–
Ha
ha!!!
Otworzyłam
oczy na oścież.
Poczułam
pot na czole. Mój sen był taki… dziwaczny. Teraz jednak bardziej
interesowało mnie podejrzane źródło śmiechu, który mnie z niego
wyrwał.
Moje
zmysły powoli zaczęły pracować. Było absolutnie ciemno. Któraż
to może być godzina? Usiadłam na łóżku. Alicja i Lily smacznie
chrapały, ale ja wciąż słyszałam śmiechy. Cóż, schizofrenia,
tak bywa…
Wstałam,
narzuciłam na siebie szkolną pelerynę, włożyłam wysokie buty z
cholewami, po czym zeszłam cichutko na dół, cały czas się
krzywiąc, gdyż
moje nogi nie przyzwyczaiły się jeszcze do ruchu, zastałe od snu,
z którego niedawno się wyrwałam.
Śmiech,
jak przypuszczałam, dochodził z klatki schodowej chłopaków. Co za
przedszkolaki, nocy nie wykorzystują do regeneracji sił. A jutro
będą mieli oczy jak halogeny, czy coś tam…
Gdy
weszłam do ich pokoju, nie od razu pokapowałam się, o co biega.
Prawdopodobnie dlatego, że James, który akurat w tym samym momencie
przywalił
z impetem
w ścianę obok mnie (zapewne popchnięty przyjacielsko), wyjątkowo
szybko, jak na jego móżdżek, zorientował się, że weszłam i
rzucił się ku mnie z radosnym rykiem. Skutecznie więc zasłonił
mi resztę straceńców.
–
James,
udusisz ją! – zwrócił mu uwagę Remus.
Po
chwili znów, jak gdyby nigdy nic, chłopcy podjęli przerwaną bitwę
na poduszki.
–
Meg,
dołącz się! – wrzasnął stłumionym głosem Peter, bo Syriusz
właśnie zapędził go pod łóżko. Nie wiedzieć czemu, lecz
posłuchałam jego rady i po chwili waliłam poduszką jak ta
ostatnia głupia w głowę mojego braciszka, a ten pruł się:
–
Wcale
mnie to nie boli, wcale mnie to nie boli, lalala!
–
Wiem,
że cię nie boli, idioto, bardzo dobrze! – odwrzasnęłam mu, a on
mnie bardzo mocno przytulił do swojej koszuli nocnej i oboje
padliśmy plackiem na ziemię, dysząc po batalii. Trwaliśmy w
takiej pozycji jeszcze jakiś czas, dopóki tamci się nie wyszaleli
i nie osunęli z jękiem na swe łóżka. James zauważył, że ja i
Remus nie jesteśmy nimi zainteresowani, po czym bez słowa podszedł
do nas, położył obok i przytulił się do mnie z drugiej strony.
–
Ja
nie chcę dorosnąć, wiesz? – usłyszałam jego szept w moim lewym
uchu.
–
Czemu?
– spytałam na głos. – Przecież dorośli też mają fajnie…
–
Ale
to nie to samo. Tu jest mi tak dobrze, nie wiadomo, co czeka mnie za
murami szkoły – westchnął i podszedł do okna, wyglądając na
chłodną noc. W końcu była już połowa września, ten czas szybko
leciał.
–
Dostałaś
ostatnio list od rodziców? – spytał Remus po dłuższej chwili
milczenia.
–
Nie,
ostatnio nie. Ostatnim razem, gdy mi przysłali list, to było…
Hmm, w każdym razie jakoś kilka dni po przyjeździe tu, wiesz, ten
artykuł ich sparaliżował… Atak na pociąg, na nas.
–
No,
nie dziwię się. Czytasz w gazecie, że twoje dziecko uszło ledwo z
życiem. Brr! – Remus wzdrygnął się.
–
Wiecie
co? – zagadnął James po dłuższej chwili milczenia, która
zapanowała w dormitorium. – Ten Wilder jest dziwny, nie? Taki
spokojny i opanowany… A teraz idzie do Zakazanego Lasu, patrzcie!
Ja
i Remus natychmiast podbiegliśmy do okna na tę informację.
Rzeczywiście, wysoka sylwetka Patricka Wildera, opatulona w
pelerynę, właśnie przecinała błonia, kierując swe pospieszne
kroki w stronę Lasu.
–
Co
on robi? – spytał Lunatyk. – Po co tam idzie?
–
Ej,
wy, może go pośledzimy? – podniecił się nagle James. –
Chodzić do lasu i to w środku nocy…
–
Musi
mieć ważny powód i ja chętnie dowiedziałbym się, jaki –
mruknął Remus i uśmiechnął się tajemniczo, a ja przytaknęłam
głową na tę sugestię. James doskoczył do kufra, wyciągnął
wymiętoszoną pelerynę-niewidkę, po czym zarzucił ją na nas.
–
Ktoś
jeszcze idzie? – spytał.
Syriusz
udał głuchoniemego i wskoczył do łóżka, a Peter pokręcił
głową, że nie.
–
No
dobra, bez łaski, bobaski – mruknął Rogaś i po jego słowach
wyszliśmy na zewnątrz.
Korytarze
były kompletnie puste i ciemne. W pewnym momencie minęliśmy
Filcha, ale, rzecz jasna, nie zwrócił na nas uwagi. Udało nam się
dobrnąć do drzwi wejściowych i wyszliśmy na ciemną noc.
Mgła
była niesamowita, gęsta niczym chmury. Mimo peleryny i butów
poczułam, że zmarznę niemiłosiernie. Ani James, ani Remus się
nie odzywali,
więc panowało niezwykłe, umowne milczenie.
Gdy
już wreszcie dobrnęliśmy do lasu, James zdjął pelerynę i
mogliśmy wejść głębiej w zarośla.
Las
wyglądał naprawdę magicznie, miedzy drzewami unosiła się gęsta
mgła, oświetlana bardzo słabym światłem księżycowego rogalika.
Koron w ogóle nie było widać, tak było ciemno. Ginęły gdzieś w
mroku ponad naszymi głowami.
Ruszyliśmy
przed siebie, nieustannie rozglądając się na boki. Gdzieś na
prawo rozległo się jakieś dziwne wycie, zarośla przy mojej nodze
poruszyły się gwałtownie. Ze strachu odskoczyłam i nadepnęłam
na stopę Jamesa, ale ten tylko pogładził mnie po dłoni, mrucząc:
–
Spokojnie,
Meggie.
Las
zdawał się ciągnąć bez końca. Włosy jeżyły mi się na karku,
a Wildera
jak nie było, tak nie było.
–
Słuchajcie,
gdzie on jest? – szepnęłam. – To nie było zbyt roztropne,
teraz go nie znajdziemy! Jak w ogóle mogliśmy się łudzić, że go
dogonimy!
Remus
zacisnął usta, powstrzymując swą osobę od komentarza. Za to
pochylił się, obserwując uważnie ziemię.
–
Szedł
chyba tędy, tu są ślady… Zresztą, póki co ścieżka się nie
rozwidliła, nie miał powodu, by iść inną drogą. Chyba się nią
kierował. Mam nadzieję, że zorientujemy się, kiedy przestał.
Podążyliśmy
zatem smukłymi śladami butów Wildera, zagłębiając się coraz
bardziej w dziki las.
Śledzenie
jego śladów
szło nam świetnie, dopóki nie dotarliśmy do bardzo dzikiego
obszaru lasu. Znajdowało się tam rozwidlenie ścieżek, niestety,
obydwie porośnięte były runem leśnym. Nijak rozróżnić, czy
ktoś tędy szedł.
–
I
co teraz? – spytał James. – Którędy mógł pójść?
–
Ja
myślę, że skręcił w prawo – zasugerował Remus. – Ta lewa
ścieżka jest chyba zbyt dzika…
–
Ale
to nie znaczy, że się nią nie udał, no nie? – zaprzeczyłam. –
Dzika czy nie, nie wiemy przecież, dokąd zmierzał! To nie ma nic
do rzeczy! Raczej nie patrzył na dzikość ścieżki, sugerował się
kierunkiem, to dość oczywiste…
–
No
nie wiem… – zaoponował Remus. – Po co miałby iść w
najgorszy gąszcz?
–
Może
miał coś ważnego, hę?
–
Ej,
nie sprzeczajcie się. Co TO jest?
James
stał samotnie pod jednym z drzew i wpatrywał się tępo w poszycie
lasu. Podeszliśmy do niego ze zdziwieniem.
Na
mchu rozlana była jakaś dziwaczna, szarawa substancja. Wszyscy
ukucnęliśmy nad nią, przyglądając się z zaintrygowaniem.
–
Nie
dotykaj – powiedział ostro Remus, gdyż Rogaś pochylił się
niebezpiecznie nisko.
–
Serio?
– spytał tamten z sarkazmem.
–
Co
to może być? – rzuciłam w przestrzeń.
Substancja
nie przypominała mi niczego, co dotychczas widziałam. Dymiło się
z niej nieomalże niezauważalnie, zapach oparów był ostry,
przywodził na myśl amoniak. Na powierzchni lśniła ledwo
dostrzegana, dziwaczna powłoczka w kolorach tęczy. Mech naokoło
miał żółtawy odcień, co pewnie oznaczało, że substancja była
żrąca.
–
Nigdy
czegoś takiego nie widziałem – zachłysnął się Remus.
–
Patrzcie,
jest też na korze! – zawołał James. – Ciekawe…
Gdy
już otrząsnęliśmy się z dziwacznego transu, postanowiliśmy
zadecydować, co dalej robić.
–
Dobra,
mam pomysł – mruknął James. – Ty, Meg, chcesz iść w lewo,
Remus w prawo. Ja pójdę z Meg, bo chyba nie puścimy niewiasty
samej, co nie?
Remus
skrzywił się, lecz musiał przyznać mu rację.
–
Ale
uważajcie, co? – Remus wskazał na plamę. – Nie wiemy, co ją
zostawiło…
Ja
i James wymieniliśmy spojrzenia. Rozległ się dziki krzyk jakiegoś
ptaka.
–
Jakby
co, to wyślesz patronusa, dobra? – polecił James. – Jakby się
coś stało, ale tylko wtedy, a jak zauważysz Wildera, to go śledź
sam, mógłby zauważyć patronusa…
Rozdzieliliśmy
się zatem. Bardzo bałam się o Remusa, ale czułam, że poradziłby
sobie lepiej w pojedynkę ode mnie.
–
Jak
myślisz, co to była za substancja? – szepnęłam do Jamesa,
jednocześnie przywierając ze strachem do jego ramienia,
wytrzeszczając oczy w ciemnościach gdy usłyszałam podejrzany
szelest i wyciągnęłam różdżkę.
–
Może
krew? – mruknął spokojnie, lecz jakoś słabo.
–
Krew?
– jęknęłam. Żrąca, ostro pachnąca krew z dziwnymi
właściwościami… Niezbyt sympatycznie to wyglądało.
W
lewo, prawo, lewo… zaczynałam już tracić orientację. I coraz
bardziej imałam się przekonania, że to nie ma sensu.
–
James,
wracajmy, tylko się zgubimy… I tak już nie wiem, którędy mamy
iść…
Chłopak
przystanął i zerknął na mnie, marszcząc brwi.
–
Może
i masz rację… Chyba i tak go nie znajdziemy w tym buszu… Trzeba
go kiedy indziej capnąć… tylko jak o tym powiemy Remusowi?
–
Hmm,
nie wiem, wracajmy. Chociaż…
–
Masz
może pomysł na drogę powrotną? – spytał z lekką paniką w
głosie.
–
A
co? Nie pamiętasz? Nie szkodzi, może coś wymyślimy…
Tak
więc obróciliśmy się w miejscu i już miałam się zastanawiać
nad drogą, gdy nagle z zarośli wypadło coś olbrzymiego, prosto na
nas.
–
AAAAA!!!
– pisnął przenikliwie James.
Ale
był to wyłącznie patronus, uff!
–
Remus
ma kłopoty – mruknął po dłuższym czasie James. Zjeżyły mi
się włosy na karku.
Patronus
w kształcie wilka pomknął tam, skąd nadbiegł, a my w jednej
wielkiej plątaninie nóg i odnóży pognaliśmy za nim, ładując
się z całym impetem w kłujące zarośla. Nie dbałam o ból.
Mojego brata spotkało coś złego, to się liczyło najbardziej…
Wtem
patronus rozpłynął się.
–
Co
jest?! – warknęłam ze strachem.
–
Widocznie
nie mógł już nim kierować… stracił może władzę nad różdżką.
Te
słowa tylko dolały oliwy do ognia. Zmroził mnie strach.
–
I
co teraz? – jęknęłam.
–
Nie
wiem – szepnął James. Na jego czole zalśnił pot. – Po prostu
nie wiem…
–
Rozdzielmy
się! – Byłam tak zdesperowana, że złapałam się pierwszego
pomysłu, jaki wpadł mi do głowy.
–
Dobra…
–
Ja
popędzę prosto, a ty rób, co uznasz za słuszne. Nie pozwolę, by
coś się stało Remusowi.
Tak
więc pobiegłam przed siebie, nie zważając na poczynania Jamesa.
Wiedziałam, że nie było to najmądrzejsze, ale nic mądrzejszego
nie przychodziło mi do głowy, a trzeba było coś zrobić z faktem,
że Remus znajdował się w tarapatach.
Pędziłam,
ile sił w płucach, dopóki nie dobiegłam na środek jakiejś
dziwacznej ścieżyny. Co teraz? Dokąd? Żywo przed oczami stanęły
mi wydarzenia sprzed roku…
Rozglądałam
się, dysząc ciężko. Jakby tego było mało, za moimi plecami
rozległ się rozdzierający wrzask przerażenia.
–
James…
Nie
wiedziałam, w którą stronę mam się udać, co mam robić.
Ogarnęła mnie kompletna paranoja.
Nagle
poczułam czyjąś obecność. Coś mnie obserwowało.
Przywarłam
do drzewa, rozglądając się we wszystkich dostępnych kierunkach,
próbując opanować stanowczo zbyt głośny oddech. Po plecach
spływały mi z wolna krople potu.
Nagle
gdzieś na prawo usłyszałam szelest. Na ziemi powoli kształtował
się cień czegoś, co chyba się zbliżało. Nie wytrzymałam
dłużej, nerwy mi puściły, rzuciłam się do ucieczki.
Coś
mnie goni, pomyślałam w jakiś dziwny, prymitywny sposób.
–
Impedimenta!
Nagle…
jakby cały świat stracił tempo. Lub prawo ciążenia. Próbowałam
podnieść nogę, ale szło mi to zastraszająco wolno. Co jest, no?…
Gdy
zaklęcie przechodziło powoli, podszedł do mnie ktoś, kto mnie
gonił. Wilder…
Zatrzymał
działanie spowalniacza i spytał zdumiony:
–
A
co ty tutaj robisz o tej porze, Mary Ann?
Nie
mogłam przecież odpowiedzieć, że go śledziliśmy, więc
przełknęłam ślinę, po czym zawołałam:
–
James!
I Remus! Mają kłopoty!
–
Co?
– zdziwił się Wilder. Na jego zabójczo przystojną twarz wkradł
się niepokój. Przeczesał szczupłymi palcami swe długie, czarne
włosy. – Oni też tu są?
Kiwnęłam
głową potakująco z rozpaczą.
–
Jak
to… Dobra, nieważne. Gdzie ich widziałaś? I co się stało?
Nie
mogłam patrzeć w jego oczy, były zbyt przenikliwe, rozpraszały
mnie. Miałam wrażenie, że mnie o coś podejrzewał.
Na
szczęście nie musiałam dłużej tego znosić, bo na ścieżce
rozległy się kroki, co kompletnie odwróciło jego uwagę.
Wyciągnął czarną różdżkę i kazał mi stanąć za sobą jednym
gestem.
Na
naszej drodze stanęli… McGonagall, Dumbledore, James i Remus, ci
ostatni ze skruszonymi minami.
Brwi
McGonagall zbiegły się w jedną krechę.
–
A
co to ma znaczyć?! – zgrzytnęła. – Kolejny Gryfon? No nie,
mnożą się jak króliki! Co wy sobie w ogóle myślicie, co?! Że
wolno wam tak latać w nocy po lesie? Mylicie się! Kara was nie
ominie! Potter!
–
Tak?
– spytał niewinnie James, unosząc opuszczoną głowę.
–
Gdzie
twoja druga połówka?
James
udał uprzejmie zainteresowanego:
–
Słucham?
–
Black,
gdzie jest Black, nie bądź głupi bardziej, niż jesteś! I
Pettigrew! Gdzie oni są?!
–
W
łóżku… łóżkach… – poprawił się natychmiast.
–
Nie
kłam mi tu, pacanie! – fuknęła. Była wściekła.
James
udał niewiniątko i skulił się w sobie jeszcze bardziej. Odnosiłam
wrażenie, że pomimo lekkiego strachu przed karą i nauczycielami,
nieźle go to wszystko w środku bawiło.
–
Lupin?
Co ty na to? – zapytał łagodnie Dumbledore, ale widać było, że
jest niezadowolony.
–
James
mówi prawdę, panie profesorze.
–
No
cóż, to był spory wybryk. Jaka kara, Minerwo? – spytał znużony
dyrektor.
–
Jeszcze
się zastanowię, ale na pewno szlaban. Nie wierzę, jak mogliście...
Po co tu poszliście?! Czekam na wyjaśnienia!
Nikt
się nie odezwał.
–
Dobrze.
Wracamy do zamku!
Przez
prawie całą drogę nikt się nie odezwał. McGonagall i Dumbledore
szli obok siebie, z przodu, ja z chłopcami w jednym szeregu w
środku, a Wilder z tyłu.
–
I
po co wystrzeliłeś tego patronusa?! – warknęłam. Byłam
strasznie zła. Szlaban!
–
Bo
mnie przestraszyli! Wiesz, jak brzmi głos McGonagall, zaszła mnie
od tyłu z zapytaniem: „CO TO MA ZNACZYĆ?!”. Prawie popuściłem,
tak mnie to przestraszyło! To był zwykły obronny odruch! –
próbował się tłumaczyć Remus.
–
I
nie zareagowali na patronusa?
–
Trochę
ich zszokowało, ale tylko przez chwilę, byli bardzo źli.
–
No,
jak mnie McGonagall znalazła, to aż wrzasnąłem, tak mną to
wstrząsnęło – szepnął James.
Zamilkliśmy.
Nie należało opuszczać dormitorium. Stało się! Miałam mój
drugi szlaban, znów przez Huncwotów. I do tego śledzenie Wildera
byłe jedną, wielką klapą.
Nastrój
spadł mi momentalnie.
***
Westchnęłam,
bawiąc się krawatem od szaty.
Zamek
górował nad wszelkimi innymi szczytami naokoło. Wyglądał
pięknie, ale ja nie potrafiłam się nim w tamtej chwili cieszyć.
Nie lubiłam ostatnio przebywać w środku. Wieczne spędzanie czasu
wewnątrz murów, niczym w jakimś koszmarnym, mentalnym więzieniu.
Od
śmierci rodziców minął już rok. Czyżbym przyzwyczaiła się do
życia w obecnej sytuacji? Wątpiłam w to szczerze. Oczywiście,
teoretycznie tak. Ale nie do końca…
W
moim życiu było już dużo poprzestawiane, nigdzie nie zagrzałam
miejsca i nie sądziłam, bym miała to kiedykolwiek zrobić. Tylko
ta tęsknota za mamą i tatą… Gdyby żyli, co by teraz
powiedzieli? Nie miałam pojęcia, ale nie było już to istotne.
Ciekawe,
co wymyśli McGonagall jako karę za naszą wycieczkę do lasu? Na
razie uświadomiła nam, że szlaban odrobimy na początku
października, nie teraz. Sev i Lily oczywiście mnie okrzyczeli za
szwendanie się po nocy z Jamesem i Remusem. No, może nie dosłownie,
ale zasugerowali, że sama sobie jestem winna za zadawanie się
cymbałami pokroju Jamesa Pottera. Nie ma to jak przyjaciele, na
których możesz liczyć, no nie?
Poczęłam
wiercić się na okiennicy. Polanę z ruinami, na której się
znajdowałam, wypełniała kojąca cisza. Do czasu…
–
Co
tam, tęsknisz?
Czyjś
męski głos wykoleił pociąg moich wspomnień i rozważań.
To
był Syriusz. Uśmiechnął się do mnie ze zrozumieniem i usiadł
obok na okiennicy. Spojrzałam na niego i zmarszczyłam brwi.
–
Tęsknię?
– spytałam.
–
No,
tak myślę. Nie będę dochodził, za czym. Ale tak mi się wydaje.
Zaległa
cisza.
–
Nie
wiem. Za czymś nieustannie tęsknię. Nie potrafię wytłumaczyć. A
ty? Też tak masz?
Syriusz
zlustrował mnie wzrokiem, po czym przeniósł go na horyzont.
–
Owszem
– uciął zagadkowo. – Czasem też tak sobie tęsknię.
Jego
profil oświetlały łagodne promienie różu. Zachodziło słońce.
–
Czemu
tu przychodzisz? – zagadnął.
Wzruszyłam
ramionami.
–
Nie
mam pojęcia. A ty?
–
Bo
to miejsce jest niesamowite. Jedyne takie na ziemi.
–
Wolałbyś
być tu sam, czyż nie? Przyszedłeś tu dla samotności, ale ja tu
siedzę i ci popsułam szyki – stwierdziłam spokojnie.
Parsknął
śmiechem.
–
Co
ty wygadujesz! Oczywiście, że nie, rozumiem, jeśli ktoś czuje coś
podobnego tutaj i przychodzi po samotność. Nie mam prawa cię stąd
wyganiać. A może to ja popsułem ci szyki?
Usłyszałam
dopiero teraz cichusieńkie mruczenie spod koszuli Łapy. Dobrze
wiedziałam, co to.
Zaległa
długa cisza. Nie przeszkadzało mi to, choć zazwyczaj te długie,
żenujące przerwy w rozmowach były dla mnie niezwykle krępujące.
–
A
co zrobiłeś z motorem? Tym, którego ukradłeś tamtemu pakerowi?–
podjęłam nagle.
Syriusz
otrząsnął się z zadumy, po czym parsknął.
–
Przy
jednym z zakrętów nie zdążyłem wyrobić i wpadłem na nim w cały
mur kubłów na śmieci.
Zaśmiałam
się w głos, a on mi zawtórował.
–
Pucowałem
się po tym zdarzeniu chyba z tydzień… – mruknął w zadumie,
drapiąc się po podbródku. – Na szczęście, przywalony stertą
śmieci i żelastwa, nie zostałem złapany i wsadzony do paki, o
matko… Drugi raz już bym chyba tego nie przeszedł.
–
Drugi
raz? Byłeś kiedyś w areszcie? – zdziwiłam się.
–
Tak
– przyznał. – Z mugolskimi znajomymi. Za pisanie po ścianach.
–
Co?
– Zaśmiałam się. – Zadajesz się z mugolami w twoim miejscu
zamieszkania?
– No
tak. Wiesz, nie znoszę siedzieć w domu z moją rodzinką, to się
wałęsam po całej okolicy. Kiedyś, gdy byłem młodszy i akurat po
awanturze w domu, to skopałem kosz na śmieci w parku, rozwalając
go… Ledwie umknąłem glinom na dach jakiejś fabryki… W każdym
razie, jakaś zbuntowana grupa chłopaków, nosząca skórę i
dziwaczne fryzury zauważyła mnie kiedyś i do mnie zagadała. W
sumie to nazywają się moimi kumplami, he he. Jak się nazywa taka
grupa? Taka zbuntowana, z irokezami na łbach…
– To
zapewne punkowcy.
– Pewnie
i tak. Ale ja do nich nie należę. To subkultura mugoli. Jestem z
innej bajki. Nie czułem się nigdy dobrze w towarzystwie gości,
którzy są zbuntowani dla samego zbuntowania. Przed czym się tu
buntować, jak nie wychowali się w tak pokręconym domu jak ja, z
taką matką, ojcem, bratem i pokraką, robiącą za niańkę?
Nieważne… W każdym razie, powracając do naszego poprzedniego
tematu, motor się rozwalił, niestety…
–
Jak
jest w areszcie? – zapytałam, gdy Łapa już otrząsnął się z
zamyślenia.
–
Strasznie.
Biją, krzyczą na ciebie… Wiesz, to był dziecięcy areszt, więc
sobie pozwalali…
Wyciągnął
kotka zza koszuli i bezwiednie zaczął się nim bawić.
–
Czemu
on mruczy? – spytałam.
Odpowiedział
mi tylko tajemniczym uśmiechem. Stwierdziłam, że nie uzyskam
odpowiedzi, więc zapytałam:
–
Czemu
mi go dałeś? Słyszałam, że nie lubisz dziewczyn.
Syriusz
zaśmiał się.
–
Lubię…
Albo i nie? Nie wiem, są zbyt… krzykalskie.
–
Jakie?
– parsknęłam.
–
Krzykalskie…
Uniosłam
brwi. Co za człowiek!
–
Chyba
nigdy się nie ożenię, nie planuję tego! – zaśmiał się.
–
Nie
chcesz mieć żony? I dzieci? – Uniosłam brwi.
–
Dzieci
bym chciał mieć… Ale powiedzmy szczerze, taki chłopak jak ja…
pasuję ci na troskliwego ojca?
–
Chyba
tak – powiedziałam w imię przekory. Uniósł jedną brew, jak to
miał w zwyczaju. Obserwowałam przez chwilę kota w jego szczupłych
palcach. Zauważył to.
–
Wiesz
co, Mary Ann? Dałem ci tego kota, a ty mi go zwróciłaś w niezbyt
sympatyczny sposób… A może jednak go chcesz?
Zastanowiłam
się, po czym uśmiechnęłam się szeroko i wyciągnęłam rękę w
jego kierunku.
–
Chcę,
no pewnie!
Usta
Syriusza także rozciągnęły się w uśmiechu, zdjął łańcuszek,
po czym zeskoczył z okiennicy i podszedł, ignorując moją
wyciągniętą dłoń. Założył mi go na szyję. Uśmiechaliśmy
się do siebie jakiś czas, potem spytał lekko niepewnie:
–
Ale
już go nie zwrócisz?
–
Jak
mnie wkurzysz…
Parsknął
śmiechem i pokręcił głową z rezygnacją, po czym udaliśmy się
na kolację.
–
Och,
stadion Quidditcha – jęknął Łapa, gdy na horyzoncie słońce
oświetliło bramki. – Nie mogę się doczekać treningów. Zaczną
się na początku października, wraz z naborem nowicjuszy do
drużyny…
–
Hmm
– skomentowałam. Jeszcze nikt nie wiedział, a już na pewno nie
on, że miałam zamiar się zgłosić już niedługo jako ścigający.
Ale to był sekret.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz