Dziś (chyba) pojawi się następny rozdział. Miłej lektury!
–
Impedimenta! – zawyłam,
celując w drzwi wyciągniętą różdżką. Nic, zamykały się
dalej, a ja z przejęcia wygrzmociłam się na twarz. Sięgnęłam
czubeczkami palców po różdżkę, która wtoczyła się w nisko
sunącą przy podłodze mgłę i, wciąż leżąc, krzyknęłam w
stronę marmurowej płaskorzeźby nad drzwiami:
–
Relashio!
Szczątki
kamienia rozprysły się na wszystkie strony, a jeden utknął między
futryną a skrzydłem drzwi, blokując ostateczne zamknięcie.
Zerwałam
się na równe nogi i, odzyskując równowagę w biegu, dopadłam do
portalu i w ostatniej chwili uchyliłam go szerzej na tyle, by
przecisnąć się do korytarza z gabinetem Dumbledore’a. Co będzie,
jeśli gargulec mnie nie wpuści?
Ale
w korytarzu wpadłam prosto na samego dyrektora.
–
O, panna… – zaczął
pogodnie.
–
Panie profesorze! –
wysapałam. – Coś mnie goni…
–
Co? – Spoważniał.
Wystarczyło
jedno wymowne spojrzenie, by rzucił:
–
Stań za mną.
Dostosowałam
się do jego rozkazu bez piśnięcia, wciąż dysząc ciężko po
ucieczce. Powoli mgła wpełzała do korytarza, rozlegały się
dudniące infradźwięki.
Dumbledore
wyczarował wokół nas jakąś złocistą poświatę. Mgła omijała
ją szerokim łukiem, na całe szczęście. Czaiłam się za
błękitnymi połami płaszcza dyrektora, mimo strachu czując się
wyjątkowo bezpiecznie.
W
końcu przed nami w korytarzu zmaterializowało się to… Czarny,
upiorny, strzelisty cień, wykrzywiony pod dziwnym kątem.
Nagle
rozległo się niskie, zniekształcone buczenie, a dopiero po chwili
zorientowałam się, że niosło konkretne słowo:
–
DUMBLEDORE!
Jego
okropny, wyjątkowo niski głos zadudnił mi okropnie w czaszce,
wywołując wrażenie, jakby mózg zaczął się obijać o jej
wewnętrzne ścianki. W każdym włóknie mojego ciała słyszałam
ten przenikliwy dźwięk.
–
JUŻ ZA PÓŹNO, STARCZE! TWÓJ
KONIEC JEST BLISKI!
–
To się jeszcze okaże! –
odparł spokojnie, ale z zawzięciem Dumbledore. Z jego osoby
emanowała nieprzeciętna siła.
Cień
wyciągnął coś w rodzaju dłoni przed siebie. Całe galony dobrze
mi znanej szarawej substancji oblały otaczającą nas złocistą
kulę pełniącą rolę ochrony. Zrobiło się przez moment idealnie
ciemno. Dumbledore machnął dłonią i żrący płyn spłynął z
kuli niczym z kaczki i wsiąkł w posadzkę, wypalając czarne plamy.
W
ramach riposty dyrektor machnął w stronę potwora dłonią,
przecinając go na pół jakimś promieniem, co nic nie dało, gdyż
paskuda zlała się znów w jedno.
–
HA HA HA! – rozległo się,
przypłaszczając mój mózg. Zatknęłam uszy i nadal wyglądałam
zza rękawa Dumbledore’a.
W
odwecie stwór wydał z siebie ohydne wycie, najwyraźniej chcąc nas
znokautować. Zatykałam uszy z wszystkich możliwych sił, ale
dudnienie wdzierało się przemocą, było w mojej głowie.
–
Aaaach! – jęknęłam,
osuwając się na podłogę i ściskając głowę w dłoniach.
Dyrektor wyczarował wokół nas dodatkową osłonę, bańkę
powietrza. Dźwięk wciąż dochodził do naszych uszu, jednak był
sto razy bardziej znośny. Panowała napierająca na uszy cisza.
Czułam się, jakbym znajdowała się pod wodą.
Zaklęcie
Dumbledore’a przebiło przezroczystą bańkę i ugodziło w cień,
który ryknął, chyba nie spodziewając się nagłego ataku.
Wymierzył w nas sporą ilość oparów podobnych do mleka, które
owiały osłony. Za nimi zrobiło się raptownie cicho, nic nie
widziałam.
Mgła
powoli rozwiewała się w ciszy…
–
ZE MNĄ NIE WYGRASZ, STARCZE!
TO JESZCZE NIE KONIEC, ZAPAMIĘTAJ!
Rozległ
się trzask otwieranego okna, mgła powoli ulatniała się. Zaległa
cisza…
Po
drugiej stronie drzwi, które się za mną zamknęły gdy biegłam do
gabinetu, rozległ się zbiorowy wrzask:
–
REDUCTIO!
Drzwi
wyleciały futryny, czemu towarzyszył ogłuszający tumult. Na
korytarz wpadło kilku nauczycieli.
–
Co się stało, Albusie?! –
krzyknęła przerażona McGonagall. – Słyszeliśmy… Panna
Lupin?!
Dumbledore
usunął osłony i, niby nonszalancko, oparł się o gargulca. Potem
podszedł do okna.
–
Poleciał do Zakazanego Lasu…
– mruknął do siebie.
–
Kto? – spytał Horacy
Slughorn, nieco zdezorientowany.
–
Niebezpieczny efekt działań
naszego drogiego Toma – westchnął cicho dyrektor, jakby do
siebie.
Zmarszczyłam
brwi. Jaki Tom?
–
Czyli za tym wszystkim stoi…
Sami-Wiecie-Kto?! – szepnęła McGonagall.
Dumbledore
skinął wolno. Czułam się jak głupia, nie rozumiałam ni ździebka
z tego, co mówili.
–
Z tego, co wiemy z pewnych
źródeł… – zaczął, zerkając na mnie znad okularów – to
Voldemort wysłał do Hogwartu w tym roku, tuż pod moim nosem, pewne
niebezpieczeństwo. Wiem, że czarnomagiczny twór przebywał w
Zakazanym Lesie. Prawdopodobnie Voldemort wymyślił z pomocą
czarnej magii agresywną istotę. Pewnie był to prototyp, dość
nieszkodliwy. Po feriach dostarczył swojemu nowemu pupilkowi do
Zakazanego Lasu jakiś rodzaj pożywki czy nowego materiału
formotwórczego, trudno stwierdzić. Użył do tego ciała… ciała
dziewczyny, którą ucharakteryzowano na uczennicę. Może było to
już martwe ciało?
Poczułam,
że zbiera mi się na wymioty, gdy usłyszałam tę rewelację.
–
W każdym razie, w ciele ukrył
jakiś rodzaj wzmocnienia dla stworzenia. Panna Lupin odkryła
anomalię w postaci braku odbicia w lustrze tej uczennicy. Mogło to
jedynie oznaczać, że miała do czynienia z obiektem, przy którymś
ktoś grzebał z pomocą czarnej magii. Potem stworzenie poczuło się
na tyle silne, że zaczęło siać grozę w szkole. Nie mam jedynie
zielonego pojęcia, czemu Voldemort nasyła na mnie takie dziwne
eksperymenty. Czyżby spodziewał się, że to coś miało mnie
zabić? A może miało za zadanie zastraszyć. Nie twierdzę jednak,
że nie jest niebezpieczny. Pamiętacie, co mówiłem wam we
wrześniu?
Posłał
nauczycielom wymowne spojrzenie.
Zaległa
pełna napięcia cisza, jakieś mroczne widmo zawisło nad
zgromadzonymi.
–
Ten potwór tu wróci? –
spytał Flitwick, otrząsając się z szoku.
–
Wątpię, uszkodziłem go,
sądząc po ucieczce. Ale to nie koniec z Voldemortem, a dopiero
początek… Proponuję, byście weszli do mojego gabinetu, omówimy
pewne sprawy…
–
Odprowadzę pannę Lupin do
dormitorium – stwierdziła stanowczo McGonagall i chwyciła mnie
delikatnie za ramię. – Wszystko w porządku, Lupin?
–
Tak, pani profesor.
Udałyśmy
się więc korytarzem do salonu Gryfonów. Byłam bardzo zmęczona i
głowa mnie bolała. Już na śmierć zapomniałam o książce dla
Syriusza, po którą w końcu przecież poszłam. Wspięłam się na
górę, do sypialni.
–
Coś się stało? – spytała
Alicja, gdy weszłam. – Zapachniało amoniakiem…
Opowiedziałam
jej wszystko.
–
O matko… – Zakryła dłonią
usta. – Dobrze, że był tam Dumbledore…
–
No! Wiesz, chyba się położę,
to było bardzo wyczerpujące doświadczenie… Widzę, że Lily już
śpi, to dobrze. Nie potrafiłabym powtórzyć wszystkiego od nowa…
Umyłam
się zatem bardzo dokładnie i osunęłam w ciepły sen. Uff, jak
dobrze czuć tę ulgę, że już po wszystkim. Przynajmniej na razie…
***
W
szkole ponownie zapanował względny spokój. Ludzie nie obawiali się
już nieokreślonego niebezpieczeństwa, lecz nie do końca chyba
czuli się bezpiecznie.
Tymczasem
my, czyli ja, Severus i Lily, harowaliśmy dniami i nocami. Zniesiono
zakaz przebywania o późnych porach poza dormitorium, więc mogliśmy
przesiadywać razem w bibliotece do nocy.
Ja
skupiałam się głównie na eliksirach, których nie byłam do końca
pewna, i na transmutacji, będącej moim słabym punktem. Wiedziałam,
że reszta powinna jakoś pójść.
–
Hmm, chyba oleję opiekę –
mruknęłam zaspanym głosem któregoś wieczora. – Nie potrzebuję
tego.
–
No, ja też nie –
podchwyciła Lily, wciąż wyjątkowo ożywiona. – Albo to całe
wróżbiarstwo…
–
Ja się nie uczę tego, czego
nie potrzebuje – stwierdził krótko Severus. Hmm, może i miał
rację?
Ale
oni i tak mieli lżej, niż ja. Pomijając kwestię zaległości,
czekał mnie jeszcze jeden mecz w tym roku, w połowie kwietnia, z
Ravenclawem. Wiele trenowaliśmy, w końcu był to ostatni mecz z
Dorcas Meadowes w roli kapitana i ostatni mecz Gryfonów przed końcem
roku.
–
A oto i… DRUŻYNA GRYFONÓW!
– usłyszeliśmy magicznie zwielokrotniony głos komentatora, gdy
wkroczyliśmy na stadion, czemu towarzyszył niewiarygodny tumult.
Gdy
czternastu graczy znalazło się nareszcie w powietrzu, rozpoczęliśmy
grę.
James
i Syriusz podawali sobie naprzemiennie kafla, co wkrótce zaowocowało
golem na naszym koncie. Kątem oka dostrzegłam Dorcas, która
krążyła nad nami i szukała złotej, uskrzydlonej piłeczki. Na
twarzy zastygło skupienie, a purpurowa peleryna powiewała za nią
na kwietniowym, popołudniowym wietrze, wyjątkowo silnym tego dnia.
Wkrótce
nasza drużyna zdobyła przewagę trzech goli.
–
Potter podaje do Blacka, ten
upuszcza kafla, którego przejmują Krukoni. Kapitan drużyny Dowell
już pędzi ku bramkom Gryfonów i… GOOOOOL!!!
Syriusz
zaklął pod wąsem. Kafel znów wszedł do gry.
–
Piłka w posiadaniu Krukonów,
lecz oto Black przejął ją. Podaje do Lupin, ta znów do Blacka…
Już pędzą w stronę pętli Krukonów…
Przytuliłam
mocno kafla do piersi i pędziłam niedaleko Syriusza, gotowego
przejąć w odpowiednim momencie piłkę. Już całkiem blisko…
–
UWAŻAJ! – krzyknął nagle
Czarny.
Poczułam
nagle, iż coś ugodziło w mój prawy bok z całej pary.
Zachłysnęłam się, bo zabrakło mi powietrza.
Ześlizgnęłam
się z miotły. Uda jeszcze przez moment ściskały rączkę, lecz
wkrótce puściły i runęłam w dół na trawiasty stadion, gdzie
ległam na wznak, wciąż ściskając kafla. Wyczułam okropne
zamroczenie i posmak krwi w ustach, gdy potylicą uderzyłam w
podłoże. Z nosa i ust ciekła mi krew, a żebra z prawej strony
bolały nieznośnie. Piłka leżała niewinnie obok.
Głowa
pękała mi od straszliwego bólu.
Dopiero
wtedy usłyszałam krzyki i hałasy. Drużyna i sędzia wylądowali
obok mnie, gromadząc się wokół.
–
Trzeba ją zanieść do
szpitala. A wy macie grać dalej!
–
Nic mi nie będzie! –
warknęłam. O nie, znowu szpital...
Uniosłam
się nieco, masując tył głowy, by przestała boleć. Poczułam na
ręku coś lepkiego, była to krew.
Drużyna
wydała zduszone okrzyki, a nauczyciel latania pochylił się, by
sprawdzić moją głowę.
–
Hmm, pęknięta czaszka –
mruknął, a wszyscy wydali z siebie zgodny szmer przerażenia. –
Czekaj…
Dał
mi jakiś eliksir. Wypiłam go, po czym ból powoli zaczął
ustępować, a ja straciłam przytomność.
Ocknęłam
się dopiero w skrzydle szpitalnym. Słońce, chylące się ku
zachodowi, oświetlało przytulne pomieszczenie. Nie ruszałam się,
wchłaniając nosem miły zapach, jaki wlatywał przez uchyloną
okiennicę. Poczułam, iż na głowie zawiązano mi bandaż, a także
coś sztywnego unieruchamiało mnie w pasie.
Po
jakimś czasie do komnaty weszła cała drużyna, wciąż w szatach,
a także Remus i Lily. Zauważyłam, że w drużynie brakowało
Syriusza.
–
Wygraliśmy?! – przeraziłam
się na dzień dobry.
–
Tak! – rozpromieniła się
Dorcas.
–
Jak zwykle, dzięki Dorcas! --
zaśpiewał James.
–
Jak się czujesz? – spytał
Luke Steinmann, nasz pałkarz.
–
Jakoś. Trochę uziemiona.
Zachichotali.
Widocznie musiałam śmiesznie wyglądać w tych bandażach.
–
Nic mi nie będzie –
mruknęłam.
–
Na pewno! – zawołała
pogodnie Lily. – Będę się tu z tobą uczyć.
–
O nie! – jęknęłam cicho,
a pielęgniarka kazała moim gościom spadać. Został tylko Remus.
–
A co jest z Syriuszem? –
spytałam.
Remus
zrobił niezbyt radosną minę.
–
Hmm, obraził się o coś i
odszedł…
–
Obraził? – zdziwiłam się.
– O co? Chyba nie na mnie, znowuż?
–
Chyba pokłócili się z
Jamesem. Nie wiem, co było przyczyną, ale słyszałem trochę…
Coś o braku dojrzałości Rogacza i tak dalej…
–
O to się pokłócili? –
spytałam z zaskoczeniem.
–
Nie. Syriusz mu to zarzucił w
trakcie kłótni.
–
Ech, James i Syriusz chyba
nieczęsto się kłócą, nie?
–
Nie pamiętam, żeby
kiedykolwiek to zrobili – odparł Remus powoli.
W
skrzydle szpitalnym siedziałam około tygodnia. Czasem ktoś mnie
odwiedził, ale przeważnie wszyscy ślęczeli nad książkami. Ja
również uczyłam się w skrzydle szpitalnym z moimi gośćmi.
Podobno
w dwóch ostatnich tygodniach kwietnia nauczyciele nie zadawali już
nam żadnych prac domowych, jedynie z nami powtarzali materiał z
ostatnich lat, tak przynajmniej twierdziła Lily.
–
Straszą nas tylko nieustannie
– żaliła mi się pod koniec pobytu w szpitalu. – A mnie już
głowa boli od tych wszystkich formułek, inkantacji i tak dalej…
Przydałaby się porządna drzemka. A, zmieniając temat, wiesz, co
dziś do mnie przyszło z ranną pocztą?
Wyciągnęła
jakiś pogięty kawałek pergaminu i rozprostowała w dłoniach.
–
Jakiś kawał… List miłosny.
Odebrałam
od niej zwitek i przeczytałam.
–
A jeśli to autentyk? –
spytałam, oddając wyznanie Lily.
–
Wątpię. No bo kto mógłby
wysłać taki list? No, może z wyjątkiem tego Pottera…
–
A może to on?
Lily
skrzywiła się i pokręciła przecząco głową.
–
Podpisałby się… Znasz go.
A zresztą, nie miał dziś czasu rano na cokolwiek… Bił się z
Blackiem w Wielkiej Sali…
Zastanowiło
mnie to. Ciekawe, o co Syriusz i James tak się pokłócili?
–
Może napisał to wieczorem? –
zasugerowałam. – Poprzedniego dnia?
–
Nie wiem, jakoś nie chce mi
się w to wierzyć – mruknęła Lily.
–
A co na to Severus? –
spytałam. Przyszło mi do głowy, że mógł to być on.
–
Nic – szepnęła jakby
smutno. – On ze mną ostatnio coraz rzadziej rozmawia… Wiesz, ci
jego koledzy śmierciożercy…
Gdy
wyszłam ze szpitala, powaliła mnie na kolana dziwaczna atmosfera,
panująca przed egzaminami. Wszyscy uczniowie, prócz piąto- i
siódmoklasistów, udali się na błonia, by cieszyć się słońcem.
Pozostali kisili się w gorących murach.
W
końcu nadszedł sądny dzień, a raczej niedzielny wieczór przed
nim. Nie mogłam wprost uwierzyć, że po tylu tygodniach napięcia,
po tak długim okresie strachu, wzmożonej pracy i oczekiwania
wreszcie przyszły SUM-y.
Nikt
nie mógł jeść kolacji, wszyscy kuli zaklęcia, jakby myśleli, że
jeszcze czegoś się nauczą. Wszędzie walały się notatki ze
wszystkich lat nauki, a my zerkaliśmy płochliwie w stronę stołu
nauczycieli, gdzie siedzieli przybyli z Ministerstwa egzaminatorzy.
Tylko Syriusz i James byli wyluzowani, w dodatku chyba się
pogodzili. Słyszałam, że znów dokuczali gdzieś razem Severusowi,
więc chyba wszystko wróciło do normalności.
Remus
siedział i ze stoickim spokojem powtarzał ostatnie definicje, Peter
chyba już sikał ze strachu, przesiadując nieomal w swojej torbie,
by wysilić mózg przy kilku formułkach zaklęć. Lily wodziła
nieprzytomnym wzrokiem po gwiaździstym stropie, będąc jedną z
nielicznych osób, po których w ogóle nie było widać faktu
jutrzejszego egzaminu, ale ja czułam się okropnie. Miałam ochotę
utopić się w pobliskim dzbanku soku dyniowego. Podbrzusze ściskało
mnie boleśnie i było mi niedobrze.
–
Wiesz… – wydukałam do
przyjaciółki. – Chyba idę do toalety… Idziesz ze mną?
Powymiotujemy sobie zdrowo…
–
Ładny dziś strop, te
gwiazdy… – mruknęła z roztargnieniem w odpowiedzi.
–
Jak się czujesz, Meggie? –
usłyszałam cichy krzyk Rogacza, siedzącego kilka miejsc dalej.
–
Dziwnie – odparłam
lakonicznie.
–
Głowa do góry! –
Wyszczerzył zęby. – To nie jest takie halo, jak wszyscy głoszą…
–
Od tego zależy moja
przyszłość! – jęknęłam płaczliwie.
–
E tam… I bez sumów się
żyje… – Wzruszył ramionami.
–
Ale z sumami też nie
zaszkodzi… – burknęłam pod wąsem.
–
Jest sposób. Udaj na sali, że
cię dopadł atak jakiejś rzadkiej choroby tropikalnej… Wiesz,
upadasz, krzyczysz w paroksyzmie, przewracasz stoły, robiąc ogólną
histerię…
–
To mnie wyproszą –
stwierdziłam po namyśle.
–
Nie mogą. Muszą się kisić
z twoimi zarazkami – odparł i zarechotał mściwie.
–
No dobra, to chyba nic nie da?
– mruknęłam i uniosłam brew.
–
Nie, nie da! – Wyszczerzył
zęby. – Ale przynajmniej masz alibi, dlaczego nic nie napisałaś.
Teraz to już nie mogą zwalić na to, że twój mózg jest
objętościowo podobny do jednej dziesiątej mózgu trolla…
Syriusz
zerknął znacząco na Glizdka i parsknął.
–
Co? – obruszył się Peter,
myśląc że Syriusz naśmiewa się z jego wysiłków, bo nie
dosłyszał konkluzji Jamesa.
–
Nic, Glizduś, nic, kochanie!
– pokręcił głową ze śmiechem Łapa i pogłaskał po główce
naburmuszonego kumpla.
Na
drugi dzień nie czułam już nic. Ani strachu, czy stresu, czy
jakiegokolwiek uczucia. Niczym pusta skorupa. To był znak, że
sparaliżowało mnie i było mi już w zasadzie wszystko jedno, co
się stanie. Czułam jedynie mobilizację.
Po
nader skromnym śniadaniu (jedzenie z trudem przechodziło przez
przełyk) wszyscy zdając OWUTEM-y i SUM-y zgromadzili się w sali
wejściowej. Wywoływano najpierw zdających sumy.
Wielka
Sala wyglądała nieco inaczej: brakowało stołów, zastąpiły je
małe stoliczki, niczym ławki zwrócone ku stołowi
nauczycielskiemu. Wszyscy znaleźli własne miejsca, a McGonagall
przewróciła olbrzymią klepsydrę, mówiąc:
–
Zaczynajcie.
To
było prostsze, niż myślałam. Zaklęcia zwykle szły mi całkiem
dobrze, więc bez problemu opisałam procesy, inkantacje, przebiegi
czarów. Gdy wreszcie skończyłam, łeb mi pękał, ale czułam, że
napisałam wszystko, co mogłam.
–
To było łatwe, no nie? –
spytała znękana Lily. – Ostatnie może mi poszło źle, ale
pozostałe…
Nie
gadałyśmy dużo, zbliżał się popołudniowy egzamin z praktyki
zaklęć. Bałam się praktyki, ale była też dla mnie całkiem
ciekawym wyzwaniem.
Wywoływano
nas grupkami do Wielkiej Sali. Weszłam tam razem z Remusem i dwoma
Krukonami.
Opanowałam
strach i udało mi się wykonać wszystkie potrzebne polecenia za
pierwszym razem. Co prawda, mój kieliszek do jajka raczej się
toczył, a nie tańczył, ale egzaminator był tak stary, że chyba
nieco niedowidział i nic nie powiedział.
Gdy
już wyszłyśmy z tej rzezi z Lily, to udałyśmy się od razu do
salonu, by powtórzyć do suma z transmutacji, który miał mieć
miejsce nazajutrz. Tego bałam się najmocniej.
Kolejnego
dnia stresowałam się dwa razy bardziej, niż w całym moim życiu
kiedykolwiek.
Na
pisemnym poszło mi nieco gorzej, niż na teorii zaklęć, a egzamin
z praktyki był po prostu straszliwy. Pomyliło mi się kilka
definicji ze strachu, ale szybko ponaprawiałam błędy. Ostatecznie
nie poszło mi tak fatalnie, ale nie miałam pojęcia, co mogłabym
dostać.
W
środę zdawaliśmy egzamin z zielarstwa. Nie przejmowałam się nim
zbytnio, bo zielarstwo nie było mi potrzebne, więc podeszłam do
niego bardzo swobodnie. Następnego dnia mieliśmy suma z obrony
przed czarną magią. Tego też się bałam, jeszcze nie do końca
czując się w tej dziedzinie dobrze.
Usiadłam
jak na jeżu przy jednym ze stolików i przez następne kilkadziesiąt
minut skupiałam się wyłącznie na opisywaniu działania zaklęcia
straszącego bogina, wymienianiu i charakteryzowaniu Zaklęć
Niewybaczalnych, wytycznych na wypadek spotkania druzgotka oraz
innych tego typu rzeczach.
Co
prawda nie był to zbyt trudny test, ale kilka rzeczy sprawiło mi
problem. Chciało mi się śmiać, gdy przeczytałam jedno z pytań o
rozpoznawaniu wilkołaka. Zerknęłam ukradkiem na Remusa, ale ten
zajęty był absolutnie swoim testem, więc powróciłam do swego, by
nie wzbudzać podejrzeń komisji.
–
Ale się rozpisałam o tym
zwodniku, mam nadzieję, że wszystko tam zamieściłam… –
mruczała do siebie Lily, jak zwykle maglując wszystko od początku.
Udałyśmy
się prosto na błonia, nad jezioro. Od tylu dni nie miałyśmy
okazji wychodzić! Co prawda jutro czekały nas jeszcze starożytne
runy, ale to nie jawiło się jako tak wyczerpujące i trudne jak
transmutacja, czy obrona przed czarną magią.
Lily
zdjęła buty i włożyła zmęczone nogi do jeszcze zimnego w maju
jeziora. Postąpiłam tak samo, chichocząc. Uff, co za ulga, tak się
ochłodzić po duszeniu w szkole i w stresie od samego rana…
–
Dziś jeszcze czeka nas ta
idiotyczna praktyka – mruknęłam niedbale.
–
Taa… – westchnęła Lily,
a potem roześmiała się. – Ale niedługo wakacje, czujesz ten
klimat, Mary Ann?
–
Jeszcze nie. – Uśmiechnęłam
się wesoło. – Nawet nie mam czasu w to uwierzyć…
–
A ja już czuję to w zapachu,
który niesie powietrze. I w zielonych gałęziach drzew… – Lily
zamknęła oczy i wyciągnęła się na trawie, a potem mruknęła,
jakby chciała się usprawiedliwić przed samą sobą tą chwilą
słabości i zapomnienia – zaraz pouczymy się zaklęć na
praktykę, jeszcze chwilka…
Wpatrywałam
się w moją przyjaciółkę, gdy promienie południowego, majowego
słońca grały na jej rudych lokach, rozsypanych na trawie naokoło
twarzy, i wpadło mi do głowy, że Severus i James mieli rację,
zakochując się w Lily. Była naprawdę piękna, ale nie tylko w
kwestii urody, lecz wnętrza. Rozsiewała wokół to piękno
marzycielki i optymistki. Do tego była mądra i miała w sobie coś
bardzo ciepłego. Nieco zabolało mnie uświadomienie sobie, jak
jasnym punktem była w mrocznym życiu Severusa. Nic dziwnego, że to
właśnie jej pragnął, jedynego światła…
Oderwałam
od niej wzrok i potoczyłam nim po zgromadzonych na błoniach
uczniach. Tu i ówdzie rozbrzmiewały śmiechy i jakieś krzyki. Nie
interesowało mnie to zbytnio i ległam na trawie obok Lily,
zamykając oczy i rozkoszując się chwilą wytchnienia.
Krzyki,
oklaski i wybuchy śmiechu stawały się coraz bardziej natarczywe.
–
Co się tam dzieje… –
usłyszałam znużony pomruk Lily i poczułam, że unosi się na
łokciach, by zerknąć. – No nie, tego już za wiele!…
Poderwała
się na równe nogi.
–
ZOSTAWCIE GO!
Uniosłam
się na łokciach. Lily wpatrywała się z odrazą i wściekłością
w stronę Jamesa i Syriusza, stojących nieopodal dębu. Za nimi na
ziemi leżał Severus, któremu wypływały z ust bańki mydlane.
–
Co jest, Evans? – zapytał
James nagle dziwnie głębokim głosem.
–
Zostawcie go. Co on wam
zrobił?
–
No wiesz… – James zawahał
się teatralnie. – To raczej kwestia tego, że on istnieje… jeśli
wiesz, co mam na myśli…
Uczniowie
obserwujący tę scenę ryknęli śmiechem. Tylko Remus udawał, że
tego nie widział. Wstałam. Wezbrał we mnie gniew, ale to Lily
zareagowała:
–
Wydaje ci się, że jesteś
bardzo zabawny, tak? – spytała z pogardą. – A jesteś tylko
zarozumiałym, znęcającym się nad słabszymi szmatławcem, Potter.
Zostawcie go w spokoju.
–
Zostawię, jak się ze mną
umówisz, Evans – sprytnie zripostował James. – No… nie daj
się prosić… Umów się ze mną, a już nigdy więcej nie podniosę
różdżki na biednego Smarka.
–
Nie umówiłabym się z tobą
nawet wtedy, gdybym musiała wybierać między tobą a wielkim
pająkiem!
Ja
i Syriusz wymieniliśmy wymowne spojrzenia, a on westchnął,
odwracając się flegmatycznie do zabawki, jaką w tamtym momencie
był Severus.
–
Nie masz dzisiaj szczęścia,
Rogaczu. OJ! – Drgnął, zaskoczony, bowiem Severus dostał się do
swej różdżki i powiedział:
–
Sectumsempra!
Z
policzka Jamesa trysnął czerwony strumień krwi, ten odwrócił
się, machnął różdżką, a Severus zawisł do góry nogami w
powietrzu. Cała zapięta szkolna szata zsunęła mu się z ciała.
Widocznie dzisiaj było my na tyle gorąco, że nie założył
szkolnych spodni. Zamiast tego wszyscy uczniowie mieli okazję
przyjrzeć się jego starym, szarym majtkom.
Tłum
ryknął śmiechem, rozległy się tu i ówdzie oklaski i gwizdy.
Lily parsknęła cichutko pod nosem, może z nerwów, ale się nie
roześmiała. Natomiast mnie zatkała wściekłość.
–
Puść go! – rozkazała
Lily.
–
Na rozkaz! – zawołał
James, gdy tylko przestał ryczeć ze śmiechu.
Severus
upadł na ziemię, poderwał się, poprawiając szatę i natychmiast
zaatakował. Ale Syriusz był szybszy:
–
Petrificus totalus – rzucił
niedbale i Sev znowu leżał na ziemi, sztywny, niczym płyta
nagrobna. Lily zaklęła cicho pod nosem i wrzasnęła:
–
ZOSTAWCIE GO W SPOKOJU!
Wyjęła
różdżkę. Black i James chyba zauważyli powagę sytuacji. Na
pewno nie chcieli walczyć z Lily o Severusa.
–
Ech, Evans, nie zmuszaj mnie,
żebym ci zrobił krzywdę… – rzekł ostrożnie James.
–
To cofnij swoje zaklęcie! –
rozkazała dobitnym tonem.
James
westchnął zrezygnowany i odczarował Seva.
–
Bardzo proszę – zwrócił
się ponownie do Lily, a Severus za nim powoli gramolił się z
ziemi. – Masz szczęście, że Evans tu była, Smarkerusie.
–
Nie potrzebuje pomocy tej
małej, brudnej szlamy!
Co?…
Szybko
zerknęłam na Lily. Jej twarz nie wyrażała zaskoczenia, ale
zaczęła szybko mrugać oczyma, nie wierząc własnym uszom.
Dostrzegłam leciutki rumieniec emocji.
–
Świetnie – rzekła w końcu.
– W przyszłości nie będę sobie tobą zawracać głowy. I na
twoim miejscu wyprałabym gacie, Smarkerusie.
Najgorsze,
co mogła powiedzieć.
–
Przeproś ją! – To wściekły
James celował różdżką w stronę Severusa.
–
Nie zmuszaj go, żeby mnie
przepraszał! – krzyknęła ze złością Lily. Była bliska
płaczu. – Jesteś taki sam, jak on…
–
Co? Ja NIGDY bym cię nie
nazwał… sama wiesz, jak!
Ale
Lily puściły już hamulce:
–
Targasz sobie włosy, żeby
wyglądać tak, jakbyś dopiero co zsiadł ze swojej miotły,
popisujesz się tym głupim zniczem, chodzisz po korytarzach i
miotasz zaklęcia na każdego, kto cię uraził, żeby pokazać, co
potrafisz. Dziwię się, że twoja miotła może w ogóle wystartować
z tobą i z twoim wielkim, napuszonym łbem. MDLI mnie na twój
widok.
Odwróciła
się na pięcie i odeszła, zostawiając mnie, oraz zrezygnowanego i
dotkniętego Jamesa. Miałam wrażenie, że usłyszałam szloch.
–
Evans! Hej, EVANS!
Nic
to nie dało. Zrobił więc obojętną minę i rzucił w przestrzeń:
–
Co jej się stało?
Syriusz
ocknął się z letargu i uniósł brew.
–
Czytając między wierszami,
powiedziałbym, że chyba uważa cię za osobę nieco próżną –
mruknął.
–
Świetnie. Znakomicie… –
warknął James, a żeby dać upust wściekłości, wylewitował Seva
z powrotem do góry nogami. Ruszyłam szybko ku nim, by położyć
temu kres.
–
Kto chce zobaczyć, jak
ściągam majtki Smarkerusowi? – spytał obojętnie.
Podbiegłam
do Huncwotów i mruknęłam:
–
Liberacorpus.
Severus
był z powrotem na trawie.
–
Idź i ją przeproś, no
przecież… – syknęłam do niego, a potem zwróciłam się do
Jamesa – Rogacz, jesteś osioł.
James
zrobił nadętą minę.
–
Nie rób tego nigdy więcej,
jeśli chcesz mieć we mnie przyjaciela! – zagroziłam mu. – Tym
bardziej powinieneś się powstrzymać ze względu na Lily! Dlaczego
znowu go zaatakowaliście?!
–
Bo nam się nudziło! –
warknął James wojowniczo. – To wystarczający powód.
–
Macie sumy, halo! Mogliście
się pouczyć, popytać nawzajem, powtórzyć przed…
–
A po co? – żachnął się
Syriusz. – To nudy i nie potrzebujemy tego z Rogaczem…
–
Nie wciskaj mi kitów! –
warknęłam groźnie na Blacka, a ten aż się skulił w sobie. –
Uważacie się za herosów, ale jesteście zerami!
Black
zmarszczył brwi i łypnął na mnie z góry.
–
Tylko znowu nie zaczynaj! –
szczeknął ostrzegawczo.
–
Wcale nie mam zamiaru! –
zawołałam ze złością i odwróciłam się na pięcie, by dogonić
Severusa. Coś czułam, że trzeba będzie długo godzić jego i
Lily…
Nie
mogłam go nigdzie znaleźć, więc ruszyłam zrezygnowana do
dormitorium, by przygotować się do praktyki z obrony przed czarną
magią. Tam spotkałam Severusa, sterczał pod portretem Grubej Damy
z bardzo niewyraźną miną.
–
Zawołasz Lily? – miauknął
żałośnie na powitanie.
–
Dobra, jak ją znajdę… Ale
wątpię, żeby zechciała tu przychodzić do ciebie… – odparłam
smutno i, zupełnie wbrew sobie, poczułam w środku jakąś
niesamowitą i ohydną radość i satysfakcję.
–
Powiedz jej, że jeśli do
mnie nie zejdzie, to… to mam zamiar tu koczować… Muszę z nią
porozmawiać, wyznać jej wszystko… Ja naprawdę nie chciałem,
wyrwało mi się…
–
Nie tłumacz się mnie, ale
Lily. – Położyłam swoją dłoń na jego ramieniu, dodając mu
otuchy. – Postaram się z nią jakoś pogadać. Póki co, mamy
egzamin z obrony… Miłej nauki…
I
weszłam do salonu Gryffindoru, czując na plecach jego zrozpaczony
wzrok.
W rozdziale został wykorzystany fragment książki "Harry Potter i Zakon Feniksa" J. K. Rowling w tłumaczeniu A. Polkowskiego.
W rozdziale został wykorzystany fragment książki "Harry Potter i Zakon Feniksa" J. K. Rowling w tłumaczeniu A. Polkowskiego.
Oczywiście cudny rozdział jak zawsze :-)
OdpowiedzUsuń