Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

czwartek, 17 grudnia 2015

29. Czarne, puste oczy

James oniemiał i otworzył usta, by się kłócić w razie potrzeby. Syriusz mruknął pod nosem przekleństwo zapożyczone z jego bogatego słownictwa. Żołądek opadł mi na samo dno brzucha.
No trudno, stało się. Nie znalazłam się w drużynie. A tak daleko zaszłam! Cóż, trzeba umieć przegrywać, postanowiłam zatem przyjąć to z godnością. Jednak mimo tego poczułam żółć w gardle. To niesprawiedliwe!
Kathleen wyprostowała się z dumą.
– Kathleen… – podjęła na nowo Dorcas. – Byłaś niezła w strzelaniu goli. Przydałaby nam się taka osoba, lecz mi zależy na zgraniu drużyny. Jesteśmy jednością. Mary Ann i Syriusz bardzo dobrze ze sobą współpracowali, czasem miałam wrażenie, że porozumiewają się telepatycznie. Taka osoba jest nam niezbędna. Więc… Mary Ann, to ty będziesz w drużynie.
Dotarło to do mnie dopiero po pięciu sekundach.
Kathleen oklapła, westchnęła, po czym uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie i rzekła:
– Trudno. Miło było porywalizować. Powodzenia!
– HURAAA!!! – James, gdy tylko znikła za węgłem szatni, podleciał do mnie, podniósł z ziemi i okręcił się ze mną wokół własnej osi.
– James! – krzyknęłam ze śmiechem. Jeszcze wciąż do mnie nie docierało, co się wydarzyło w rzeczywistości.
– Ale będzie odlotowo z tobą na treningach! – zawołał w euforii Rogaś. – Będziemy robić kawały wszystkim naokoło, nawet sobie nawzajem!
– Potter… – Dorcas pokręciła głową z dezaprobatą. – W tym roku ci się to nie uda, wycisnę z was ostatnie poty, musimy zdobyć Puchar.
– Jasne – mruknął pod nosem James. – Co roku to samo… Słówka na wiatr… – po czym dodał głośniej – mnie nie trzeba trenować, ja już jestem doskonały!
Syriusz zaśmiał się krótko i uniósł ostentacyjnie brew do góry.
– Nie rechocz, czopie! – warknął obrażony James. – W przeciwieństwie do ciebie, mnie nie potrzebne wyciskanie ostatnich potów.
– Masz rację, i bez tego od ciebie capi – parsknął Łapa.
James zrobił teatralnie minę obrażonej ciężko księżniczki i odwrócił się plecami do Syriusza.
– Na drugi raz nie pożyczę ci majtek, gdy będziesz w potrzebie… – mruknął piskliwym głosikiem.
Cała drużyna ryknęła zgodnym śmiechem. Syriusz spalił cegłę i natychmiast zripostował:
– Jakich majtek?! Nigdy od ciebie nie pożyczałem! Mam własną bieliznę!
– Uchu… – odparł James, tym razem niskim głosem.
– No tak! Chyba zauważyłeś, no nie?!
– Aż zbyt wyraźnie, rozrzucasz ją gdzie popadnie, właśnie ostatnio się zorientowałem, że wycieram się nie ręcznikiem, tylko jedną z twoich podkoszulek…
Syriusza zatkało.
– Tak się składa, że twoje kalesony… – zaczął ze złością.
– Długo macie zamiar prowadzić tę żałosną parodię sprzeczki?! – fuknęła nań Dorcas. – Stulić twarze!
Chłopcy usłużnie wykonali kulturalną prośbę naszej kapitan.
– Więc tak. Treningi odbywają się w każdy weekend. Pierwszy mecz rozegramy pod koniec października. Ze Ślizgonami. Jakieś pytania?
Nikt nie odpowiedział.
– Dobra. – Dorcas westchnęła ciężko. – Steinmann, Lupin, witamy was w drużynie. Możecie już się rozejść.
Wszyscy zgodnie udaliśmy się do składzika na miotły. Wszyscy, prócz Syriusza i Jamesa, którzy mieli własne miotły. Stali, wspierając się na nich i kłócili się zawzięcie, kto jest właścicielem różowej podkoszulki znalezionej ostatnio pod sedesem.
– A może to Remus? – zapytałam z niewielkim zainteresowaniem. – Chyba widziałam u niego coś takiego…
Spojrzeli po sobie i parsknęli śmiechem.
– Remus? – Łapa skrzywił się. – No co ty, to on ją znalazł.
– Może specjalnie podłożył, żeby nie było na niego? – zaproponował James.
Usłyszeliśmy za sobą ostentacyjne chrząknięcie. Natychmiast się odwróciłam.
– Hej… Czekałam na ciebie. Wracamy? – Lily stała niedaleko i obserwowała mnie uważnie otwartymi szeroko oczyma, jednocześnie ignorując dzielnie chłopców i wyglądając nieco nieśmiało z zaplecionymi z tyłu rękoma.
– Evans! Jak promiennie dziś wyglądasz! – James zaczął, jak zwykle zresztą, rżnąć pacana.
Lily zmierzyła go przeciągłym, nieco spłoszonym spojrzeniem, jakby się zastanawiała: „gdzie ty masz mózg, koleś”.
– Niczym jutrzenka, co nigdy nie gaśnie… – dodał teatralnie okularnik, a ja i Syriusz wymieniliśmy za jego plecami rozbawione spojrzenia. – Robię się sentymentalny, chlip!
Lily nie czekała, aż nabiorę powietrza do płuc, postanowiła się ratować ucieczką. Chwyciła mnie za przegub i pociągnęła w stronę zamku.
Dwaj kretyni, zataczając się, niczym pijani, ruszyli za nami. Śpiewali coś, czego nie mogłyśmy zrozumieć, na szczęście.
– No… – Lily zbierała chwilę myśli, bo hałasy za nami były nieco absorbujące. – Ale gratuluję! Na pewno się cieszysz, nie? Co prawda, dla mnie nie jest to jakoś wyjątkowo pasjonujące, ten quidditch… ale co kto lubi.
Przemilczałam to, myśląc wciąż o tym, co przed chwilą się działo. Czy to był dobry pomysł, by startować na tak odpowiedzialne stanowisko? Niby przeszłam test, ale nie wbiłam żadnego gola. A co, jeśli będę ciężarem dla drużyny? Może lepiej jednak zrezygnować?...
Huncwoci parę razy nas zaczepiali. Wrzeszczeli do Lily, by poszła z nimi na bal, najlepiej we trójkę. Ona jednak ignorowała ich dzielnie, nie zdradzając nawet, iż dosłyszała choćby słowo.
– No, nareszcie weekend – podjęłam z ulgą, gdy przekroczyłyśmy próg zamku.
– No! – westchnęła Lily. – Wreszcie się wyśpię… Odrobiłaś już esej na temat buntu charłaków z 1891?
Westchnęłam.
– Chyba sama podniosę bunt – burknęłam. – Nie mam najmniejszej ochoty, by to pisać…
– Ja też. Może jutro, co? Chodź, zgłodniałam i zmarzłam na tym stadionie, ciekawe, co na kolację…
– Hej, Evans!
Odwróciłyśmy się, jak na komendę. W sali wejściowej stali już Huncwoci, zdążyli się doczołgać do zamku mimo mocno zygzakowatego i zbaczającego z wyznaczonej trasy sposobu poruszania się po nawierzchni.
– Ale mówię poważnie – podjął James, uspakajając się. – Pójdź ze mną na bal, nie żartuję.
Lily zmarszczyła brwi. Sęk w tym, że chyba Jamesowi nie uwierzyła.
– Ustaliliśmy, że byłoby super, gdybyś poszła ze mną na bal, a Meggie, na przykład, z Syriuszem…
– Co?! Ja niczego nie ustalałem! – zaprzeczył gwałtownie Łapa.
James dał mu kiepsko ukrytego kuksańca w bok.
– Potter, chcę pójść z CHŁOPAKIEM na bal, a nie w roli przedszkolanki… – oświadczyła dobitnie Lily i nie czekając na mnie, wpadła jak burza do Wielkiej Sali, spalając cegłę.
Tą uwagą dotknęła Jamesa do żywego. Na jego twarzy pojawiło się niedowierzanie.
Stwierdziłam nagle, że nigdy nie widziałam Jamesa czymś tak mocno poruszonego, jak tym wydarzeniem.
Rezygnując z kolacji, powlokłam się do łóżka, pozostawiając chłopców w sali wejściowej. Kilkanaście minut później rozciągnęłam zmęczone ciało na miękkiej pościeli, rozmyślając nad wszystkim, nad czym tylko rozmyśla się w takich chwilach jak ta.
Jeszcze rok temu ta sytuacja bardzo by mnie zabolała. James, na którym mi do niedawna bardzo zależało, prosi Lily na bal i wyraźnie źle znosi odtrącenie… Obecnie mogłam odnotować jedynie współczucie, że tak go potraktowała. Odetchnęłam z ulgą. Zakochanie to beznadziejny stan, nigdy więcej…
Prawie całkowicie zapomniałam o sukcesie zdobycia pozycji ścigającego. Wyobraziłam sobie stres związany z wyjściem na boisko w dniu meczu i zrobiło mi się niedobrze.
W sumie to niepotrzebnie się w to pakowałam.



***

Dni października mijały nam na nauce do sumów. Przynajmniej naszej trójce, reszta tak się nie przejmowała. Zbliżał się mecz quidditcha, a treningi okazały się niezapomnianym przeżyciem, oczywiście z przyczyny Huncwotów. Same w sobie były niezłą zabawą, a za ich sprawą stały się dla mnie relaksem i odpoczynkiem od nauki i codziennych problemów. Grałam coraz lepiej, nawet kilka goli wbiłam, ale nie za dużo, obrońca dobrze się sprawował.
Prawie kompletnie zapomniałam o dziwnym, nienazwanym lęku, który towarzyszył mi od początku roku, o spotkaniu nauczycieli w lesie, o dziwacznej substancji. Moje życie zwykłej, szkolnej uczennicy na dobre się rozpędziło, nie miałam głowy do rozmyślania nad niewytłumaczalnymi zjawiskami. Zresztą, wyglądało na to, że sprawa ucichła.
Lily natomiast wpadła w dziwaczny nastrój. Prawie z nikim nie rozmawiała. Wyobcowała się całkowicie. Do późna włóczyła się samotnie po błoniach i dziedzińcach, zamknięta we własnym świecie. Severus i ja także straciliśmy regularny kontakt. Ja prawie całkowicie zatraciłam się w nauce, jak nigdy. Towarzyszyli mi równie zdeterminowani Remus i Pet, który dosłownie oszalał na punkcie sumów. Severusa widywałam albo samego, albo z kumplami ze Slytherinu.
Syriusz i James natomiast zmienili taktykę działania: latali po Hogwarcie i podrywali panienki. Oczywiście z czystej desperacji.
– Dla mnie też by jakąś zdobyli, nie mam z kim pójść na bal! – jęczał Peter pod nosem.
– No coś ty, pewnie się tylko zgrywają, przynajmniej Syriusz – mruknął Remus znad książki o eliksirach. – Przecież on chce się wywinąć, nie ma zamiaru nikogo zapraszać. Ostatnio mi powiedział, że ma ten bal tam, gdzie słońce nie dochodzi, czy jakoś tak…
– O czym wy w ogóle gadacie, do balu zostały dwa miesiące! – zdenerwowałam się. – Jeszcze się nawet zapraszać nie zaczęli, tylko jacyś zdesperowani maniacy. I pary.
– Racja, skupmy się na nauce!
Nadszedł wreszcie dzień przed moim debiutanckim meczem ze Ślizgonami. Nie mogłam spać, co jest chyba zrozumiałe, więc postanowiłam się przejść. Na szczęście było dość wcześnie, około dziewiątej. Piątoklasistom można było łazić po szkole do dziesiątej.
Korytarze całkowicie opustoszały. Było tak zimno, że oddech zamieniał się w parę.
Musiałam usiąść na jednym z kamiennych parapetów, tak mnie bolał brzuch ze zdenerwowania. Co to będzie się działo jutro…
Naprzeciw mnie, na innym kamiennym parapecie dostrzegłam ciemny kształt. Widać nie byłam sama.
To był Severus.
Usiadłam obok niego, zastanawiając się, dlaczego był sam.
– Jak się czujesz? – spytałam bez ogródek, chociaż jego twarz doskonale pasowała do określenia: „Źle”.
Spojrzał na mnie czarnym, pustym spojrzeniem. Widać było ewidentnie, że coś jest nie tak.
– Czułaś się kiedyś, jakbyś gniła od wewnątrz? Jakby twoja głowa była twoim grobem? – spytał cicho.
Zamrugałam oczami, wstrząśnięta jego słowami.
– Co powoduje, że się tak czujesz? – spytałam z troską. – To brzmi poważnie…
– Jej brak to powoduje. Zapomniałem, jakie to uczucie, być tak samotnym. Aż do teraz – szepnął.
Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, o co mu chodziło, lub raczej o kogo.
– Severusie… Chodzi o Lily? – zagadnęłam szeptem ostrożnie.
Ostatnio się wyobcowała. To by pasowało do tego, że kogoś Severusowi brakuje.
Severus nic nie odparł, opuścił nieznacznie głowę. Jego tłuste włosy zasłoniły twarz, więc nie widziałam, jaką przybrał minę. Po milczeniu poznałam, że nie myliłam się.
– Wiesz… – zaczęłam, by go pocieszyć. – Nie wiedziałam, że tak ważne jest dla ciebie jej towarzystwo… Dla pocieszenia powiem ci, że ze mną też się nie zadaje. Pewnie potrzebuje trochę przestrzeni, czasu. Znasz ją, czasem ucieka we własny świat, w samotność.
– Tak, ale…
Zawahał się.
– Ale? – zapytałam. Chyba chciał mi coś powiedzieć.
– Jest coś, o czym nikomu nie mówiłem do tej pory. Ale powiem tobie, bo ci ufam. Przyrzeknij mi jedynie, że za żadne skarby nie powiesz tego Lily.
Kiwnęłam głową. Poczułam się w jakiś sposób wyróżniona.
– Ja… Ja zawsze, odkąd ją znam… nawet zanim poszliśmy do Hogwartu… Ja byłem w niej zakochany.
Żołądek podskoczył mi do gardła. Severus kochał Lily?!
Nigdy w życiu nie podejrzewałabym Severusa o głębsze uczucia do Lily. Wiedziałam, że zawsze byli sobie bliscy. Nigdy dla nikogo nie znaczył tyle, co dla niej. Owszem, teraz przyjaźnił się jeszcze ze mną, ale znaliśmy się stosunkowo krótko, to Lily Evans od zawsze była tą najważniejszą i jedyną. Jedyną osobą, która dawała jakiś blask czarnemu życiu Severusa, była źródłem miękkości i ciepła, ukojeniem w tej całej kanciastości, chropowatości i zimnie jego egzystencji. Tylko co, jeśli ta jedyna go odtrąci?…
Coś sprawiło, że poczułam się jeszcze gorzej.
– Porozmawiam z Lily, żeby przestała się od wszystkich odcinać – mruknęłam, nie wiedząc, skąd to tragiczne uczucie. – Może potrzebowała trochę samotności… ale dość już tego.
Czarne oczy Severusa nie wyrażały kompletnie nic.
– Jestem żałosny – szepnął.
– Co ty wygadujesz?! – Miałam paskudny humor, wszystko było nie tak.
– Jak takie zero może się zakochać, co? Jak takie nic może chcieć być szczęśliwym… Nie, szczęście jest dla wesołych, pięknych ludzi…
– Sev, przestań, bo się rozpłaczę! – naprawdę byłam tego bliska. – Lily przecież cię bardzo lubi! Nie przyjaźni się z żadnym chłopakiem, tylko z tobą. Czemu miałaby w jakiś sposób ciebie odrzucić? Mogłaby odrzucić, nie wiem, na przykład Jamesa, bo jest nachalny i gwałtowny. Ale nie ciebie. Ciebie nigdy by nie odrzuciła. I kto ci nagadał, że jesteś zerem? To, że Huncwoci cię atakują… Ich jest czwórka, ty jesteś jeden. To oni są zerami, nie ty.
Wcale tak nie myślałam, szczególnie o Remusie, ale musiałam go jakoś pocieszyć.
Severus westchnął ciężko.
– Cóż, powinnaś iść do łóżka, jutro masz mecz – szepnął ponuro. – Ja też tak zrobię. Nie przejmuj się mną. Jakoś dam radę. Ale dzięki za wszystko. Jesteś prawdziwą przyjaciółką.
Wykrzywił wargi w grymasie, który zapewne miał być czymś pomiędzy pocieszeniem i okazaniem wdzięczności. Położyłam mu rękę na ramieniu, by dodać mu otuchy.
Odeszliśmy w stronę swoich dormitoriów. Dawno nie czułam się tak fatalnie.
Opadłam bezwładnie na poduszki. Ogarnęło mnie poczucie dojmującej beznadziei. Do tego dokładał się strach przed meczem i bolesne współczucie cierpiącemu przyjacielowi.
Nie wiedziałam, jak pomóc Severusowi, a widok jego czarnych, pustych oczu majaczył w mojej głowie nawet, gdy zamknęłam powieki. Dlaczego czułam się tak tragicznie?…
Obudziłam się nagle, jakby mnie piorun trzasnął.
– Mary Ann, dziś jest mecz, obudź się!
To Alicja i Lily stały nade mną. W dormitorium panowała jasność dnia.
– Musisz iść i coś zjeść, by mieć siłę!
Ból brzucha zwiększył się dwójnasób, gdy dotarło do niego, co się święci. Zwinęłam się na łóżku, próbując przeczekać niespodziewany atak bólu.
– Nie jestem głodna, nie chcę… – jęknęłam.
Alicja wybiegła szybko z dormitorium z jakiejś przyczyny, a Lily zaprowadziła mnie do łazienki. Tam kazała mi się uczesać i umyć twarz.
Gdy wyszłyśmy, zagadnęłam, jakby to było najważniejsze:
– Rozmawiałam z Severusem. Tęskni za tobą.
– A mimo to wciąż zadaje się ze Ślizgonami – szepnęła Lily, sadzając mnie na łóżku.
– Ale mu stokroć bardziej zależy na twym towarzystwie! – fuknęłam. – Zadaje się z nimi, bo musi.
– Dobra, dobra. Nie teraz. Teraz najważniejsze jest to… No, nareszcie.
Alicja wróciła, niosąc górę tostów.
– To dla ciebie – wysapała, bardzo z siebie zadowolona.
Obie były nieźle podekscytowane i rozgorączkowane. Zjadłam dwa tosty, bo więcej nie mogłam przełknąć.
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. – Lily poklepała mnie po plecach dla otuchy. – No, chodźmy na stadion.
Moje nogi były jak z galarety. Ubrałam się i we trójkę wyszłyśmy z dormitorium.
– Dziewczyny? Muszę tam iść?! – jęknęłam cierpiętniczo.
Popłynęła kakofonia różnych dźwięków, oraz wodospad reprymend, pocieszeń i kazań.
– Cześć, żyjesz?
To był Severus.
– Chodź, Sev. Prowadzimy Mary Ann na stadion. Dołącz się! – zaproponowała Lily miłym, acz chyba z lekką przesadą, tonem. Pewnie zrobiło jej się głupio za to wszystko, że go tak zostawiła.
Wszyscy mijani Ślizgoni gwizdali szyderczo w moją stronę. A ja czułam, jakby cała krew z mojej twarzy odpłynęła.
Na dworze lało niemiłosiernie.
– Pięknie – wymamrotałam i zmarkotniałam. – Gorzej być nie może…
Zarzuciliśmy kaptury i pobiegliśmy w stronę stadionu. Ciężkie, ołowiane chmury toczyły się szybko na niebie. Zdawały się nie mieć końca.
Moje towarzystwo poszło na trybuny. Wszystko co robiłam, wydawało mi się niczym ciąg bezsensownych przedsięwzięć, mój mózg pracował prawie jak jakiś zaprogramowany robot, który nie czuł nic, prócz motywacji, by wykonać jedno po drugim polecenie dane z góry.
Najpierw składzik i miotła. Potem szatnia. Czerwono-złote szaty do quidditcha wisiały na moim haku. Przebrałam się, nie bardzo wiedząc, co robię. Niesamowite, że moja skóra, każde włókienko, wyczuwało dotyk sto razy silniej niż zwykle. To bardzo drażniło.
Gdy już założyłam suche szaty, całą drużyną zgromadziliśmy się przy wyjściu. Trzymałam się blisko chłopaków, do meczu pozostało jeszcze kilka nieznośnych minut.
– Boisz się? – spytał mnie Syriusz, bezbłędnie odczytując, co oznacza biały odcień mojej twarzy. – Nie ma czego. To jest rewelacyjne, zobaczysz.
– Noo! – przytaknął James. – Nie przejmuj się, Dorcas złapie znicza szybciutko, nie będziesz się męczyć zbyt długo. Zawsze tak robi dla nowych biedaków na pierwszym meczu.
– Ona to ma cykora, na niej spoczywa los meczu! – pocieszył mnie Łapa. – A my? Jesteśmy we trójkę, więc nam raźniej.
– Zresztą, bardzo dobrze ci szło na treningach.
– Poza tym, czekanie jest zawsze najgorsze.
– Nie umiem wbijać goli – mruknęłam cicho ze wstydem. – Mam z tym problem.
– Oj, umiesz, tylko jeszcze o tym nie wiesz! – odparł Łapa, szczerząc zęby.
– No, drużyno, wychodzimy. Bez nerwów, Ślizgoni to mydłki, jesteśmy najlepsi!
Dziarski głos Dorcas wyrwał mnie z obojętnego otępienia. Bardzo mnie irytowało, że ręce mi się spociły, będąc jednocześnie lodowatymi. I brzuch mnie strasznie bolał. Rączka miotły była mokra.
– Dobra, wychodzimy teraz. Bez przepychania, raz, raz!
Wyszliśmy na okropnie zabłocony, mokry stadion. Powitały nas ryki i ogłuszający wrzask. A więc tak się czuje ktoś wychodzący na scenę czy stadion…
Stres osiągnął już takie apogeum, że go nie czułam. Nie czułam właściwie nic.
Dorcas i jakiś kolosalny Ślizgon uścisnęli sobie ręce i czternaście osób uniosło się na miotłach do góry w nieustających strugach deszczu. Syriusz spojrzał na mnie ciepło, dodając otuchy, a z ruchu jego warg odczytałam:
– Nie martw się, to tylko mecz! Nie to, co bal!
Do moich uszu dochodził głos komentatora, ale mózg już nie przetwarzał danych. Czułam się tak paskudnie, że zaczęłam żałować decyzji zgłoszenia się na ścigającego. Mokre loki, które przylgnęły do mojej twarzy łaskotały mnie, lecz ja nawet nie odważyłam się unieść ręki, by podrapać policzek. Czułam, że trzęsłaby się niemożliwie.
Rozległ się gwizdek, kafel, mój jedyny cel, znalazł się w grze. Nie myślałam, wykonywałam polecenia.
– Kafel w rękach Gryfonów, przejmuje go Potter, podaje do Blacka…
Syriusz rzucił mi kafla, którego złapałam z lekkim oszołomieniem. Stres gdzieś zniknął, pozostawiając jedynie motywacje do działania. Polecieliśmy w stronę bramek Ślizgonów, podając sobie z Syriuszem na zmianę kafla. Doskonale mi się z nim współpracowało, był szybki jak moje myśli.
– Kafel w ręku Blacka, ten go podaje do Lupin, nowego nabytku drużyny Gryffindoru. Och, ścigający Ślizgonów był o cal od kafla, niestety, nie udało mu się go przejąć. Zbliżają się, i… GOL!!! BLACK ZDOBYWA DZIESIĘĆ PUNKTÓW DLA GRYFFINDORU!!!
Komentatora zagłuszył wrzask kibiców.
Syriusz przybił piątkę z mijanym Jamesem. Dostrzegłam Dorcas, która krążyła wysoko nad stadionem w poszukiwaniu znicza. Nie wyobrażałam sobie, żeby mogła go wypatrzyć w tym deszczu.
Ślizgoni przejęli kafla. Cała wataha ścigających przelała się w stronę bramek Gryfonów. Ogarnął mnie po raz pierwszy od wystartowania paniczny strach, że nasz obrońca nie złapie kafla i gol Syriusza pójdzie na marne. Jednak moje obawy okazały się przesadzone. Ślizgoni nie wbili gola.
Po jakimś czasie szala zwycięstwa przesunęła się na stronę Ślizgonów: James wbił dwa gole, ale Ślizgoni aż pięć.
– Oto szukający Gryfonów dostrzegł znicza! Już pędzi w jego stronę… Ale Black nie da za wygraną! Już siedzi na ogonie Pottera!
Przez chwilę nie wiedziałam o czym mówi komentator, lecz zorientowałam się, że chodziło o brata Łapy, Regulusa. Musiał być szukającym Ślizgonów.
Chwyciłam podanego przez Jamesa kafla. Nie mogłam się rozpraszać osobistym pojedynkiem Regulusa i Dorcas.
Poleciałam w stronę bramek Ślizgonów. Obrońca już stanął mi na drodze, lecz ja w ostatnim momencie przed strzałem wykonałam mylący ruch, jakbym kierowała kafla do prawej obręczy.
Obrońca już tam był, a ja wykorzystałam moment i wbiłam kafla do lewej bramki, nie mogąc uwierzyć, jakie to było banalne.
– LUPIN WBIŁA GOLA DLA GRYFONÓW!!! I… KONIEC MECZU! MEADOWES ZŁAPAŁA ZNICZA! STO PIĘĆDZIESIĄT PUNKTÓW DLA GRYFONÓW! GRYFFINDOR ZWYCIĘŻA!!!
Uff, pomyślałam w jakiś pierwotny sposób, już po wszystkim. Nasza drużyna skotłowała się w jedną wielką plątaninę i tak opadliśmy na śliską trawę.
– Brawo, Dorcas! Ty zawsze zwyciężasz!!! – wrzeszczał w euforii James.
Wszyscy zaczęliśmy się przytulać i cieszyć z wygranej, a ja poczułam dumę, że udało mi się wbić jednego gola.
– Mary Ann, Lukas, spisaliście się dobrze, jak na pierwszy mecz! – powiedziała do nas Dorcas w ogólnym ferworze. – Widziałam, jak uratowałeś Jamesa przed tłuczkiem, gdy wbijał drugiego gola. A ty zdobyłaś dziesięć punktów. Następnym razem będzie pięćdziesiąt! Bardzo się cieszę, że nasz wysiłek nie poszedł na marne.
Odetchnęłam z ulgą. Już po wszystkim…

***

Lily na nowo zechciała łaskawie z nami rozmawiać, więc wszystko wróciło do normy. Nie musiałam się nieustannie trzymać Petera i Remusa.
Nadszedł lodowaty i wietrzny listopad. W zamku było tak zimno, że nawet nie da się opisać. Coś potwornego. Dlatego miałam wątpliwości, czy iść na pierwszy w tym roku wypad do Hogsmeade, jednak Lily przypomniała mi, że jeśli nie chcę wejść na salę balową w dzwonach i glanach, to muszę kupić strój.
Rzecz jasna, nie miałam prawie wcale kasy, stan pieniędzy mojej rodziny pozostawał wiele do życzenia. Remusowi rodzice przysłali wiekową, starą szatę po pradziadku, więc miał spokój. James prawie się posikał, gdy ją zobaczył („Koronki!!! Remusik będzie miał koronki!”). Na szczęście nie była taka tragiczna, a obciachowe elementy po prostu usunęli czarami. W gruncie rzeczy wyglądał teraz bardzo stylowo. Ja miałam większe zmartwienie. Gdzie teraz znaleźć ładną, tanią suknię?
Dostałam od mamy niewiele galeonów, ale rodzice nie mogli sobie pozwolić na wysłanie więcej.
Stanęłyśmy w długaśnym ogonku do Filcha, gdy nadszedł dzień wypadu do wioski. Prószył pierwszy śnieg, pozostawiając cieniutką warstewkę na ziemi, którą natychmiast zadeptywały tłumy. Do Hogsmeade poszło tym razem więcej osób, niż zwykle.
– Gdzie jest Sev? – spytała Lily, rozglądając się na wszystkie strony niepewnie.
– Nie wiem, chyba jeszcze je śniadanie. Zaraz dołączy, nie martw się… On też musi sobie sprawić szatę, ojciec mu nie przyśle… Ale zaraz. Skoro on mu nie przysłał pieniędzy, to kto?
– Nikt – odparła. – Przysłali mu określoną przez niego kwotę z Gringotta. Ze skrytki po mamie.
Zauważyłam Huncwotów. Remus także mnie zauważył i kiwnął w moją stronę, bym podeszła.
– Ciekawe, czego on chce? – rzuciłam w powietrze i podeszłam do chłopaków.
Każdego z nich, prócz Remusa, rozpierała nieprzerwana energia. Peter, w swoich rozciągniętych jasnych dżinsach i długim, burym płaszczu oraz James w eleganckich sztruksach i ciemnozielonym, grubym golfie ganiali się naokoło mojego braciszka. Remus był jak zwykle obszarpany i zaniedbany. Zbliżała się pełnia, co było widoczne. Syriusz za to był odziany od stóp do głów z skórzane ubranie buntownika. Podrygiwał lekko w rytm śpiewanego, rockandrollowego kawałka:
– „…Get your kicks on Route 66!”
– Ty nosisz… skórę? – spytałam, zdumiona.
Zamilkł na chwilę i uśmiechnął się nonszalancko w odpowiedzi.
– Czego chciałeś? – zwróciłam się do Remusa.
– Czy masz pieniądze rodziców? – spytał z troską.
– No. Tak jakby, coś mi przysłali, ale niewiele – dodałam zmartwionym głosem.
– Nie wiem, czy za „niewiele” znajdziesz cokolwiek godnego uwagi w Hogsmeade…
– Musisz zdać się na własną kreatywną stronę i coś uszyć… – zaproponował James, a potem ryknął śmiechem. Najwidoczniej wizja mnie, szyjącej sobie cierpliwie ubiór bardzo go rozbawiła.
– To jest pomysł… Kiedyś szyłam sobie sama rzeczy. Teraz mi się to może przydać. – stwierdziłam.
– „…Oklahoma City looks so, so pretty!” – zawył mi do ucha Łapa, a Rogacz z drugiej strony ryknął kawałek jakiejś czarodziejskiej piosenki, ale w przeciwieństwie do popisów Syriusza, można było to bardziej nazwać jeleniem na rykowisku, nomen omen.
– Dobra, zwiewam stąd – burknęłam, czując, że wszystko naokoło przyprawia mnie o ból głowy. – Dzięki za troskę, braciszku…
Z ulgą stanęłam znów u boku Lily i Seva, którzy na mnie czekali.
W wiosce tego dnia roiło się od ludzi, bo ci, którzy nie posiadali szaty wyjściowej mieli pierwszą i ostatnią szansę by kupić sobie ciuszek na własną rękę. W przeciwnym razie czekała ich wątpliwa przyjemność otrzymania paczki od rodziców.
Severus jeszcze nigdy nie był tak nieszczęśliwy i obolały. Jęczał, że zakupy odzieżowe są najgorszą katorgą, jaką wymyśliła ludzkość. Kupił sobie dość tanią, skromną szatę w jego ukochanym, czarnym kolorze. Wyglądał jak nietoperz.
Lily i ja długo nie mogłyśmy zdecydować. W końcu moja przyjaciółka kupiła śliczną sukienkę w jasnobłękitnym kolorze. Była zwiewna i prosta, niczym sukienka leśnej driady. Lily wyglądała w niej niesamowicie ładnie i ubranie pasowało na nią, jak ulał.
Dla mnie nie było zbyt dużego wyboru. Postanowiłam przerobić jakąś prostą, tanią sukienkę, więc nie patrzyłam wyjątkowo krytycznym okiem na wygląd, lecz bardziej na cenę. W końcu udało nam się wypatrzeć jedną taką w sklepie z używanymi szatami. Była dość tania. W kolorze wiosennej zieleni, ze stylowego, prostego, lnianego materiału. Leżała wręcz idealnie, a nawet była zbyt obcisła. Zwykła, prosta sukienka z odkrytymi ramionami i rękawami za łokcie.
Sprzedawczyni machnęła różdżką, zawijając zakup w brązowy papier, tym czasem ja odwróciłam się do przyjaciół.
– Dostanę tu gdzieś jakieś materiały, no nie? – zagadnęłam niepewnie.
– Pewnie! – zawołał Severus z udawaną radością, okazując w ten sposób, co myśli o następnym sklepie. Był bardzo podminowany i w każdej chwili mógł wybuchnąć. To przypominało układanie domku z talii eksplodujących kart, gdy za tobą stoi James i nie wiadomo w którym momencie przyrżnie ci z całej pary w plecy, wrzeszcząc: „A kuku!”. Nie wiedziałam już, co mówić, by go jeszcze bardziej nie rozjuszyć.
Udało nam się znaleźć sklep z materiałami, butami i tiarami, gdzie nawiasem mówiąc, czaili się również Huncwoci. Szybko (przy Huncwotach to oczywiste) wybrałam zwiewny, półprzezroczysty materiał w zielonym kolorze i ciemnozieloną siatkę, wyszywaną w róże.
– Dobra, zmykamy, zaraz sklep zmieni się w pożogę… – mruknęłam zapobiegawczo, szybko dokonałam transakcji i wypadłam ze sklepu, pchając przed sobą mruczącą coś pod wąsem Lily i wściekłego na wszystko co się rusza Severusa.
Najgorzej było z butami. Ja szybko znalazłam zielone pantofle bez obcasów, lecz Lily nic, ale to nic nie odpowiadało. Severus stał jedynie przy drzwiach i wyglądał, jakby go przepuścili przez magiel.
– Kosmetyki kupię na własny koszt… – zadecydowała Lily nieco nieprzytomnym głosem. Ja i Sev byliśmy niesamowicie zmęczeni, więc nawet nie weszliśmy do magicznej apteki, lecz jedynie usiedliśmy na bruku, a Sev w akcie desperacji się nawet położył.
– Nigdy więcej… – wycedził jedynie. – Nigdy więcej zakupów. I kobiet. I zakupów z kobietami. I kobiet z zakupami. I Hogsmeade. Nie wrócę tu, na gacie Merlina, w całym moim cholernym życiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz