nie dość, że wiedziała o jego zbrodni, to do tego była
następną kandydatką do majątku. Luciano przecież chciał ułatwić jej żywot i
marzenia o studiach. Ona była jego najstarszą i najukochańszą wnuczką. Poza tym
pewnie liczył na sprawnego, zaufanego lekarza przy własnym boku. Rano, pewnego
pięknego dnia, Giuseppe wślizgnął się do gabinetu Margherity, gdzie pracowała.
Gabinet jest zawiły, zawalony półkami, łatwo się w nim ukryć. Margherita zajęta
była pracą i krzątaniem się przy sprzęcie. A wkoło Giuseppe miał tak wiele niebezpiecznych
płynów, tak wiele dziwnych eliksirów… eee, chciałem powiedzieć, substancji.
Wystarczyło pobrać trochę do jednej z licznych strzykawek i wpuścić jej do
rannej kawy środek. Oczywiście, wypiła. Nie musiał się nawet zakradać, mogli
normalnie gawędzić, a dziewczyna była prawdopodobnie tak zajęta, że nie
zwróciła uwagi. Odrzuciłbym jednak tę tezę, Margherita wiedziała, kim jest jej
ojciec. Nie sądzę, by odwróciła się do niego plecami po tym, co zrobił z
Sergio.
– Przecież
mówiłam ci, że wtedy wuj i ciotka rozmawiali w sypialni! – zauważyłam.
– Rano,
w przedziale czasowym od ósmej trzydzieści pięć do ósmej czterdzieści pięć? –
Remus pokręcił głową z politowaniem. – Rachunki za telefon też się czasem
przydają. Ciocia Anastasia rozmawiała przez telefon, a nie z twoim wujem! Wiem,
bo na jednym z nich tkwi data, godzina i rachunek. To też znalazłem w
przedpokoju, w stercie listów. Bonifacja zaniosła kawę Meg i Marghericie, która
zrobiła sobie przerwę od pracy, a Giuseppe wyjechał z ojcem do miasteczka.
Oczywiście, wszyscy uznali, że kawę zatruto przed podaniem. I że to Meg była
celem, co przez przypadek zapewniło Giuseppe alibi. Przecież nie mógł być wtedy
w kuchni, nie? Potem wydało się, że to Chiara wlała skwaśniałego mleka do kawy
Meg, czego nie słyszała głucha Bonifacja.
Odetchnął
trochę, po czym rozpoczął na nowo:
– Potem
miejsce miał atak na Meg. Porządnie ją przestraszył, suwając meblami i prześcieradłem.
Prawdopodobnie liczył na zawał, kontuzję, może jej decyzję o natychmiastowym
wyjeździe. W każdym razie był to już drugi raz, kiedy miał nadzieję z nią
skończyć.
– Po
raz drugi? – zdziwiłam się.
– Tak,
Meg. – Remus zwrócił ku mnie oblicze, miał poważną, zdecydowaną minę. – Pierwszy
raz miał miejsce bardzo dawno temu. Bo widzicie, wuj Giuseppe miał wysoką
pozycję we włoskiej mafii.
–
Co?! – wszyscy wrzasnęli zszokowani.
– Stąd
ta broń. Stąd lekarz, który nie jest lekarzem, tylko najętym pomocnikiem. Stąd
atak mafii na domek, w którym mieszkała Mary Ann Brown z rodzicami w
siedemdziesiątym czwartym, czego efektem był pożar i dwoje martwych ludzi.
–
Co?! – wydałam zduszony okrzyk.
Nie,
to niemożliwe… A więc śmierć moich adopcyjnych rodziców to była sprawka wuja
Giuseppe?! Najął kogoś, by nas sprzątnęli?!
– Taa,
nie działał sam. O wiele łatwiej mu było zorganizować trzecie morderstwo z
pomocnikiem. Już kilka dni przed nadarzyła się okazja, by nieco osłabić ojca.
Przede wszystkim Luciano nie mógł puścić pary z ust, trzeba było mu „pomóc” w
określeniu kolejnego spadkobiercy, tym razem właściwego. Bonifacja zrobiła
któregoś dnia ozorki. Giuseppe zaniósł je ojcu. Najprawdopodobniej wyciął mu
jego własny język i zakamuflował w kupce ozorków zwierzęcych. Zauważyłem po
prostu po wejściu do kuchni, że jeden z ozorków jest zupełnie inny. Odcinał się
od reszty mimo faktu, że były niedopieczone. Ale przecież Bonifacja to stara
babcia z rzędem dolegliwości, zauważyłaby to, dając ozorki psu?
Poczułam,
że do mocnego odrętwienia całego ciała z szoku wywołanego przez informację o
rodzicach doszło uczucie, jakby zbierało mi się na wymioty.
–
Taka jest moja teza – ciągnął Remus. – Z tego, jak Meg mi opisała śmierci
dziadka wywnioskowałem, że warto zajrzeć do jego pokoju. W stercie poduszek
ukryto dyktafon, na którym nagrano słowa wypowiedziane w ostatniej chwili przez
Luciano. Prawdopodobnie nigdy ich nie powiedział. Mógł być to ktokolwiek ze
znajomych Giuseppe, robiący za aktora. Oprócz potwierdzenia sfałszowanego
wcześniej testamentu miały one również charakter alibi – o wiele wiarygodniej to
wyglądało. Nikt nie miał wątpliwości, że Luciano umarł na oczach wszystkich,
śmiercią naturalną.
Wszyscy
w pokoju mieli nietęgie miny.
– Tymczasem
Giuseppe podszedł do ojca. Luciano wyglądał fatalnie od kilku dni, a to za
przyczyną rycyny, którą regularnie otrzymywał od lekarza. Buteleczkę tego
środka znalazłem na szafce. Nietrudno było znaleźć o nim informację w obszernych
zbiorach po Marghericie. Przeciętnemu człowiekowi bez większej wiedzy kojarzy
się ta nazwa z olejem rycynowym, całkiem nieszkodliwym. Ale to dwa różne
specyfiki. Nikt więc nie zwróciłby uwagi, jak silną truciznę w regularnych
dawkach otrzymywał. Tak więc spuchł i ogólnie nie wyglądał za ciekawie. Jednak
Giuseppe musiał się upewnić, że wszyscy zobaczą śmierć Luciano. Podszedł doń i,
jak opisała mi siostra, przytulił go. Giuseppe jest obszerny, łatwo mu było
włączyć niepostrzeżenie ukryty w stercie poduszek dyktafon i zasłonić ojca – by
nikt nie widział, że Luciano nie porusza ustami przy wypowiadaniu kwestii.
Musiał się nieźle nachylić. Tak nieźle, że z łatwością wbił strzykawkę z
natychmiastowo paraliżującą dawką trucizny w szyję ojca, zasłaniając to własnym
ciałem. Miał już dość czekania, aż rycyna go wykończy. Strzykawkę znalazłem porzuconą
pod łóżkiem. Obydwie rzeczy wcześniej podrzucił pomocnik, pseudolekarz. Ale
biedaczek zapomniał sprzątnąć… Kolejny raz popełniono ten sam błąd.
– To
wszystko jest takie zawiłe… – westchnął Giacinto.
–
Tak, to prawda – przyznał Remus. – Dla mnie długo było. Do czasu, aż nie usłyszeliśmy
waszej rozmowy. Pańska żona powiedziała, że Giuseppe nie jest bezpieczny. Brzmiało
to jak jej obawa o życie brata… ale po krótkim zastanowieniu może też brzmieć
jako stwierdzenie, że to brat JEST niebezpieczny, nie W niebezpieczeństwie. Nie
dociekam, o którą wersję jej chodziło, ale wtedy przyszło mi do głowy, by przeanalizować
wszystko pod kątem Giuseppe jako mordercy. Do tamtej pory w zasadzie go
wykluczyłem z licznych powodów, wtedy jednak nasunęła się myśl o tym, że on też
może być winny. Jakoś wkrótce potem wydarzył się z atak na niego. Rzecz jasna,
wszystko było jedynie atrapą, ataku nie było.
– Przecież
widzieliśmy, jak krwawił! – oburzyła się Anastasia.
– Bo
krwawił naprawdę. Ale to wszystko było jedynie przedstawieniem. Kiedy wypadek
się wydarzył zaskoczyło mnie, że nie usłyszałem plusku do wody. Przecież
człowiek jest taki ciężki! Poza tym zdziwiła mnie kolejność wydanych odgłosów.
Najpierw strzał, potem trzask, a potem „pomocy”. Chyba „pomocy” powinno pójść
na sam początek, no nie? Wtedy, kiedy się przestraszył widokiem obcego, którego
rzecz jasna nie było. Przeciętny człowiek wydarłby się głupi, jakby nagle i
niespodziewanie stanął we własnym domu twarzą w twarz z uzbrojonym i
zamaskowanym typkiem. Kolejną poszlakę odkryłem, gdy stół się rozsypał. Było to
podejrzane. Próbowałem go złożyć, ale brakowało śruby. Znalazłem ją daleko pod
szafką, bezładnie rzuconą. Była to solidna, ostra śruba. Na czubku została
okrwawiona. I już wiedziałem, jak wyglądał rzekomy atak: Giuseppe najpierw
zranił się głęboko wyciągniętą ze stolika śrubą, rzucił ją gdzieś, po czym
wystrzelił w okno. W panice cisnął pistoletem w szybę, żeby wyrzucić go w świat.
Pistolet nie wywołał plusku w rzece, a przynajmniej nie na tyle głośnego, bym
to usłyszał. Być może wcale do niej nie wpadł? By być pewnym, że zleci się pół
domu, a także bardziej wiarygodnym, wrzasnął po namyśle: „pomocy”. Siedziałem
przy otwartym oknie piętro wyżej i tylko przytaczam to, co przez nie
usłyszałem. Najpierw wystrzał i odgłos pękającego szkła, potem nic (nie było
plusku), a na końcu „pomocy”.
Rozejrzał
się z tryumfem po zrezygnowanych i zszokowanych twarzach naokoło.
– I
ostatnia rzecz: skąd wiem o mafii i o tym, że dziś miał zamiar pozbyć się Mary
Ann? Z listów, które ukrył pod obluzowaną deską w swym prywatnym gabinecie.
Uśmiechnął
się szeroko. Zaległa dziwna cisza, którą przerwało warknięcie wuja:
– Wścibski
Angol!
– Jejku,
Remusie! Masz łeb! – Ciotka Maddalena pokręciła głową z niedowierzającym
zachwytem. Nikt nic nie mówił, zamurowało wszystkich, poza mną:
– Widzisz,
wuju? – rzekłam chłodno. – Trzeba było potraktować moją radę serio: z Remusem
nie ma żartów, jego umysł jest dla nas za mądry!
Giuseppe
zgrzytnął zębami. Wszyscy byli w tak ciężkim szoku, że się nie odzywali. Giacinto
poleciał za to po policję.
–
Ja w to nie wierzę – rzekła Caterina roztrzęsionym głosem. – Tato, to nie
prawda, nie? Nikogo nie zabiłeś…
– Giuseppe,
powiedz coś! – poprosiła ze łzami w oczach ciocia Anastasia. – Broń swego
honoru! Powiedz, że to, co on powiedział, jest bajką!
Giuseppe
nic nie rzekł na początku.
–
Wkrótce bylibyśmy jedynymi spadkobiercami, żono! – burknął. – Nie gnietlibyśmy
się w jednym domu z darmozjadami, kupilibyśmy własną willę we Francji, a potem…
– Giuseppe,
nie wierzę… Nie poznaję cię! Co się z tobą stało?! – Ciocia Anastasia
rozpłakała się na dobre. Maddalena podtrzymała ją swym wielkim ramieniem.
Policja
zjawiła się kilkanaście chwil potem. Aresztowano Giuseppe przy ogólnym jęku i
rozgardiaszu, wzięto Remusa na spytki.
Całą
noc nikt w wielkiej willi nie zmrużył oka. Nikt nawet nie próbował. Bonifacja
zrobiła wszystkim duże latte z pianą. Każdy niezmiernie się tym przejął.
Jedynie Caterina, Eustachio i ciocia Anastasia zamknęli się w pokojach, by
spędzić kilka chwil samotności.
Następnego
dnia słońce oświetliło cichą willę, ukrytą w koronach śródziemnomorskich drzew.
Śniadanie było jakieś niemrawe, ale czułam, że w tej ciszy zagościł spokój.
Znikło napięcie ostatnich kilku tygodni.
– Chcecie,
bym was podwiózł na stację, prawda, Mary Ann? – zagadnął dziwnie nieśmiało
Giacinto. – A może poczekamy z tym jeszcze kilka dni?
– Nie,
myślę, że już na nas najwyższa pora. – Uśmiechnęłam się delikatnie. – Dziś jest
dobry moment. Teraz możemy już odjechać. I tak… i tak za dużo namieszaliśmy.
–
Ależ chyba wręcz przeciwnie! – zadudniła Maddalena z uśmiechem. – Pomogliście
wyjaśnić tak wiele… Co prawda moja bratowa i jej dzieci jeszcze długo nie będą
mogły się pozbierać… – Zerknęła na puste miejsca przy stole. – Ale dziękujemy,
że zdemaskowaliście prawdziwe oblicze Giuseppe. Tak widocznie miało być.
–
Przykro mi. – Spuściłam wzrok z zawstydzeniem.
– Uratowaliście
moje życie. Gdyby nie wy, zapewne wkrótce pozbyłby się mnie także. Dziękuję,
dzieci. – Jej uśmiech był najlepszą nagrodą.
– Wszyscy
żeście się spisali! – zagadnął dziarsko Giacinto, czochrając włosy synowi.
– Tato…
– burknął Fabrizio.
– To
co, pakujecie się teraz? Na pewno już się zbieracie?
– Tak,
już postanowiliśmy. Najwyższy czas. Remus…
Kiwnęłam
na niego, po czym wstaliśmy od stołu, by udać się do kufrów w sypialniach.
Westchnęłam,
pakując wszystko. Ten czas tak szybko minął… Nie mogłam uwierzyć, że za trzy
tygodnie ponownie wrócimy do Hogwartu, by przygotowywać się do owutemów. A Rabastana
ze mną nie będzie!
Wkrótce
wytaszczyliśmy rzeczy na podjazd. Giacinto spakował wszystko do Cadillaca, a
Maddalena ryknęła na cały regulator, że wszyscy mają się zebrać, bo będzie
pożegnanie.
– Fajnie
było cię poznać! – Fabrizio uściskał Remusowi dłoń, po czym mnie przytulił,
nieco skrępowany.
– Chodźcie
tu, no! – zachlipała ciotka Maddalena, przygarniając nas do swych potężnych
kształtów. – Tylko pamiętajcie o ciepłych swetrach, jak wjedziecie w Alpy!
–
Dobrze, ciociu – rzekliśmy naraz, Remus nawet po włosku.
– A
ta jak zwykle biedzi… – prychnął Giacinto, ładując się do samochodu.
Zerknęłam
z nostalgią na domek. Nie sądziłam, bym kiedykolwiek miała powrócić. Co miało
się wyjaśnić – wyjaśniło się. Przyszło mi do głowy, że zmarli mogli teraz
spoczywać w spokoju. Włączając w to moich adopcyjnych rodziców.
Przez
dębowe drzwi przebiegli Anastasia, Caterina i Eustachio.
– To
cześć! – rzucił zawstydzony chłopak do swoich trampek i uścisnął nam końce
palców.
Zauważyłam,
że Caterina i ciocia mają zaczerwienione oczy.
–
Dziękuję, Remusie – rzekła ta ostatnia. – Za to, że pozwoliłeś mi przejrzeć na
oczy.
Remus
kiwnął porozumiewawczo.
–
Pa, Meggie! – Caterinie puściły nerwy i zaczęła znowu płakać. Przytuliła mnie
mocno. Odwzajemniłam uścisk.
–
Trzymaj się – szepnęłam w jej ucho.
– Postaram
się…
– Żegnaj,
kochanie. – Ciocia mocno mnie objęła. – Pisz do nas, co? Bardzo się cieszę, że
przeżyłaś atak mafii trzy lata temu… Bądź szczęśliwa z Rabastanem do końca
swojego życia. Jeżeli go kochasz, nie pozwól, by los ci go zabrał.
Uśmiechnęłam
się w odpowiedzi nieśmiało.
– Żegnaj
Remusie… – Caterina objęła go nieco nieśmiało. – To mój adres. Napiszesz?
Kiwnął
głową, uśmiechając się lekko. Caterina po chwili wahania cmoknęła go w
policzek, a Remus spiekł obciachowego raka. Zachichotaliśmy.
– Ładujcie
się! – zawołał Giacinto z auta.
– Choć,
Remusie. – Złapałam go za kołnierz i pociągnęłam. Był nieco rozkojarzony. –
Casanova…
– Casanova?
– obruszył się, gdy wsiedliśmy. – To znaczy?
– Najpierw
Jo, teraz Caterina… Opanuj się, jedna w zupełności ci wystarczy!
–
Nie rozumiem, o co ci chodzi – parsknął. – Lubię Jo, a ty dobrze o tym wiesz.
Caterinę też lubię, ale inaczej… Zresztą, co ja się będę tłumaczył, ty jesteś dla mnie najważniejsza, mój kotku.
– Nie
mów tak do mnie – rzekłam ze znużeniem. – Z tym „kotkiem” brzmisz jak Black.
Remus
się przymknął. Wyjrzałam za okno, by uchwycić ostatnie obrazy tego pięknego,
starego domu. W jednym oknie na piętrze stała Chiara i przyglądała nam się z
grobową miną. Jej szara, chora cera dziwacznie współgrała z ciemnym
pomieszczeniem, które za nią majaczyło. Po chwili jej małe wargi rozciągnęły
się w ohydnym uśmiechu i wytrzeszczyła jednocześnie oczy. Twarz zmieniła się i
straciła dziecięcą niewinność, wyglądała dość upiornie.
Wzdrygnęłam
się i z powrotem opadłam na siedzenie.
– I
wracamy do Anglii… – westchnął Remus. – Przed nami kilkanaście godzin podróży,
wiesz?
– Ehe…
Pocieszające.
Zamyśliłam
się głęboko. Tak więc to wuj Giuseppe zesłał mafię na nasz dom, przez głupi
spadek. Teraz już znalazłam odpowiedź na dręczące mnie pytanie. Wuj był chyba
ostatnią osobą, którą mogłabym podejrzewać. W ogóle nie brałam go pod uwagę,
gdy myślałam o morderstwie. Z góry go wykluczałam. Taki ciepły, opiekuńczy,
wesoły… Z nim czułam się bezpiecznie, radośnie. Kochał swą rodzinę. A
przynajmniej tak to wyglądało.
Tym
bardziej cieszyłam się na powrót do domu i opuszczenie tego dziwnego, pełnego
pozorów miejsca. Poczułam jednak dziwaczną nostalgię, gdy pożegnaliśmy się z
Giacinto i wsiedliśmy do pociągu, by wyruszyć do ojczyzny.
***
–
Mary Ann! Na dół! – usłyszałam wrzask mamy. Och, co za życie… Ciekawe, co znowu
przeskrobałam.
Wyszłam
więc z mojego pokoju, otworzyłam klapę w podłodze i zeszłam spiralnymi schodami
za regał, który uchyliłam pchnięciem ręki. Następnie skierowałam kroki do
kuchni, gdzie prawdopodobnie siedzieli rodzice.
Jednak
tam ich nie było. Zapewne są w salonie.
Przekroczyłam
próg salonu, tego w ciemnozłotych barwach. Rzeczywiście, przy okrągłym jasnym
stole siedziała cała rodzina, łącznie z moim bratem.
– Coś
się stało? – spytałam.
– Usiądź,
córeczko, i napij się z nami herbaty – zaproponowała mama, wskazując na pusty
fotel. Ciekawe, o co im chodzi.
Gdy
już spoczęłam i nalałam sobie herbaty do porcelany, rodzice wymienili
porozumiewawcze spojrzenia. Remus spojrzał na mnie pytająco. Chyba również nie
wiedział, co się stało.
– Hmm,
sprawa, którą chcemy poruszyć jest nieco… – zaczęła kulawo mama, bawiąc się
bezwiednie jednym z licznych rudych loczków. Spojrzała na ojca, prosząc niemo o
pomoc.
–
Więc, jesteście już dorośli – przejął inicjatywę tata. – Możecie czarować i tak
dalej…
– Ale
nie wiemy nic o waszych planach na przyszłość – wtrąciła matka.
Ja
i Remus wymieniliśmy spojrzenia. A więc o to chodzi.
–
Chcę być aurorem, mamo – mruknęłam. – A Remus…
– Nie,
nie chodzi mi o to! – zmieszała się mama. – Kariery zostawmy w spokoju, czy
dobre, czy złe. Nam chodzi o wasze życie prywatne. O założenie rodziny.
– Remus
i tak nie powinien tego robić, prawda, synu? – Ojciec posłał mu wymowne
spojrzenie, a Remus skulił się mimowolnie i skinął. Ja wiedziałam, że bardzo
chciał mieć kiedyś dzieci i żonę, a nie mógł, bo był wilkołakiem. – Więc chodzi
nam bardziej o ciebie, Mary Ann. Masz kogoś?
– Eee…
– Co robić?! Jak im powiem, że zaręczyłam się z Rabastanem Lestrange, to mnie
wydziedziczą i będzie awantura…
– Wspaniale!
– ucieszyła się mama. – A więc znaczy, że jeszcze o tym nie myślałaś?
Milczałam,
zastanawiając się, co powiedzieć.
– A
po co chcecie to wiedzieć? – zainteresował się Remus.
Rodzice
znowu się zmieszali. Chyba chcieli mi powiedzieć coś nie do końca wygodnego. Zapadła
niezręczna cisza.
– Wiesz,
co to są Tradycyjne Czarodziejskie Śluby Czystej Krwi? – zapytał w końcu
ojciec.
Ostrożnie
przytaknęłam.
– No
właśnie. A my jesteśmy ze szlacheckiego rodu, nieco podupadłego, ale zawsze…
– Kiedyś
myśleliśmy, że uda nam się odzyskać świetność naszej rodziny, ale tak się nie
stało. Możliwe by to było chyba jedynie przez otrzymanie Orderu Merlina, gdyby
któreś z nas przysłużyło się Ministerstwu. Albo przez małżeństwo któregoś z was
z kimś o bardzo wysokim statusie społecznym.
Remus
spojrzał na mnie z lekkim przerażeniem. Wytrzeszczyłam oczy.
– Oczywiście,
nie mieliśmy zamiaru cię do niczego zmuszać, słonko! – zaśmiał się tata kulawo,
widząc moją minę.
– Ale
przyszedł do nas pod waszą nieobecność list z pewną propozycją. Pewna bajecznie
bogata osoba wysłała do nas pytanie, czy nie wydalibyśmy ciebie za któregoś z
jej synów. To połączyłoby nasze rody, odzyskalibyśmy dobre imię, a ty miałabyś
męża. Czyż to nie cudowne?
Zaschło
mi w gardle. Czyżby Rabastan zrobił mi niespodziankę i odważył się wysłać im
ten list? Brzmi świetnie. Ale co, jeśli to nie Rabastan?
Coś
kliknęło mi w mózgu. Czy mój narzeczony napisałby mi o tym, czy raczej
niekoniecznie? Może lepiej udawać, że nic o tym nie wiem…
–
Kto, jakaś rodzina bogaczy? – spytałam mimochodem. – Lestrange’owie jacyś, albo
kto inny?...
Remus
przeniósł na mnie wymowny wzrok, którego nie dostrzegli rodzice. Wyczytałam w
jego oczach zrozumienie całej sytuacji.
–
Lestrange’owie? Nie, na całe szczęście, dziecko… – mruknął ojciec groźnie.
Coś
powiedziało mi, że całe wnętrze mojego ciała zesztywniało do konsystencji
betonu. Ktoś jakby wygasił światło w pokoju, a przynajmniej tak mi się
wydawało.
– Właściwie…
– zaczęłam ze zdrętwiałymi ustami, nie wiedząc, co odpowiedzieć. – Mamo, tato,
czy muszę?
Rodzicom
zrzedły miny.
– Kochanie,
przecież to rewelacyjna okazja! Całe życie ledwo wiążemy koniec z końcem, teraz
nareszcie mielibyśmy nieco więcej ulgi! Majątek, który wniósłby ten chłopak do
waszego małżeństwa, jest niesamowity! – obruszył się ojciec.
– A
jeśli nie przypadłabym mu do gustu? I by mnie zdradzał, czy coś… – próbowałam
jakoś to ratować, czując coraz większą panikę.
– O
to się nie martw, jesteś przecież taka śliczna! – rzekła natychmiast słodkim
głosikiem matka i ujęła z emfazą w dłonie moją twarz.
Pokręciłam
głową przecząco, oswobadzając się z jej dłoni i czując narastającą złość.
– Mamo,
nie pleć bzdur! Po pierwsze: to nieprawda. Po drugie: to nie ma żadnego
znaczenia! Poza tym, nie pomyśleliście o mnie? Ja też mam swoje uczucia! –
zawołałam, zirytowana.
– Mary
Ann, od ciebie zależy dobro całej naszej rodziny! – zdenerwował się ojciec. –
Wiesz, co mi ostatnio przysłali z Ministerstwa? Groźbę, że jeżeli nie
uregulujemy do końca przyszłego roku wszystkich zaległości w Gringotcie, to
zabiorą nam dom! Jedyny skarb po przodkach, pełen wspomnień i pamiątek
rodzinnych. Tu są groby naszych rodzin, na tym terenie! A my wylądujemy gdzieś
pod mostem w Londynie, jak tysiące biednych i bezdomnych! Podoba ci się ta
opcja?
Zamarłam
z przerażeniem.
–
I nic się nie da zrobić? Potrzebujecie gotówki na wczoraj i dlatego chcecie
mnie wydać za jakiegoś bogacza, tak?
–
MY potrzebujemy. Ty też, jako członek naszej rodziny.
Jęknęłam
z rozpaczą.
– Proszę
was, czemu akurat ja? – Poczułam, że łzy stanęły mi w oczach.
–
Kochanie, pomyśl o Remusie – szepnęła mama. – Co z nim zrobimy, gdy wylądujemy
na ulicy? Nie będzie można go zamknąć w szopce za domem jak teraz… Zabiją go,
po prostu. By uniknąć zagrożenia.
Wszyscy
wpatrywali się we mnie w milczeniu. To jest jakiś zły sen…
Upłynęło
pół minuty, zanim wydobyłam z siebie głos.
– Dobrze.
– Przełknęłam ślinę i łzy, nie patrząc na nich. – Dla Remusa.
Rodzice
nieco rozpromienili się. Zaległa cisza.
– A
kim są kandydaci? – spytałam, starając się, by zabrzmiało to spokojnie.
W
Hogwarcie było kilkanaście osób ze szlacheckich rodzin. Pomyślmy…
James.
No, to już byłby najlepszy wybór, James to mój przyjaciel. Ale on lubi Lily,
nie bylibyśmy szczęśliwi razem. Poza tym jest jedynakiem, a mowa była o synach.
A
tak w ogóle, to w Slytherinie jest, i zawsze było, największe w szkole skupisko
braci arystokratów, więc to pewnie któryś z nich. Super, ech! Kto to może być? Lucjusz
i Gwidon Malfoyowie? Co prawda skończyli już szkołę dawno temu. I Lucjusz był
mężem Narcyzy Black. Odpada, na szczęście. A co z Gwidonem?
Och,
Narcyza Black… No tak, zapomniałam jeszcze o całej barwnej plejadzie Blacków…
– W
swym liście Walburga wymieniła dwa imiona. Są to…
– Walburga?
– przerwał jej tata z lekkim rozbawieniem. – To już jesteście na ty?
Mama
uśmiechnęła się z wyższością.
– Walburga?
– spytałam. – Kto to?
– Mama
Syriusza! – zawołał nagle z uciechą i ulgą Remus.
Żołądek
zjechał mi do jelit, by potem podskoczyć znowu do gardła, i tak sobie sprężynował
przez jakiś czas w górę i w dół. Tymczasem w mózgu zabrakło tlenu. To
niemożliwe.
–
Nie – ledwo wykrztusiłam czując, że zaraz wsiąknę w fotel z rezygnacji i
rozpaczy.
– Co:
nie? – spytał ostro tata.
–
Walburga mówiła o Syriuszu i Regulusie – powiedziała mama, dokańczając
przerwaną myśl. – Ale…
–
Możesz jej przesłać odpowiedź, że wyjdę za Regulusa – rzuciłam stanowczo.
–
Że co?! – krzyknęła cała moja rodzina. Czego się spodziewali?
– No
co? – spytałam sucho, wzruszając ramionami. – I tak mam zawężony wybór, to
chociaż pozwólcie wybrać tego, z kim będę brać ten cholerny ślub.
– Ale…
– Remus wytrzeszczył oczy. – Meg, a co z Łapą?
– Nic
z Łapą! – zezłościłam się. – Czy choć przez chwilę łudziłeś się, że wyjdę za
Syriusza Blacka? Nic z tego!
– Ależ,
kochanie! – oburzył się ojciec. – Bądź rozsądna! Regulus jest młodszy, to
jeszcze dziecko! Poza tym jest ze Slytherinu! Czy nie lepiej ci wybrać
Syriusza? To taki inteligentny i odważny chłopak! Gryfon, jak i ty!
– Syriusza
już znamy, i to całkiem dobrze! – dodała mama. – Uratował cię dwa lata temu i
nie tylko, pamiętasz? Poza tym jest taki przystojny! W sam raz dla ciebie,
dziecko!
– Jeśli
chcecie się nad nim rozpływać, to załóżcie jego fanklub – warknęłam. – Nie
wyjdę za niego! Jest zarozumiałym palantem i egoistą. Nikt mnie tak nie wkurza
na tym ziemskim padole jak on! Chcecie, żebym dostała nerwicy? Prędzej wyjdę za
Voldemorta niż za tego imbecyla!
– Mary
Ann! – zdenerwował się nie na żarty ojciec. – Nie pozwolę, by w mojej rodzinie
znalazł się Regulus Black! Nie lubimy Blacków, ale Syriusz jest inny, więc
dlatego się na to godzimy! To doskonała okazja by odzyskać honor w bezbolesny
sposób!
– W
bezbolesny sposób?! – krzyknęłam. – Bezbolesny dla kogo?! Jak możecie być tacy
bezduszni?! Po tym co sami przeszliście w młodości?!
– Mary
Ann! – krzyknęła ostrzegawczo matka. – Bez dyskusji!
Poczułam,
że nie zniosę tego dłużej. Wstałam i popędziłam do swego pokoju, roniąc łzy
złości.
„Musimy
się spotkać jutro. Na Pokątnej. O jedenastej, w Kotle. To bardzo ważne”
Napisałam
tekst dwa razy i wysłałam sowę Remusa. Jeden świstek dla Lily, jeden dla
Severusa z dopiskiem „trzydzieści„ po podanej godzinie. Ciekawe, co oni na to
powiedzą.
Siedziałam
przy biurku, roniąc łzy i ukrywając twarz w dłoniach. To jest po prostu chore. Chore.
Zatęskniłam
nagle całym sercem za moimi adopcyjnymi rodzicami. Oni by mnie nigdy nie postawili
w takiej sytuacji! I nie zrobiliby mi takiego świństwa! Cholerny wuj Giuseppe,
odebrał mi ich raz na zawsze.
Mam
za kogoś wychodzić z przymusu – w porządku, jestem w stanie JAKOŚ to znieść, z
trudem. Ale dlaczego chociaż nie dadzą mi prawa wyboru?
Wpatrzyłam
się załzawionymi oczyma w ścianę przede mną, nie mogąc wciąż w to uwierzyć. Mam
wyjść za Syriusza Blacka. Za kogoś, za kogo nigdy nie wyszłabym z własnej woli.
Za największego idiotę, jakiego nosił świat. I co ja powiem Rabastanowi?
Skuliłam
się na łóżku, płacząc nieprzerwanie. Usnąć… Usnąć, to może się obudzę i to
będzie tylko zły sen…
Hmm... powinnam napisać "oh nie! przecież Ona kocha Rabastana"! Ale nie napiszę :) Ciekawi mnie jak będzie wyglądać ich narzeczeństwo :D Mam nadzieję, że da Łapie nieźle popalić :)
OdpowiedzUsuńLuella
Ps. Normalnie kocham Cię za tempo pisanie <3
Ale ty dajesz rollercoaster emocji :). Czytam tego bloga od dobrych 10 miesięcy , ale nie należę do osób często komentujących. Lubię sposób w jaki te opowiadanie ewoluuje i codziennie patrzę czy nie wrzucisz czegoś nowego. Z jednej strony cicho czekałam i prosiłam by Syriusz i Meg się zeszli pewnie dlatego , że czuć ich chemię w każdej scenie zwłaszcza w tym momencie gdy James im przerwał parę rozdziałów temu . Serce złamała mi ostatnia kłótnia tej dwójki . Z drugiej strony ukazałaś w fajny sposób relację Rabastiana i Mary Ann i zaczęłam podejrzewać oświadczyny . To się sprawdziło , dlatego trochę szkoda mi będzie jeśli będą musieli się rozstać . Ale ,może Meg coś wymyśli ? Jakaś ucieczka luh coś .Chyba będę zadowolona z obu dróg Meggie ;)
OdpowiedzUsuńHej, hej!
OdpowiedzUsuńZaklepuję sobie miejsce na komentarz. Daję przedwcześnie znać, że jestem, czytam twoją opowieść i jestem bliska dotarcia do rozdziału 55. W każdym bądź razie, jestem dopiero coś koło 50 (a przynajmniej tak zakładam, gdyż czytam na fanfiction.net), tak więc jeszcze trochę, a będę mogła w pełni skomentować całe rozdziały. Ale chcę po prostu żebyś wiedziała, że niedawno stałam się twoją stałą czytelniczką :D Życzę weny na następne rozdziały!
CanisPL