Mam nadzieję, że nowy rozdział pojawi się niedługo, a ten się spodoba :)
Tej nocy wcale nie potrafiłam usnąć. Cała wioska zarażona
likantropią! Pod naszym nosem. A niech mnie, jakbym nie przyblokowała
wampiryzmu eliksirami, wyczułabym to! Co więcej, natychmiast znalazłabym
mordercę w domu Pianta, czytając w myślach. Czasem wampiryzm się jednak przydaje,
najwidoczniej.
Jak tylko słyszałam potworne wycie, gdzieś na polach i w
lasach, ciarki mnie przechodziły. Mogła to być Molly.
Ta wioska, taka tajemnicza, nieodgadniona. Jakby nad tym
głębiej pomyśleć, zachowywali się jak wilki. Dzicy, brudni, „zmierzwieni”.
Byli hermetyczni, trzymali się stada. Co za dziwne życie, trochę smutne. Z dala
od cywilizacji, na ponurej, zimnej wyspie, w małej społeczności. Tylko… czym to
się różni od mojej obecnej egzystencji?
I o co im chodziło z tą bestią, co ich atakuje? Przecież
sami są potworami, czyżby na wyspie było jeszcze coś? Komu wierzyć?
– Mortimerze.
Czarodziej nerwowo ściągnął usta w ciup. Klęczał i
usiłował, niezbyt skutecznie, powyrywać z ziemi pozostałości po dwóch badylach,
czyli korzenie. Co jak co, ale ukorzenienie badyle miały spore, toteż Mortimer
znajdował się obecnie kilkanaście stóp od ogródka. Za nim na ziemi spoczywał
zwój korzeni mierzący zapewne w przybliżeniu tyle, ile najmniejszy londyński
most.
– Słucham cię! – brzmiała pełna złości odpowiedź.
– Czy na wyspie jest, poza wioską, jeszcze jakiś potwór?
Mortimer oderwał się od pracy i przeniósł na mnie
oceniające, pełne rozwagi spojrzenie.
– Co masz na myśli? Coś konkretnego? – spytał powoli.
– Jedno z dzieci w tej wiosce powiedziało mi, że napada
ich potworna bestia…
– Bzdury. – Natychmiast powrócił do pracy, nie patrząc na
mnie. – Na pewno bachor chciał cię nastraszyć. Albo okłamać, że to nie oni są
potworami.
Otworzyłam usta, ale nie przyszło mi nic więcej do głowy.
Odeszłam więc, zaaferowana mnóstwem pytań cisnących się do głowy. Najgorsze
było, że nikomu nie mogłam się zwierzyć i liczyć w zamian na szczerą odpowiedź.
Tak bardzo chciałam porozmawiać z Remusem, Rabastanem, Severusem lub Lily! Niestety,
nie wchodziło to w rachubę. Wydałoby się, że żyję, zaczęliby mnie szukać. A
potem – ołtarz, obrączki, noc poślubna i inne paskudztwa. Poza tym Mortimer nie
miał żadnej sowy, jako że był zbuntowanym pustelnikiem, skłóconym z całym
społeczeństwem. A tak chciałam z kimś zamienić słowo! Kimś, kto nie byłby
zezłoszczonym magiem albo dziką dziewuszką-wilkołakiem.
Myśl o nieznanym potworze nie dawała mi spokoju. Co to
mogło być? I co zaraziło ich likantropią? Czy Mortimer też był wilkołakiem?
Wyjrzałam zza węgła domku, by się upewnić, że czarodziej
nadal wyrywa te swoje korzenie – od kilku dni nie robił nic innego – po czym
wśliznęłam się ciemniejący gąszcz.
Wieczór, jak zwykle, charakteryzował się
ciemnogranatowymi chmurami, przez które od czasu do czasu prześwitywało światło
księżyca. Wiedziałam, że jesień zaczęła się na dobre. Liście zlatywały leniwie z
drzew w rzadkim gaju czarodzieja. Z dziwną gulą w gardle, na paluszkach,
przetuptałam przez las do rzeki. Obróciłam się jedynie, by zerknąć na Mortimera,
którego jednak nie dostrzegłam. Pewnie jeden z korzeni sięgnął już daleko za
chatkę.
Przeskoczyłam bród, czując boleśnie, że bariera ochronna
zaraz przestanie na mnie działać. Gdy stanęłam na twardym gruncie, pomyślałam:
„Może by tak zaczekać do rana?”. Ale coś, niewątpliwie jakaś dzika ciekawość,
nie potrafiłaby zdzierżyć tylu godzin bezsenności w łóżku.
Droga przez Martwy Las była jeszcze gorsza niż zazwyczaj.
Zapadał zmrok, więc w tak gęstym lesie poruszać się było zarówno trudno, jak i
nieprzyjemnie.
Wreszcie dotarłam do pogrążonego w mroku szarego pola.
Musiałam przyznać, że wyglądało imponująco: nieskończona szara przestrzeń pod
kłębiskiem ciemnogranatowych chmur. Dopadłam do muru i z duszą na ramieniu, a
także ogarniającym podekscytowaniem, wkroczyłam na teren wioski.
Drzwi zostały naprawione, a po wsi kręciło się kilka
osób. Panowała strachliwa cisza i jakaś chora atmosfera przymusowego milczenia.
Zauważyłam Molly, siedzącą w piachu i bawiącą się bez entuzjazmu dwiema
najprostszymi na świecie lalkami. Miała, jak zwykle, pozbawioną wyrazu twarz.
Stanęłam nad nią.
– Hej! – przywitałam się zdawkowo. Z wolna uniosła głowę
w górę. Chyba wyczuła mój zapach wcześniej.
– Cześć – odparła beznamiętnie. Nie byłam zaskoczona.
Zazwyczaj tak na mnie reagowała.
Stałam dalej ze skrępowaniem, nie wiedząc, co powiedzieć.
– W co się bawisz? – Kucnęłam przy niej.
– W dom.
– Teraz widzę. To jest mama, a to tata? – zapytałam,
wskazując na lalki z bardzo prowizorycznych surowców.
– Nie. Na odwrót. Nie widać? – była nieco zdziwiona.
– Eh… No tak, oczywiście! Ale ze mnie głąb! – zaśmiałam
się nerwowo, zachodząc w głowę, jak Molly rozróżnia, która z tych
bezkształtnych kukiełek jest facetem, a która babką.
– Mamę boli głowa. – Wskazała na jedną z lalek.
– Trzeba ją wyleczyć – podjęłam, desperacko podtrzymując
rozmowę.
– Taa… Chyba masz rację.
Po czym ze stoickim spokojem oderwała głowę lalce i
cisnęła za siebie.
– I już nie boli – skwitowała.
– Eee. Molly?
– No? – zapytała ze średnim zainteresowaniem, dokonując
oględzin tułowia bez głowy.
– Możemy pogadać?
– No.
– Czy możesz mi powiedzieć, co za stwór atakuje twoją
wioskę?
– Potwór.
– Ale czy mogłabyś nieco lepiej określić? – rzekłam
cierpliwie. – Czy na pewno on istnieje?
– Oczywiście! – zawołała, a ja po raz pierwszy
dostrzegłam u niej jakiekolwiek emocje, mianowicie oburzenie. Zerknęła na mnie
ze zdziwieniem. – Dlaczego pytasz?
Ociągałam się z odpowiedzią. W końcu postanowiłam wyłożyć
karty na stół.
– Ja wiem, że jesteście wilkołakami.
Molly wytrzeszczyła oczy. A potem zerwała się z miejsca i
wpatrzyła we mnie z przerażeniem.
– Nie, czekaj! Nie boję się ciebie. Musisz mi pomóc –
powiedziałam szybko.
Molly wciąż wytrzeszczała oczy. Nie wiedziałam, czego się
po niej spodziewać. Być może zaraz zacznie wrzeszczeć na całą wieś. Szybko zatem
streściłam, o co mi chodzi:
– Mortimer powiedział, że kłamiesz. Że nie ma tu nic
więcej, tylko my i wy. Mam dylemat. Czy mówił prawdę? Kłamałaś? Odpowiedz,
proszę. Czuję się zagubiona.
Dziewczynka rozważała coś w myślach.
– Czarodzieja nikt nie lubi. Czarodziej jest dziwny –
odparła w końcu.
– Co? – rzekłam ze zdezorientowaniem.
– Ja nic nie wiem. Jestem za mała. Ale może dziadek będzie
wiedział…
– Dziadek? Jaki dziadek?
Wskazała podbródkiem na jakiegoś człeczynę. Siedział on
niedaleko muru, obierał jakieś nędzne jabłka i od czasu do czasu łypał na nas
spode łba. Molly ruszyła ku niemu, a ja za nią.
– Dzień dobry! – przywitałam się niemrawo.
– Jesteś obca – odwarknął. – Nie masz tu wstępu.
– Wiem! – żachnęłam się. – Potrzebuję pomocy.
Człowiek nie patrzył na mnie, uporczywy wzrok wbijając w
obierane owoce.
– Odejdź – powiedział jedynie. – Jesteś kobietą
czarodzieja.
– Cóż, nie nazwałabym tego tak – odparłam z irytacją. –
Ale chcę się dowiedzieć, co atakuje waszą wioskę. A może to kłamstwo?
Starzec nie bez zdumienia przeniósł na mnie wzrok. Miał
wyjątkowo świecące oczy.
– Po co chcesz to wiedzieć? – odburknął.
– Chcę wiedzieć, bo się niepokoję o własne życie. Też tu
żyję. A poza tym chcę się dowiedzieć, czy... to nie Mortimer, na przykład. Mieszkam
z nim pod jednym dachem. Dlaczego jest on waszym wrogiem?
Staruszek wyprostował się, by zyskać na czasie. Odrzucił
obrane jabłko w piach i przyjrzał mi się, usilnie myśląc.
– Proszę, dziadku – rzekła nagle Molly zza mnie. –
Mieszka z tym czarnoksiężnikiem, to źle. Musi wiedzieć.
Starzec wreszcie przemówił swym suchym głosem:
– Musisz wiedzieć, że czarodziej był tu kiedyś z nami. Był
częścią naszej wioski. Zasłużył jednak na wygnanie. Od kilku pokoleń zasiedlamy
te rejony, głusi na zwodnicze luksusy świata zewnętrznego. Mój ojciec przybył
tu jako jeden z pierwszych. Chcieli uciec od agresji, wojen, nieludzkiej
cywilizacji. Stworzyć niewielką wieś z dala od tych wszystkich okropieństw, które
dzieją się na kontynentach. Kilka lat temu odkryliśmy w lesie nieopodal
czarodzieja. Chcieliśmy być gościnni, zaprosiliśmy go do wioski. On także
chciał uciec od świata. Osiedlił się tu, jadł przy naszych stołach, był jednym
z nas. Jednak nadużył naszej dobroci.
Zamarłam, ale nie zdradziłam żadnych oznak zaskoczenia.
– Eksperymentował z dziećmi. Parę zabił. Postanowiliśmy
go wygnać. I wtedy przeklął naszą wyspę swymi magicznymi sztuczkami. Od tej
pory wygląda właśnie tak. Nie ma słońca. Nie ma radości. Do tego przemienił nas
wszystkich w te poczwary. Jest winny wszystkiego.
– To niemożliwe! – przeraziłam się. – Mortimer jest
dobry! Okazał mi dobroć!
– Ciebie też omotał – warknął starzec.
Czułam, że grunt wali mi się pod nogami. Mieszkałam pod
jednym dachem z mordercą. Nie, przecież on musiał się zmienić, coś w nim
przeszło metamorfozę, z pewnością żałował…
Jednak cząstka w moim mózgu zaczęła wierzyć słowom
starca.
– A… bestia? – zapytałam, starając się utrzymać spokój. –
Skąd się bierze bestia?
Starzec łypnął na mnie spode łba.
– Czyżby bestią był Mortimer? – spytałam ostrożnie,
odczuwając lekkie przerażenie.
– Tak, to wygnany czarownik jest największym, najbardziej
krwiożerczym stworzeniem na wyspie. On umie w jakiś sposób zamieniać się w wilka.
Animag, pomyślałam. Przyszedł mi do głowy duży, czarny
pies – Black. Nie wiedzieć czemu, poczułam się przytulnie i swojsko.
Za murem coś hałasowało. Zanim to do mnie dotarło,
starzec rzekł:
– Pod tą postacią atakował nas, gdy byliśmy ludźmi.
– Mylisz się!
Wszyscy na placu, którzy przysłuchiwali się bezczelnie
naszej konwersacji, obrócili raptownie głowy. Na środku klepiska stał nie kto
inny, jak Mortimer we własnej osobie. Jego twarz wyrażała mściwą satysfakcję.
– Mordercą jest ona! To jest bestia! – Wskazał na mnie.
Na placu zrobiło się jakoś gęsto. Osłupiałam.
– Ż-że co? – wykrztusiłam w końcu. – Ale… jak to?
– Co?! – Molly utkwiła we mnie skrajnie zszokowane
spojrzenie.
– Łudziłaś się, że nie wykorzystam idealnej sytuacji? –
roześmiał się złowrogo czarodziej. – Samotne, niezorientowane w sytuacji
dziecko! Przyczołgało się wprost w moje otwarte ramiona! Wystarczyło nieco… wpłynąć
na twoją powłokę cielesną, byś mogła, kiedy chcę, zamieniać się w potwornego wilka.
Oszczędziło mi to wielu nocy ciężkiej pracy polegającej na nieustannym
mszczeniu się na wiosce. Przynajmniej się wyspałem.
– Ty… ty wlałeś mi coś wtedy do kąpieli… – wyjąkałam
powoli.
– No, jak pomyślisz, to od razu ci łatwiej, nie? –
zadrwił. – Jak chcę, mogę tobą sterować, moja kochana Mary… Hipnozę,
transmutację i polimorfię opanowałem do perfekcji. Tak łatwo udało mi się
ciebie usidlić.
Zbladłam.
– Teraz, kiedy już wszystko wiesz, nie pozostaje mi nic
innego, jak skończyć z tobą i tą pogrzaną wioską. Raz na zawsze. I tak okazałem
wiele litości, jak na mnie. Mój ogródek potrzebuje przestrzeni.
Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, Mortimer wyciągnął
różdżkę i machnął nią krótko.
Poczułam straszliwy ból w sercu i wszystkich mięśniach.
Zgięłam się wpół, osuwając na kolana. Przed oczyma zrobiło mi się czarno.
Jednak nie było porównania do tego, co działo się z resztą wioski. Rozległ się
wrzask cierpienia i krzyki. Każdy upadł na piaszczyste klepisko, Molly i
staruszek obok mnie. Trzymane przez niego jabłko odtoczyło się niewinnie w zwiędłe
liście nieopodal. Przez całą wioskę przetoczył się jeden wielki ryk bólu. A
Mortimer się śmiał. Stał na środku wioski i ryczał wniebogłosy. Spojrzałam na
niego błagalnie, zwinięta w kłębek bólu na ziemi.
– Uwaga! Szalony morderca, czyli Mary, zagryzie niedługo
najmniejszego nawet wilkołaka! – zaryczał z dziką radością. Oczy płonęły
szaleńczo. – Przy odrobinie szczęścia może uda się wam ją powstrzymać, bando
śmierdzieli!
Nie, jęknęłam w myślach. Nie chcę się zmieniać, by zabić
całą wioskę, w tym Molly.
Zmieniać…?
Dostrzegłam Molly, obecnie przypominającą pół dziecko,
pół wilczka. Ignorując ten przykry widok, skupiłam się. Bardzo dokładnie, a
potem pomyślałam: „Animago!”. Poczułam się jak zwykle zresztą dziwnie, ale
wkrótce świat nieco się zwiększył, zrobiło się cieplej i jako wyraźniej. Inne
wilkołaki podnosiły się z ziemi.
– CO?! – wrzasnął osłupiały czarodziej. Nie czekając na
jakąś szkodliwą reakcję, wykonałam kilka szybkich kocich susów, lądując
pazurami na jego piersi.
– ZŁAŹ! – wrzasnął, gdy drapnęłam go w twarz, sycząc
wściekle. Potem zaatakowałam jego dłoń, zażarcie drapiąc i gryząc. Zawył z
bólu, gdy rozharatałam mu żyłę. Wypuścił różdżkę, swą jedyną broń z dłoni. W
tym momencie, gdy czarodziej zaabsorbowany był dzikim atakiem kota, jeden z
wilkołaków podbiegł doń i zatopił zębiska w jego barku. Mortimer wył jak syrena
alarmowa, a ja ze stoickim spokojem zeskoczyłam z szarpanego przez bestię
czarodzieja i chwyciłam różdżkę w pyszczek, by przypadkiem nie zechciało mu się
po nią sięgać, po czym odbiegłam na skraj lasu.
Do wilkołaka dołączyły inne, pragnące rozszarpać jedynego
człowieka w pobliżu. Żadnemu do głowy nie przyszło, by zaatakować
czarno-rudego, bezbronnego kotka. Patrzyłam w milczeniu i bez emocji na rzeź.
– BĄDŹ PRZEKLĘTA, DZIEWUCHO! NA WIEKI! NIECH TEN CHŁOPIEC
Z LUSTRA, KTÓREGO TAK KOCHASZ, ZOSTANIE NAZNACZONY PIĘTNEM MOJEJ ŚMIERCI! NIECH
CIERPI MĘKI! AUUU!!! ARGH!!! – ryczał Mortimer.
Serce zaczęło mi mocniej walić. Przerażał mnie ten na pół
rozwalony człowiek, bez rąk i nóg, wywrzaskujący takie rzeczy. Zrobiło mi się
dziwnie złowrogo.
– LUPUS! DEFORMITAS! DOLOR! MOLESTIA! MORS VIOLENTA!
Coś we mnie jakby zatrzepotało ze strachu.
– PRZEKLĘTY, HA HA HA!!! HA HA HA!!! – wył opętańczym
śmiechem. Nie mogłam patrzeć na rzeź, więc natychmiast pobiegłam do jego domku.
Trawa na polu nabrała jakby życia. Za mną rozlegał się
makabryczny śmiech Mortimera, dopóki nie wydał nieprzyjemnego, gardłowego
odgłosu i ucichł na wieki.
Zbyt wstrząśnięta, by to odczuwać, przegalopowałam przez Martwy
Las, przesadziłam rzekę, a w dziewczynę zamieniłam się po drugiej stronie wody.
Nie myśląc więcej, niżby wypadało, rzuciłam się ku domowi, jakby goniła mnie
sama śmierć. Wpadłam doń, zaryglowałam drzwi, oparłam się o nie i dopiero wtedy
bardzo ciężko westchnęłam, zamykając oczy. Nie wiedziałam, przed czym uciekam.
Były to chyba wyrzuty sumienia względem Mortimera. Miałam po prostu wrażenie,
że wciąż tu jest i patrzy na mnie z żądzą mordu w bystrych oczach. Może trzeba
mu było pomóc, coś zrobić, w końcu to też był człowiek…
Nie docierał do mnie wcale fakt, co się właśnie
wydarzyło. Jeszcze godzinę temu moja sytuacja życiowa była w miarę
ustabilizowana. A teraz? Co mam począć? I jeszcze to straszliwe wrażenie, że
duch złego maga czai się gdzieś w kącie… Było cicho. Za cicho. Poczucie
przytłaczającej samotności zwaliło mnie z nóg. Nie. Tu się nie da żyć.
– Co robić?! – jęknęłam do siebie, odgarniając pukiel
loków za ucho niedbale. Położyłam dłoń na czole i zamknęłam oczy, schylając
głowę i próbując opanować nerwowy ucisk gardła. Skup się…
Dotarło do mnie z wolna, że żadne bariery ochronne nie
działają już na to miejsce. Cała wataha krwiożerczych potworów przyjdzie tu. A
potem rozszarpią mnie, jak to przed chwilą zrobili z czarodziejem.
Mój wzrok padł na zapaloną lampę naftową, stojącą na
środku stołu. Podbiegłam ku niej i natychmiast zgasiłam. Ogarnęła mnie prawie
absolutna ciemność. Mętne, szarawe światło padało od strony jedynego,
malutkiego okienka. Przylgnęłam do ściany, nasłuchując i wstrzymując oddech.
Nic. Wciąż ta martwa cisza. Chwila… Czyżby ktoś krzątał się w jego pokoju?!
Wyostrzyłam słuch. Nie, to tylko gałąź, poruszana
wiatrem.
Zwariuję tu, pomyślałam. Wpadłam w paranoję i dostanę
zawału przez te urojone hałasy. Absolutna ciemność, cisza. I ten potworny,
irracjonalny strach przed Mortimerem… Muszę się wziąć w garść. W końcu nie na
darmo jestem w domu odważnych. Tylko te wyrzuty…
Odetchnęłam kilka razy, by uspokoić skołatane nerwy i
serce. Nic się nie stanie, pomyślmy…
Nieco nerwowym ruchem rzuciłam się ku szafkom po omacku.
Muszę znaleźć coś, by się stąd wydostać. Nawet wizja małżeństwa z Blackiem nie
przerażała mnie tak bardzo, jak przymusowy pobyt do końca życia w samotności na
tej dzikiej wyspie likantropów. Jak mam tu przeżywać takie cyrki co noc, to
dziękuję bardzo.
W szafkach, poza śmierdzącymi eliksirami i dziwnymi
substancjami, nie znalazłam nic godnego zainteresowania. Niestety, w
absolutnych ciemnościach nie mogłam polegać na żadnym zmyśle poza węchem i
dotykiem.
Przyszła pora na obmacanie gzymsu prymitywnego paleniska.
Pusty talerzyk, pusta miska, coś dziwnego, martwy pająk, figurka kościotrupa,
coś dziwnego…
Wreszcie natrafiłam na dziwny, gliniany kubek, w dodatku
pełny. Przyszła mi do głowy niespodziewana myśl, rodząc dziką nadzieję i ulgę.
Skoro Mortimer był czarodziejem, to każdy szanujący się mag, nawet taki
odludek, ma w pobliżu paleniska nieco błyszczącego proszku…
Kubek rzeczywiście zawierał dziwną, sypką materię, jednak
wolałam nie ryzykować i nie sypać tego w płomienie bezmyślnie. W głowie
powstało wspomnienie Blacka, wylewającego nieznane eliksiry na płonące zasłony
państwa Potter. No właśnie.
Rozpaliłam ogień sposobem złego czarodzieja,
uwielbiającego proste sztuczki (czyli kamień o kamień…), a potem z wolna
obróciłam głowę ku lampie naftowej. Zaryzykować zapalenie, by obejrzeć
zawartość kubka? W tym mdłym świetle słabego ognia nic nie widziałam, z drugiej
jednak strony wolałam nie zapalać – wilkołaki mogłyby dostrzec światełko.
Szybkim susem znalazłam się przy lampie i zapaliłam ją.
Po kilkusekundowym, pośpiesznym przyglądaniu się proszkowi stwierdziłam, nie
bez porażającej ulgi, że to Fiuu.
Dopadłam do paleniska i wrzuciłam szczyptę, czując
euforię i roztrzęsienie. Płomienie zabarwiły się na zielono, a ja wkroczyłam w
nie. Do domu! Chociaż…
– Hogwart, gabinet dyrektora! – zawołałam hardo
stwierdzając, że mam jeszcze bardziej dość moich rodziców, za to wszystko, co
mi zgotowali. A szczególnie za parę ostatnich minut. Dobrze, że gabinet
Dumbledore’a jest podłączony do sieci Fiuu!
Podróż w popielnej zamieci na dobre odcięła mnie od
potwornej dziczy. Szkoda, że nie pożegnałam się z Molly. Miałam jedynie
nadzieję, że sobie poradzi.
ŁUP!
Westchnęłam ciężko, rozkoszując się delikatnym światłem
świec oświetlających moje zamknięte powieki. Leżenie plackiem na dywanie
dyrektora, na którym wylądowałam po raz pierwszy trzy lata temu, było niezwykle
przytulne i wygodne, a przede wszystkim bezpieczne. Po raz pierwszy tak bardzo
ucieszyła mnie świadomość, że jestem w szkole.
Wstałam i otrzepałam się z popiołu. Rozglądając się,
doszłam do wniosku, że nikogo nie ma. Dumbledore musi być poza gabinetem.
Zerknęłam na mój nieśmiertelny zegarek. Była godzina kolacji.
Serce zabiło mi mocniej. Wybiegłam z gabinetu dyrektora. Na korytarzach nie było
żywej duszy. Lampy paliły się, rzucając niewyraźne światło na moje trampki.
Prosta, lniana suknia od Mortimera podarta była przez gałęzie w Martwym Lesie i
niezwykle brudna od popiołu i ziemi, włosy porozrzucane w nieładzie i zmatowiałe,
twarz okopconą i spoconą. Kiedy to do mnie dotarło, poczułam, że mam to w
głębokim poważaniu. Dysząc ciężko, zbiegłam po marmurowych schodach sali wejściowej.
Czułam tylko determinację, by dotrzeć do kogokolwiek ważnego i pokazać, że
żyję. Nie wiedzieć czemu, w tej sekundzie w nosie miałam fakt, co przybycie do
Hogwartu oznacza.
Stanęłam przed olbrzymimi, dębowymi drzwiami, zza których
dochodził gwar rozmów. Dyszałam ciężko z powodu niekontrolowanego, bardzo
szybkiego bicia serca i niedawno przebytego przez pół zamku biegu.
Stwierdziłam, że muszę otworzyć drzwi, zanim trema zje mnie doszczętnie, toteż
z całej siły oparłam się na portalu, nie chcąc zastanawiać się nad tym zbytnio.
Drzwi do Wielkiej Sali uchyliły się nieco, a ja
wślizgnęłam się do środka nieśmiało. Głowy niektórych zwróciły się w moją
stronę ze średnim zainteresowaniem. A potem dotarło.
Połowa ciała pedagogicznego wstała z miejsc w ciężkim
szoku. Panował szum przerażonych, podnieconych i zdziwionych rozmów i okrzyków.
Niektórzy z uczniaków podnieśli się, by mogli lepiej widzieć, chociaż część
pozostała niezainteresowana.
– Kto to?
– Ona ŻYJE!
– Zobacz!
Rozejrzałam się niepewnie po gigantycznej Sali,
onieśmielona ilością osób i przytłoczona gwarem. Najwyraźniej pozostawanie z
dala od cywilizacji przez długi czas tak się właśnie kończyło. Pokonałam
odruch, by zwiać skąd przyszłam, po czym z niejakim trudem ruszyłam ku stołowi
z nauczycielami.
– Meg! – zdawało mi się, że słyszę Jamesa gdzieś z lewa.
Automatycznie obróciłam głowę w tamtą stronę. Istotnie, siedzieli tam Huncwoci.
Peter zamarł z kawałkiem kurczaka przed otwartymi ustami, Remus zakrył usta
dłonią, James wstał z przejęcia, a Black totalnie osłupiał, po chwili oblizał
wargi ze zdenerwowania.
Odwróciłam głowę w stronę dyrektora. Zbierało mi się na
wymioty. Stanęłam wreszcie przed Dumbledorem. Zaległa względna cisza.
– Jestem – wychrypiałam ledwo. – Dotarłam. Przepraszam za
spóźnienie.
Zaniosłam się kaszlem, zabrakło mi tlenu. Może to przez
gigantyczny stres, pokonanie bez wytchnienia biegiem całego Hogwartu, może
przez wielki głód, a może przez niejako szokujący i nieprzyjemny widok Blacka,
ale zrobiło mi się niezwykle słabo.
Chwilę potem ocknęłam się na posadzce. Nade mną klęczał
Slughorn, Dumbledore, a nad nimi McGonagall.
– Panno Lupin? – Slughorn był wyraźnie przestraszony,
odgarniał mi kosmyki ze spoconego czoła z troską. Słyszałam wzburzony hałas.
– Albusie! – ozwał się zachrypły głos, którego nie znałam.
– Tylko osłabła. No, panno Lupin! Słyszysz mnie?
Obraz raz wyostrzał się, raz rozmazywał. Udało mi się
wkrótce skupić skonfundowany wzrok na tym kimś. Twarz miał poznaczoną licznymi
bliznami.
– Słyszysz? – powtórzył.
– Tak.
– Nic jej nie jest! – Człowiek się wyprostował i spojrzał
gdzieś w bok.
– Alastorze! Musimy ją zabrać do skrzydła szpitalnego!
Horacy, odsuń się!
– Ja ją wezmę – rozległ się jeszcze inny, chłopięcy głos.
– Proszę, tylko ostrożnie, chłopcze! – zagrzmiał głos
człowieka nazwanego Alastorem.
Ktoś mnie podniósł.
– Na pewno nie chcesz pomocy? Różdżką też możemy ją
przenieść! – ozwała się McGonagall.
– Nie, poradzę sobie.
Po głosie i zapachu poznałam, że był to James. Obecnie
starałam się nie zwymiotować na jego pachnący sweter.
Słyszałam głos Dumbledore’a, rzucony na odchodnym:
– Dokończcie w spokoju kolację, a potem rozejść się!
W końcu poczułam, że leżę. Otworzyłam nieśmiało oczy. Tak
jak się spodziewałam, rozpościerało się nade mną krzyżowo-żebrowe sklepienie
skrzydła szpitalnego. I całkiem sporo głów i par oczu, obserwujących mnie z
napięciem.
– Lupin! Wypij to! – głos nieco przestraszonej młodej
uzdrowicielki, Pomfrey, oprzytomnił mnie jeszcze bardziej. Usiadłam na białym
prześcieradle i chwyciłam szklankę z eliksirem, po czym wypiłam. Strasznie
dawno nie miałam nic w ustach, od rana. Westchnęłam ciężko i odważyłam się
popatrzeć po zgromadzonych.
Zakodowałam, że stali tu, od lewej: Pomfrey, Slughorn,
jakiś obcy człowiek, Dumbledore, McGonagall, Black (którego ledwie omiotłam
wzrokiem), Remus i James. Wszyscy wpatrzeni byli we mnie albo ze strachem, albo
z wyczekiwaniem.
– Który… Co dziś za dzień? – wymamrotałam.
– Sobota, trzydziesty września – odparł wilgotnym,
roztrzęsionym tonem Remus.
– No tak – skwitowałam cicho.
– Panno Lupin, czy mógłbym oczekiwać, abyś… – zaczął
Dumbledore, ale Pomfrey doskonale go wyczuła i zaskrzeczała:
– O nie! ŻADNYCH SPOWIEDZI! Ona musi nieco odsapnąć i coś
zjeść!
– Nie, czuję się dobrze… – zaczęłam delikatnie.
– CICHO! A kto właśnie zasłabł? Ja wiem lepiej! –
ofuknęła mnie.
– Panno Pomfrey! – zawarczał tamten nieznany człowiek. –
Zapewniam pannę, że dziewczynie nie odpadnie głowa, jeśli powie dyrektorowi
kilka niezbędnych informacji!
– Dobrze! – burknęła w końcu. – Może chociaż ograniczcie
liczbę osób, które tu będą przebywać! Black, Potter, Lupin! WYNOCHA!
– Nigdzie się nie ruszę! To moja siostra! – zawołał Remus
ze złością.
James posłał jej tak pełen politowania wzrok, jakby mu
powiedziała, że od jutra będzie nosił różowe getry w Myszkę Miki na głowie.
Natomiast Black prychnął z wyższością:
– Chyba pani się nie słyszy!
– BLACK! – fuknęła nań McGonagall, nagle rozbudzona. – Co
to za ton, impertynencie?! Okazuj więcej szacunku dla starszych!
– Najmocniej przepraszam, pani profesor! – Uczynił
wzniosły ukłon pełen ironii. – Jak zwykle, od jutra się poprawię.
Pomfrey jednak w ogóle się nie przejęła jego
grubiaństwem. Obecnie burczała przekleństwa pod nosem i odeszła, pokonana z
kretesem.
– A więc… co się stało? – Dumbledore i reszta
porozsiadali się, gdzie kto mógł, by słyszeć.
Zaczęłam więc opowiadać. Mówiłam dość długo, a nikt mi
nie przerywał, chyba, że coś było niejasne. W końcu dobrnęłam do fragmentu o
wilkołakach. Kątem oka zauważyłam zaniepokojenie Remusa.
– Czy to możliwe? Za pomocą eliksiru stać się
wilkołakiem? Tak okresowo? I kontrolować czarami, kiedy dana osoba ma zmieniać
kształt? – zapytał James ze zdumieniem.
– Cóż, może nie jest to to samo, co klątwa likantropii,
ale ma podobne skutki. Uczyliście się o eliksirze wielosokowym, prawda?
– Uczyli się! – przytaknął gorliwie Slughorn tubalnym
głosem, a wąsy mu zatrzepotały.
– Eee… no, TAAK! – pokiwał z entuzjazmem James i
szturchnął najlepszego przyjaciela.
– Eliksir ten jest dość podobny do opisanego tu efektu –
podjął Slughorn, marszcząc brwi. – Sądząc po efektach, pewnie przygotowywał coś
takiego jak Mikstura Polimorfii. Ale nie znam takiej, co zamieniałaby w
wilkołaka. Pomijając już fakt, że nie da się w zasadzie stać wilkołakiem na
zawsze przy pomocy wywaru. Za pomocą eliksirów można jednak wywoływać jakiś tymczasowy
efekt.
– On był wynalazcą – wyjaśniłam. – Pewnie sam ten eliksir
stworzył. Nie wiem, jak udało mu się zaczarować całą wioskę, ale najwyraźniej
tak postąpił ze mną. Dolał mi czegoś do kąpieli pierwszego dnia pobytu w jego
chacie.
Wróciłam do opowiadania. Kiedy skończyłam, Dumbledore
wstał. Podobnie uczynili wszyscy inni.
– Cóż, panno Lupin – rzekł dyrektor spokojnie. –
Przynajmniej wszystko zakończyło się w miarę szczęśliwie. No, może jednak nie
wszystko.
– To znaczy? – zapytałam.
– Nie pamiętasz słów, które czarodziej wypowiedział przed
śmiercią, jesteś pewna?
– Absolutnie. To wszystko działo się tak szybko…
Dyrektor spojrzał na mnie znad okularów-połówek badawczo
z niejaką troską.
– Zastanowię się nad tym – podjął. – Mam nadzieję, że odpoczniesz
nieco. Wyślę sowę do twych rodziców i do ministerstwa, by przestali cię
bezskutecznie szukać. Aha, muszą ci też dostarczyć rzeczy. A teraz wypoczywaj.
I wyszli wszyscy, poza trzema czwartymi Huncwotów. Za
wszelką cenę starałam się nie patrzeć na Blacka. Poważny, niepewny wzrok
utkwiłam w zaniepokojonym Remusie.
– Chłopcy! Chodźcie! – McGonagall chwyciła niezbyt
zorientowanego Jamesa za kołnierz i wywlekła za próg. Reszta ruszyła za nim, a
zrobili to wyjątkowo niechętnie. Nie zaszczyciłam gapiącego się na mnie Blacka
nawet jednym pogardliwym zerknięciem.
Szybko zorientowałam się, że nie usiedzę w miejscu.
Niezbyt widziałam sens w pozostawaniu w szpitalu. Po wcześniejszym otrzymaniu
eliksiru od pielęgniarki, a także solidnej, trzydaniowej kolacji poczułam się
zupełnie sprawnie. Toteż wstałam chwiejnie i wyszłam po cichu ze szpitala.
Korytarze olbrzymiego zamku były oświetlone przez światło
ubywającego księżyca. Nikt już po nich nie spacerował. Mogłam się rozkoszować
tym, że tu jestem. Wystarczyły trzy miesiące wakacji, by zatęsknić
niemiłosiernie. A był to już ostatni rok.
– HA!
Podskoczyłam o kilka cali do góry. Naprawdę cud, że
dzisiejszego wieczora dożyłam, pomyślałam. Kolejny raz dzisiaj coś nieomalże
przyprawiło mnie o zawał.
– Tu cię mam! – Filch, siwiejący woźny, właśnie wypadł na
mnie z latarnią.
Ucieszyłam się niezmiernie na jego widok. Stary,
kapciowaty Filch! Za nim także tęskniłam.
– Za mną!
– Doprawdy, ja też pana kocham! Dobranoc! – I podjęłam
wędrówkę do Wieży Gryffindoru, ignorując zaskoczonego Filcha. Jeżeli Mortimer i
wilkołaki mnie nie zabiły, to ten kapeć na pewno nie zaciągnie mnie do swego
zatęchłego gabinetu.
Na wszelki jednak wypadek, gdyby Filchowi zachciało się
mnie gonić, przyspieszyłam kroku. Wkrótce stanęłam pod portretem Grubej Damy,
na szczęście uchylonym. W wejściu stały jakieś pierwszaki. Przeprosiłam
grzecznie i wgramoliłam się przez dziurę w portrecie.
– Meggie!
James właśnie czytał tablicę ogłoszeń, gdy mnie
spostrzegł. Podbiegł do mnie, o mały włos nie zabijając się o nogę stołu.
– Co tu robisz? Pomfrey cię zabije, a potem będzie leczyć
do końca życia!
Uniosłam brew. James skończył filozofować i mocno mnie
przytulił. Mocniej, niż kiedykolwiek wcześniej. Kompletnie zignorował fakt, jak
brudna i utytłana byłam.
– Myśleliśmy wszyscy, że nie żyjesz! – jęknął. –To było
takie przerażające, Dumbledore powiedział to na uczcie powitalnej! Myślałem, że
mnie zgryzota zje!
Wpatrzyłam się ze wzruszeniem w śliczne, orzechowe oczy
Jamesa. Bardzo za nim tęskniłam. Prawie tak, jak za Remusem.
– Chodź, Luniaczek na pewno chce się przywitać! I no… ten,
tego…
Speszył się wyraźnie.
– Co cię tak deprymuje? – zagadnęłam podejrzliwie.
– No, poza Remusem ktoś jeszcze wyłaził ze skóry. Ekhym.
Z nim też powinnaś się przywitać.
– Masz na myśli Blacka? – prychnęłam z pogardą.
– A kogo, trójnożny stolik?! On także…
– Co to? – przerwałam mu, wskazując na tablicę ogłoszeń.
– Ach, kurs teleportacji. Zacznie się w grudniu. –
Wzruszył ramionami ze średnim zainteresowaniem, a potem zawołał nagle – ty
wiesz, co nam się z Łapą wydarzyło w wakacje?
– No, opowiadaj – mruknęłam i ruszyliśmy ku sypialni
chłopców. Ten fakt wyraźnie nie spodobał się mojemu sercu, które nagle zaczęło
łomotać w proteście. W tym samym czasie zanotowałam coś, co mogłabym nazwać
jedynie bardzo silnym i nieprzyjemnym stresem.
– Goniły nas śmierciojadki na miotłach, gdy jechaliśmy
motorem. Potem złapała nas mugolska policja! Mugolscy policjanci zarzucili nam,
że za szybko jedziemy i że nie mamy kasków. Pruliśmy równo chyba ze sto
pięćdziesiąt!
– Ile?! To niezbyt bezpieczne…
– No, totalny odlot! A te głupie czapomózgi nas
zatrzymały, wsadzili do tego ich samochodu… Coś się musieli z deka zdziwić, jak
nagle wyparowaliśmy z auta, he he! No, bo musieliśmy wiać, ze śmierciożercami
nie ma żartów. A oni wciąż nas gonili. Teleportowaliśmy się w desperacji.
– Przecież nie umiecie – zauważyłam ze zdziwieniem.
– Wiem! Ale mój tato tłumaczył mi kiedyś i znaliśmy
teorię. Wiem, że mogło nas rozszczepić, ale musieliśmy wiać natychmiast. Jakby
nas zaatakowali, to byśmy mieli pasztet z dżemem!
Pokręciłam głową. Śmierciożercy ich gonili? Nie brzmi to
zbyt optymistycznie…
James rozwarł przede mną wrota do huncwockiego szpitala
psychiatrycznego. W moje nozdrza uderzył taki odór, jakbym weszła do koryta dla
świń i niemytej toalety naraz. Na chwilę stres przed spotkaniem Blacka ustąpił
stresowi związanemu z podduszeniem się.
– Mmm… – z ironią udałam, że rozkoszuję się tym smrodem. –
Cóż to za cnotliwa woń? Składujecie tu obornik dla Hagrida?
– Niee. – James uśmiechnął się pajacowato. – Wiesz, mam
wrażenie, że to nasze męskie ciałka wydzielają tę…
– Ten gaz obronny – wpadłam mu w słowo.
James wypiął pierś z dumą.
– Trza se radzić, nie? My to nazywamy Aurą Śmierci.
Gdy tylko przekroczyliśmy próg, natychmiast rzucił się ku
nam Remus i objął mnie tak, jakbyśmy się mieli już nigdy więcej nie widzieć.
Wtuliłam twarz w jego jasnobrązowe włosy i popłakałam się ze wzruszenia. Trwaliśmy
tak długo, bez słowa. Za plecami Remusa James odgrywał z Peterem pantomimy
rozstania i romantycznych scen, czyli dzikiego szlochu, tarzania się w bólu po
uświnionej posadzce, wsadzania zrozpaczonej głowy w stertę brudnych ciuchów i,
w ostateczności, rżnięcie swych żył czymś niezidentyfikowanym.
– Witaj, Meg! – zawołał Peter wesoło, gdy Remus wypuścił
mnie z objęć. Otarłam łzy i objęłam także Petera. – Długo cię nie było. Ale ja
wiedziałem, że i tak dasz sobie radę! Widzisz, Łapo?! Wygrałem od ciebie pudło
czekoladowych żab!
– Zaiste – brzmiała wyniosła odpowiedź. Black uniósł się
z rozpartej pozycji leżącej na plecach, usiadł okrakiem na łożu i wlepił we
mnie dziki, tryumfalny wzrok.
Przełamałam się i moje niechętne spojrzenie wreszcie
padło na niego. Poczułam się strasznie i wypity wcześniej eliksir Pomfrey
powędrował w górę, skąd przyszedł. Za nim dreptała cała trzydaniowa kolacja.
Zrobiłam się czerwona jak burak i opuściłam wzrok na ziemię, starając się nie
zwymiotować.
– Uuuach, Syriuszu! – zachłysnął się z uciechy James,
widocznie błędnie odczytując moje speszenie. – Ten wzrok! I kobiety padają jak
muchy…
Posłałam mu spojrzenie, że też padłby jak mucha, tyle, że
taka spopielona.
– Co tak wali w tym waszym pokoju?! – zmieniłam szybko
temat.
– Wali? Ja nic nie czuję. – Peter powąchał się gorliwie i
bez krępacji pod pachą.
– To… – James zastanowił się. – Jakiś eliksir Luńka?
– Nie, na moim terenie powietrze jest zdatne do życia –
objaśnił Remus z dobitną powagą.
– Hmm… – Rogacz podjął myślenie. – Tak więc może Łapsko
coś zmajstrował? Łapsko, przyznaj się, jaką nieznaną ludzkości z konsystencji i
struktury składnikowej glutowatą masę ukrywasz pod swym grzesznym łożem?
– Nie pod łożem, tylko w twoim łbie, niuniuś – odparł
Black z uśmieszkiem spryciarza i znów legł w poprzedniej pozycji udając, że
gapi się w baldachim z wielkim zainteresowaniem.
– Czyli nie Łapa… Nie. Czyli Pet… Powiedz, pączusiu, czy
to ty używasz ostatnio mojej kupki brudnej bielizny jako atrakcyjnego obiektu
do oszczania? Nie… – stwierdził, widząc minę Peta. – Czyli… Wiem… To chyba…
YYYY…
Nadął się jak Gregor Goyle, myślący nad tym, czy ma w
ręku trzy czy dwie gałki oczne gryfa, aż w końcu skonkludował:
– NASZ POT! O ja cię, ale jestem mądry! Przytłacza mnie
to.
– Brawo, geniuszu. Wyjmij z tego Remuska, on nie jest
winny, że to komora gazowa – dało się słyszeć od lewej strony. Black usiadł na
łóżku, James dosiadł się obok.
– No właśnie! Mnie nie trzeba winić, za to że mi
zaburzacie zdrową, potrzebną wymianę gazową, truciciele! – udał pokrzywdzonego Remus.
– Co to jest „wymiana gazowa?” – zapytał Peter ze
zdziwieniem chłopaków.
– Nie wiem, ale sądząc po nazwie, to dostaję tego, jak
się nażrę fasoli – rzucił James bez zainteresowania i legł na poduszce Blacka,
wbrew jego niezadowoleniu.
– Nie do końca, James – jęknął Remus.
– Może już pójdę. Chciałam się jeszcze przywitać z Lily. –
Wycofałam się taktownie z ich królestwa w momencie, gdy Black położył głowę na
twarzy Rogasia, a ten rozwarł paszczę na maksymalną szerokość i ugryzł go w
potylicę w odwecie.
Wyszłam, czując wciąż nieprzyjemny ucisk w brzuchu.
Smród, którym nasiąkłam, towarzyszył mi pod same drzwi sypialni dziewcząt z
ostatniej klasy. Jeżeli nasz dom z Blackiem też będzie takim syfem zajeżdżał,
to przyjdzie mi się zaczadzić. Chociaż to raczej niemożliwe, nasilenie tego
odoru musi się wiązać z liczbą Huncwotów na stopę kwadratową. Jeden Huncwot nie
może wydzielać chyba tak intensywnie tych doznań nosowych. Chyba.
Złapałam się na tym, nie bez złości, że zaczynam myśleć „nasz
dom”. Okrzyczałam siebie samą w głowie i zrobiłam sobie dziką awanturę za bierność.
Co to ma być?!
– Meg! – Lily podbiegła do mnie prawie płacząc i
przytuliła mocno, gdy tylko przekroczyłam próg sypialni. – Gdzieś ty była?! Tak
bardzo się bałam!
– To długa historia! – odparłam ze słabym uśmiechem, po
czym rzuciłam okiem po całym dormitorium. – Gdzie Alicja?
– Spisuje daty lekcji teleportacji na dole. Nie widziałaś
jej?
– Przepraszam, James zasłonił mi cały świat.
Lily nie odparła, nieco tylko zmarszczyła czoło, po czym odsunęła
się i dała mi pooddychać.
– Pewnie potrzebujesz się wykąpać – rzuciła z troską,
lustrując mnie. – Łazienka jest wolna. A potem mi wszystko opowiesz. Umierałam
ze strachu!
– Dobra… – Weszłam do toalety nie bez nostalgii.
Niestety, poza podartą sukienką od Mortimera nie miałam nic innego, toteż
musiałam ją narzucić po kąpieli z powrotem.
Zastałam Lily na łóżku. Swym starym zwyczajem leżała z
zamkniętymi oczyma, prawdopodobnie przebywając w świecie własnych marzeń. Otworzyła
zielone oczy, gdy tylko mnie zobaczyła.
– O nie, moja droga! – parsknęła na mój widok. – Zdejmuj
tę brudną szmatę. Dam ci mój szlafrok!
– Ale… – zaprotestowałam, ale było już za późno i Lily
zanurkowała po szlafrok do łazienki.
Nie bez wdzięczności przyjęłam od niej puchate odzienie,
a potem rozłożyłyśmy się na łóżkach i zaczęłam opowiadać od samego początku,
czyli od kary narzuconej przez moich rodziców. Szło mi nieźle, aż do pewnego
momentu.
– I wtedy, kiedy zorientowałam się, że mieszkam u
czarodzieja, stwierdziłam, że powrót jest po prostu zbędny. Postanowiłam nie
wracać.
Lily wytrzeszczyła oczy i odgarnęła za ucho swe
płomiennorude włosy.
– Jak to? Po prostu nie chciałaś wracać? – spytała z
niedowierzaniem.
– Tak – odparłam nieco buńczucznie.
Moja przyjaciółka popatrzyła na mnie takim wzrokiem, że
coś kazało mi rzucić:
– No co?
– Meg… Ty wiesz, co twoi bliscy przechodzili? Co ja
przeszłam? Mogłaś dać nam chociaż znak, że żyjesz.
– Nie, Lily! Bo by się wydało i zmusiliby mnie do
powrotu! – zaperzyłam się.
– Co w tym złego? – Wpatrzyła się we mnie z czymś rodzaju
surowego osądu. – Jaki był w tym cel?
– Bo… bo uciekłabym od ustawionego małżeństwa!
– A więc o to ci chodziło? – Lily westchnęła z jakimś
smutkiem, po czym wstała i zaczęła nerwowo chodzić w kółko. – Dlaczego?
– Co: dlaczego? – zdziwiłam się, obracając w jej stronę
na moim posłaniu. – To chyba oczywiste. Nie chcę być żoną Blacka, teraz już
wiesz, dlaczego. Proste!
– Meg, nie denerwuj się. Wybacz, ale trochę tego nie
rozumiem. Co z Remusem? Pomyślałaś o nim? Pomyślałaś, co będzie, jeśli twoje
dochodowe małżeństwo nie dojdzie do skutku? Przecież po to twoi rodzice cię w
to zaangażowali. Nie uważasz, że to nieco… egoistyczne?
– Przecież Rabastan też jest dochodowy! – prychnęłam ze
złością. Nie spodobało mi się oskarżenie o egoizm ze strony Lily. Jeszcze
bardziej rozsierdził mnie fakt, że zdałam sobie sprawę, iż Lily ma krztynę
racji.
– Ale twoi rodzice się nie zgodzili na Rabastana i
podejrzewam, że nie zgodziliby się na niego nawet w sytuacji, gdybyś nie miała
Syriusza jako alternatywy! – odparła szybko. – Poza tym już o tym
rozmawiałyśmy, a ja błagałam cię o zmianę zdania. Przecież doskonale zdajesz
sobie sprawę z pewnych rzeczy. On jest śmierciożercą, wiesz o tym. On będzie
ZABIJAŁ, Meg! Chcesz mieć mordercę w domu?
– Nie dbam o to! – prychnęłam ze złością. Nie było to
prawdą, chciałam powiedzieć cokolwiek, by nie stracić rezonu. – I tak go
kocham.
– Tak? On ciebie też? – Uśmiechnęła się kąśliwie.
– Co ty możesz o tym wiedzieć? – rzuciłam z irytacją.
– Starał się ciebie znaleźć? Wysłał ci chociaż jeden
list? Odpowiedz sobie na pytanie: co by się stało, gdyby on zaginął? Jak byś
się zachowała? Szukałabyś go dniami i nocami czy może odpuściłabyś?
– Na pewno zaangażował wszystkich możliwych ludzi!
– Nie chce mi się w to wierzyć, skoro przez tak długi
czas tak zdesperowany człowiek nie mógł cię odnaleźć. Pewnie jest bardzo
zajęty… swoimi nowymi obowiązkami.
– Ja… Zamknij się! – warknęłam w końcu i wstałam z
posłania. – Po prostu…
W tym momencie wkroczyła Alicja. Wykonała manewr jakby
chciała mnie przytulić, ale chyba wyczuła, że atmosfera jest specyficzna, więc
zamarła przy otwartych na oścież drzwiach.
– Czuły punkt, czyż nie? – zdenerwowała się Lily,
zaciskając dłonie w pięści. – To dlatego postanowiłaś być dla mnie chamska?
– Słucham?! – Wsparłam ze złością dłonie na biodrach. –
To ty zaczęłaś, gdy nazwałaś mnie egoistką!
– To nie chamstwo, to szczera, bolesna prawda! Nie
pomyślałaś o Remusie? O rodzinie i przyjaciołach? Ani o Syriuszu? Ty wiesz, jak
wyglądała jego mina, jak usłyszał na uczcie, że prawdopodobnie nie żyjesz? Ja
to widziałam! Chłopak się załamał, wiesz?!
– Tak, na pewno! – prychnęłam. – Chyba tylko dlatego, że
nie będzie miał kogo męczyć i torturować swoją nadobną osóbką do końca życia. A
skoro już mowa o egoizmie, nie jesteś ode mnie lepsza, słonko.
– Ale o co ci teraz chodzi? – warknęła Lily, robiąc minę
pełną pogardy.
– Dziewczyny, proszę… – wtrąciła Alicja.
– Alicjo, nie uciszaj mnie! – zawarczała Evans w stronę
naszej współlokatorki. – No proszę cię, co chcesz mi takiego powiedzieć? Co
uraziło biedną Mary Ann Lupin?
Zacisnęłam zęby, czując, że zaraz spiorę ją na kwaśne
jabłko.
– Ty też jesteś egoistką! Nie zauważyłaś, że James…
– Ach, mogłam się tego domyśleć! – zauważyła kwaśno. –
Teraz odwracamy kota ogonem!
– James TEŻ ma swoje uczucia!
– Jest wrednym, napuszonym idiotą!
– NIE, to TY go tak kreujesz! Nawet nie chcesz go jakoś
bliżej poznać, by to zweryfikować! I kto tu jest egoistyczny i przewrażliwiony?
– Nie sprowadzaj naszej dyskusji na inne tory! James
Potter jest dumnym, butnym, wiecznie napuszonym i niedojrzałym dzieciakiem! A
Syriusz natomiast…
– Co: Syriusz natomiast? Tylko mi nie próbuj udowodnić,
że Black jest jakimś chodzącym ideałem, jak to próbują wszyscy naokoło! Mam o
nim swoje własne zdanie!
– Ja o Potterze też! – krzyknęła.
– Dziewczyny… – błagała Alicja.
– Super! – odwrzasnęłam. – Tyle, że JA Blacka znam, a TY
Pottera N. I. E! Gdybyś chociaż spróbowała go poznać… Ale ty go nie znasz!
Nawet nie spróbujesz, a powiem ci, że Potter to najfajniejszy, najzabawniejszy
i najbardziej dobroduszny chłopak, jakiego poznałam!
– Dziewczyny…
– CICHO! – wrzasnęłyśmy naraz, a potem Lily zaklęła,
tupnęła jak mała dziewczynka, z impetem wpadła do łazienki i trzasnęła drzwiami
tak mocno, że szybki w oknach zadrżały. Westchnęłam ciężko i padłam na
posłanie, wpatrując się w czerwoną kotarę.
– Cześć, Alicjo! – burknęłam, wciąż wzburzona.
– Hej, Meggie. O co poszło?
Wlepiłam wzrok w Alicję, krzątającą się przy swym kufrze.
– Nie przejmuj się. Mamy nieustabilizowane życie
uczuciowe – parsknęłam ponuro.
– Właśnie słyszałam. Ciekawie to wszystko brzmiało. Czy
to prawda, że jesteś obiecana Blackowi? James mi mówił na uczcie powitalnej.
– Brawo. Dzięki, James! – burknęłam. – Ktoś jeszcze wie?
– Cóż, eumm… – Alicja się zmieszała. – Chyba cała szkoła…
James jest dostatecznie przyciągającym uwagę człowiekiem, by cała szkoła
słyszała wszystko, co wypowiada. Dla nikogo nie miało to do tej pory znaczenia,
dopóki byłaś uznana za martwą.
No tak. Teraz się zaczną ploty i ploteczki. Oczami
wyobraźni dostrzegłam siebie samą, zamkniętą przez rozszalałe fanki Blacka w
jednej z klas, w której wcisnęły też dwa smoki i bazyliszka na dokładkę.
Lily wyszła z łazienki, miotnęła się na łoże ze złością,
zakryła kołdrą po uszy i tyleśmy ją widziały. Alicja po wyszorowaniu się w
toalecie uczyniła podobnie, lecz nie z taką złością. Zrzuciłam z siebie szlafrok
obrażonej przyjaciółki stwierdzając, że lepiej będzie spać w samym staniku i
majtkach. Miałam nadzieję, że jutro dostarczą mi wszystko, od ubrań po szkolne
przybory i różdżkę.
Przewróciłam się na wznak, próbując usnąć. Nie potrafiłam,
zbyt wiele się wydarzyło. Może nie powinnam tak ostro reagować na Lily? To
chyba moja wina, że się pokłóciłyśmy. Wyszło idiotycznie. Może wypadałoby ją
przeprosić? Nazwała mnie egoistką i hipochondrykiem. Może miała rację? W końcu
w ogóle nie pomyślałam o Remusie, tu się z nią zgadzałam. To prawda, czekała go
śmierć, jeśli bogato się nie wydam.
Co rusz to Black przewijał mi się przed oczyma.
Towarzyszyła mi wściekłość i ból przegranej, ilekroć to się zdarzało.
Jednocześnie, słowa Lily krążyły po mojej głowie: „Ty wiesz, jak wyglądała jego
mina, jak usłyszał na uczcie, że prawdopodobnie nie żyjesz? Ja to widziałam!
Chłopak się załamał, wiesz?!”. Dziwnie się czułam, gdy słuchałam tej swoistej
melodii w mojej głowie. Black się załamał? Swoją drogą to ciekawe, jak
zareagował, kiedy się dowiedział, że jego mamuśka chce go swatać ze mną. Nie
potrafiłam sobie tego wyobrazić.
Poddać się czy coś knuć? Jeszcze dziś w chatce Mortimera
byłabym skłonna raczej knuć, ale po tym, co usłyszałam od Evans, przeszła mi
silna wola. Powiedziała, że Rabastan wcale się mną nie zainteresował. Jeżeli to
prawda? Jeśli on mnie nie kocha, to co? Chyba byłoby mi w takim razie wszystko
jedno, czy wyjdę za Blacka… Jutro trzeba będzie napisać do Rabastana list. Spytać,
jak się czuje i co porabia.
Zerknęłam na świecący w półmroku pierścionek w kształcie
półksiężyca.
– Bezsens… – westchnęłam do siebie cicho.
– O, ja też tak uważam! – zarechotał jakiś głosik.
Poderwałam się na równe nogi.
– Kto to?! – wydyszałam w ciemności.
– ROGACZ – wyburczał obcy tubalnym, mrożącym krew w
żyłach głuchym głosem, po czym ściągnął pelerynę, rechocząc cicho. I w
ciemności go poznałam.
– James?! – szepnęłam ochryple. – Podglądałeś nas?!
– Ehe. Przysłuchiwałem się waszej wesołej pogawędce! –
odparł cicho. – Prawie od początku! Słodkie to było, skarbie! Przyleciałem, jak
usłyszałem swój nadobny tytuł z twoich usteczek!
– A Lily tu paradowała w bieliźnie… Ja ci zaraz pokażę! –
zawarczałam cicho, modląc się, by Evans nie zechciało się obudzić
niezamierzenie. Chwyciłam trampka w dłoń, zamachnąwszy się potem na Jamesa, by popamiętał.
Ten, niestety, wydał z siebie rzecz jasna potworny, włażący pod skórę wrzask i
wypadł z naszego dormitorium prawie na czworaka, przewracając się po drodze o
własną stopę z hałasem zdolnym obudzić skremowanego trupa.
Lily usiadła na łóżku, patrząc na mnie spode łba.
– Rzeczywiście, taki fajny ten Potter! Aż mi skóra
cierpnie z wściekłości, taki fajny… – syknęła ze złością półprzytomnie,
przewracając się na drugi bok.
Zgrzytnęłam zębami, czując upokorzenie, i w przypływie
gniewu wyskoczyłam do salonu, zamierzając wygarnąć Jamesowi.
Zleciałam z furią na sam dół, dzierżąc trampka, by
przyładować na odlew w bezrozumny łeb obrośnięty czarnym włosiem.
– Gdzie on jest?! POTTER! – wrzasnęłam.
W opustoszałym pokoju wspólnym Gryfonów byli wszyscy
czterej Huncwoci i McGonagall. Namierzyłam cel. Stał za stołem, obok profesorki
przylepiającej ogłoszenie o Hogsmeade i czymś jeszcze. Pokręciła głową
cierpliwie, westchnęła ostentacyjnie i dalej czyniła swoje.
Przy stole Black i Remus grali w szachy. Peter czytał
książkę, zerkając ukradkiem na grę kumpli co jakiś czas.
James wydał z siebie dziewczęcy, wysoki pisk na mój widok
i zrobił niekontrolowany ruch w dół. A potem twarz mu się wydłużyła i ryknął
rubasznym śmiechem, odginając się do tyłu.
– Co cię tak bawi? Właśnie zrobiłeś z siebie i ze mnie
idiotę! Najadłam się wstydu przez ciebie! – Wsparłam ręce na biodrach,
marszcząc gniewnie brwi.
– Uuu, Meggie! Wyglądasz spoko w samych galotach i tym…
czymś! – Po czym zawył ze śmiechu raz jeszcze, wywołując u McGonagall nerwowe
drgania dłoni.
Zdałam sobie sprawę z całą mocą, że wypadłam z
dormitorium w samej bieliźnie. Poza błagalną prośbą wysłaną w przestworza o
natychmiastowe wsiąknięcie w dywan lub inną ścianę odnotowałam u siebie
spieczenie epokowego raka.
– Potter! Ciszej! PETTIGREW! – fuknęła opiekunka przez
ramię. – Co za banda błaznów!
Bo oto Peter ryknął nie ciszej niż James, ze śmiechu
zlatując pod stół. Remus zrobił się czerwony jak jego odznaka perfekta i
zasłonił twarz obiema rękoma. Black natomiast osłupiał i rozdziawił jamę ustną,
ale raczej nie miał zamiaru iść w śladu Luniaka z tym zasłanianiem oczu.
– Chłopaki! Uwaga, oto ostatnia okazja, więcej nie
zobaczymy Meggie w takim stanie! – wykrztusił ledwo James, nieco się
uspokoiwszy, a potem dodał złośliwie unosząc brewki – no, może poza jednym z
nas.
McGonagall popatrzyła na niego krytycznie. Black po tych
słowach spalił jeszcze większą cegłę niż Luniak. Dopiero teraz zreflektował, że
może wypadałoby zasłonić oczy, co zresztą niepewnie uczynił.
Ostatnie zdanie wypowiedziane przez Jamesa podziałało na
mnie jak płachta na byka. Zrobiłam się chyba jeszcze czerwieńsza, syknęłam ze
złością i cisnęłam dzierżonym butem w jego stronę.
Trampek zgrabnie wykonał łuk w powietrzu. James wrzasnął
coś niesubtelnie i wykonał przysiad, a trampek wyrżnął centralnie w… tył głowy
McGonagall, strącając jej tiarę.
Zakryłam usta dłonią, a James przewrócił się z przysiadu
na ziemię, gdzie ryczał na całego. Zresztą, nie tylko on.
– Lupin… – Powoli jej biała ze złości twarz obróciła się
w moją stronę.
– Przepraszam, chciałam zdzielić tylko tego palanta… –
wytłumaczyłam ze strachem. –Nie chciałam w panią profesor! Naprawdę!
– Minus piętnaście punktów dla Gryffindoru. Jak śmiałaś
rzucić butem?! To miało być w Pottera, wiem, ale na miłość boską! Przecież
mogłaś zabić kogoś! Mogłaś uderzyć w głowę Pottera!
– Cóż, nie wpłynęłoby to zbytnio na stan jego mikrego rozumku…
– burknęłam do siebie.
McGonagall pokręciła głową z dezaprobatą, zabrała naręcze
papierków i odeszła. A na odchodnym rzekła:
– I proponuję ci, Lupin, odziej się, bo pan Potter i pan
Pettigrew wkrótce się uduszą. Panna w twoim wieku obnażająca się przed
chłopcami? Jak tak można?
Po czym opuściła salon, zostawiając mnie w jeszcze
gorszym stanie.
– Syriuszku, coś taki czerwony?! HA HA, Łapa ma kosmate
myśli! – cieszył się Rogaś.
– James, jesteś totalnym kretynem! – warknęłam, ignorując
wers o Blacku.
– Czemu? – zmartwił się.
Zignorowałam to i szybko uciekłam na górę, wciąż się
czerwieniąc. Czułam straszliwe upokorzenie przez tę sytuację. Do tego zaczęło
męczyć mnie co innego. Jak mam funkcjonować pod jednym dachem z Blackiem, gdy
oboje mamy świadomość tego, co nas czeka?
No nareszcie wróciła do domu :)
OdpowiedzUsuńPS. Mam nadzieję że chociaż ładną miała tą bieliznę xD
Luella
Hej :) Kiedy coś nowego?
OdpowiedzUsuńLuella
Hejka .Kiedy planujesz dodać nowy rozdział ?
OdpowiedzUsuń