James
oniemiał i otworzył usta, by się kłócić w razie potrzeby.
Syriusz mruknął pod nosem przekleństwo zapożyczone z jego
bogatego słownictwa. Żołądek opadł mi na samo dno brzucha.
No
trudno, stało się. Nie znalazłam się w drużynie. A tak daleko
zaszłam! Cóż, trzeba umieć przegrywać, postanowiłam zatem
przyjąć to z godnością. Jednak mimo tego poczułam żółć w
gardle. To niesprawiedliwe!
Kathleen
wyprostowała się z dumą.
–
Kathleen… – podjęła na
nowo Dorcas. – Byłaś niezła w strzelaniu goli. Przydałaby nam
się taka osoba, lecz mi zależy na zgraniu drużyny. Jesteśmy
jednością. Mary Ann i Syriusz bardzo dobrze ze sobą
współpracowali, czasem miałam wrażenie, że porozumiewają się
telepatycznie. Taka osoba jest nam niezbędna. Więc… Mary Ann, to
ty będziesz w drużynie.
Dotarło
to do mnie dopiero po pięciu sekundach.
Kathleen
oklapła, westchnęła, po czym uśmiechnęła się do mnie
przyjaźnie i rzekła:
–
Trudno. Miło było
porywalizować. Powodzenia!
–
HURAAA!!! – James, gdy tylko
znikła za węgłem szatni, podleciał do mnie, podniósł z ziemi i
okręcił się ze mną wokół własnej osi.
–
James! – krzyknęłam ze
śmiechem. Jeszcze wciąż do mnie nie docierało, co się wydarzyło
w rzeczywistości.
–
Ale będzie odlotowo z tobą
na treningach! – zawołał w euforii Rogaś. – Będziemy robić
kawały wszystkim naokoło, nawet sobie nawzajem!
–
Potter… – Dorcas pokręciła
głową z dezaprobatą. – W tym roku ci się to nie uda, wycisnę z
was ostatnie poty, musimy zdobyć Puchar.
–
Jasne – mruknął pod nosem
James. – Co roku to samo… Słówka na wiatr… – po czym dodał
głośniej – mnie nie trzeba trenować, ja już jestem doskonały!
Syriusz
zaśmiał się krótko i uniósł ostentacyjnie brew do góry.
–
Nie rechocz, czopie! –
warknął obrażony James. – W przeciwieństwie do ciebie, mnie nie
potrzebne wyciskanie ostatnich potów.
–
Masz rację, i bez tego od
ciebie capi – parsknął Łapa.
James
zrobił teatralnie minę obrażonej ciężko księżniczki i odwrócił
się plecami do Syriusza.
–
Na drugi raz nie pożyczę ci
majtek, gdy będziesz w potrzebie… – mruknął piskliwym
głosikiem.
Cała
drużyna ryknęła zgodnym śmiechem. Syriusz spalił cegłę i
natychmiast zripostował:
–
Jakich majtek?! Nigdy od
ciebie nie pożyczałem! Mam własną bieliznę!
–
Uchu… – odparł James, tym
razem niskim głosem.
–
No tak! Chyba zauważyłeś,
no nie?!
–
Aż zbyt wyraźnie, rozrzucasz
ją gdzie popadnie, właśnie ostatnio się zorientowałem, że
wycieram się nie ręcznikiem, tylko jedną z twoich podkoszulek…
Syriusza
zatkało.
–
Tak się składa, że twoje
kalesony… – zaczął ze złością.
–
Długo macie zamiar prowadzić
tę żałosną parodię sprzeczki?! – fuknęła nań Dorcas. –
Stulić twarze!
Chłopcy
usłużnie wykonali kulturalną prośbę naszej kapitan.
–
Więc tak. Treningi odbywają
się w każdy weekend. Pierwszy mecz rozegramy pod koniec
października. Ze Ślizgonami. Jakieś pytania?
Nikt
nie odpowiedział.
–
Dobra. – Dorcas westchnęła
ciężko. – Steinmann, Lupin, witamy was w drużynie. Możecie już
się rozejść.
Wszyscy
zgodnie udaliśmy się do składzika na miotły. Wszyscy, prócz
Syriusza i Jamesa, którzy mieli własne miotły. Stali, wspierając
się na nich i kłócili się zawzięcie, kto jest właścicielem
różowej podkoszulki znalezionej ostatnio pod sedesem.
–
A może to Remus? –
zapytałam z niewielkim zainteresowaniem. – Chyba widziałam u
niego coś takiego…
Spojrzeli
po sobie i parsknęli śmiechem.
–
Remus? – Łapa skrzywił
się. – No co ty, to on ją znalazł.
–
Może specjalnie podłożył,
żeby nie było na niego? – zaproponował James.
Usłyszeliśmy
za sobą ostentacyjne chrząknięcie. Natychmiast się odwróciłam.
–
Hej… Czekałam na ciebie.
Wracamy? – Lily stała niedaleko i obserwowała mnie uważnie
otwartymi szeroko oczyma, jednocześnie ignorując dzielnie chłopców
i wyglądając nieco nieśmiało z zaplecionymi z tyłu rękoma.
–
Evans! Jak promiennie dziś
wyglądasz! – James zaczął, jak zwykle zresztą, rżnąć pacana.
Lily
zmierzyła go przeciągłym, nieco spłoszonym spojrzeniem, jakby się
zastanawiała: „gdzie ty masz mózg, koleś”.
–
Niczym jutrzenka, co nigdy nie
gaśnie… – dodał teatralnie okularnik, a ja i Syriusz
wymieniliśmy za jego plecami rozbawione spojrzenia. – Robię się
sentymentalny, chlip!
Lily
nie czekała, aż nabiorę powietrza do płuc, postanowiła się
ratować ucieczką. Chwyciła mnie za przegub i pociągnęła w
stronę zamku.
Dwaj
kretyni, zataczając się, niczym pijani, ruszyli za nami. Śpiewali
coś, czego nie mogłyśmy zrozumieć, na szczęście.
–
No… – Lily zbierała
chwilę myśli, bo hałasy za nami były nieco absorbujące. – Ale
gratuluję! Na pewno się cieszysz, nie? Co prawda, dla mnie nie jest
to jakoś wyjątkowo pasjonujące, ten quidditch… ale co kto lubi.
Przemilczałam
to, myśląc wciąż o tym, co przed chwilą się działo. Czy to był
dobry pomysł, by startować na tak odpowiedzialne stanowisko? Niby
przeszłam test, ale nie wbiłam żadnego gola. A co, jeśli będę
ciężarem dla drużyny? Może lepiej jednak zrezygnować?...
Huncwoci
parę razy nas zaczepiali. Wrzeszczeli do Lily, by poszła z nimi na
bal, najlepiej we trójkę. Ona jednak ignorowała ich dzielnie, nie
zdradzając nawet, iż dosłyszała choćby słowo.
–
No, nareszcie weekend –
podjęłam z ulgą, gdy przekroczyłyśmy próg zamku.
–
No! – westchnęła Lily. –
Wreszcie się wyśpię… Odrobiłaś już esej na temat buntu
charłaków z 1891?
Westchnęłam.
–
Chyba sama podniosę bunt –
burknęłam. – Nie mam najmniejszej ochoty, by to pisać…
–
Ja też. Może jutro, co?
Chodź, zgłodniałam i zmarzłam na tym stadionie, ciekawe, co na
kolację…
–
Hej, Evans!
Odwróciłyśmy
się, jak na komendę. W sali wejściowej stali już Huncwoci,
zdążyli się doczołgać do zamku mimo mocno zygzakowatego i
zbaczającego z wyznaczonej trasy sposobu poruszania się po
nawierzchni.
–
Ale mówię poważnie –
podjął James, uspakajając się. – Pójdź ze mną na bal, nie
żartuję.
Lily
zmarszczyła brwi. Sęk w tym, że chyba Jamesowi nie uwierzyła.
–
Ustaliliśmy, że byłoby
super, gdybyś poszła ze mną na bal, a Meggie, na przykład, z
Syriuszem…
–
Co?! Ja niczego nie ustalałem!
– zaprzeczył gwałtownie Łapa.
James
dał mu kiepsko ukrytego kuksańca w bok.
–
Potter, chcę pójść z
CHŁOPAKIEM na bal, a nie w roli przedszkolanki… – oświadczyła
dobitnie Lily i nie czekając na mnie, wpadła jak burza do Wielkiej
Sali, spalając cegłę.
Tą
uwagą dotknęła Jamesa do żywego. Na jego twarzy pojawiło się
niedowierzanie.
Stwierdziłam
nagle, że nigdy nie widziałam Jamesa czymś tak mocno poruszonego,
jak tym wydarzeniem.
Rezygnując
z kolacji, powlokłam się do łóżka, pozostawiając chłopców w
sali wejściowej. Kilkanaście minut później rozciągnęłam
zmęczone ciało na miękkiej pościeli, rozmyślając nad wszystkim,
nad czym tylko rozmyśla się w takich chwilach jak ta.
Jeszcze
rok temu ta sytuacja bardzo by mnie zabolała. James, na którym mi
do niedawna bardzo zależało, prosi Lily na bal i wyraźnie źle
znosi odtrącenie… Obecnie mogłam odnotować jedynie współczucie,
że tak go potraktowała. Odetchnęłam z ulgą. Zakochanie to
beznadziejny stan, nigdy więcej…
Prawie
całkowicie zapomniałam o sukcesie zdobycia pozycji ścigającego.
Wyobraziłam sobie stres związany z wyjściem na boisko w dniu meczu
i zrobiło mi się niedobrze.
W
sumie to niepotrzebnie się w to pakowałam.
***
Dni
października mijały nam na nauce do sumów. Przynajmniej naszej
trójce, reszta tak się nie przejmowała. Zbliżał się mecz
quidditcha, a treningi okazały się niezapomnianym przeżyciem,
oczywiście z przyczyny Huncwotów. Same w sobie były niezłą
zabawą, a za ich sprawą stały się dla mnie relaksem i
odpoczynkiem od nauki i codziennych problemów. Grałam coraz lepiej,
nawet kilka goli wbiłam, ale nie za dużo, obrońca dobrze się
sprawował.
Prawie
kompletnie zapomniałam o dziwnym, nienazwanym lęku, który
towarzyszył mi od początku roku, o spotkaniu nauczycieli w lesie, o
dziwacznej substancji. Moje życie zwykłej, szkolnej uczennicy na
dobre się rozpędziło, nie miałam głowy do rozmyślania nad
niewytłumaczalnymi zjawiskami. Zresztą, wyglądało na to, że
sprawa ucichła.
Lily
natomiast wpadła w dziwaczny nastrój. Prawie z nikim nie
rozmawiała. Wyobcowała się całkowicie. Do późna włóczyła się
samotnie po błoniach i dziedzińcach, zamknięta we własnym
świecie. Severus i ja także straciliśmy regularny kontakt. Ja
prawie całkowicie zatraciłam się w nauce, jak nigdy. Towarzyszyli
mi równie zdeterminowani Remus i Pet, który dosłownie oszalał na
punkcie sumów. Severusa widywałam albo samego, albo z kumplami ze
Slytherinu.
Syriusz
i James natomiast zmienili taktykę działania: latali po Hogwarcie i
podrywali panienki. Oczywiście z czystej desperacji.
–
Dla mnie też by jakąś
zdobyli, nie mam z kim pójść na bal! – jęczał Peter pod nosem.
–
No coś ty, pewnie się tylko
zgrywają, przynajmniej Syriusz – mruknął Remus znad książki o
eliksirach. – Przecież on chce się wywinąć, nie ma zamiaru
nikogo zapraszać. Ostatnio mi powiedział, że ma ten bal tam, gdzie
słońce nie dochodzi, czy jakoś tak…
–
O czym wy w ogóle gadacie, do
balu zostały dwa miesiące! – zdenerwowałam się. – Jeszcze się
nawet zapraszać nie zaczęli, tylko jacyś zdesperowani maniacy. I
pary.
–
Racja, skupmy się na nauce!
Nadszedł
wreszcie dzień przed moim debiutanckim meczem ze Ślizgonami. Nie
mogłam spać, co jest chyba zrozumiałe, więc postanowiłam się
przejść. Na szczęście było dość wcześnie, około dziewiątej.
Piątoklasistom można było łazić po szkole do dziesiątej.
Korytarze
całkowicie opustoszały. Było tak zimno, że oddech zamieniał się
w parę.
Musiałam
usiąść na jednym z kamiennych parapetów, tak mnie bolał brzuch
ze zdenerwowania. Co to będzie się działo jutro…
Naprzeciw
mnie, na innym kamiennym parapecie dostrzegłam ciemny kształt.
Widać nie byłam sama.
To
był Severus.
Usiadłam
obok niego, zastanawiając się, dlaczego był sam.
–
Jak się czujesz? – spytałam
bez ogródek, chociaż jego twarz doskonale pasowała do określenia:
„Źle”.
Spojrzał
na mnie czarnym, pustym spojrzeniem. Widać było ewidentnie, że coś
jest nie tak.
–
Czułaś się kiedyś, jakbyś
gniła od wewnątrz? Jakby twoja głowa była twoim grobem? –
spytał cicho.
Zamrugałam
oczami, wstrząśnięta jego słowami.
–
Co powoduje, że się tak
czujesz? – spytałam z troską. – To brzmi poważnie…
–
Jej brak to powoduje.
Zapomniałem, jakie to uczucie, być tak samotnym. Aż do teraz –
szepnął.
Zmarszczyłam
brwi, zastanawiając się, o co mu chodziło, lub raczej o kogo.
–
Severusie… Chodzi o Lily? –
zagadnęłam szeptem ostrożnie.
Ostatnio
się wyobcowała. To by pasowało do tego, że kogoś Severusowi
brakuje.
Severus
nic nie odparł, opuścił nieznacznie głowę. Jego tłuste włosy
zasłoniły twarz, więc nie widziałam, jaką przybrał minę. Po
milczeniu poznałam, że nie myliłam się.
–
Wiesz… – zaczęłam, by go
pocieszyć. – Nie wiedziałam, że tak ważne jest dla ciebie jej
towarzystwo… Dla pocieszenia powiem ci, że ze mną też się nie
zadaje. Pewnie potrzebuje trochę przestrzeni, czasu. Znasz ją,
czasem ucieka we własny świat, w samotność.
–
Tak, ale…
Zawahał
się.
–
Ale? – zapytałam. Chyba
chciał mi coś powiedzieć.
–
Jest coś, o czym nikomu nie
mówiłem do tej pory. Ale powiem tobie, bo ci ufam. Przyrzeknij mi
jedynie, że za żadne skarby nie powiesz tego Lily.
Kiwnęłam
głową. Poczułam się w jakiś sposób wyróżniona.
–
Ja… Ja zawsze, odkąd ją
znam… nawet zanim poszliśmy do Hogwartu… Ja byłem w niej
zakochany.
Żołądek
podskoczył mi do gardła. Severus kochał Lily?!
Nigdy
w życiu nie podejrzewałabym
Severusa o głębsze uczucia do Lily. Wiedziałam,
że zawsze byli sobie bliscy. Nigdy dla nikogo nie znaczył tyle, co
dla niej. Owszem, teraz przyjaźnił się jeszcze ze mną, ale
znaliśmy się stosunkowo krótko, to Lily Evans od zawsze była tą
najważniejszą i jedyną. Jedyną osobą, która dawała jakiś
blask czarnemu życiu Severusa, była źródłem miękkości i
ciepła, ukojeniem w tej całej kanciastości, chropowatości i
zimnie jego egzystencji. Tylko co, jeśli ta jedyna go odtrąci?…
Coś
sprawiło, że poczułam się jeszcze gorzej.
–
Porozmawiam z Lily, żeby
przestała się od wszystkich odcinać – mruknęłam, nie wiedząc,
skąd to tragiczne uczucie. – Może potrzebowała trochę
samotności… ale dość już tego.
Czarne
oczy Severusa nie wyrażały kompletnie nic.
–
Jestem żałosny – szepnął.
–
Co ty wygadujesz?! – Miałam
paskudny humor, wszystko było nie tak.
–
Jak takie zero może się
zakochać, co? Jak takie nic może chcieć być szczęśliwym… Nie,
szczęście jest dla wesołych, pięknych ludzi…
–
Sev, przestań, bo się
rozpłaczę! – naprawdę byłam tego bliska. – Lily przecież
cię bardzo lubi! Nie przyjaźni się z żadnym chłopakiem, tylko z
tobą. Czemu miałaby w jakiś sposób ciebie odrzucić? Mogłaby
odrzucić, nie wiem, na przykład Jamesa, bo jest nachalny i
gwałtowny. Ale nie ciebie. Ciebie nigdy by nie odrzuciła. I kto ci
nagadał, że jesteś zerem? To, że Huncwoci cię atakują… Ich
jest czwórka, ty jesteś jeden. To oni są zerami, nie ty.
Wcale
tak nie myślałam, szczególnie o Remusie, ale musiałam go jakoś
pocieszyć.
Severus
westchnął ciężko.
–
Cóż, powinnaś iść do
łóżka, jutro masz mecz – szepnął ponuro. – Ja też tak
zrobię. Nie przejmuj się mną. Jakoś dam radę. Ale dzięki za
wszystko. Jesteś prawdziwą przyjaciółką.
Wykrzywił
wargi w grymasie, który zapewne miał być czymś pomiędzy
pocieszeniem i okazaniem wdzięczności. Położyłam mu rękę na
ramieniu, by dodać mu otuchy.
Odeszliśmy
w stronę swoich dormitoriów. Dawno nie czułam się tak fatalnie.
Opadłam
bezwładnie na poduszki. Ogarnęło mnie poczucie dojmującej
beznadziei.
Do tego dokładał się strach przed meczem i bolesne współczucie
cierpiącemu przyjacielowi.
Nie
wiedziałam, jak pomóc Severusowi, a widok jego czarnych, pustych
oczu majaczył w mojej głowie nawet, gdy zamknęłam powieki.
Dlaczego czułam się tak tragicznie?…
Obudziłam
się nagle, jakby mnie piorun trzasnął.
– Mary
Ann, dziś jest mecz, obudź się!
To
Alicja i Lily stały nade mną. W dormitorium panowała jasność
dnia.
– Musisz
iść i coś zjeść, by mieć siłę!
Ból
brzucha zwiększył się dwójnasób, gdy dotarło do niego, co się
święci. Zwinęłam się na łóżku, próbując przeczekać
niespodziewany atak bólu.
– Nie
jestem głodna, nie chcę… – jęknęłam.
Alicja
wybiegła szybko z dormitorium z jakiejś przyczyny, a Lily
zaprowadziła mnie do łazienki. Tam kazała mi się uczesać i umyć
twarz.
Gdy
wyszłyśmy, zagadnęłam, jakby to było najważniejsze:
– Rozmawiałam
z Severusem. Tęskni za tobą.
– A
mimo to wciąż zadaje się ze Ślizgonami – szepnęła Lily,
sadzając mnie na łóżku.
– Ale
mu stokroć bardziej zależy na twym towarzystwie! – fuknęłam. –
Zadaje się z nimi, bo musi.
– Dobra,
dobra. Nie teraz. Teraz najważniejsze jest to… No, nareszcie.
Alicja
wróciła, niosąc górę tostów.
– To
dla ciebie – wysapała, bardzo z siebie zadowolona.
Obie
były nieźle podekscytowane i rozgorączkowane. Zjadłam dwa tosty,
bo więcej nie mogłam przełknąć.
– Wszystko
będzie dobrze, zobaczysz. – Lily poklepała mnie po plecach dla
otuchy. – No, chodźmy na stadion.
Moje
nogi były jak z galarety. Ubrałam się i we trójkę wyszłyśmy z
dormitorium.
– Dziewczyny?
Muszę tam iść?! – jęknęłam cierpiętniczo.
Popłynęła
kakofonia różnych dźwięków, oraz wodospad reprymend, pocieszeń
i kazań.
– Cześć,
żyjesz?
To był
Severus.
– Chodź,
Sev. Prowadzimy Mary Ann na stadion. Dołącz się! – zaproponowała
Lily miłym, acz chyba z lekką przesadą, tonem. Pewnie zrobiło jej
się głupio za to wszystko, że go tak zostawiła.
Wszyscy
mijani Ślizgoni gwizdali szyderczo w moją stronę. A ja czułam,
jakby cała krew z mojej twarzy odpłynęła.
Na
dworze lało niemiłosiernie.
– Pięknie
– wymamrotałam i zmarkotniałam. – Gorzej być nie może…
Zarzuciliśmy
kaptury i pobiegliśmy w stronę stadionu. Ciężkie, ołowiane
chmury toczyły się szybko na niebie. Zdawały się nie mieć końca.
Moje
towarzystwo poszło na trybuny. Wszystko co robiłam, wydawało mi
się niczym ciąg bezsensownych przedsięwzięć, mój mózg pracował
prawie jak jakiś zaprogramowany robot, który nie czuł nic, prócz
motywacji, by wykonać jedno po drugim polecenie dane z góry.
Najpierw
składzik i miotła. Potem szatnia. Czerwono-złote szaty do
quidditcha wisiały na moim haku. Przebrałam się, nie bardzo
wiedząc, co robię. Niesamowite, że moja skóra, każde włókienko,
wyczuwało dotyk sto razy silniej niż zwykle. To bardzo drażniło.
Gdy już
założyłam suche szaty, całą drużyną zgromadziliśmy się przy
wyjściu. Trzymałam się blisko chłopaków, do meczu pozostało
jeszcze kilka nieznośnych minut.
– Boisz
się? – spytał mnie Syriusz, bezbłędnie odczytując, co oznacza
biały odcień mojej twarzy. – Nie ma czego. To jest rewelacyjne,
zobaczysz.
– Noo!
– przytaknął James. – Nie przejmuj się, Dorcas złapie znicza
szybciutko, nie będziesz się męczyć zbyt długo. Zawsze tak robi
dla nowych biedaków na pierwszym meczu.
– Ona
to ma cykora, na niej spoczywa los meczu! – pocieszył mnie Łapa.
– A my? Jesteśmy we trójkę, więc nam raźniej.
– Zresztą,
bardzo dobrze ci szło na treningach.
– Poza
tym, czekanie jest zawsze najgorsze.
– Nie
umiem wbijać goli – mruknęłam cicho ze wstydem. – Mam z tym
problem.
– Oj,
umiesz, tylko jeszcze o tym nie wiesz! – odparł Łapa, szczerząc
zęby.
– No,
drużyno, wychodzimy. Bez nerwów, Ślizgoni to mydłki, jesteśmy
najlepsi!
Dziarski
głos Dorcas wyrwał mnie z obojętnego otępienia. Bardzo mnie
irytowało, że ręce mi się spociły, będąc jednocześnie
lodowatymi. I brzuch mnie strasznie bolał. Rączka miotły była
mokra.
– Dobra,
wychodzimy teraz. Bez przepychania, raz, raz!
Wyszliśmy
na okropnie zabłocony, mokry stadion. Powitały nas ryki i
ogłuszający wrzask. A więc tak się czuje ktoś wychodzący na
scenę czy stadion…
Stres
osiągnął już takie apogeum, że go nie czułam. Nie czułam
właściwie nic.
Dorcas i
jakiś kolosalny Ślizgon uścisnęli sobie ręce i czternaście osób
uniosło się na miotłach do góry w nieustających strugach
deszczu. Syriusz spojrzał na mnie ciepło, dodając otuchy, a z
ruchu jego warg odczytałam:
– Nie
martw się, to tylko mecz! Nie to, co bal!
Do moich
uszu dochodził głos komentatora, ale mózg już nie przetwarzał
danych. Czułam się tak paskudnie, że zaczęłam żałować decyzji
zgłoszenia się na ścigającego. Mokre loki, które przylgnęły do
mojej twarzy łaskotały mnie, lecz ja nawet nie odważyłam się
unieść ręki, by podrapać policzek. Czułam, że trzęsłaby się
niemożliwie.
Rozległ
się gwizdek, kafel, mój jedyny cel, znalazł się w grze. Nie
myślałam, wykonywałam polecenia.
– Kafel
w rękach Gryfonów, przejmuje go Potter, podaje do Blacka…
Syriusz
rzucił mi kafla, którego złapałam z lekkim oszołomieniem. Stres
gdzieś zniknął, pozostawiając jedynie motywacje do działania.
Polecieliśmy w stronę bramek Ślizgonów, podając sobie z
Syriuszem na zmianę kafla. Doskonale mi się z nim współpracowało,
był szybki jak moje myśli.
– Kafel
w ręku Blacka, ten go podaje do Lupin, nowego nabytku drużyny
Gryffindoru. Och, ścigający Ślizgonów był o cal od kafla,
niestety, nie udało mu się go przejąć. Zbliżają się, i…
GOL!!! BLACK ZDOBYWA DZIESIĘĆ PUNKTÓW DLA GRYFFINDORU!!!
Komentatora
zagłuszył wrzask kibiców.
Syriusz
przybił piątkę z mijanym Jamesem. Dostrzegłam Dorcas, która
krążyła wysoko nad stadionem w poszukiwaniu znicza. Nie
wyobrażałam sobie, żeby mogła go wypatrzyć w tym deszczu.
Ślizgoni
przejęli kafla. Cała wataha ścigających przelała się w stronę
bramek Gryfonów. Ogarnął mnie po raz pierwszy od wystartowania
paniczny strach, że nasz obrońca nie złapie kafla i gol Syriusza
pójdzie na marne. Jednak moje obawy okazały się przesadzone.
Ślizgoni nie wbili gola.
Po
jakimś czasie szala zwycięstwa przesunęła się na stronę
Ślizgonów: James wbił dwa gole, ale Ślizgoni aż pięć.
– Oto
szukający Gryfonów dostrzegł znicza! Już pędzi w jego stronę…
Ale Black nie da za wygraną! Już siedzi na ogonie Pottera!
Przez
chwilę nie wiedziałam o czym mówi komentator, lecz zorientowałam
się, że chodziło o brata Łapy, Regulusa. Musiał być szukającym
Ślizgonów.
Chwyciłam
podanego przez Jamesa kafla. Nie mogłam się rozpraszać osobistym
pojedynkiem Regulusa i Dorcas.
Poleciałam
w stronę bramek Ślizgonów. Obrońca już stanął mi na drodze,
lecz ja w ostatnim momencie przed strzałem wykonałam mylący ruch,
jakbym kierowała kafla do prawej obręczy.
Obrońca
już tam był, a ja wykorzystałam moment i wbiłam kafla do lewej
bramki, nie mogąc uwierzyć, jakie to było banalne.
– LUPIN
WBIŁA GOLA DLA GRYFONÓW!!! I… KONIEC MECZU! MEADOWES ZŁAPAŁA
ZNICZA! STO PIĘĆDZIESIĄT PUNKTÓW DLA GRYFONÓW! GRYFFINDOR
ZWYCIĘŻA!!!
Uff,
pomyślałam w jakiś pierwotny sposób, już po wszystkim. Nasza
drużyna skotłowała się w jedną wielką plątaninę i tak
opadliśmy na śliską trawę.
– Brawo,
Dorcas! Ty zawsze zwyciężasz!!! – wrzeszczał w euforii James.
Wszyscy
zaczęliśmy się przytulać i cieszyć z wygranej, a ja poczułam
dumę, że udało mi się wbić jednego gola.
– Mary
Ann, Lukas, spisaliście się dobrze, jak na pierwszy mecz! –
powiedziała do nas Dorcas w ogólnym ferworze. – Widziałam, jak
uratowałeś Jamesa przed tłuczkiem, gdy wbijał drugiego gola. A ty
zdobyłaś dziesięć punktów. Następnym razem będzie
pięćdziesiąt! Bardzo się cieszę, że nasz wysiłek nie poszedł
na marne.
Odetchnęłam
z ulgą. Już po wszystkim…
***
Lily na
nowo zechciała łaskawie z nami rozmawiać, więc wszystko wróciło
do normy. Nie musiałam się nieustannie trzymać Petera i Remusa.
Nadszedł
lodowaty i wietrzny listopad. W zamku było tak zimno, że nawet nie
da się opisać. Coś potwornego. Dlatego miałam wątpliwości, czy
iść na pierwszy w tym roku wypad do Hogsmeade, jednak Lily
przypomniała mi, że jeśli nie chcę wejść na salę balową w
dzwonach i glanach, to muszę kupić strój.
Rzecz
jasna, nie miałam prawie wcale kasy, stan pieniędzy mojej rodziny
pozostawał wiele do życzenia. Remusowi rodzice przysłali wiekową,
starą szatę po pradziadku, więc miał spokój. James prawie się
posikał, gdy ją zobaczył („Koronki!!! Remusik będzie miał
koronki!”). Na szczęście nie była taka tragiczna, a obciachowe
elementy po prostu usunęli czarami. W gruncie rzeczy wyglądał
teraz bardzo stylowo. Ja miałam większe zmartwienie. Gdzie teraz
znaleźć ładną, tanią suknię?
Dostałam
od mamy niewiele galeonów, ale rodzice nie mogli sobie pozwolić na
wysłanie więcej.
Stanęłyśmy
w długaśnym ogonku do Filcha, gdy nadszedł dzień wypadu do
wioski. Prószył pierwszy śnieg, pozostawiając cieniutką
warstewkę na ziemi, którą natychmiast zadeptywały tłumy. Do
Hogsmeade poszło tym razem więcej osób, niż zwykle.
– Gdzie
jest Sev? – spytała Lily, rozglądając się na wszystkie strony
niepewnie.
– Nie
wiem, chyba jeszcze je śniadanie. Zaraz dołączy, nie martw się…
On też musi sobie sprawić szatę, ojciec mu nie przyśle… Ale
zaraz. Skoro on mu nie przysłał pieniędzy, to kto?
– Nikt
– odparła. – Przysłali mu określoną przez niego kwotę z
Gringotta. Ze skrytki po mamie.
Zauważyłam
Huncwotów. Remus także mnie zauważył i kiwnął w moją stronę,
bym podeszła.
– Ciekawe,
czego on chce? – rzuciłam w powietrze i podeszłam do chłopaków.
Każdego
z nich, prócz Remusa, rozpierała nieprzerwana energia. Peter, w
swoich rozciągniętych jasnych dżinsach i długim, burym płaszczu
oraz James w eleganckich sztruksach i ciemnozielonym, grubym golfie
ganiali się naokoło mojego braciszka. Remus był jak zwykle
obszarpany i zaniedbany. Zbliżała się pełnia, co było widoczne.
Syriusz za to był odziany od stóp do głów z skórzane ubranie
buntownika. Podrygiwał lekko w rytm śpiewanego, rockandrollowego
kawałka:
– „…Get
your kicks on Route 66!”
– Ty
nosisz… skórę? – spytałam, zdumiona.
Zamilkł
na chwilę i uśmiechnął się nonszalancko w odpowiedzi.
– Czego
chciałeś? – zwróciłam się do Remusa.
– Czy
masz pieniądze rodziców? – spytał z troską.
– No.
Tak jakby, coś mi przysłali, ale niewiele – dodałam zmartwionym
głosem.
– Nie
wiem, czy za „niewiele” znajdziesz cokolwiek godnego uwagi w
Hogsmeade…
– Musisz
zdać się na własną kreatywną stronę i coś uszyć… –
zaproponował James, a potem ryknął śmiechem. Najwidoczniej wizja
mnie, szyjącej sobie cierpliwie ubiór bardzo go rozbawiła.
– To
jest pomysł… Kiedyś szyłam sobie sama rzeczy. Teraz mi się to
może przydać. – stwierdziłam.
– „…Oklahoma
City looks so, so pretty!” – zawył mi do ucha Łapa, a Rogacz z
drugiej strony ryknął kawałek jakiejś czarodziejskiej piosenki,
ale w przeciwieństwie do popisów Syriusza, można było to bardziej
nazwać jeleniem na rykowisku, nomen omen.
– Dobra,
zwiewam stąd – burknęłam, czując, że wszystko naokoło
przyprawia mnie o ból głowy. – Dzięki za troskę, braciszku…
Z ulgą
stanęłam znów u boku Lily i Seva, którzy na mnie czekali.
W wiosce
tego dnia roiło się od ludzi, bo ci, którzy nie posiadali szaty
wyjściowej mieli pierwszą i ostatnią szansę by kupić sobie
ciuszek na własną rękę. W przeciwnym razie czekała ich wątpliwa
przyjemność otrzymania paczki od rodziców.
Severus
jeszcze nigdy nie był tak nieszczęśliwy i obolały. Jęczał, że
zakupy odzieżowe są najgorszą katorgą, jaką wymyśliła
ludzkość. Kupił sobie dość tanią, skromną szatę w jego
ukochanym, czarnym kolorze. Wyglądał jak nietoperz.
Lily i
ja długo nie mogłyśmy zdecydować. W końcu moja przyjaciółka
kupiła śliczną sukienkę w jasnobłękitnym kolorze. Była zwiewna
i prosta, niczym sukienka leśnej driady. Lily wyglądała w niej
niesamowicie ładnie i ubranie pasowało na nią, jak ulał.
Dla mnie
nie było zbyt dużego wyboru. Postanowiłam przerobić jakąś
prostą, tanią sukienkę, więc nie patrzyłam wyjątkowo krytycznym
okiem na wygląd, lecz bardziej na cenę. W końcu udało nam się
wypatrzeć jedną taką w sklepie z używanymi szatami. Była dość
tania. W kolorze wiosennej zieleni, ze stylowego, prostego, lnianego
materiału. Leżała wręcz idealnie, a nawet była zbyt obcisła.
Zwykła, prosta sukienka z odkrytymi ramionami i rękawami za łokcie.
Sprzedawczyni
machnęła różdżką, zawijając zakup w brązowy papier, tym
czasem ja odwróciłam się do przyjaciół.
– Dostanę
tu gdzieś jakieś materiały, no nie? – zagadnęłam niepewnie.
– Pewnie!
– zawołał Severus z udawaną radością, okazując w ten sposób,
co myśli o następnym sklepie. Był bardzo podminowany i w każdej
chwili mógł wybuchnąć. To przypominało układanie domku z talii
eksplodujących kart, gdy za tobą stoi James i nie wiadomo w którym
momencie przyrżnie ci z całej pary w plecy, wrzeszcząc: „A
kuku!”. Nie wiedziałam już, co mówić, by go jeszcze bardziej
nie rozjuszyć.
Udało
nam się znaleźć sklep z materiałami, butami i tiarami, gdzie
nawiasem mówiąc, czaili się również Huncwoci. Szybko (przy
Huncwotach to oczywiste) wybrałam zwiewny, półprzezroczysty
materiał w zielonym kolorze i ciemnozieloną siatkę, wyszywaną w
róże.
– Dobra,
zmykamy, zaraz sklep zmieni się w pożogę… – mruknęłam
zapobiegawczo, szybko dokonałam transakcji i wypadłam ze sklepu,
pchając przed sobą mruczącą coś pod wąsem Lily i wściekłego
na wszystko co się rusza Severusa.
Najgorzej
było z butami. Ja szybko znalazłam zielone pantofle bez obcasów,
lecz Lily nic, ale to nic nie odpowiadało. Severus stał jedynie
przy drzwiach i wyglądał, jakby go przepuścili przez magiel.
– Kosmetyki
kupię na własny koszt… – zadecydowała Lily nieco nieprzytomnym
głosem. Ja i Sev byliśmy niesamowicie zmęczeni, więc nawet nie
weszliśmy do magicznej apteki, lecz jedynie usiedliśmy na bruku, a
Sev w akcie desperacji się nawet położył.
– Nigdy
więcej… – wycedził jedynie. – Nigdy więcej zakupów. I
kobiet. I zakupów z kobietami. I kobiet z zakupami. I Hogsmeade. Nie
wrócę tu, na gacie Merlina, w całym moim cholernym życiu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz