Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

wtorek, 1 marca 2016

36. Koniec przyjaźni?

Dziękuję za komentarze ^^ Cieszę się, że się podoba.
Dziś (chyba) pojawi się następny rozdział. Miłej lektury!


– Impedimenta! – zawyłam, celując w drzwi wyciągniętą różdżką. Nic, zamykały się dalej, a ja z przejęcia wygrzmociłam się na twarz. Sięgnęłam czubeczkami palców po różdżkę, która wtoczyła się w nisko sunącą przy podłodze mgłę i, wciąż leżąc, krzyknęłam w stronę marmurowej płaskorzeźby nad drzwiami:
– Relashio!
Szczątki kamienia rozprysły się na wszystkie strony, a jeden utknął między futryną a skrzydłem drzwi, blokując ostateczne zamknięcie.
Zerwałam się na równe nogi i, odzyskując równowagę w biegu, dopadłam do portalu i w ostatniej chwili uchyliłam go szerzej na tyle, by przecisnąć się do korytarza z gabinetem Dumbledore’a. Co będzie, jeśli gargulec mnie nie wpuści?
Ale w korytarzu wpadłam prosto na samego dyrektora.
– O, panna… – zaczął pogodnie.
– Panie profesorze! – wysapałam. – Coś mnie goni…
– Co? – Spoważniał.
Wystarczyło jedno wymowne spojrzenie, by rzucił:
– Stań za mną.
Dostosowałam się do jego rozkazu bez piśnięcia, wciąż dysząc ciężko po ucieczce. Powoli mgła wpełzała do korytarza, rozlegały się dudniące infradźwięki.
Dumbledore wyczarował wokół nas jakąś złocistą poświatę. Mgła omijała ją szerokim łukiem, na całe szczęście. Czaiłam się za błękitnymi połami płaszcza dyrektora, mimo strachu czując się wyjątkowo bezpiecznie.
W końcu przed nami w korytarzu zmaterializowało się to… Czarny, upiorny, strzelisty cień, wykrzywiony pod dziwnym kątem.
Nagle rozległo się niskie, zniekształcone buczenie, a dopiero po chwili zorientowałam się, że niosło konkretne słowo:
– DUMBLEDORE!
Jego okropny, wyjątkowo niski głos zadudnił mi okropnie w czaszce, wywołując wrażenie, jakby mózg zaczął się obijać o jej wewnętrzne ścianki. W każdym włóknie mojego ciała słyszałam ten przenikliwy dźwięk.
– JUŻ ZA PÓŹNO, STARCZE! TWÓJ KONIEC JEST BLISKI!
– To się jeszcze okaże! – odparł spokojnie, ale z zawzięciem Dumbledore. Z jego osoby emanowała nieprzeciętna siła.
Cień wyciągnął coś w rodzaju dłoni przed siebie. Całe galony dobrze mi znanej szarawej substancji oblały otaczającą nas złocistą kulę pełniącą rolę ochrony. Zrobiło się przez moment idealnie ciemno. Dumbledore machnął dłonią i żrący płyn spłynął z kuli niczym z kaczki i wsiąkł w posadzkę, wypalając czarne plamy.
W ramach riposty dyrektor machnął w stronę potwora dłonią, przecinając go na pół jakimś promieniem, co nic nie dało, gdyż paskuda zlała się znów w jedno.
– HA HA HA! – rozległo się, przypłaszczając mój mózg. Zatknęłam uszy i nadal wyglądałam zza rękawa Dumbledore’a.
W odwecie stwór wydał z siebie ohydne wycie, najwyraźniej chcąc nas znokautować. Zatykałam uszy z wszystkich możliwych sił, ale dudnienie wdzierało się przemocą, było w mojej głowie.
– Aaaach! – jęknęłam, osuwając się na podłogę i ściskając głowę w dłoniach. Dyrektor wyczarował wokół nas dodatkową osłonę, bańkę powietrza. Dźwięk wciąż dochodził do naszych uszu, jednak był sto razy bardziej znośny. Panowała napierająca na uszy cisza. Czułam się, jakbym znajdowała się pod wodą.
Zaklęcie Dumbledore’a przebiło przezroczystą bańkę i ugodziło w cień, który ryknął, chyba nie spodziewając się nagłego ataku. Wymierzył w nas sporą ilość oparów podobnych do mleka, które owiały osłony. Za nimi zrobiło się raptownie cicho, nic nie widziałam.
Mgła powoli rozwiewała się w ciszy…
– ZE MNĄ NIE WYGRASZ, STARCZE! TO JESZCZE NIE KONIEC, ZAPAMIĘTAJ!
Rozległ się trzask otwieranego okna, mgła powoli ulatniała się. Zaległa cisza…
Po drugiej stronie drzwi, które się za mną zamknęły gdy biegłam do gabinetu, rozległ się zbiorowy wrzask:
– REDUCTIO!
Drzwi wyleciały futryny, czemu towarzyszył ogłuszający tumult. Na korytarz wpadło kilku nauczycieli.
– Co się stało, Albusie?! – krzyknęła przerażona McGonagall. – Słyszeliśmy… Panna Lupin?!
Dumbledore usunął osłony i, niby nonszalancko, oparł się o gargulca. Potem podszedł do okna.
– Poleciał do Zakazanego Lasu… – mruknął do siebie.
– Kto? – spytał Horacy Slughorn, nieco zdezorientowany.
– Niebezpieczny efekt działań naszego drogiego Toma – westchnął cicho dyrektor, jakby do siebie.
Zmarszczyłam brwi. Jaki Tom?
– Czyli za tym wszystkim stoi… Sami-Wiecie-Kto?! – szepnęła McGonagall.
Dumbledore skinął wolno. Czułam się jak głupia, nie rozumiałam ni ździebka z tego, co mówili.
– Z tego, co wiemy z pewnych źródeł… – zaczął, zerkając na mnie znad okularów – to Voldemort wysłał do Hogwartu w tym roku, tuż pod moim nosem, pewne niebezpieczeństwo. Wiem, że czarnomagiczny twór przebywał w Zakazanym Lesie. Prawdopodobnie Voldemort wymyślił z pomocą czarnej magii agresywną istotę. Pewnie był to prototyp, dość nieszkodliwy. Po feriach dostarczył swojemu nowemu pupilkowi do Zakazanego Lasu jakiś rodzaj pożywki czy nowego materiału formotwórczego, trudno stwierdzić. Użył do tego ciała… ciała dziewczyny, którą ucharakteryzowano na uczennicę. Może było to już martwe ciało?
Poczułam, że zbiera mi się na wymioty, gdy usłyszałam tę rewelację.
– W każdym razie, w ciele ukrył jakiś rodzaj wzmocnienia dla stworzenia. Panna Lupin odkryła anomalię w postaci braku odbicia w lustrze tej uczennicy. Mogło to jedynie oznaczać, że miała do czynienia z obiektem, przy którymś ktoś grzebał z pomocą czarnej magii. Potem stworzenie poczuło się na tyle silne, że zaczęło siać grozę w szkole. Nie mam jedynie zielonego pojęcia, czemu Voldemort nasyła na mnie takie dziwne eksperymenty. Czyżby spodziewał się, że to coś miało mnie zabić? A może miało za zadanie zastraszyć. Nie twierdzę jednak, że nie jest niebezpieczny. Pamiętacie, co mówiłem wam we wrześniu?
Posłał nauczycielom wymowne spojrzenie. Zaległa pełna napięcia cisza, jakieś mroczne widmo zawisło nad zgromadzonymi.
– Ten potwór tu wróci? – spytał Flitwick, otrząsając się z szoku.
– Wątpię, uszkodziłem go, sądząc po ucieczce. Ale to nie koniec z Voldemortem, a dopiero początek… Proponuję, byście weszli do mojego gabinetu, omówimy pewne sprawy…
– Odprowadzę pannę Lupin do dormitorium – stwierdziła stanowczo McGonagall i chwyciła mnie delikatnie za ramię. – Wszystko w porządku, Lupin?
– Tak, pani profesor.
Udałyśmy się więc korytarzem do salonu Gryfonów. Byłam bardzo zmęczona i głowa mnie bolała. Już na śmierć zapomniałam o książce dla Syriusza, po którą w końcu przecież poszłam. Wspięłam się na górę, do sypialni.
– Coś się stało? – spytała Alicja, gdy weszłam. – Zapachniało amoniakiem…
Opowiedziałam jej wszystko.
– O matko… – Zakryła dłonią usta. – Dobrze, że był tam Dumbledore…
– No! Wiesz, chyba się położę, to było bardzo wyczerpujące doświadczenie… Widzę, że Lily już śpi, to dobrze. Nie potrafiłabym powtórzyć wszystkiego od nowa…
Umyłam się zatem bardzo dokładnie i osunęłam w ciepły sen. Uff, jak dobrze czuć tę ulgę, że już po wszystkim. Przynajmniej na razie…

***

W szkole ponownie zapanował względny spokój. Ludzie nie obawiali się już nieokreślonego niebezpieczeństwa, lecz nie do końca chyba czuli się bezpiecznie.
Tymczasem my, czyli ja, Severus i Lily, harowaliśmy dniami i nocami. Zniesiono zakaz przebywania o późnych porach poza dormitorium, więc mogliśmy przesiadywać razem w bibliotece do nocy.
Ja skupiałam się głównie na eliksirach, których nie byłam do końca pewna, i na transmutacji, będącej moim słabym punktem. Wiedziałam, że reszta powinna jakoś pójść.
– Hmm, chyba oleję opiekę – mruknęłam zaspanym głosem któregoś wieczora. – Nie potrzebuję tego.
– No, ja też nie – podchwyciła Lily, wciąż wyjątkowo ożywiona. – Albo to całe wróżbiarstwo…
– Ja się nie uczę tego, czego nie potrzebuje – stwierdził krótko Severus. Hmm, może i miał rację?
Ale oni i tak mieli lżej, niż ja. Pomijając kwestię zaległości, czekał mnie jeszcze jeden mecz w tym roku, w połowie kwietnia, z Ravenclawem. Wiele trenowaliśmy, w końcu był to ostatni mecz z Dorcas Meadowes w roli kapitana i ostatni mecz Gryfonów przed końcem roku.
– A oto i… DRUŻYNA GRYFONÓW! – usłyszeliśmy magicznie zwielokrotniony głos komentatora, gdy wkroczyliśmy na stadion, czemu towarzyszył niewiarygodny tumult.
Gdy czternastu graczy znalazło się nareszcie w powietrzu, rozpoczęliśmy grę.
James i Syriusz podawali sobie naprzemiennie kafla, co wkrótce zaowocowało golem na naszym koncie. Kątem oka dostrzegłam Dorcas, która krążyła nad nami i szukała złotej, uskrzydlonej piłeczki. Na twarzy zastygło skupienie, a purpurowa peleryna powiewała za nią na kwietniowym, popołudniowym wietrze, wyjątkowo silnym tego dnia.
Wkrótce nasza drużyna zdobyła przewagę trzech goli.
– Potter podaje do Blacka, ten upuszcza kafla, którego przejmują Krukoni. Kapitan drużyny Dowell już pędzi ku bramkom Gryfonów i… GOOOOOL!!!
Syriusz zaklął pod wąsem. Kafel znów wszedł do gry.
– Piłka w posiadaniu Krukonów, lecz oto Black przejął ją. Podaje do Lupin, ta znów do Blacka… Już pędzą w stronę pętli Krukonów…
Przytuliłam mocno kafla do piersi i pędziłam niedaleko Syriusza, gotowego przejąć w odpowiednim momencie piłkę. Już całkiem blisko…
– UWAŻAJ! – krzyknął nagle Czarny.
Poczułam nagle, iż coś ugodziło w mój prawy bok z całej pary. Zachłysnęłam się, bo zabrakło mi powietrza.
Ześlizgnęłam się z miotły. Uda jeszcze przez moment ściskały rączkę, lecz wkrótce puściły i runęłam w dół na trawiasty stadion, gdzie ległam na wznak, wciąż ściskając kafla. Wyczułam okropne zamroczenie i posmak krwi w ustach, gdy potylicą uderzyłam w podłoże. Z nosa i ust ciekła mi krew, a żebra z prawej strony bolały nieznośnie. Piłka leżała niewinnie obok. Głowa pękała mi od straszliwego bólu.
Dopiero wtedy usłyszałam krzyki i hałasy. Drużyna i sędzia wylądowali obok mnie, gromadząc się wokół.
– Trzeba ją zanieść do szpitala. A wy macie grać dalej!
– Nic mi nie będzie! – warknęłam. O nie, znowu szpital...
Uniosłam się nieco, masując tył głowy, by przestała boleć. Poczułam na ręku coś lepkiego, była to krew.
Drużyna wydała zduszone okrzyki, a nauczyciel latania pochylił się, by sprawdzić moją głowę.
– Hmm, pęknięta czaszka – mruknął, a wszyscy wydali z siebie zgodny szmer przerażenia. – Czekaj…
Dał mi jakiś eliksir. Wypiłam go, po czym ból powoli zaczął ustępować, a ja straciłam przytomność.
Ocknęłam się dopiero w skrzydle szpitalnym. Słońce, chylące się ku zachodowi, oświetlało przytulne pomieszczenie. Nie ruszałam się, wchłaniając nosem miły zapach, jaki wlatywał przez uchyloną okiennicę. Poczułam, iż na głowie zawiązano mi bandaż, a także coś sztywnego unieruchamiało mnie w pasie.
Po jakimś czasie do komnaty weszła cała drużyna, wciąż w szatach, a także Remus i Lily. Zauważyłam, że w drużynie brakowało Syriusza.
– Wygraliśmy?! – przeraziłam się na dzień dobry.
– Tak! – rozpromieniła się Dorcas.
– Jak zwykle, dzięki Dorcas! -- zaśpiewał James.
– Jak się czujesz? – spytał Luke Steinmann, nasz pałkarz.
– Jakoś. Trochę uziemiona.
Zachichotali. Widocznie musiałam śmiesznie wyglądać w tych bandażach.
– Nic mi nie będzie – mruknęłam.
– Na pewno! – zawołała pogodnie Lily. – Będę się tu z tobą uczyć.
– O nie! – jęknęłam cicho, a pielęgniarka kazała moim gościom spadać. Został tylko Remus.
– A co jest z Syriuszem? – spytałam.
Remus zrobił niezbyt radosną minę.
– Hmm, obraził się o coś i odszedł…
– Obraził? – zdziwiłam się. – O co? Chyba nie na mnie, znowuż?
– Chyba pokłócili się z Jamesem. Nie wiem, co było przyczyną, ale słyszałem trochę… Coś o braku dojrzałości Rogacza i tak dalej…
– O to się pokłócili? – spytałam z zaskoczeniem.
– Nie. Syriusz mu to zarzucił w trakcie kłótni.
– Ech, James i Syriusz chyba nieczęsto się kłócą, nie?
– Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek to zrobili – odparł Remus powoli.
W skrzydle szpitalnym siedziałam około tygodnia. Czasem ktoś mnie odwiedził, ale przeważnie wszyscy ślęczeli nad książkami. Ja również uczyłam się w skrzydle szpitalnym z moimi gośćmi.
Podobno w dwóch ostatnich tygodniach kwietnia nauczyciele nie zadawali już nam żadnych prac domowych, jedynie z nami powtarzali materiał z ostatnich lat, tak przynajmniej twierdziła Lily.
– Straszą nas tylko nieustannie – żaliła mi się pod koniec pobytu w szpitalu. – A mnie już głowa boli od tych wszystkich formułek, inkantacji i tak dalej… Przydałaby się porządna drzemka. A, zmieniając temat, wiesz, co dziś do mnie przyszło z ranną pocztą?
Wyciągnęła jakiś pogięty kawałek pergaminu i rozprostowała w dłoniach.
– Jakiś kawał… List miłosny.
Odebrałam od niej zwitek i przeczytałam.
– A jeśli to autentyk? – spytałam, oddając wyznanie Lily.
– Wątpię. No bo kto mógłby wysłać taki list? No, może z wyjątkiem tego Pottera…
– A może to on?
Lily skrzywiła się i pokręciła przecząco głową.
– Podpisałby się… Znasz go. A zresztą, nie miał dziś czasu rano na cokolwiek… Bił się z Blackiem w Wielkiej Sali…
Zastanowiło mnie to. Ciekawe, o co Syriusz i James tak się pokłócili?
– Może napisał to wieczorem? – zasugerowałam. – Poprzedniego dnia?
– Nie wiem, jakoś nie chce mi się w to wierzyć – mruknęła Lily.
– A co na to Severus? – spytałam. Przyszło mi do głowy, że mógł to być on.
– Nic – szepnęła jakby smutno. – On ze mną ostatnio coraz rzadziej rozmawia… Wiesz, ci jego koledzy śmierciożercy…
Gdy wyszłam ze szpitala, powaliła mnie na kolana dziwaczna atmosfera, panująca przed egzaminami. Wszyscy uczniowie, prócz piąto- i siódmoklasistów, udali się na błonia, by cieszyć się słońcem. Pozostali kisili się w gorących murach.
W końcu nadszedł sądny dzień, a raczej niedzielny wieczór przed nim. Nie mogłam wprost uwierzyć, że po tylu tygodniach napięcia, po tak długim okresie strachu, wzmożonej pracy i oczekiwania wreszcie przyszły SUM-y.
Nikt nie mógł jeść kolacji, wszyscy kuli zaklęcia, jakby myśleli, że jeszcze czegoś się nauczą. Wszędzie walały się notatki ze wszystkich lat nauki, a my zerkaliśmy płochliwie w stronę stołu nauczycieli, gdzie siedzieli przybyli z Ministerstwa egzaminatorzy. Tylko Syriusz i James byli wyluzowani, w dodatku chyba się pogodzili. Słyszałam, że znów dokuczali gdzieś razem Severusowi, więc chyba wszystko wróciło do normalności.
Remus siedział i ze stoickim spokojem powtarzał ostatnie definicje, Peter chyba już sikał ze strachu, przesiadując nieomal w swojej torbie, by wysilić mózg przy kilku formułkach zaklęć. Lily wodziła nieprzytomnym wzrokiem po gwiaździstym stropie, będąc jedną z nielicznych osób, po których w ogóle nie było widać faktu jutrzejszego egzaminu, ale ja czułam się okropnie. Miałam ochotę utopić się w pobliskim dzbanku soku dyniowego. Podbrzusze ściskało mnie boleśnie i było mi niedobrze.
– Wiesz… – wydukałam do przyjaciółki. – Chyba idę do toalety… Idziesz ze mną? Powymiotujemy sobie zdrowo…
– Ładny dziś strop, te gwiazdy… – mruknęła z roztargnieniem w odpowiedzi.
– Jak się czujesz, Meggie? – usłyszałam cichy krzyk Rogacza, siedzącego kilka miejsc dalej.
– Dziwnie – odparłam lakonicznie.
– Głowa do góry! – Wyszczerzył zęby. – To nie jest takie halo, jak wszyscy głoszą…
– Od tego zależy moja przyszłość! – jęknęłam płaczliwie.
– E tam… I bez sumów się żyje… – Wzruszył ramionami.
– Ale z sumami też nie zaszkodzi… – burknęłam pod wąsem.
– Jest sposób. Udaj na sali, że cię dopadł atak jakiejś rzadkiej choroby tropikalnej… Wiesz, upadasz, krzyczysz w paroksyzmie, przewracasz stoły, robiąc ogólną histerię…
– To mnie wyproszą – stwierdziłam po namyśle.
– Nie mogą. Muszą się kisić z twoimi zarazkami – odparł i zarechotał mściwie.
– No dobra, to chyba nic nie da? – mruknęłam i uniosłam brew.
– Nie, nie da! – Wyszczerzył zęby. – Ale przynajmniej masz alibi, dlaczego nic nie napisałaś. Teraz to już nie mogą zwalić na to, że twój mózg jest objętościowo podobny do jednej dziesiątej mózgu trolla…
Syriusz zerknął znacząco na Glizdka i parsknął.
– Co? – obruszył się Peter, myśląc że Syriusz naśmiewa się z jego wysiłków, bo nie dosłyszał konkluzji Jamesa.
– Nic, Glizduś, nic, kochanie! – pokręcił głową ze śmiechem Łapa i pogłaskał po główce naburmuszonego kumpla.
Na drugi dzień nie czułam już nic. Ani strachu, czy stresu, czy jakiegokolwiek uczucia. Niczym pusta skorupa. To był znak, że sparaliżowało mnie i było mi już w zasadzie wszystko jedno, co się stanie. Czułam jedynie mobilizację.
Po nader skromnym śniadaniu (jedzenie z trudem przechodziło przez przełyk) wszyscy zdając OWUTEM-y i SUM-y zgromadzili się w sali wejściowej. Wywoływano najpierw zdających sumy.
Wielka Sala wyglądała nieco inaczej: brakowało stołów, zastąpiły je małe stoliczki, niczym ławki zwrócone ku stołowi nauczycielskiemu. Wszyscy znaleźli własne miejsca, a McGonagall przewróciła olbrzymią klepsydrę, mówiąc:
– Zaczynajcie.
To było prostsze, niż myślałam. Zaklęcia zwykle szły mi całkiem dobrze, więc bez problemu opisałam procesy, inkantacje, przebiegi czarów. Gdy wreszcie skończyłam, łeb mi pękał, ale czułam, że napisałam wszystko, co mogłam.
– To było łatwe, no nie? – spytała znękana Lily. – Ostatnie może mi poszło źle, ale pozostałe…
Nie gadałyśmy dużo, zbliżał się popołudniowy egzamin z praktyki zaklęć. Bałam się praktyki, ale była też dla mnie całkiem ciekawym wyzwaniem.
Wywoływano nas grupkami do Wielkiej Sali. Weszłam tam razem z Remusem i dwoma Krukonami.
Opanowałam strach i udało mi się wykonać wszystkie potrzebne polecenia za pierwszym razem. Co prawda, mój kieliszek do jajka raczej się toczył, a nie tańczył, ale egzaminator był tak stary, że chyba nieco niedowidział i nic nie powiedział.
Gdy już wyszłyśmy z tej rzezi z Lily, to udałyśmy się od razu do salonu, by powtórzyć do suma z transmutacji, który miał mieć miejsce nazajutrz. Tego bałam się najmocniej.
Kolejnego dnia stresowałam się dwa razy bardziej, niż w całym moim życiu kiedykolwiek.
Na pisemnym poszło mi nieco gorzej, niż na teorii zaklęć, a egzamin z praktyki był po prostu straszliwy. Pomyliło mi się kilka definicji ze strachu, ale szybko ponaprawiałam błędy. Ostatecznie nie poszło mi tak fatalnie, ale nie miałam pojęcia, co mogłabym dostać.
W środę zdawaliśmy egzamin z zielarstwa. Nie przejmowałam się nim zbytnio, bo zielarstwo nie było mi potrzebne, więc podeszłam do niego bardzo swobodnie. Następnego dnia mieliśmy suma z obrony przed czarną magią. Tego też się bałam, jeszcze nie do końca czując się w tej dziedzinie dobrze.
Usiadłam jak na jeżu przy jednym ze stolików i przez następne kilkadziesiąt minut skupiałam się wyłącznie na opisywaniu działania zaklęcia straszącego bogina, wymienianiu i charakteryzowaniu Zaklęć Niewybaczalnych, wytycznych na wypadek spotkania druzgotka oraz innych tego typu rzeczach.
Co prawda nie był to zbyt trudny test, ale kilka rzeczy sprawiło mi problem. Chciało mi się śmiać, gdy przeczytałam jedno z pytań o rozpoznawaniu wilkołaka. Zerknęłam ukradkiem na Remusa, ale ten zajęty był absolutnie swoim testem, więc powróciłam do swego, by nie wzbudzać podejrzeń komisji.
– Ale się rozpisałam o tym zwodniku, mam nadzieję, że wszystko tam zamieściłam… – mruczała do siebie Lily, jak zwykle maglując wszystko od początku.
Udałyśmy się prosto na błonia, nad jezioro. Od tylu dni nie miałyśmy okazji wychodzić! Co prawda jutro czekały nas jeszcze starożytne runy, ale to nie jawiło się jako tak wyczerpujące i trudne jak transmutacja, czy obrona przed czarną magią.
Lily zdjęła buty i włożyła zmęczone nogi do jeszcze zimnego w maju jeziora. Postąpiłam tak samo, chichocząc. Uff, co za ulga, tak się ochłodzić po duszeniu w szkole i w stresie od samego rana…
– Dziś jeszcze czeka nas ta idiotyczna praktyka – mruknęłam niedbale.
– Taa… – westchnęła Lily, a potem roześmiała się. – Ale niedługo wakacje, czujesz ten klimat, Mary Ann?
– Jeszcze nie. – Uśmiechnęłam się wesoło. – Nawet nie mam czasu w to uwierzyć…
– A ja już czuję to w zapachu, który niesie powietrze. I w zielonych gałęziach drzew… – Lily zamknęła oczy i wyciągnęła się na trawie, a potem mruknęła, jakby chciała się usprawiedliwić przed samą sobą tą chwilą słabości i zapomnienia – zaraz pouczymy się zaklęć na praktykę, jeszcze chwilka…
Wpatrywałam się w moją przyjaciółkę, gdy promienie południowego, majowego słońca grały na jej rudych lokach, rozsypanych na trawie naokoło twarzy, i wpadło mi do głowy, że Severus i James mieli rację, zakochując się w Lily. Była naprawdę piękna, ale nie tylko w kwestii urody, lecz wnętrza. Rozsiewała wokół to piękno marzycielki i optymistki. Do tego była mądra i miała w sobie coś bardzo ciepłego. Nieco zabolało mnie uświadomienie sobie, jak jasnym punktem była w mrocznym życiu Severusa. Nic dziwnego, że to właśnie jej pragnął, jedynego światła…
Oderwałam od niej wzrok i potoczyłam nim po zgromadzonych na błoniach uczniach. Tu i ówdzie rozbrzmiewały śmiechy i jakieś krzyki. Nie interesowało mnie to zbytnio i ległam na trawie obok Lily, zamykając oczy i rozkoszując się chwilą wytchnienia.
Krzyki, oklaski i wybuchy śmiechu stawały się coraz bardziej natarczywe.
– Co się tam dzieje… – usłyszałam znużony pomruk Lily i poczułam, że unosi się na łokciach, by zerknąć. – No nie, tego już za wiele!…
Poderwała się na równe nogi.
– ZOSTAWCIE GO!
Uniosłam się na łokciach. Lily wpatrywała się z odrazą i wściekłością w stronę Jamesa i Syriusza, stojących nieopodal dębu. Za nimi na ziemi leżał Severus, któremu wypływały z ust bańki mydlane.
– Co jest, Evans? – zapytał James nagle dziwnie głębokim głosem.
– Zostawcie go. Co on wam zrobił?
– No wiesz… – James zawahał się teatralnie. – To raczej kwestia tego, że on istnieje… jeśli wiesz, co mam na myśli…
Uczniowie obserwujący tę scenę ryknęli śmiechem. Tylko Remus udawał, że tego nie widział. Wstałam. Wezbrał we mnie gniew, ale to Lily zareagowała:
– Wydaje ci się, że jesteś bardzo zabawny, tak? – spytała z pogardą. – A jesteś tylko zarozumiałym, znęcającym się nad słabszymi szmatławcem, Potter. Zostawcie go w spokoju.
– Zostawię, jak się ze mną umówisz, Evans – sprytnie zripostował James. – No… nie daj się prosić… Umów się ze mną, a już nigdy więcej nie podniosę różdżki na biednego Smarka.
– Nie umówiłabym się z tobą nawet wtedy, gdybym musiała wybierać między tobą a wielkim pająkiem!
Ja i Syriusz wymieniliśmy wymowne spojrzenia, a on westchnął, odwracając się flegmatycznie do zabawki, jaką w tamtym momencie był Severus.
– Nie masz dzisiaj szczęścia, Rogaczu. OJ! – Drgnął, zaskoczony, bowiem Severus dostał się do swej różdżki i powiedział:
– Sectumsempra!
Z policzka Jamesa trysnął czerwony strumień krwi, ten odwrócił się, machnął różdżką, a Severus zawisł do góry nogami w powietrzu. Cała zapięta szkolna szata zsunęła mu się z ciała. Widocznie dzisiaj było my na tyle gorąco, że nie założył szkolnych spodni. Zamiast tego wszyscy uczniowie mieli okazję przyjrzeć się jego starym, szarym majtkom.
Tłum ryknął śmiechem, rozległy się tu i ówdzie oklaski i gwizdy. Lily parsknęła cichutko pod nosem, może z nerwów, ale się nie roześmiała. Natomiast mnie zatkała wściekłość.
– Puść go! – rozkazała Lily.
– Na rozkaz! – zawołał James, gdy tylko przestał ryczeć ze śmiechu.
Severus upadł na ziemię, poderwał się, poprawiając szatę i natychmiast zaatakował. Ale Syriusz był szybszy:
– Petrificus totalus – rzucił niedbale i Sev znowu leżał na ziemi, sztywny, niczym płyta nagrobna. Lily zaklęła cicho pod nosem i wrzasnęła:
– ZOSTAWCIE GO W SPOKOJU!
Wyjęła różdżkę. Black i James chyba zauważyli powagę sytuacji. Na pewno nie chcieli walczyć z Lily o Severusa.
– Ech, Evans, nie zmuszaj mnie, żebym ci zrobił krzywdę… – rzekł ostrożnie James.
– To cofnij swoje zaklęcie! – rozkazała dobitnym tonem.
James westchnął zrezygnowany i odczarował Seva.
– Bardzo proszę – zwrócił się ponownie do Lily, a Severus za nim powoli gramolił się z ziemi. – Masz szczęście, że Evans tu była, Smarkerusie.
– Nie potrzebuje pomocy tej małej, brudnej szlamy!
Co?…
Szybko zerknęłam na Lily. Jej twarz nie wyrażała zaskoczenia, ale zaczęła szybko mrugać oczyma, nie wierząc własnym uszom. Dostrzegłam leciutki rumieniec emocji.
– Świetnie – rzekła w końcu. – W przyszłości nie będę sobie tobą zawracać głowy. I na twoim miejscu wyprałabym gacie, Smarkerusie.
Najgorsze, co mogła powiedzieć.
– Przeproś ją! – To wściekły James celował różdżką w stronę Severusa.
– Nie zmuszaj go, żeby mnie przepraszał! – krzyknęła ze złością Lily. Była bliska płaczu. – Jesteś taki sam, jak on…
– Co? Ja NIGDY bym cię nie nazwał… sama wiesz, jak!
Ale Lily puściły już hamulce:
– Targasz sobie włosy, żeby wyglądać tak, jakbyś dopiero co zsiadł ze swojej miotły, popisujesz się tym głupim zniczem, chodzisz po korytarzach i miotasz zaklęcia na każdego, kto cię uraził, żeby pokazać, co potrafisz. Dziwię się, że twoja miotła może w ogóle wystartować z tobą i z twoim wielkim, napuszonym łbem. MDLI mnie na twój widok.
Odwróciła się na pięcie i odeszła, zostawiając mnie, oraz zrezygnowanego i dotkniętego Jamesa. Miałam wrażenie, że usłyszałam szloch.
– Evans! Hej, EVANS!
Nic to nie dało. Zrobił więc obojętną minę i rzucił w przestrzeń:
– Co jej się stało?
Syriusz ocknął się z letargu i uniósł brew.
– Czytając między wierszami, powiedziałbym, że chyba uważa cię za osobę nieco próżną – mruknął.
– Świetnie. Znakomicie… – warknął James, a żeby dać upust wściekłości, wylewitował Seva z powrotem do góry nogami. Ruszyłam szybko ku nim, by położyć temu kres.
– Kto chce zobaczyć, jak ściągam majtki Smarkerusowi? – spytał obojętnie.
Podbiegłam do Huncwotów i mruknęłam:
– Liberacorpus.
Severus był z powrotem na trawie.
– Idź i ją przeproś, no przecież… – syknęłam do niego, a potem zwróciłam się do Jamesa – Rogacz, jesteś osioł.
James zrobił nadętą minę.
– Nie rób tego nigdy więcej, jeśli chcesz mieć we mnie przyjaciela! – zagroziłam mu. – Tym bardziej powinieneś się powstrzymać ze względu na Lily! Dlaczego znowu go zaatakowaliście?!
– Bo nam się nudziło! – warknął James wojowniczo. – To wystarczający powód.
– Macie sumy, halo! Mogliście się pouczyć, popytać nawzajem, powtórzyć przed…
– A po co? – żachnął się Syriusz. – To nudy i nie potrzebujemy tego z Rogaczem…
– Nie wciskaj mi kitów! – warknęłam groźnie na Blacka, a ten aż się skulił w sobie. – Uważacie się za herosów, ale jesteście zerami!
Black zmarszczył brwi i łypnął na mnie z góry.
– Tylko znowu nie zaczynaj! – szczeknął ostrzegawczo.
– Wcale nie mam zamiaru! – zawołałam ze złością i odwróciłam się na pięcie, by dogonić Severusa. Coś czułam, że trzeba będzie długo godzić jego i Lily…
Nie mogłam go nigdzie znaleźć, więc ruszyłam zrezygnowana do dormitorium, by przygotować się do praktyki z obrony przed czarną magią. Tam spotkałam Severusa, sterczał pod portretem Grubej Damy z bardzo niewyraźną miną.
– Zawołasz Lily? – miauknął żałośnie na powitanie.
– Dobra, jak ją znajdę… Ale wątpię, żeby zechciała tu przychodzić do ciebie… – odparłam smutno i, zupełnie wbrew sobie, poczułam w środku jakąś niesamowitą i ohydną radość i satysfakcję.
– Powiedz jej, że jeśli do mnie nie zejdzie, to… to mam zamiar tu koczować… Muszę z nią porozmawiać, wyznać jej wszystko… Ja naprawdę nie chciałem, wyrwało mi się…
– Nie tłumacz się mnie, ale Lily. – Położyłam swoją dłoń na jego ramieniu, dodając mu otuchy. – Postaram się z nią jakoś pogadać. Póki co, mamy egzamin z obrony… Miłej nauki…
I weszłam do salonu Gryffindoru, czując na plecach jego zrozpaczony wzrok.

W rozdziale został wykorzystany fragment książki "Harry Potter i Zakon Feniksa" J. K. Rowling w tłumaczeniu A. Polkowskiego.

1 komentarz: