W
zamku robiło się coraz zimniej, na zewnątrz nieustannie lał
deszcz, czasem w obecności śniegu, który jednak szybko topniał.
Lekcje na zewnątrz to była autentyczna katorga. Zielarstwo jeszcze
można było znieść; odbywało się ono w zaparowanych cieplarniach
i, choć opary dziwacznych roślin nie należały do przyjemnych,
przynajmniej człowiek nie szczękał zębami. Gorzej było z opieką
nad magicznymi stworzeniami. Kettleburn był chyba uodporniony
całkowicie na niską temperaturę, ale tylko on. My po prostu nie
mogliśmy wytrzymać.
– Pokazałby
nam salamandry, czy coś… – narzekał Syriusz, opatulając się
cieplej szkolnym płaszczem. – Przynajmniej byśmy się rozgrzali…
Niestety,
wrzesień tego roku należał do jednych z najzimniejszych, jakie
pamiętałam. A miało być gorzej, gdyż zbliżał się październik.
A wraz z październikiem nasz szlaban.
– Nie
martw się! – wystękał przez nos Sev, gdy odwiedziłam go w
lazarecie, gdzie leżał z powodu silnego przeziębienia dróg
moczowych. – To tylko szlaban. Wiesz co ja przechodzę, gdy idę do
toalety?…
Zmienił
pozycję na łóżku krzywiąc się z bólu.
– Ciesz
się, że nie atakują naszego zamku, to by dopiero było…
– A
więc wreszcie nauczyłeś się znajdować jaśniejszy punkt, Sev! –
parsknęłam. – Ale masz rację. Tylko tyle roboty… W tym roku
sumy…
– Taa…
– mruknął ponuro mój przyjaciel, wykrzywiając wargi.
Niestety,
sytuacja przedstawiała się gorzej. Jakby mało było nieznośnego
mrozu, McGonagall oznajmiła mi, Jamesowi i Remusowi któregoś
pięknego dzionka, że szlaban mamy gdzie? Rzecz jasna, na zewnątrz.
–
NIEEEEEEEE!!!
AAARRRRGGGGGGGGHHHHHH!!!!! – tak mniej więcej wyglądała reakcja
Jamesa, na to co usłyszał.
Lecz
niestety: ja, Remus i Rogaś pewnej przeraźliwie zimnej nocy
wyszliśmy z zamku w towarzystwie Filcha i udaliśmy się do chatki
gajowego, by odbyć szlaban.
– O
nie! – jęknął James cicho tak, by wolny nie usłyszał. –
Teraz, gdy będziemy z Hagridem sam na sam, to on mnie stłucze z
zemsty na kwaśne jabłuszko. Wiesz, za tamte…
Nie
za bardzo wiedziałam, o co mu chodziło, w każdym razie Remus
mruknął:
– Nie
zrobi tego, nie jest taki. Chyba…
Dobrnęliśmy
do chatki, mając nadzieję, że nam nie poodpadają kończyny z
zimna, nie zdziwiłabym się jednak, znajdując nogę Jamesa
kolejnego dnia, leżącą sobie, jak gdyby nigdy nic na trawie, czy
coś w tym stylu.
Remus
zapukał do Hagrida, a ja poczułam uścisk w podbrzuszu. To był
stres. Jaki będzie potężny gajowy?
Nieczęsto
go widywałam, ale wiedziałam, że był bardzo wielki. To, co
zobaczyłam, gdy drzwi uchyliły się nagle, trochę mnie uspokoiło,
gdyż Hagrid był ubrany w różowy, koronkowy fartuch, a przy jego
posturze to wyglądało bardzo zabawnie.
– No,
rodzeństwo Lupin i Potter. Włazić do środka. Cholibka, to mi się
zwaliło tej nocy… – burknął, lecz ja dostrzegłam w jego ledwo
widocznych zza kurtyny owłosienia oczkach łagodność, a może
nawet i zakłopotanie, czy rodzaj troski.
– Siema,
Hagridzie! Jak leci? – zaczął od razu James, szczerząc zęby na
wszelki wypadek.
– Jakoś…
– zagrzmiał olbrzym. – No, to do roboty, mamy jej ździebko…
W
izbie byłam pierwszy raz. Z powodu stresu nie rozglądałam się za
bardzo, skupiłam uwagę na trzymaniu dłoni Remusa. Udało mi się
tylko zakodować, że było tu przyjemnie ciepło i przytulnie, na
kominku płonął ogień. Usiedliśmy przy stole, a Hagrid począł
krzątać się przy palenisku.
–
Herbatki?…
– usłyszeliśmy jego tubalny głos.
Ścięło
mnie z nóg, gdy to usłyszałam i przez moment zapomniałam, jak się
nazywam z tego wszystkiego.
– Tak,
poprosimy – odparł za nas Remus.
Przez
chwilę nie działo się nic, do moich uszu dochodził jedynie trzask
płonącego ognia oraz odgłos upuszczanego przykrywadełka do
czajnika.
– Co
będziemy dziś robić? – zapytał James, udając wielce
zainteresowanego tematem.
– Obierać
nasiona bety czerwonej – rozległo się zza pleców olbrzyma.
–
Hagridzie,
tak w ogóle, to jest Meg, siostra Remusa i moja najlepsza…
– Tak,
wiem. Jestem Hagrid, wszyscy mi tak mówią.
Odwrócił
się do mnie i uśmiechnął.
– Mam
nadzieję że twój braciszek nie przysparza ci takich problemów w
domu?
– Nie,
tylko towarzysze braciszka… – odparłam, starając się by nie
zabrzmiało to tak strasznie, jak w rzeczywistości wyglądało.
– No
tak, Remus to grzeczne chłopaczysko, prawie wcale nie muszę go
ganiać, gdy cuś przeskrobie. Ale reszta to niezłe oszołomy…
Wejdzie mi taki na grządkę z dynią, z bliżej niewiadomych
przyczyn…
James
udał skruszonego, a my pochyliliśmy się nad nasionkami bety. Były
małe i oślizgłe.
– No
dobra, to bierzmy się do roboty, herbatka już się robi… –
Gajowy zatarł gigantyczne dłonie.
Zaczęliśmy
obierać nasiona, co oczywiście okazało się bardzo żmudną i
nudną pracą, ale przynajmniej w ciekawym gronie. Hagrid okazał się
kimś zupełnie innym niż mogłabym się spodziewać. Sprawiał
wrażenie przede wszystkim bardzo dobrego człowieka i naprawdę go
polubiłam.
– W
tym lesie jest tyle do zrobienia – grzmiał dziarsko. – Co jakiś
czas przytrafiają mi się naprawdę ciekawe wypadki. Cholibka,
zwierzęta czasem są lepszym towarzyszem, niż ludzie, oj taak…
– Ciekawe
wypadki? – zagadnął Remus. – Jakiego rodzaju?
– Na
przykład dziwne substancje na mchu? – spytałam niewinnie, gdyż
przypomniał mi się nasz spacerek po lesie.
– Właśnie,
ostatnio znajduję coś dziwacznego – podjął z niepokojem
zapytany. – Nigdy czegoś takiego… za długi jęzor…
–
Hagridzie!
– krzyknął z oburzeniem James. – Jak możesz! Najpierw robisz
nam smaczek…
Jego
foch przerwało głośne mruczenie, spod mojej koszuli. Mruczał
kotek od Łapy.
Remus
i James wymienili pełne rozbawienia spojrzenia i wybuchnęli
szyderczym śmiechem.
– Co?
– spytałam ze zdziwieniem.
James
uśmiechnął się kołtuńsko, a Remus pokręcił głową, że mi
nie powie. Trudno, dupki.
–
Hagridzie,
jak myślisz? – zagadnęłam, postanawiając nie gadać z takimi
niedojrzałymi bachorami. – Dlaczego nauczyciele poszli do lasu
jednej i tej samej nocy?
Hagrid
nabrał wody w usta w bardzo widoczny sposób.
– Być
może mieli jakieś spotkanie… – mruknął sceptycznie Remus.
– Tak,
zlot fanatyków Śmierdzących Kalesonów! No, nie dziwię się, że
w lesie, gdy nikt nie patrzy! – zawołał z nagłym entuzjazmem
James.
–
Śmierdzące
Kalesony? – Zmarszczyłam brwi ze zdezorientowaniem. – A co to?
– Kapela
magiczna, do której słuchania nikt się nie przyznaje, z zasady…
– odpowiedział znużonym tonem Remus. – Ha ha, bardzo śmieszne,
James.
– Och,
wiem, że tego słuchasz, uraziłem twą dumę! – Remus w odwecie
cisnął w niego obierkami nasionek.
– Po
co tam poszli? – rzuciłam w przestrzeń. To pytanie wciąż
wwiercało mi się w mózg. Hagrid udawał, że nie posiada organów
słyszących i nadal z uporem maniaka obierał swą porcję nasion.
– Być
może chcieli uniknąć szpiegowania, podsłuchów? – próbował
Remus.
– Wiem!
– zawołał James tonem człowieka, którego olśniło. –
Postanowili zrobić zbiorową ku…
– Dobra,
dosyć twoich pomysłów, dziecinko! – przerwałam szybko, węsząc
jakieś chore wymysły. – Myślę, że ich spotkanie miało związek
z tym napadem na pociąg…
– Koniec,
wystarczy! – huknął nagle gajowy. – Nie węszcie, to nie do was
należy! Narobicie sobie, cholibka, kłopotów!
Umilkliśmy
zatem, lecz ja wciąż nie mogłam zdzierżyć milczenia. Po co tam
poszli? I co oznaczała dziwaczna plama na mchu? Dlaczego Hagrid coś
ukrywa? No cóż, być może nigdy się nie dowiemy… Nie wszystko
da się wytłumaczyć na tym świecie. Nie było jednak wątpliwości,
że odkąd zauważyłam te dwa dziwaczne zjawiska, nie potrafiłam
ich wytrząsnąć z pamięci.
***
Na
szczęście, Prorok Codzienny nie donosił o jakichkolwiek
katastrofach. Widać, dziwni sprawcy zaszyli się gdzieś, a szkoła
i Anglia zapomniały o przerażającym napadzie sprzed miesiąca. Ale
nie ja. Wciąż nie dawało mi spokoju dziwne poczucie zagrożenia.
Dzień za dniem, każdy mógł przynieść coś potwornego. No i
któryś w końcu przyniósł, ale nie potworność tego rodzaju,
lecz zupełnie inną…
–
Proszę
o ciszę! – rozległo się podczas sennego śniadania pierwszej
październikowej soboty.
Głos
Dumbledore’a wyrwał mnie z planowania sobie wolnego czasu na naukę
poszczególnych przedmiotów.
–
Mam
do ogłoszenia dwie sprawy. Po pierwsze, zbliża się sezon
Quidditcha, a co za tym idzie, mecz. Są wolne miejsca w drużynach.
Zapisy przyjmują kapitanowie. A teraz sprawa numer dwa…
Dumbledore
odchrząknął, gdyż jego słowa wywołały falę entuzjazmu.
Uśmiechnęłam się do siebie. Były dwa wolne miejsca, z tego co
słyszałam, a ja chciałam być ścigającą. Przynajmniej
spróbować, kto wie, nie było nic do stracenia, a można zyskać
świetną zabawę…
–
Chociaż
do Bożego Narodzenia zostało mnóstwo czasu, jednak sami wiecie,
jak czas lubi pędzić przed siebie. Tradycją Hogwartu jest
organizowana co pięć lat nieco większa uroczystość z tego
powodu. Wypada ona w tym roku…
Spojrzałam
na twarz podnieconej Alicji, podekscytowanej Lily, przerażonego
panicznie Seva, wystraszonych i nieszczęśliwych Huncwotów, niezbyt
rozumiejąc, czemu słowa Dumbledore’a wywołały tak skrajnie
różne emocje.
Dyrektor
kontynuował, uśmiechając się pogodnie znad okularów-połówek:
–
Niektórzy
z was pamiętają tę sprzed pięciu lat, a ja także jej nie
zapomnę, oj nie… To na długo utkwiło w mojej świadomości…
Potoczył
rozbawionym spojrzeniem gdzieś po płaszczyźnie wspomnień, a Łapa
otrząsnął się z sennej tępoty i zachichotał do ucha Jamesa:
–
Pamiętasz?
Wsypaliśmy mu wtedy do majtek proszku wywołującego czyraki…
Pokręciłam
głową z politowaniem, a James zaśmiał się wesoło i odparł z
rozrzewnieniem:
–
Dobre
czasy, nasze dowcipy były wtedy tak… niewinne.
–
…w
związku z czym w przeddzień ferii odbędzie się bal
bożonarodzeniowy! – zakończył swą wypowiedź Dumbledore.
Wywołało
to burzę emocji. Po twarzach niektórych widać było, że bardzo
zepsuto im ten dzień, ale ogół, zwłaszcza żeński, zareagował
entuzjastycznie.
–
Bal,
słyszałaś?
–
Ta
suknia w Hogsmeade, wiesz która…
–
No,
zaprosi cię…
–
Tak,
ale odlot…
Na
mnie nie wywarło to wyjątkowego wrażenia. Informacji było wciąż
za mało, toteż, zaciekawiona, słuchałam dalej.
–
Oczywiście,
obowiązuje zawsze strój odświętny – podjął dyrektor, wciąż
uśmiechając się z błyskami w oczach. – Strój taki można nabyć
w Hogsmeade, ale zdarzało się i tak, że rodziny przysyłały wam
taki strój. Jednak przypomnę tym, którzy o tym nie wiedzą, że
każdy na bal przychodzi z partnerem do tańca.
Teraz
się dopiero zaczął pisk i jęk. Zamurowało mnie. No nie,
katastrofa! A jak zaprosi mnie jakiś Goyle?! Co za przypał! Kto
wpadł na tak idiotyczny pomysł?
Po
śniadaniu wszyscy Gryfoni i cała reszta Hogwartczyków udała się
w swoją stronę, gdzie kto chciał. Atmosfera wibrowała od emocji,
zupełnie skrajnych.
–
Co
za pomysły! – narzekałam przy Lily i Severusie. – W życiu mnie
nikt nie zaprosi, skończę z jakimś półidiotą…
–
No
co ty! – prychnął Severus, sam skrajnie zirytowany. – Jesteś
przecież… no… w każdym razie, nie powinnaś narzekać.
Pasztetem nie jesteś.
Nieco
się speszyłam po jego słowach. Z jakiegoś powodu zrobiło mi się
niezręcznie i miło.
–
Zresztą…
– zaczęła Lily, posiadając najlepszy humor z nas wszystkich. –
Masz do wyboru spośród czterech Huncwotów.
–
Jasne!
– burknęłam. – Remus to mój brat, Syriusz pewnie zaprosi
Jamesa, James siebie samego. A Peter? Jest dla mnie za niski!
–
Liczy
się wnętrze – powiedział sarkastycznie Sev.
Dobrnęliśmy
do biblioteki, udało nam się odrobić straszliwie ciężką pracę
z transmutacji, równie trudną pracę z zaklęć i dość proste
zadanie z obrony.
–
Słuchajcie,
tak wracając do tematu, czy nauczyciel może zaprosić ucznia? –
spytała Lily nieco nieśmiało, a jej twarz doskonale dostosowała
się kolorem do włosów.
–
Wątpię,
żeby Wilderowi zachciało się pląsów w odświętnej szacie –
parsknął Severus szyderczo, a Lily zakopała się ze wstydu po uszy
w swych notatkach, udając, że nie istnieje.
***
Jeśli
nawet myśli o balu odciągnęły moją skołataną łepetynę od
rozmyślań o niebezpieczeństwach za murami szkoły, to trwało to
wyjątkowo krótko.
W
pierwszym tygodniu października udało mi się złapać kapitan
naszej drużyny, Dorcas i zapytać, jak się dostać do drużyny.
–
Przyjdź
na sprawdzian, odbędzie się w piątek – Uśmiechnęła się
jednocześnie dziarsko i dumnie, odrzucając do tyłu teatralnym
gestem burzę pięknych, kruczych pukli.
Do
piątku pozostały dwa dni, lecz natychmiast zaczęłam odczuwać
stres związany z eliminacjami. Dobrze wiedziałam, że nie byłam
najlepszym kierowcą miotły. Miałam z nimi dotychczas raczej słabe
doświadczenia, ale chęć przynależności do wspaniałej drużyny
Gryfonów była zbyt kusząca, by tak po prostu z tego zrezygnować,
bez spróbowania.
Nadszedł
wreszcie wyczekiwany dzień. Wstałam w piątek, odczuwając ból w
brzuchu i ubrałam się w szkolne szaty. Najbardziej bałam się
ośmieszenia i to ono najbardziej mnie absorbowało, gdy rozmyślałam
o dzisiejszych eliminacjach, schodząc na dół na śniadanie,
zapominając nawet o Lily.
Trudno
było mi cokolwiek przełknąć. Czemu tak się denerwowałam? Może
po prostu za bardzo mi zależało?
Miałam
spocone, lodowate dłonie, ale udało mi się nimi wymanerwrować i
odczytałam list od rodziców, chowając list od nich do Remusa
(akurat była pełnia).
Przez
czas trwania lekcji nie potrafiłam się skupić na niczym innym,
tylko na quidditchu. Bałam się szyderstw ze strony Huncwotów. A
co, jak mnie poniżą na oczach wszystkich w jakikolwiek sposób?
Może i nie byli tacy, ale czasem miałam wrażenie, że im odbijało.
No, może nie czasem, cały czas.
Po
lekcjach Lily, jako jedyna wiedząca o moich zamiarach, zaciągnęła
mnie na błonia, bo bardzo się opierałam, czepiając się dłońmi
każdej kamiennej futryny.
–
Teraz
nie możesz rezygnować! – stwierdziła. – Przecież lubisz
quidditch! Nic nie stracisz, najwyżej cię nie wybiorą…
–
Nie,
tylko zrobię z siebie pośmiewisko na oczach całej szkoły! –
zaskowyczałam, ale Lily była nieugięta.
Po
wielu bataliach stawiłam się na boisku, a właściwie zostałam na
nie zawleczona. Stało tam mnóstwo Gryfonów, tak samo
zdeterminowanych, jak ja.
Lily
mruknęła do mnie z milusim uśmieszkiem:
–
Siadam
na trybunach, tchórzu!
–
Dobra!
– usłyszałam władczy głos Dorcas. – Wiecie, jak obchodzić
się z miotłami, więc dosiądźcie ich. To pierwsze zadanie. Komu
nie uda się za pierwszym razem, odpada.
Przerażona,
wyciągnęłam rękę nad leżącą miotłą i skupiłam się na
myśli, że nie jest to tylko zwykły kijek.
–
Do
mnie!
Miotła
natychmiast usłuchała, ale zrobiła to z pewnym oporem, jakby się
zastanawiała, wredna krowa. Z dumą i poczuciem tryumfu nad złośliwą
miotłą przerzuciłam przez nią nogę, lecz byłam nieliczną
szczęściarą. Połowie moich konkurentów się nie udało.
Odetchnęłam z ulgą. Może nie będzie tak źle.
Tymczasem
na boisku zbierała się reszta drużyny. Zauważyłam Syriusza i
Jamesa, oni jednak mnie nie widzieli.
–
Dobra,
ci co odpadli muszą sobie pójść, robi się rozgardiasz! –
krzyknęła Dorcas, próbując zaprowadzić porządek. – Teraz
zróbcie kilka rundek naokoło boiska… Nie, do was mówię, ci co
zostali, no!
Była
chyba podenerwowana. Ja i cała grupa Gryfonów wystrzeliliśmy w
górę na starych, rozklekotanych miotłach. Niektórzy pospadali,
inni powpadali na siebie. Ja starałam się trzymać nisko na miotle,
byle dalej od tłumów, co na pewno mi pomogło. Konkurenci znów się
powykruszali, zostali tylko nieliczni. Zaczęliśmy więc okrążać
boisko, co jeszcze bardziej zredukowało liczbę chętnych. Gdy
rundki się zakończyły, przed Dorcas wylądowały tylko cztery
osoby, w tym ja.
–
Dobrze
– mruknęła cicho, po czym wrzasnęła – reszta, WYNOCHA!!!
–
Hej,
MEGGIE!!!
–
O
nie… – jęknęłam do siebie, zasłaniając ze wstydu włosami
twarz.
–
Potter,
wiemy, że połowa Hogwartu to krewni i znajomi królika, ale opanuj
się, bo ich rozpraszasz! – warknęła ostro Dorcas przez ramię. –
Dobra, pozostali nieliczni, cztery osoby… Kto się zgłasza na
pozycję pałkarza?
Dwie
osoby wyraził chęć zostania pałkarzem, Dorcas postanowiła ich
pierwszych sprawdzić, więc ja i Kathleen, moja rywalka,
wmieszałyśmy się w drużynę. Od razu poczułam czyjś szept w
uchu:
–
A
więc chcesz być ścigającą?
To
był Syriusz.
–
Hej,
wiedziałem, że jesteś laska z jajami! – zawołał
entuzjastycznie James do drugiego ucha i przytulił mnie mocno.
–
Auu!!!
Bo trafię do szpitala, nie do drużyny… – stęknęłam.
–
Ja
prędzej… – mruknął z rezygnacją Syriusz. – Ten bal mnie
dobił, zwariowałem, hehe.
–
Dlaczego?
–
Nie
wiem, kogo zaprosić, nie wiem czy w ogóle chcę kogokolwiek
zapraszać. Nigdy nie znajdę niewiasty, która by mi odpowiadała…
Załamię się i pójdę z Jamesem! Albo z Luniaczkiem, z Petem bym
wyglądał jak pedofil.
–
A
ty, James? – zagadnęłam uprzejmie. – Kogo zaprosisz?
–
Może…
Evans-piękną-niczym-blask-jutrzenki? – zarechotał drwiąco
Syriusz.
–
Evans?
– skrzywił się James, udając obrzydzenie.
Sprawdzian
pałkarzy dobiegł końca.
–
Eee,
Conroy, masz problem z utrzymaniem pałki… Zostaje więc Steinmann…
– ogłosiła Dorcas władczym głosem. – Mamy pałkarza, teraz
wystarczy tylko znaleźć ścigającego… Dziewczyny?
Ja
i Kathleen podeszłyśmy do Dorcas niepewnie.
–
Zagramy
sobie mecz. Mamy czterech ścigających… Syriuszu, ty pozostaniesz
Gryfonem, ja będę przeciwnikiem. Gotowi? No, to wypuszczam piłki.
Tego
momentu bałam się najbardziej. Z całą drużyną znalazłam się
za chwilę w powietrzu. Fajnie by było, gdyby tak już pozostało…
–
Start!
– kobiecy głos Dorcas rozdarł lodowate powietrze. Kafel
natychmiast wylądował w łapskach Syriusza, a cała drużyna
przelała się na koniec boiska, na którym umieszczono bramki.
Gdy
tylko znaleźliśmy się dosyć blisko bramek, Syriusz rzucił mi
kafla, którego złapałam z lekkim zdumieniem koniuszkami palców,
gdyż łatwiej byłoby mu rzucić do Kathleen. Zamachnęłam się,
próbując wbić gola. Obrońca złapał piłkę.
Mecz
znów się rozegrał, a skończył na podobnej sytuacji. Właściwie
ja i Syriusz podawaliśmy sobie nieustannie kafla, a Dorcas i Kath,
pomimo, że była w naszej drużynie, walczyły o jego zdobycie. Mecz
był trudny, nie udało mi się wbić ani jednego gola, natomiast
Kath, gdy tylko otrzymywała ode mnie piłkę, starała się coś
wbić. Udało to jej się aż dwukrotnie.
Gdy
wylądowaliśmy, wiedziałam już, że to ona zostanie wzięta do
drużyny. Było mi bardzo przykro. Poczułam do Syriusza falę
wdzięczności, że chociaż podając mi kafla i ignorując Kath
pokazał, że stanowiliśmy całkiem zgraną drużynę, jednakże
doskonale zdawałam sobie sprawę, że to wbijanie goli było
najistotniejsze. Jednak miło, że tak bardzo walczył o to, bym to
ja zakwalifikowała się do drużyny.
–
Obie
byłyście dość dobre – rzekła Dorcas, gdy już stanęliśmy na
murawie. – Kath w strzelaniu goli, Mary Ann była niezwykle zgrana
z drugim ścigającym. Lecz, niestety, może zostać tylko jedna.
–
Kathleen…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz