Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

czwartek, 17 grudnia 2015

27. Między drzewami w Zakazanym Lesie

– Ha ha!!!
Otworzyłam oczy na oścież.
Poczułam pot na czole. Mój sen był taki… dziwaczny. Teraz jednak bardziej interesowało mnie podejrzane źródło śmiechu, który mnie z niego wyrwał.
Moje zmysły powoli zaczęły pracować. Było absolutnie ciemno. Któraż to może być godzina? Usiadłam na łóżku. Alicja i Lily smacznie chrapały, ale ja wciąż słyszałam śmiechy. Cóż, schizofrenia, tak bywa…
Wstałam, narzuciłam na siebie szkolną pelerynę, włożyłam wysokie buty z cholewami, po czym zeszłam cichutko na dół, cały czas się krzywiąc, gdyż moje nogi nie przyzwyczaiły się jeszcze do ruchu, zastałe od snu, z którego niedawno się wyrwałam.
Śmiech, jak przypuszczałam, dochodził z klatki schodowej chłopaków. Co za przedszkolaki, nocy nie wykorzystują do regeneracji sił. A jutro będą mieli oczy jak halogeny, czy coś tam…
Gdy weszłam do ich pokoju, nie od razu pokapowałam się, o co biega. Prawdopodobnie dlatego, że James, który akurat w tym samym momencie przywalił z impetem w ścianę obok mnie (zapewne popchnięty przyjacielsko), wyjątkowo szybko, jak na jego móżdżek, zorientował się, że weszłam i rzucił się ku mnie z radosnym rykiem. Skutecznie więc zasłonił mi resztę straceńców.
– James, udusisz ją! – zwrócił mu uwagę Remus.
Po chwili znów, jak gdyby nigdy nic, chłopcy podjęli przerwaną bitwę na poduszki.
– Meg, dołącz się! – wrzasnął stłumionym głosem Peter, bo Syriusz właśnie zapędził go pod łóżko. Nie wiedzieć czemu, lecz posłuchałam jego rady i po chwili waliłam poduszką jak ta ostatnia głupia w głowę mojego braciszka, a ten pruł się:
– Wcale mnie to nie boli, wcale mnie to nie boli, lalala!
– Wiem, że cię nie boli, idioto, bardzo dobrze! – odwrzasnęłam mu, a on mnie bardzo mocno przytulił do swojej koszuli nocnej i oboje padliśmy plackiem na ziemię, dysząc po batalii. Trwaliśmy w takiej pozycji jeszcze jakiś czas, dopóki tamci się nie wyszaleli i nie osunęli z jękiem na swe łóżka. James zauważył, że ja i Remus nie jesteśmy nimi zainteresowani, po czym bez słowa podszedł do nas, położył obok i przytulił się do mnie z drugiej strony.
– Ja nie chcę dorosnąć, wiesz? – usłyszałam jego szept w moim lewym uchu.
– Czemu? – spytałam na głos. – Przecież dorośli też mają fajnie…
– Ale to nie to samo. Tu jest mi tak dobrze, nie wiadomo, co czeka mnie za murami szkoły – westchnął i podszedł do okna, wyglądając na chłodną noc. W końcu była już połowa września, ten czas szybko leciał.
– Dostałaś ostatnio list od rodziców? – spytał Remus po dłuższej chwili milczenia.
– Nie, ostatnio nie. Ostatnim razem, gdy mi przysłali list, to było… Hmm, w każdym razie jakoś kilka dni po przyjeździe tu, wiesz, ten artykuł ich sparaliżował… Atak na pociąg, na nas.
– No, nie dziwię się. Czytasz w gazecie, że twoje dziecko uszło ledwo z życiem. Brr! – Remus wzdrygnął się.
– Wiecie co? – zagadnął James po dłuższej chwili milczenia, która zapanowała w dormitorium. – Ten Wilder jest dziwny, nie? Taki spokojny i opanowany… A teraz idzie do Zakazanego Lasu, patrzcie!
Ja i Remus natychmiast podbiegliśmy do okna na tę informację. Rzeczywiście, wysoka sylwetka Patricka Wildera, opatulona w pelerynę, właśnie przecinała błonia, kierując swe pospieszne kroki w stronę Lasu.
– Co on robi? – spytał Lunatyk. – Po co tam idzie?
– Ej, wy, może go pośledzimy? – podniecił się nagle James. – Chodzić do lasu i to w środku nocy…
– Musi mieć ważny powód i ja chętnie dowiedziałbym się, jaki – mruknął Remus i uśmiechnął się tajemniczo, a ja przytaknęłam głową na tę sugestię. James doskoczył do kufra, wyciągnął wymiętoszoną pelerynę-niewidkę, po czym zarzucił ją na nas.
– Ktoś jeszcze idzie? – spytał.
Syriusz udał głuchoniemego i wskoczył do łóżka, a Peter pokręcił głową, że nie.
– No dobra, bez łaski, bobaski – mruknął Rogaś i po jego słowach wyszliśmy na zewnątrz.
Korytarze były kompletnie puste i ciemne. W pewnym momencie minęliśmy Filcha, ale, rzecz jasna, nie zwrócił na nas uwagi. Udało nam się dobrnąć do drzwi wejściowych i wyszliśmy na ciemną noc.
Mgła była niesamowita, gęsta niczym chmury. Mimo peleryny i butów poczułam, że zmarznę niemiłosiernie. Ani James, ani Remus się nie odzywali, więc panowało niezwykłe, umowne milczenie.
Gdy już wreszcie dobrnęliśmy do lasu, James zdjął pelerynę i mogliśmy wejść głębiej w zarośla.
Las wyglądał naprawdę magicznie, miedzy drzewami unosiła się gęsta mgła, oświetlana bardzo słabym światłem księżycowego rogalika. Koron w ogóle nie było widać, tak było ciemno. Ginęły gdzieś w mroku ponad naszymi głowami.
Ruszyliśmy przed siebie, nieustannie rozglądając się na boki. Gdzieś na prawo rozległo się jakieś dziwne wycie, zarośla przy mojej nodze poruszyły się gwałtownie. Ze strachu odskoczyłam i nadepnęłam na stopę Jamesa, ale ten tylko pogładził mnie po dłoni, mrucząc:
Spokojnie, Meggie.
Las zdawał się ciągnąć bez końca. Włosy jeżyły mi się na karku, a Wildera jak nie było, tak nie było.
– Słuchajcie, gdzie on jest? – szepnęłam. – To nie było zbyt roztropne, teraz go nie znajdziemy! Jak w ogóle mogliśmy się łudzić, że go dogonimy!
Remus zacisnął usta, powstrzymując swą osobę od komentarza. Za to pochylił się, obserwując uważnie ziemię.
– Szedł chyba tędy, tu są ślady… Zresztą, póki co ścieżka się nie rozwidliła, nie miał powodu, by iść inną drogą. Chyba się nią kierował. Mam nadzieję, że zorientujemy się, kiedy przestał.
Podążyliśmy zatem smukłymi śladami butów Wildera, zagłębiając się coraz bardziej w dziki las.
Śledzenie jego śladów szło nam świetnie, dopóki nie dotarliśmy do bardzo dzikiego obszaru lasu. Znajdowało się tam rozwidlenie ścieżek, niestety, obydwie porośnięte były runem leśnym. Nijak rozróżnić, czy ktoś tędy szedł.
– I co teraz? – spytał James. – Którędy mógł pójść?
– Ja myślę, że skręcił w prawo – zasugerował Remus. – Ta lewa ścieżka jest chyba zbyt dzika…
– Ale to nie znaczy, że się nią nie udał, no nie? – zaprzeczyłam. – Dzika czy nie, nie wiemy przecież, dokąd zmierzał! To nie ma nic do rzeczy! Raczej nie patrzył na dzikość ścieżki, sugerował się kierunkiem, to dość oczywiste…
– No nie wiem… – zaoponował Remus. – Po co miałby iść w najgorszy gąszcz?
– Może miał coś ważnego, hę?
– Ej, nie sprzeczajcie się. Co TO jest?
James stał samotnie pod jednym z drzew i wpatrywał się tępo w poszycie lasu. Podeszliśmy do niego ze zdziwieniem.
Na mchu rozlana była jakaś dziwaczna, szarawa substancja. Wszyscy ukucnęliśmy nad nią, przyglądając się z zaintrygowaniem.
– Nie dotykaj – powiedział ostro Remus, gdyż Rogaś pochylił się niebezpiecznie nisko.
– Serio? – spytał tamten z sarkazmem.
– Co to może być? – rzuciłam w przestrzeń.
Substancja nie przypominała mi niczego, co dotychczas widziałam. Dymiło się z niej nieomalże niezauważalnie, zapach oparów był ostry, przywodził na myśl amoniak. Na powierzchni lśniła ledwo dostrzegana, dziwaczna powłoczka w kolorach tęczy. Mech naokoło miał żółtawy odcień, co pewnie oznaczało, że substancja była żrąca.
– Nigdy czegoś takiego nie widziałem – zachłysnął się Remus.
– Patrzcie, jest też na korze! – zawołał James. – Ciekawe…
Gdy już otrząsnęliśmy się z dziwacznego transu, postanowiliśmy zadecydować, co dalej robić.
– Dobra, mam pomysł – mruknął James. – Ty, Meg, chcesz iść w lewo, Remus w prawo. Ja pójdę z Meg, bo chyba nie puścimy niewiasty samej, co nie?
Remus skrzywił się, lecz musiał przyznać mu rację.
– Ale uważajcie, co? – Remus wskazał na plamę. – Nie wiemy, co ją zostawiło…
Ja i James wymieniliśmy spojrzenia. Rozległ się dziki krzyk jakiegoś ptaka.
– Jakby co, to wyślesz patronusa, dobra? – polecił James. – Jakby się coś stało, ale tylko wtedy, a jak zauważysz Wildera, to go śledź sam, mógłby zauważyć patronusa…
Rozdzieliliśmy się zatem. Bardzo bałam się o Remusa, ale czułam, że poradziłby sobie lepiej w pojedynkę ode mnie.
– Jak myślisz, co to była za substancja? – szepnęłam do Jamesa, jednocześnie przywierając ze strachem do jego ramienia, wytrzeszczając oczy w ciemnościach gdy usłyszałam podejrzany szelest i wyciągnęłam różdżkę.
– Może krew? – mruknął spokojnie, lecz jakoś słabo.
– Krew? – jęknęłam. Żrąca, ostro pachnąca krew z dziwnymi właściwościami… Niezbyt sympatycznie to wyglądało.
W lewo, prawo, lewo… zaczynałam już tracić orientację. I coraz bardziej imałam się przekonania, że to nie ma sensu.
– James, wracajmy, tylko się zgubimy… I tak już nie wiem, którędy mamy iść…
Chłopak przystanął i zerknął na mnie, marszcząc brwi.
– Może i masz rację… Chyba i tak go nie znajdziemy w tym buszu… Trzeba go kiedy indziej capnąć… tylko jak o tym powiemy Remusowi?
– Hmm, nie wiem, wracajmy. Chociaż…
– Masz może pomysł na drogę powrotną? – spytał z lekką paniką w głosie.
– A co? Nie pamiętasz? Nie szkodzi, może coś wymyślimy…
Tak więc obróciliśmy się w miejscu i już miałam się zastanawiać nad drogą, gdy nagle z zarośli wypadło coś olbrzymiego, prosto na nas.
– AAAAA!!! – pisnął przenikliwie James.
Ale był to wyłącznie patronus, uff!
– Remus ma kłopoty – mruknął po dłuższym czasie James. Zjeżyły mi się włosy na karku.
Patronus w kształcie wilka pomknął tam, skąd nadbiegł, a my w jednej wielkiej plątaninie nóg i odnóży pognaliśmy za nim, ładując się z całym impetem w kłujące zarośla. Nie dbałam o ból. Mojego brata spotkało coś złego, to się liczyło najbardziej…
Wtem patronus rozpłynął się.
– Co jest?! – warknęłam ze strachem.
– Widocznie nie mógł już nim kierować… stracił może władzę nad różdżką.
Te słowa tylko dolały oliwy do ognia. Zmroził mnie strach.
– I co teraz? – jęknęłam.
– Nie wiem – szepnął James. Na jego czole zalśnił pot. – Po prostu nie wiem…
– Rozdzielmy się! – Byłam tak zdesperowana, że złapałam się pierwszego pomysłu, jaki wpadł mi do głowy.
– Dobra…
– Ja popędzę prosto, a ty rób, co uznasz za słuszne. Nie pozwolę, by coś się stało Remusowi.
Tak więc pobiegłam przed siebie, nie zważając na poczynania Jamesa. Wiedziałam, że nie było to najmądrzejsze, ale nic mądrzejszego nie przychodziło mi do głowy, a trzeba było coś zrobić z faktem, że Remus znajdował się w tarapatach.
Pędziłam, ile sił w płucach, dopóki nie dobiegłam na środek jakiejś dziwacznej ścieżyny. Co teraz? Dokąd? Żywo przed oczami stanęły mi wydarzenia sprzed roku…
Rozglądałam się, dysząc ciężko. Jakby tego było mało, za moimi plecami rozległ się rozdzierający wrzask przerażenia.
– James…
Nie wiedziałam, w którą stronę mam się udać, co mam robić. Ogarnęła mnie kompletna paranoja.
Nagle poczułam czyjąś obecność. Coś mnie obserwowało.
Przywarłam do drzewa, rozglądając się we wszystkich dostępnych kierunkach, próbując opanować stanowczo zbyt głośny oddech. Po plecach spływały mi z wolna krople potu.
Nagle gdzieś na prawo usłyszałam szelest. Na ziemi powoli kształtował się cień czegoś, co chyba się zbliżało. Nie wytrzymałam dłużej, nerwy mi puściły, rzuciłam się do ucieczki.
Coś mnie goni, pomyślałam w jakiś dziwny, prymitywny sposób.
– Impedimenta!
Nagle… jakby cały świat stracił tempo. Lub prawo ciążenia. Próbowałam podnieść nogę, ale szło mi to zastraszająco wolno. Co jest, no?…
Gdy zaklęcie przechodziło powoli, podszedł do mnie ktoś, kto mnie gonił. Wilder…
Zatrzymał działanie spowalniacza i spytał zdumiony:
– A co ty tutaj robisz o tej porze, Mary Ann?
Nie mogłam przecież odpowiedzieć, że go śledziliśmy, więc przełknęłam ślinę, po czym zawołałam:
– James! I Remus! Mają kłopoty!
– Co? – zdziwił się Wilder. Na jego zabójczo przystojną twarz wkradł się niepokój. Przeczesał szczupłymi palcami swe długie, czarne włosy. – Oni też tu są?
Kiwnęłam głową potakująco z rozpaczą.
– Jak to… Dobra, nieważne. Gdzie ich widziałaś? I co się stało?
Nie mogłam patrzeć w jego oczy, były zbyt przenikliwe, rozpraszały mnie. Miałam wrażenie, że mnie o coś podejrzewał.
Na szczęście nie musiałam dłużej tego znosić, bo na ścieżce rozległy się kroki, co kompletnie odwróciło jego uwagę. Wyciągnął czarną różdżkę i kazał mi stanąć za sobą jednym gestem.
Na naszej drodze stanęli… McGonagall, Dumbledore, James i Remus, ci ostatni ze skruszonymi minami.
Brwi McGonagall zbiegły się w jedną krechę.
– A co to ma znaczyć?! – zgrzytnęła. – Kolejny Gryfon? No nie, mnożą się jak króliki! Co wy sobie w ogóle myślicie, co?! Że wolno wam tak latać w nocy po lesie? Mylicie się! Kara was nie ominie! Potter!
– Tak? – spytał niewinnie James, unosząc opuszczoną głowę.
– Gdzie twoja druga połówka?
James udał uprzejmie zainteresowanego:
– Słucham?
– Black, gdzie jest Black, nie bądź głupi bardziej, niż jesteś! I Pettigrew! Gdzie oni są?!
– W łóżku… łóżkach… – poprawił się natychmiast.
– Nie kłam mi tu, pacanie! – fuknęła. Była wściekła.
James udał niewiniątko i skulił się w sobie jeszcze bardziej. Odnosiłam wrażenie, że pomimo lekkiego strachu przed karą i nauczycielami, nieźle go to wszystko w środku bawiło.
– Lupin? Co ty na to? – zapytał łagodnie Dumbledore, ale widać było, że jest niezadowolony.
– James mówi prawdę, panie profesorze.
– No cóż, to był spory wybryk. Jaka kara, Minerwo? – spytał znużony dyrektor.
– Jeszcze się zastanowię, ale na pewno szlaban. Nie wierzę, jak mogliście... Po co tu poszliście?! Czekam na wyjaśnienia!
Nikt się nie odezwał.
– Dobrze. Wracamy do zamku!
Przez prawie całą drogę nikt się nie odezwał. McGonagall i Dumbledore szli obok siebie, z przodu, ja z chłopcami w jednym szeregu w środku, a Wilder z tyłu.
– I po co wystrzeliłeś tego patronusa?! – warknęłam. Byłam strasznie zła. Szlaban!
– Bo mnie przestraszyli! Wiesz, jak brzmi głos McGonagall, zaszła mnie od tyłu z zapytaniem: „CO TO MA ZNACZYĆ?!”. Prawie popuściłem, tak mnie to przestraszyło! To był zwykły obronny odruch! – próbował się tłumaczyć Remus.
– I nie zareagowali na patronusa?
– Trochę ich zszokowało, ale tylko przez chwilę, byli bardzo źli.
– No, jak mnie McGonagall znalazła, to aż wrzasnąłem, tak mną to wstrząsnęło – szepnął James.
Zamilkliśmy. Nie należało opuszczać dormitorium. Stało się! Miałam mój drugi szlaban, znów przez Huncwotów. I do tego śledzenie Wildera byłe jedną, wielką klapą.
Nastrój spadł mi momentalnie.
***

Westchnęłam, bawiąc się krawatem od szaty.
Zamek górował nad wszelkimi innymi szczytami naokoło. Wyglądał pięknie, ale ja nie potrafiłam się nim w tamtej chwili cieszyć. Nie lubiłam ostatnio przebywać w środku. Wieczne spędzanie czasu wewnątrz murów, niczym w jakimś koszmarnym, mentalnym więzieniu.
Od śmierci rodziców minął już rok. Czyżbym przyzwyczaiła się do życia w obecnej sytuacji? Wątpiłam w to szczerze. Oczywiście, teoretycznie tak. Ale nie do końca…
W moim życiu było już dużo poprzestawiane, nigdzie nie zagrzałam miejsca i nie sądziłam, bym miała to kiedykolwiek zrobić. Tylko ta tęsknota za mamą i tatą… Gdyby żyli, co by teraz powiedzieli? Nie miałam pojęcia, ale nie było już to istotne.
Ciekawe, co wymyśli McGonagall jako karę za naszą wycieczkę do lasu? Na razie uświadomiła nam, że szlaban odrobimy na początku października, nie teraz. Sev i Lily oczywiście mnie okrzyczeli za szwendanie się po nocy z Jamesem i Remusem. No, może nie dosłownie, ale zasugerowali, że sama sobie jestem winna za zadawanie się cymbałami pokroju Jamesa Pottera. Nie ma to jak przyjaciele, na których możesz liczyć, no nie?
Poczęłam wiercić się na okiennicy. Polanę z ruinami, na której się znajdowałam, wypełniała kojąca cisza. Do czasu…
– Co tam, tęsknisz?
Czyjś męski głos wykoleił pociąg moich wspomnień i rozważań.
To był Syriusz. Uśmiechnął się do mnie ze zrozumieniem i usiadł obok na okiennicy. Spojrzałam na niego i zmarszczyłam brwi.
– Tęsknię? – spytałam.
– No, tak myślę. Nie będę dochodził, za czym. Ale tak mi się wydaje.
Zaległa cisza.
– Nie wiem. Za czymś nieustannie tęsknię. Nie potrafię wytłumaczyć. A ty? Też tak masz?
Syriusz zlustrował mnie wzrokiem, po czym przeniósł go na horyzont.
– Owszem – uciął zagadkowo. – Czasem też tak sobie tęsknię.
Jego profil oświetlały łagodne promienie różu. Zachodziło słońce.
– Czemu tu przychodzisz? – zagadnął.
Wzruszyłam ramionami.
– Nie mam pojęcia. A ty?
– Bo to miejsce jest niesamowite. Jedyne takie na ziemi.
– Wolałbyś być tu sam, czyż nie? Przyszedłeś tu dla samotności, ale ja tu siedzę i ci popsułam szyki – stwierdziłam spokojnie.
Parsknął śmiechem.
– Co ty wygadujesz! Oczywiście, że nie, rozumiem, jeśli ktoś czuje coś podobnego tutaj i przychodzi po samotność. Nie mam prawa cię stąd wyganiać. A może to ja popsułem ci szyki?
Usłyszałam dopiero teraz cichusieńkie mruczenie spod koszuli Łapy. Dobrze wiedziałam, co to.
Zaległa długa cisza. Nie przeszkadzało mi to, choć zazwyczaj te długie, żenujące przerwy w rozmowach były dla mnie niezwykle krępujące.
– A co zrobiłeś z motorem? Tym, którego ukradłeś tamtemu pakerowi?– podjęłam nagle.
Syriusz otrząsnął się z zadumy, po czym parsknął.
– Przy jednym z zakrętów nie zdążyłem wyrobić i wpadłem na nim w cały mur kubłów na śmieci.
Zaśmiałam się w głos, a on mi zawtórował.
– Pucowałem się po tym zdarzeniu chyba z tydzień… – mruknął w zadumie, drapiąc się po podbródku. – Na szczęście, przywalony stertą śmieci i żelastwa, nie zostałem złapany i wsadzony do paki, o matko… Drugi raz już bym chyba tego nie przeszedł.
– Drugi raz? Byłeś kiedyś w areszcie? – zdziwiłam się.
– Tak – przyznał. – Z mugolskimi znajomymi. Za pisanie po ścianach.
– Co? – Zaśmiałam się. – Zadajesz się z mugolami w twoim miejscu zamieszkania?
– No tak. Wiesz, nie znoszę siedzieć w domu z moją rodzinką, to się wałęsam po całej okolicy. Kiedyś, gdy byłem młodszy i akurat po awanturze w domu, to skopałem kosz na śmieci w parku, rozwalając go… Ledwie umknąłem glinom na dach jakiejś fabryki… W każdym razie, jakaś zbuntowana grupa chłopaków, nosząca skórę i dziwaczne fryzury zauważyła mnie kiedyś i do mnie zagadała. W sumie to nazywają się moimi kumplami, he he. Jak się nazywa taka grupa? Taka zbuntowana, z irokezami na łbach…
– To zapewne punkowcy.
– Pewnie i tak. Ale ja do nich nie należę. To subkultura mugoli. Jestem z innej bajki. Nie czułem się nigdy dobrze w towarzystwie gości, którzy są zbuntowani dla samego zbuntowania. Przed czym się tu buntować, jak nie wychowali się w tak pokręconym domu jak ja, z taką matką, ojcem, bratem i pokraką, robiącą za niańkę? Nieważne… W każdym razie, powracając do naszego poprzedniego tematu, motor się rozwalił, niestety…
– Jak jest w areszcie? – zapytałam, gdy Łapa już otrząsnął się z zamyślenia.
– Strasznie. Biją, krzyczą na ciebie… Wiesz, to był dziecięcy areszt, więc sobie pozwalali…
Wyciągnął kotka zza koszuli i bezwiednie zaczął się nim bawić.
– Czemu on mruczy? – spytałam.
Odpowiedział mi tylko tajemniczym uśmiechem. Stwierdziłam, że nie uzyskam odpowiedzi, więc zapytałam:
– Czemu mi go dałeś? Słyszałam, że nie lubisz dziewczyn.
Syriusz zaśmiał się.
– Lubię… Albo i nie? Nie wiem, są zbyt… krzykalskie.
– Jakie? – parsknęłam.
– Krzykalskie…
Uniosłam brwi. Co za człowiek!
– Chyba nigdy się nie ożenię, nie planuję tego! – zaśmiał się.
– Nie chcesz mieć żony? I dzieci? – Uniosłam brwi.
– Dzieci bym chciał mieć… Ale powiedzmy szczerze, taki chłopak jak ja… pasuję ci na troskliwego ojca?
– Chyba tak – powiedziałam w imię przekory. Uniósł jedną brew, jak to miał w zwyczaju. Obserwowałam przez chwilę kota w jego szczupłych palcach. Zauważył to.
– Wiesz co, Mary Ann? Dałem ci tego kota, a ty mi go zwróciłaś w niezbyt sympatyczny sposób… A może jednak go chcesz?
Zastanowiłam się, po czym uśmiechnęłam się szeroko i wyciągnęłam rękę w jego kierunku.
– Chcę, no pewnie!
Usta Syriusza także rozciągnęły się w uśmiechu, zdjął łańcuszek, po czym zeskoczył z okiennicy i podszedł, ignorując moją wyciągniętą dłoń. Założył mi go na szyję. Uśmiechaliśmy się do siebie jakiś czas, potem spytał lekko niepewnie:
– Ale już go nie zwrócisz?
– Jak mnie wkurzysz…
Parsknął śmiechem i pokręcił głową z rezygnacją, po czym udaliśmy się na kolację.
– Och, stadion Quidditcha – jęknął Łapa, gdy na horyzoncie słońce oświetliło bramki. – Nie mogę się doczekać treningów. Zaczną się na początku października, wraz z naborem nowicjuszy do drużyny…
Hmm – skomentowałam. Jeszcze nikt nie wiedział, a już na pewno nie on, że miałam zamiar się zgłosić już niedługo jako ścigający. Ale to był sekret.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz