Obudziłam się dość wcześnie: dziewczyny jeszcze spały, a za oknem
było trochę ciemno.
Wpatrywałam się w jedną z kolumienek mojego łóżka, próbując
przypomnieć sobie, czemu mam taki paskudny humor. A potem nawiedziła mnie wizja
wydarzeń z nocy. Black.
Ogarnęła mnie gorycz. Dopiero teraz sobie przypomniałam, że mama
przestrzegała mnie przed hasaniem nocą po szkole, ale wtedy była tak podniecona
wizją Hogwartu, że puściłam to mimo uszu. Myślałam wówczas, że tylko tak sobie narzekała…
Wstałam i podeszłam do okna, obserwując smętnie błonia, jezioro i
dalekie góry z wysokości wieży. Na dworze padało, dął lodowaty wiatr.
Westchnęłam. No tak, to już ponad połowa października, dni były coraz krótsze.
Boże Narodzenie nadejdzie, zanim ktokolwiek się zorientuje.
Usiadłam na małym, gotyckim okienku i rozejrzałam się po osnutych
mgłą błoniach. Na wschodzie, w przerwie między dwoma deszczowymi chmurami niebo
różowiało. Cisza napierała na moje uszy. Dziwna ta szkoła, ale o wiele lepsza
niż te, do których dotychczas uczęszczałam.
Stanęły mi przed oczami wydarzenia z ostatnich dwóch miesięcy. To
takie dziwne, wakacje wydawały się tak odległe, a miały miejsce całkiem
niedawno. Jakby było to życie kompletnie innej osoby. Oczy lekko zaszczypały,
gdy przypomniałam sobie o Julii i George’u Brown.
Otrząsnęłam się czym prędzej z nostalgicznych myśli i postanowiłam
spakować na dziś. W tym celu zeskoczyłam z parapetu i podeszłam do komódki,
sięgnąwszy po plan. Opieka nad magicznymi stworzeniami, znowu zielarstwo,
wróżbiarstwo, dwie godziny zaklęć… a co to?
Zerknęłam na jedną z dzisiejszych przegródek: Starożytne
runy/Mugoloznawstwo. Podział na grupy? Do której mam iść? Przestudiowałam plan
w całości i znalazłam znowu, tym razem w poniedziałkowym rozkładzie, starożytne
runy, ale bez mugoloznastwa obok. To samo było z mugoloznawstwem w piątek. W
planie znajdowała się jeszcze jedna nieścisłość: Wróżbiarstwo/Numerologia. A
dzisiaj przecież miałam samo wróżbiarstwo, bez numerologii…
Chyba trzeba spytać Remusa, o co tu biega. Ubrałam się w szatę i
już miałam wychodzić, gdy od strony łóżek dobiegł mnie zaspany stęk Lily:
– O rany, Mary Ann już
wstałaś? Poczekaj na mnie…
Wedle rozkazu, stałam przy drzwiach czekając, aż Lily doprowadzi
się do stanu używalności.
– Odrobiłaś transmutację i
zielarstwo? – zapytała mnie, gdy już była gotowa.
Wytrzeszczyłam oczy.
– A miałam? – odparłam pytaniem.
Lily uśmiechnęła się do mnie z lekkim politowaniem.
– Nie, ale lepiej pokazać,
że nie wykorzystujesz tego, że masz tymczasowo wolne od wszelkich większych
prac domowych. A kiedy skończy się taryfa ulgowa, to co? Nie pozbierasz się!
Chodź do biblioteki, tam jeszcze nie byłaś, to super miejsce!
– Ależ, Lily! – Przeraziła mnie perspektywa odrabiania lekcji
o tej porze.
– Cicho! Idziemy, pomogę
ci! Pokażemy im, na co cię stać. I nie kręć mi tu noskiem!
Szłyśmy do biblioteki, a na korytarzach panowała cisza.
– Lily, wiesz, która
godzina? Masz świadomość, co o tej porze robią NORMALNI uczniowie? – jęknęłam jej
w ucho z rezygnacją.
– Lenią się i będą mieli
kłopoty! – odparła dziarsko.
Zaczęłam skomleć, ale Lily wsparła ręce na biodrach i zmierzyła
mnie taksującym spojrzeniem.
– Ale z ciebie też jest leń!
– parsknęła. – Następnym razem urządzę
ci taką pobudkę, jakiej nawet Huncwoci nie potrafiliby zainicjować w swoich
najbardziej finezyjnych projektach! O piątej rano!
Tym argumentem skutecznie mnie zgasiła.
Dotarłyśmy wreszcie do sławetnej biblioteki i musiałam stwierdzić,
że, niestety, ta w naszym domu nie umywała się do szkolnej. Jakoś tak bledła
przy tym, co zobaczyłam. Istne, wielopoziomowe i gigantyczne cudo! W moich
szkołach zazwyczaj w pomieszczeniu niesłusznie nazywanym biblioteką stało
dziesięć lichych regalików na krzyż, a tu? Dwa piętra ogromnych regałów, balkoniki,
schody, drabiny, poziomy…
Usiadłyśmy przy jednym ze stołów, a Lily udała się po książki. Z
głębokim, rozpaczliwym westchnięciem cierpiętnicy wyciągnęłam z torby pióro i
kałamarz, a następnie rolkę pergaminu.
Kolejną rzeczą zupełnie odmienną do moich przyzwyczajeń ze szkoły
było używanie pergaminu. Zamiast zeszytu – kilka rolek notatek. Bardzo fajnie, ale gdzie
to wszystko trzymać? Już w zeszytach miałam bałagan, a teraz zwyczajnie nie
mogłam pozbierać się z tym wszystkim i rolki mi się mieszały. Zdawało mi się,
że inni uczniowie mieli z tym jakoś więcej doświadczenia i opatentowane triki,
przez co liczyłam skrycie na to, że za jakiś czas się ogarnę.
– No! – Lily położyła z hukiem kilka ciężkich książek
na stole. – Do pracy! Najpierw zielarstwo,
to nasza dzisiejsza lekcja!
Od razu zanotowałam sobie w głowie postanowienie: nigdy więcej nie
odrabiać lekcji z Lily Evans! Na pewno nie robiła tego celowo, ale wyzwalała
coś takiego dziwnego, jakby uczucie, że przy niej jestem cofniętym do żłobka
jednokomórkowcem. No i była bardzo dokładna i szczegółowa. Maglowała mnie wytrwale
jeszcze z pół godziny, a we mnie narastał frustracyjny ryk.
Gdy skończyłyśmy, Lily odetchnęła głęboko, jakby przeorała pole
kartofli. Ja siedziałam cicho, stłamszona, jak kot wciśnięty do pudełka po
zapałkach.
– Dobra. Jest już za
piętnaście ósma, mamy jeszcze czterdzieści pięć minut do lekcji. Siedź tu, a ja
pójdę odłożyć księgi… – rzekła Evans,
posyłając mi pocieszający uśmiech, wstała i znikła między regałami.
– Cześć, siostra! -
usłyszałam wesoły głos, po chwili do mojego stołu dosiedli się Remus i James.
Uśmiechnęłam się do nich na powitanie.
– Gdzie podzialiście
Petera? – zapytałam, lustrując ich podejrzliwie.
– Jeszcze śpi – wyjaśnił Remus. – Razem z Syriuszem.
– Razem? No tak, mogłam się
twego spodziewać…
James parsknął śmiechem na tę uwagę.
– Nie, to nie tak –
westchnął Remus, kręcąc głową z politowaniem nade mną. – Po prostu, obaj jeszcze śpią.
– Przepraszam, muszę oddać
książkę… – mruknął niewinnie James,
bardziej do siebie.
Oddalił się, a Remus przeniósł na mnie wzrok i zagadnął:
– Co masz taki uwierający
wyraz twarzy?
Zastanowiło mnie jego pytanie, lecz po chwili już znałam odpowiedź.
– To przez tego twojego
kumpla, jak on się tam wabi… Syriusz… – burknęłam.
Remus zrobił nieco zaskoczoną minę.
– No wiesz!... – wydusił z
siebie wreszcie.
James opadł ciężko na krzesło obok i zawiesił na mnie wzrok.
– Jak tam? Pierwszy
szlabanik, co? – Wyszczerzył paszczękę.
– Spadaj – mruknęłam.
– Jak możesz mnie tak ranić!
Nie lubisz mnie już? – zakrzyknął
dramatycznie.
– Wiesz, gdybym cię nie
lubiła, moja odpowiedź byłaby bardziej dosadna!
James uśmiechnął się teatralnie uroczo. Wyglądał teraz bardzo
ładnie.
– Dzięki! W każdym razie:
tak trzymaj, dziewczyno! Fajni ludzie mają szlabany! Tylko sztywniaki… Jak tam,
Evans?
Lily właśnie wyszła zza jednej z półek. Na widok chłopaków jej
uśmiech spełzł z twarzy niczym ciecz. Okazała pewne zaniepokojenie, fuknęła raz
przez nos enigmatycznie, odwróciła się na pięcie i poszła sobie. James patrzył
chwilę jeszcze w to miejsce, po czym odwrócił się do nas, lekko przygaszony.
– Myślicie, że wciąż
rozpamiętuje ten jej nieszczęsny eliksir wszędzie tam, gdzie nie powinien być,
tylko nie w kociołku? – zagadnął z lekkim popłochem.
– Dziewczyny są bardzo
pamiętliwe – oznajmiłam kwaśno.
– Jakaś aluzja? – Remus
uniósł brew.
– Meg, bez spiny! – James
wyszczerzył kły ponownie. – Nie miej za złe Łapie tego incydentu w nocy, ma
trochę gorącą głowę…
– Srutu tutu – burknęłam. –
Nawet nie staraj się go bronić! Jest bucem i tyle.
– Muszę ci szczerze
powiedzieć, że wasza, hmm, rozmowa… z mojego punktu widzenia była co najmniej
śmieszna… Albo raczej to, w którą stronę zmierzała. Jak się można pokłócić o
nic?!
– James, ty po prostu nie
rozumiesz… – westchnęłam ciężko.
– Ale mówię serio! Mnie
jeszcze nigdy nie udało się pokłócić o nic, a próbowałem!
Zmierzyłam Jamesa pełnym politowania wzrokiem.
– Ej – mruknęłam, przerywając niewygodny wątek. – O co chodzi z tymi podziałami na grupy?
Wyciągnęłam z torby plan i wskazałam na frapujące mnie pole.
– No więc… – zaczął Remus rzeczowym tonem. – To są przedmioty dodatkowe. Możesz sobie
wybrać, czy idziesz na starożytne runy, czy na mugoloznawstwo. To samo z
wróżbiarstwem i numerologią. Nie musisz wybierać dwóch przedmiotów (na
przykład, Peter chodzi tylko na wróżbiarstwo), ale musisz chodzić na minimum
jeden z nich.
– A jakby ktoś chciał na
wszystkie?
– Nie wiem, co wtedy… Po
prostu, pójdziesz na tą lekcję, którą wybierzesz, zgłosisz się do profesora i wtedy
na pewno zostaniesz zapisana na ten przedmiot. My musieliśmy wybierać pod
koniec tamtego roku, których będziemy się uczyć.
– To co mi radzicie? –
zapytałam.
– Zapisz się ze mną na
wróżbiarstwo, tam jest niezła zlewka! – parsknął James.
– Zlewka – powtórzyłam z
politowaniem. – A z czego się tak
zlewasz?
James przybrał przymulony wyraz twarzy i zaczął przemawiać niskim,
tępym, rozmarzonym głosem:
– Moi najmilsi! Widzę
niezwykłe wypadki, które wkrótce nawiedzą naszą rzeczywistość! Strzeżcie się:
pełnia jest blisko…
Remus zmarszczył czoło, łypiąc na kumpla, a James znieruchomiał,
przetworzył informację i mocno przytulił wyrywającego się Remusa.
– Przepraszam, Luniaczku!!!
– wydarł mu się z uczuciem do ucha. – Nie
chciałem palnąć głupoty! Ty wiesz, że cię kocham!
– Tak, tak… – wystękał zmiażdżony Remus, a James go puścił. –
Odczuwam to aż za dobrze…
Zachichotałam, a Remus zwrócił się do mnie:
– Nie słuchaj go.
Wróżbiarstwo to strata czasu…
– Wcale nie! – wpadł mu w słowo James. – To najśmieszniejsza godzina w tygodniu! I
można pospać! I nadrobić zaległości w grach towarzyskich!
– Ja chodzę na numerologię,
to fascynująca rzecz! – ciągnął Remus, jakby nie dosłyszał. – A z tamtych dwóch wybrałem starożytne runy. To
dopiero jest ciekawy przedmiot, takiego drugiego nie ma!
– Dobra, pójdę na starożytne
runy – mruknęłam po chwili namysłu. – A to drugie? Co jest lepsze?
– Numerologia – powiedział Remus ze zdecydowaniem.
– Wróżbiarstwo! – zawołał w tej samej chwili James.
– No dobra. Pójdę na
wróżbiarstwo – stwierdziłam.
– No, świetny wybór! – ucieszył się James.
– Trudno – mruknął naraz z Jamesem Remus. – Nie będę wnikał w twoje wybory…
Wstałam.
– Odprowadzicie mnie na
śniadanie? – poprosiłam. – Nie znam
drogi, a Lily zdezerterowała…
– Nie ma sprawy! – zawołał
wesoło James i wziął mnie pod rękę, robiąc przy tym śmieszną, wyniosłą minę. – Niech madame łaskawie raczy wziąć swoje
rzeczy. Pański lokaj odprowadzi panią na posiłek.
Parsknęłam i chwyciłam torbę. Ruszyliśmy wszyscy ku Wielkiej Sali.
Nastrój Rogacza udzielił
mi się i po chwili zaczęłam udawać wyniosłą damulkę:
mi się i po chwili zaczęłam udawać wyniosłą damulkę:
– Co z pana za lokaj, panie
Potter? Za co panu płacę, prawdziwy lokaj powinien nosić rzeczy swojej pani!
– Przepraszam
najserdeczniej, już panią odciążam. Ta torba jest na wskroś ciężka…
– Wyglądacie, jak para
idiotów – parsknął mój bliźniak, idąc
ramię w ramię z Rogaczem.
– Idiotą to ty możesz sobie
sam być! Nie obrażaj mojej lenniczki…
Remus westchnął ciężko.
– Po prostu stwierdzam to,
bo ludzie się patrzą – rzucił, ale nie wyglądał na bardzo tym przejętego.
– A niech się patrzą! – wrzasnął James na cały korytarz, skutecznie
rozbudzając tych, którzy przysypiali w rzędzie pod ścianą w oczekiwaniu na
pierwsze lekcje. – Fajni ludzie zwracają
uwagę mas!
– I znowu zadaję się z
osobą o wydrążonej głowie… – mruknął
Remus, ale i tak nieźle się przy nas ubawił.
Dotarliśmy do Wielkiej Sali. Kiedy usiedliśmy, nad sufitem zaczęły
krążyć… sowy.
– Sowy! – zawołałam w
zdumieniu. – Co one tu robią?
– Przyleciały do krewnych –
rzekł z powagą James, a kiedy posłałam
mu zdumione spojrzenie, wyjaśnił – No co? Nie wiedziałaś, że Ślizgoni pochodzą
w prostej linii od zwierząt?
Mój brat i ja zaśmialiśmy się, a James po chwili zaczął mi
tłumaczyć odwiedziny sów:
– Przynoszą pocztę.
Przylatują tu codziennie.
– To dlaczego wczoraj ich
nie było?
– Były. Ale ty tak byłaś
zajęta rozmową z fajnym Jamesem i jego świtą, że ich nie zauważyłaś! – powiedział Rogacz i wyszczerzył zębiska dla
efektu. – A ja ci się nie dziwię. Widok
Jamesa przyćmiewa wszystko inne… Hej Łapa, ŁAPSKO!!!
Do Sali wszedł Peter, ale, niestety, nie sam.
Wstałam szybko, żeby odejść, ale w miejscu, gdzie stał mój talerz,
usiadła sowa z listem.
– To do mnie? – zapytałam,
popieląc jednocześnie naburmuszoną sowę wzrokiem.
– Najwyraźniej tak. Otwórz!
– poradził Remus.
– A jak mnie ugryzie?
Remus wytrzeszczył oczy i rzekł z przekąsem:
– Pierwsze słyszę, żeby
sowa miała zęby… Jak ty odbierałaś listy, które ci wysyłałem?
– Rodzice odbierali je od
sów. O nie – mruknęłam do siebie
ostatnie zdanie, bo dosiedli się do nas Peter i Black.
– Daj mi rękę – powiedział łagodnie James i wyciągnął swoją.
– Co? A na co ci moja ręka?
– zapytałam nerwowo.
James zrobił wyczekujący wyraz twarzy, więc podałam mu dłoń.
Delikatnie zbliżył nasze dłonie do listu. Sowa się nie ruszała, ale ja chyba
zrobiłam się czerwona, bo poczułam się dziwnie.
– No, a teraz odczep list.
Jak udziabnie, to mnie. Osłaniam cię, nie bój się!
Odwiązałam list od nóżki sowy, a James delikatnie oddalił nasze dłonie
z listem od sowy, która odleciała.
– No widzisz? Wszystko było
okej, prawda? – zapytał wesoło, a ja
kiwnęłam głową z lekkim speszeniem.
– Żebyś nie był taki
delikatny pojutrze, na meczu – mruknął
Black.
– Idę. Cześć, braciszku!
Pa, James! Smacznego, Peter! – wstałam czym
prędzej i skierowałam się do Lily, siedzącej samotnie na końcu stołu.
Wymieniłyśmy uśmiechy na przywitanie.
– Pojutrze jest jakiś mecz,
o co biega? – zapytałam na wstępie.
– Och, chodzi o quidditcha.
– Że co proszę? – Byłam pewna, ze Lily się przejęzyczyła.
– Quidditch. To gra
czarodziejów, wytłumaczę ci…
Tłumaczyła mi dobre pięć minut, a ja pewnie miałam minę trolla,
którego uczą pierwszych liter.
– No, a kiedy szukający
złapie znicza, masz koniec gry. Kumasz? – zakończyła wypowiedź Lily.
– Nie. Nic z tego nie
rozumiem, ale pewnie wyjdzie w praniu…
Lily westchnęła.
– Pojutrze zobaczysz… Póki
co, chodźmy na opiekę nad zwierzętami. A, przy okazji, McGonagall kazała ci to
dać. – Wręczyła mi mały rulonik z
pergaminu.
Wyszłyśmy na tereny przyszkolne. Niebo przesłoniły ciemnoszare
chmury, ale nie padało. Przeczytałam liścik od McGonagall, w którym było
napisane, że szlaban mam w piątek, o szóstej wieczorem.
– Czyli pojutrze –
stwierdziła Lily, oddając mi liścik. – Zdradź mi, za co ten szlaban?
Opowiedziałam jej wszystko dość ogólnikowo.
– No, nie przejmuj się –
Położyła mi dla otuchy dłoń na ramieniu. – Szlabany, słyszałam, potrafią być łagodne… Z
tego, co tu pisze, będziesz patroszyła ropuchy, to nie tak źle…
– Nie tak źle?! – zapytałam, zrozpaczona. – Boję się pytać, jakie są najgorsze szlabany.
Może czyszczenie sklepienia Wielkiej Sali bez użycia magii?
List sowi był od rodziców. Cała lista kazań, a o szlabanie nic nie
było. Może jeszcze nie wiedzą?
Na opiece zajmowaliśmy się gumochłonami, co było wyjątkowo nudne.
Profesor Kettleburn był miły i ciekawie wszystko tłumaczył, ale same gumochłony
po prostu praktycznie się nie poruszały. Bardziej interesująco zrobiło się
dopiero pod koniec lekcji, gdy James i Black wysadzili jednego gumochłona,
wkładając mu do otworu gębowego petardę. Wszyscy zostaliśmy spryskani
pozostałościami po nim, a chłopcy dostali szlaban, tak dla odmiany.
– No co? – usłyszałam Jamesa, po tym jak Kettleburn go
obwrzeszczał, a teraz lamentował nad ciężką dolą zdezintegrowanego gumochłona. –
Chciałem tylko go zmusić do ruchu,
biedak, miał takie nudne życie…
Po opiece mieliśmy zielarstwo, więc przerwę spędziłyśmy na
błoniach. Lily pokazała mi jezioro, zamieszkałe przez różne szkaradzieństwa.
Na zielarstwie pani Sprout pochwaliła nasze projekty.
– Świetnie, Lupin – rzekła
dziarsko. – Nie musiałaś tego robić, ale
świetnie, naprawdę! Obie, ty i Evans, dostajecie dziesięć punktów.
Nie powiedziałam jej, że to w sumie Lily zrobiła za mnie ten
projekt.
– Teraz jest wróżbiarstwo,
lub, jeśli ktoś chodzi na numerologię, to wolna lekcja – oznajmiła Lily, gdy spieszyłyśmy do zamku,
obmyć się z ziemi i różnych świństw.
– Idziesz na wróżbiarstwo? –
zapytałam.
– Tak, ja chodzę na wszystkie
dodatkowe przedmioty – odparła, a ja nie
zdarzyłam jej spytać, jak to robi, bo podszedł do nas ten chłopak z tłustymi
włosami.
– Lily, chcę porozmawiać –
rzucił dość cichym głosem, posyłając mi enigmatyczne spojrzenie. Lily
przytaknęła, pomachała mi na pożegnanie i odeszli w swoją stronę.
Stałam sama na korytarzu, kontemplując sens istnienia, dopóki ktoś
nie złapał mnie w pół od tyłu i nie zaczął ciągnąć korytarzem, jakbym była
krzesłem albo innym meblem.
– Cześć, piękna! Idziemy na
zlewkę, nie ociągamy się!
– James, ale mnie
wystraszyłeś! – zawołałam przez ramię zgodnie z prawdą.
– Chodź, nie ma czasu do
stracenia! – wysapał Rogacz i puścił mnie.
Dobiegliśmy do klapy i drabiny, prowadzących do klasy
wróżbiarstwa.
– Gdzie zgubiłeś świtę? –
zapytałam, wciąż nieco nadąsana tym potraktowaniem.
– Remus poszedł na
numerologię, a reszta… Chyba w klopie, nie wiem.
Klasa wróżbiarstwa była naprawdę niezwykła. Wyglądała bardzo
nastrojowo, ale była też duszna. Jak skrzyżowanie herbaciarni i starego
strychu. Ja i James usiedliśmy na końcu, na podwyższeniu. Zamiast krzeseł były
pufy.
W końcu do sali zaczęły się schodzić grupki uczniów, Gryfonów i
Ślizgonów. Peter i Black usiedli razem, niedaleko nas, a Lily usiadła z tamtym
czarnowłosym chłopakiem. Patrzyła na mnie z lekkim niepokojem, po czym,
przypuszczalnie, postanowiła interweniować i zajęła się skrobaniem liściku.
Do sali weszła dziwna kobieta. Miała szeroką, nalaną twarz.
Obwieszona była dziwną biżuterią, tonami amuletów. Była przysadzista, ubrana w
kolorowe chusty i jedwabie, włosy upięła w luźny kok. Wyglądała, po prostu, jak
rasowa, mugolska wróżka.
Zaczęła przemawiać cichym, rozedrganym, ale za to groteskowo
tubalnym głosem:
– Moi najmilsi, dzisiaj
zajmiemy się…
Nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Po prostu James zaczął buczeć
słowo w słowo z nią, bardzo dobrze naśladując jej akcent i sposób mówienia.
– …Szklane kule znajdują
się na waszych stołach. Oddajcie się wpływowym prądom atmosfery panującej w tym
pokoju i odnajdźcie w nich przyszłość.
Każdy wlepił otępiały wzrok w kule. Czułam się idiotycznie.
– Widzisz coś? – zapytałam
szeptem Rogacza.
– Widzę, że nie pierze tych
obrusów. Patrz, jakie uświnione… Fuuuj!
Na naszym stoliku wylądowała kartka. Był to list. Otworzyłam.
„Co jest? Czemu siedzisz z Potterem?”
No tak, to Lily. Zmarszczyłam brwi, nie do końca rozumiejąc, czemu
ma z tym taki problem. Niby wysadził jej wczoraj kociołek, ale bez przesady…
„Ty usiadłaś z przyjacielem. Ja także.”
Odesłałam różdżką liścik.
Kiedy wyszliśmy z sali, kierując się na zaklęcia, James parsknął:
– Nawet nie ogarnęła, że
doszedł do klasy ktoś nowy! Ale niezawodny jasnowidz, no nie?
Trudno było się z nim nie zgodzić.
– Muszę z tobą pogadać.
Lily wyrosła dosłownie znikąd i odciągnęła mnie od Jamesa. Tamten
wzruszył ramionami i poszedł szukać kumpli.
– Mary Ann – zaczęła Lily z
niezbyt tęgą, zmartwioną miną. – To super, że tak się odnalazłaś w nowej
szkole, ale posłuchaj mnie… James Potter nie jest najlepszym towarzystwem. To
palant!
– Ja tak nie uważam… – Zmrużyłam oczy, czując chłód. – A co pozwala
ci tak o nim myśleć?
Lily przygryzła wargi, obserwując mnie uważnie i myśląc nad
odpowiedzią. W końcu rzekła:
– Po prostu martwię się o
ciebie! Wiem, że przyjacielem Pottera jest twój bliźniak i w ogóle… Ale
postaraj się zrozumieć: James nie jest dobrą osobą. Wkrótce się przekonasz, że
to pusty, zadufany w sobie, impertynencki szczeniak!... No i możesz mieć przez
niego same problemy!
Uśmiechnęłam się zdziwieniem, nie rozumiejąc. Mruknęłam:
– Odniosłam raczej
wrażenie, że do Black taki jest…
– Oni obaj, tylko Peter i
Remus są inni. Czasem zastanawiam się, jak to się stało, że się kumplują…
– Nie rozumiem, Lily, skąd
ci się to wzięło… A może on ci się podoba? – zarechotałam.
Reakcja Lily nie była taka, jakiej się spodziewałam. Sądziłam, że
zbyje moje naigrawanie się prychnięciem, coś tam burknie, ale ona zesztywniała
i posłała mi mocno urażone spojrzenie.
– Potter jest zerem –
oznajmiła lodowato. – Ostrzegałam cię.
Odeszła, zostawiając mnie samą. Zabrzmiał dzwonek. Dlaczego tak to
ją ruszyło?
Jakiś czas stałam i zastanawiałam się, czemu Lily tak nie trawi
Jamesa i skąd ma takie doświadczenia z nim jako wrednym, narcystycznym, złym do
szpiku pustakiem. Dopiero po jakimś czasie zauważyłam ze zgrozą, że nie ma przy
mnie nikogo. Jak ja znajdę klasę od zaklęć?
Chcąc, nie chcąc, błądziłam trochę po zamku, aż wpadłam na McGonagall
i zaprowadziła mnie do klasy. Usiadłam sama, bo wszystkie ławki były już
zajęte.
– Witam, panno Lupin,
jestem profesor Flitwick – pisnął maleńki czarodziej przyjaźnie, gdy już
opadłam na siedzenie. – Właśnie ćwiczymy
zaklęcie przywołujące, otwórz podręcznik na siedemdziesiątej drugiej stronie…
Lekcja zaklęć była bardzo przyjemna, a ja, o dziwo, dawałam sobie
nieźle radę. Na drugiej godzinie cały mój dobry humor prysł – znowu przez Blacka.
Otóż, Huncwoci nieźle dokazywali i w końcu nauczyciel trochę się
zdenerwował:
– Potter, do panny Lupin!
Przesiadaj się! Albo nie, ty tu szczególnie rozrabiasz, wobec tego usiądziesz
pod moją katedrą, a Black przesiądzie się do Lupin.
Wytrzeszczyłam gały w niemej rozpaczy. Ja to mam szczęście!
Gdy Black z miną idącego czyścić latrynę dla wojska przygotowywał
się do przeniesienia, do klasy zajrzała profesor McGonagall.
– Czy mogę porwać Evans na
chwilę? – zapytała Flitwicka.
Tymczasem Black usiadł obok mnie, a ja odsunęłam się od niego
ostentacyjnie.
– Witam, księżniczko! – zironizował
z mściwym uśmieszkiem.
– Spadaj, idioto! – odwarknęłam, niestety zbyt głośno.
Cała klasa, łącznie z McGonagall (Flitwick na szczęście nie
usłyszał, bo użerał się z Jamesem), odwróciła głowy w naszą stronę.
– Co ty opowiadasz, Lupin? –
zapytała McGonagall surowo. – Black nie jest żadnym idiotą!
Black wyglądał na wniebowziętego. Chyba nie dowierzał własnym
uszom. Odwrócił się do klasy, wskazywał na siebie i robił miny, jakby chciał
powiedzieć: „Słyszeliście? Ona mówi o mnie! Powiedziała, że nie jestem idiotą!”.
Cała klasa zaczęła klaskać i gwizdać na cześć Blacka, a on uśmiechnął się z
miną pewnego siebie chojraka i przybrał wyraz twarzy sugerujący coś w stylu: „No
widzicie? Ma się ten potencjał! Nie jestem idiotą, to nowość!”.
– Przeproś, że go nazwałaś
idiotą – zakomenderowała pani profesor.
– Przepraszam, że jesteś
idiotą – zwróciłam się do Blacka
natychmiast.
– Lupin!
– No dobrze. Przepraszam,
że nazwałam cię idiotą…
McGonagall odwróciła się od nas, by nagadać coś znowu kokoszącemu
się Jamesowi, a ja dokończyłam zdanie cicho tak, by tylko Black dosłyszał:
– …bo lubię nazywać rzeczy
po imieniu.
Zmrużył oczy wrogo.
Po zaklęciach, które jakoś przeżyłam, ja i Remus poszliśmy na runy.
Remus miał rację, ten przedmiot był niezwykle interesujący. Poza tym, że bardzo
mi się podobał, miałam małą zagwozdkę, bowiem Lily nie rozmawiała ze mną przez
całą lekcję, ignorując moje natarczywe spojrzenie, a ja nie wiedziałam, co mam
powiedzieć po lekcji, by ją udobruchać. Postanowiłam milczeć. Może sprawa
rozejdzie się po kościach i jutro już nie będzie pamiętać, jak okrutnie z niej
zażartowałam?
– Astronomia – mruknęłam do siebie, gdy wyszliśmy z Remusem z
klasy. – Brzmi ciekawie.
– Dopiero wieczorem –
podchwycił. – Wtedy, gdy widać gwiazdy,
ale jest tyle chmur, pewnie znów będzie sama teoria. W poniedziałki mamy
teorię, a dziś praktykę, ale nie zawsze niebo jest czyste, to jasne.
Na nieszczęście, chmury były. Po tym wszystkim Remus zaoferował
się pomóc mi w lekcjach. Trudno było mi się skupić, ale na pewno lepiej poszło,
niż z Lily rano, jakby mój mózg się rozgrzał. Wciąż jednak kołatało mi się w
głowie to, co Evans powiedziała o Jamesie rano. Dlaczego tak bardzo nim
pogardzała? A może miała rację, znając go dłużej, i James naprawdę był złym
chłopakiem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz