Obudziłam
się z zamkniętymi oczyma. Co mi się śniło?
Nie
od razu przypomniało mi się, co tu robię. Zapomniałam zupełnie, że jestem u
jakiegoś dobrodusznego, aczkolwiek tajemniczego czarodzieja. Po chwili, oprócz
tego przeświadczenia, wróciły wspomnienia ostatniego tygodnia. Jak zwykle
skwitowałam je ciężkim, sprzeciwiającym się westchnięciem.
Naprawdę
nie wyobrażałam sobie, jak można wyjść za Blacka. Może i dobrze, że tu wylądowałam?
Może myślą, że zginęłam?
Spróbować
się tu zadomowić? Nigdy nie wracać do Hogwartu i cywilizacji? Nie zobaczyć
przyjaciół, Rabastana, brata… Może jest to cena, jaką przyjdzie mi zapłacić za
ucieczkę przed małżeństwem z rozsądku. To miejsce może nie jest takie złe. Może
Mortimer pozwoli mi tu zostać, być może się zaprzyjaźnimy?
Usiadłam
na pufie i wpatrzyłam się w dolną część prostej, lnianej sukienki, jaką
dostałam. Makabra. Nawet mój gospodarz wydawał się lepszym kandydatem na męża.
Wszyscy, tylko nie Black.
Wstałam
i weszłam do kuchni, pełniącej rolę głównego pomieszczenia. Bez okien, z
wyjątkiem jedynego, malutkiego i okrągłego, czułam się jak w norze. Wrażenie to
potęgował do tego niski strop i gliniane ściany.
– Witam!
Mam nadzieję, że dobrze spałaś! – zagadnął nonszalancko właściciel domku,
krzątający się przy niewielkim kociołku na stole.
– Co
pan gotuje? – zagadnęłam.
–
Ja nie gotuję – odparł z lekkim zniecierpliwieniem. – Warzę eliksir.
– Aha.
– Usiadłam przy wyszorowanym stole i przyglądałam się, jak w moździerzu ugniata
jakąś roślinę o niebieskich jagodach.
– To
wilcza jagoda, prawda? – zagadnęłam.
Mortimer
przerwał i rzucił mi uważne, oceniające spojrzenie. Wyglądał na nieco
zaskoczonego.
– Tak…
Jesteś dobra z eliksirów?
–
Poszły mi najlepiej ze wszystkich przedmiotów na sumach, razem z zaklęciami – odparłam
i wzruszyłam ramionami obojętnie. Sumy dla takiego wygnańca jak ja nie miały
żadnego znaczenia. Mortimer jednak przyglądał mi się wciąż bardzo świdrującym
spojrzeniem.
– Jeszcze
nie pisałaś owutemów? – zagadnął powoli.
– Nie.
Miałam dopiero w tej klasie.
– Przecież
mamy prawie wrzesień! – zdziwił się, marszcząc brwi. – Czemu nie wracasz do
domu?
–
Niech pan zgadnie – burknęłam drwiąco.
– To
czemu mnie nie poprosisz, bym ci pomógł? – rzucił nieco rozbawionym tonem, a
potem podszedł do kredensu, by wyjąć fiolkę z jakimś czerwonym płynem.
– Nie
chcę wracać – prawie wyszeptałam.
Mężczyzna
zmarszczył krzaczaste brwi i popatrzył na mnie nieco zszokowany.
– Nie
chcesz…? Do jakiego domu należysz?
–
Gryffindor – brzmiała nieco zbolała odpowiedź.
–
No tak. To by wiele wyjaśniało – odparł drwiąco.
–
Ma pan rację – rzuciłam i zmrużyłam oczy ironicznie. – Co innego Slytherin. Do
szkoły nie chciałabym wracać już po pierwszej klasie.
Odpowiedział
mi nieco sardoniczny uśmiech.
– Nie
musisz mi dogryzać. Jestem dumny, że zakończyłem edukację w najznamienitszym
domu Hogwartu, Slytherinie. – Wypiął dumnie pierś i wlał trzy krople
czerwonawego płynu do kociołka.
Uniosłam
powątpiewająco brwi do góry.
– Nie,
tak naprawdę powód jest zupełnie inny – mruknęłam smutno, stawiając pięty na
brzegu taboretu na którym siedziałam i podkulając nogi pod brodę. – Chcą mnie
wydać za mąż za takiego idiotę…
Westchnęłam
ciężko. Mortimer nie odrywał wzroku od wykonywanej czynności, ale wyglądał,
jakby uważnie słuchał. Poczułam do niego wdzięczność.
– I
do tego naprawdę nie trawię tego chłopaka. Dla moich rodziców liczy się
jedynie, że jest bogaty.
–
Cóż, jak zawsze. Pieniądze to świństwo, co napędza cały ten świat – rzekł z
obrzydzeniem.
– Cieszę
się, że pan rozumie powagę sytuacji.
Mortimer
wpatrzył się we mnie po dłuższej chwili ciszy, głowiąc się nad czymś i
kalkulując. Spuściłam wzrok, nieco speszona.
– Mogłabyś
pozostać u mnie na tyle długo, na ile będziesz chciała… – rzekł z wolna, jakby
się jeszcze zastanawiając.
–
Dziękuję – odparłam, podchodząc do bezkształtnego bochenka chleba, by ukroić
sobie kromkę na śniadanie. Poczułam ulgę, ale i rozpacz. Szkoda, uwielbiałam
Hogwart, ale to jedyne wyjście. Najwyraźniej nie można mieć wszystkiego. Trzeba
dokonać wyboru i albo zostać tutaj, albo wracać tam. Do wszystkiego, co kocham,
ale na dokładkę z Blackiem.
Mój
wzrok padł na pierścionek zaręczynowy w kształcie półksiężyca.
***
Na
zewnątrz mżył delikatny deszczyk, jak to we wrześniu. Niebo przybrało dziś po
raz kolejny barwę ołowiu, ale jakby się nieco przejaśniło.
Uchyliłam
drzwi chatki, aż zaskrzypiało, i zeskoczyłam z trzech schodków na mokrą, bujną
trawę. Rzadki las drzew nieco mnie zniechęcał. Ich korony, okryte w większości
liśćmi koloru ognistego lub bardzo jasnego żółtego, były morzem bez końca. Nie
wiedziałam, gdzie można by dobrnąć, gdybym zagłębiła się w ten zagajnik. I do
tego ta wieczna mgła…
Doprawdy,
nie byłam jeszcze nigdy w miejscu, które tak bardzo mogło przygnębiać. Włączając
w to nawet samotną, ponurą wieżę w Norwegii, gdzie osiedliła się Diana, Wiktor,
Florian, Marina i Jonasz. Zero wiatru. Zero słońca, śpiewu ptaków. Martwa
cisza, wiecznie ciemne niebo, gęsta mgła.
Mortimer
przycupnął za węgłem, próbując pielić dwa szare badyle w niechlujnej zagródce,
podobnej do tej przy moim domu, lecz o wiele skromniejszej. Zbliżyłam się doń i
aż zatrzymało mnie to, co usłyszałam. Mortimer bowiem klął, ale to tak, że
nawet Black przy tym wymiękał.
Schylił
się nisko nad badylem, z furią rąbał małą motyką u nasady i warczał jakieś
dziwaczne neologizmy, które sam sobie stworzył. Postanowiłam doń zagadać, siląc
się na powagę. Trudno było ją utrzymać, słysząc pod adresem badyla wachlarz
takich epitetów:
– Ty
zadzie niemyty, mendo kładziona…!
–
Ekhym – odchrząknęłam. Mortimer przeniósł na mnie wściekły wzrok. – Czy
bezpiecznie byłoby się przejść? Jestem ciekawa okolicy, ale nie wiem, czy mnie
coś nie zaatakuje… W końcu siedzę tu już kilkanaście dni, a nigdy nie byłam
gdzieś dalej.
– A,
idź! – warknął, wymierzając cios badylowi. – Tylko uważaj. Nawet w dzień nie
jest tu do końca bezpiecznie.
–
Dziękuję – rzuciłam i ruszyłam między rzadkimi, poskręcanymi drzewami, starając
się iść prosto, żeby się nie zgubić.
Z
niektórych drzew zleciał pojedynczy, czerwony liść. Trawa miała wciąż soczyście
zielony odcień, była poskręcana i dzika. Przyszło mi do głowy, że to przez
nieustanną wilgoć. Mgła nie rozwiewała się, a dom za moimi plecami nikł coraz
bardziej, aż w końcu zupełnie znikł w szarej, gęstej zasłonie. Żwawo ruszyłam
dalej.
Na
skraju rzadkiego lasu dobrnęłam do pierwszej przeszkody. Dalszą drogę
przecinała dziwnie rwąca, niezbyt szeroka, za to głęboka rzeka. Musiała
niedaleko wpadać do morza. Kanał, w którym płynęła, miał pionowe ściany, co
wydało mi się nienaturalne.
Przesadziłam
ją paroma susami po wystających kamieniach i ruszyłam w o wiele gęstszy las. Tu
drzewa były inne: szare, poskręcane, jakby martwe. Liści też nie miały, rosły
gęsto, tworząc nieprzyjazny wędrowcom labirynt.
Stanęłam
na skraju tegoż lasu, rozglądając się po szaroburym niebie. Zanosiło się na
straszną ulewę. W tym problem, że tu zawsze się na to zanosiło, niezależnie,
czy ulewa rzeczywiście potem nastąpiła.
Obejrzałam
się przez ramię. Na drugim brzegu stała gdzieś daleko we mgle przytulna chatka
Mortimera.
Coś
mi jednak mówiło, żeby wejść w wyżłobiony w gęsto rosnących, poskręcanych
gałęziach tunel. Skąd znałam to miejsce? Ta dróżka przez las… Miałam przedziwne
wrażenie, że wiem, co jest na jej końcu.
Schyliłam
się nieco i hardo wkroczyłam w zrobiony przez kogoś (lub coś) tunel. Zrobiło
się jakby ciemniej. Lniana, prosta sukienka wciąż zahaczała o jakąś ostrą
gałąź, toteż odnosiłam wciąż nieprzyjemne uczucie, że coś mnie schwytało.
Labirynt
ciemnych, ponurych drzew zdawał się nie mieć końca. Wzmagał we mnie z chwili na
chwilę coraz większe obawy, zasilane jeszcze do tego mgłą, przedzierającą się
przez najmniejszą przerwę pomiędzy martwymi roślinami. Z łatwością łamałam
wszelkie gałęzie na mej drodze – drewno było straszliwie suche i już od dawna
pozbawione życia. Przyszło mi do głowy, że to swoisty cmentarz. Dla drzew.
Hmm,
jakie ponure miejsce, pomyślałam, unosząc wzrok na prawie zasłonięte martwymi
kikutami niebo. Można je nazwać Martwym Lasem.
Wreszcie
(zdawać by się mogło – po wieczności) wyłoniłam się na świat z mroków. Przede
mną rozpościerał się nieco dziwny widok. Bezkresne, pagórkowate pole z szarawej
trawy. Była inna, niż u Mortimera. Ciekawe, dlaczego?
Szare
pole i szare niebo stykały się ze sobą, prawie zlewały w jedno na linii
horyzontu. Tutaj wiatr wiał, choć przynosił jedynie przykry zapach ryb i
jakiejś zgnilizny.
Ciekawe,
jaki widok roztacza się po drugiej stronie. Pobiegłam ze sto kroków, by dostać
się na pagórek. Zmarszczyłam brwi.
W dole
był bowiem dość gęsty, liściasty las. Między liśćmi dostrzegłam fragment muru. Szybko
znalazłam się na dole, by obejrzeć odkrycie. Okazało się, że mur jest gruby,
porośnięty bluszczem i szarawą trawą. Były to jednak ruiny, w ścianie ziały
wielkie przerwy, czas skruszył niezniszczalność. Może mur miał odgradzać jedną
ze stron od drugiej? Ostrożnie przekroczyłam granicę.
– ŁA!
–
AACH! – wrzasnęłam i wpakowałam się do tyłu na grubą ścianę.
– HAHA!
Przestraszyłam cię!
Mała,
na oko ośmioletnia dziewczynka w brudnej, znoszonej sukni zaśmiewała się do
łez. Miała ubłoconą buzię i skołtunione włosy oblepione brudem. Tak zabiedzonego
stworzenia jeszcze nie widziałam.
– Nieładnie!
– fuknęłam i pogroziłam jej palcem. – Gdzie twoi rodzice, mała?
Nieco
się naburmuszyła.
– Nie
jestem mała, duża!
– Jak
masz na imię? – zaintrygowałam się.
–
Molly – odparła niechętnie. – A ty?
– Mary
Ann. To gdzie masz rodziców?
Zmierzyła
mnie nieco zbolałym wzrokiem.
– Gdzieś
łażą, jak zwykle. Nie mają czasu nawet się ze mną pobawić, wiesz? Wszędzie
chodzę sama, albo z Jackiem.
– Jackiem?
– spytałam.
–
Mój przyjaciel – rzekła nieco obojętnie. – Chodź, pokażę ci go.
Złapała
mnie nieco lepką ręką i pobiegłyśmy przez las. Po chwili się przerzedził,
ukazując liche, drewniane budynki, porozrzucane luźno bez ładu składu na
polance. Dostrzegłam zarysy starego, zarośniętego muru za każdym obiektem.
Wioska była sporawa mimo biedy.
– Tu
mieszkamy. Dorośli się boją obcych – zaskrzeczała Molly.
–
Czemu?
– Nie
lubimy ich. Obcy są niebezpieczni i wścibscy. I dziwnie pachną – dodała po
namyśle, wszystko wypowiadając na wskroś obojętnym tonem.
– Molly!
– z jednej z chałup wynurzył się umięśniony, ubrudzony człowiek z jedną brwią. –
Ile razy ci mówiłem, do jasnej cholery, poobieraj te… O!
Zauważył
mnie i zjeżył się nieprzyjaźnie. Zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem, po
czym wlazł z powrotem do chatynki. Zerknęłam na dziewczynkę z zaciekawieniem.
– Normalka.
Ojciec nie jest zbyt przyjazny. No, chyba że wypił dwa głębsze. Pewnie oberwę
niezłe lanie – zauważyła beztrosko. – Chodź, Jack na pewno siedzi na swoim
drzewie!
Potruchtałyśmy
przez wioskę, ja nieco speszona. Wydawało mi się, że mnie obserwują wszystkie
domy.
– Hej,
Jack! – zagadnęła wesoło. Z drzewa zeskoczył chłopak. Na oko w moim wieku, lub
nieco młodszy. Miał bardzo skołtunione, brudne włosy, do których poprzyczepiały
się gałązki i liście, oraz podarte, proste ubranie. Ciarki mnie przeszyły: lewa
strona twarzy była absolutnie zmasakrowana pazurami jakiegoś zwierzęcia, oko najwyraźniej
wypłynęło. Dostrzegłam niewprawne dłonie jakiegoś szewca, próbującego
desperacko uratować chłopca nieporadnymi szwami.
– To
Jack. Jest cudowny, nie? – zawołała mała dziewczynka bez krępacji.
– Eee…
– odrzekłam tylko, powalona z nóg taką śmiałością.
Chłopak
przyglądał mi się nieufnie, nie racząc zrobić kroku w przód. Rozchylał dziurki
od nosa, jakby wietrzył zapach. Wyglądał po prostu kompletnie dziko.
– Jestem
Mary Ann. A ty to Jack? – zagadnęłam, byle tylko go nieco ośmielić. Z wolna
pokiwał głową, po czym zapytał, nie robiąc sobie nic z mojej obecności:
– Co
ona tu robi, Molly?
–
Znalazłam ją w lesie i zabrałam – oznajmiła hardo, jakby Jack ośmielił się
obrazić jej znalezisko.
–
To zabronione! – warknął.
– Przecież
ta dziewczynka jest bardzo miła!
– Dziwnie
pachnie… Śmierdzi tym czarodziejem. Wiesz, co to dla nas oznacza! Jesteś obca –
zwrócił się do mnie. Ciarki znów mnie przeszły, gdy zobaczyłam poszatkowaną
część twarzy. – Nic tu po tobie. Odejdź, jesteś obca. To nasz teren.
Zerknęłam
ze zdziwieniem na Molly.
–
Jesteś obca. Odejdź – powtórzył natarczywie.
– Chodź,
odprowadzę cię. – Chwyciła mnie za rękę i powróciłyśmy do muru.
–
Żegnaj – rzekła nieco smutno, spuściwszy głowę.
–
To na razie… – odparłam, obserwując kątem oka nieprzyjazną wioskę.
– Jack
ma rację. Dziwnie pachniesz – stwierdziła i pokiwała z wolna potakująco.
– Aha.
– Przekrzywiłam głowę.
– Ale
to nic. I tak cię lubię. Przyjdziesz do mnie czasem? Pobawimy się. Poproszę
starszych wioski, by zrobili dla ciebie wyjątek. A jak nie, to będziemy się bawić
na polu, nie?
– No…
– odpowiedziałam, nie do końca wiedząc, czy chcę kiedykolwiek postawić nogę w
tym miejscu.
– Będziemy
się bawić!… – Speszyła się jakby, obróciła i czmychnęła do domu.
Plask!
Pierwsza kropla uderzyła o moje ramię. Podniosłam z niepokojem wzrok ku niebu.
Było prawie czarne, chmury pędziły z pośpiechem, jakby w szaleństwie.
Pobiegłam
w stronę chatki Mortimera.
Co
to było? Dlaczego mieszkańcy tej wioski zachowywali się tak dziwnie? Czemu byli
tacy nieprzystępni? We wiosce było nienaturalnie cicho… Może czegoś się bali? Ten
chłopak, Jack, powiedział: „Śmierdzi tym czarodziejem”. Nacechowane to było
wrogością. Mortimer także nie lubił ludzi stamtąd, nie chciał mi pomóc, dopóki
się nie dowiedział, że jestem z zewnątrz. O co tu chodzi?
Na
zewnątrz rozpadało się porządnie, gdy przekroczyłam próg chatki.
– Mortimerze!
– Gdzie
byłaś? – zawołał ze swego pokoju. – Myślałem, że coś ci się stało!
– Nie,
tylko…
Wyjrzał
zza kurtyny przedzielającej jego pokój od kuchni.
– Tylko
co?
– Możemy
pogadać? – Opadłam na krzesło przy stole i spojrzałam nań wyczekująco. Kiwnął na
zgodę i usiadł ze mną.
– Byłam
w tej wiosce, której tak nie lubisz.
– We
wiosce, której…? – Zerknął na mnie zszokowany.
– Tak.
Pamiętam, jak o niej mówiłeś – rzekłam z powagą.
– I
co? – zainteresował się po kilku sekundach.
–
Dziwni byli – rzekłam wymijająco. – Tajemniczy i nieodgadnięci. Miałam
wrażenie, że znajduję się w gnieździe przerażonych stworzeń.
Mortimer
przyglądał mi się teraz z najwyższą uwagą.
– I
co jeszcze?
– Nic.
Poprosili mnie o opuszczenie ich terytorium. Jednak… Zastanawia mnie to
wszystko.
– Nie
powinnaś sobie tym zaprzątać głowy. Ta wioska jest… nienormalna – mruknął.
– Zauważyłam.
Co im się stało? Czemu nie słychać u nich śmiechu, wrzawy, krzątaniny, a jest
tak pusto i szaro? Czego się boją? Czemu cię denerwują? – zagadnęłam nagle.
– Czemu
mnie…?
Wydawał
się zbity z tropu.
–
Cóż… Mieliśmy mały zgrzyt w przeszłości… I wygnali mnie. Tak, tak… – Pokiwał
głową, widząc moją minę. – Należałem do nich kiedyś. Powiedzmy sobie szczerze,
nie pasowałem do ich zbiorowości…
– A
co takiego zrobiłeś, że cię wygnali?
Mortimer
przygryzł wargę.
– Nic
takiego, w zasadzie… Nieistotne. Radziłbym ci jednak trzymać się od nich z
dala.
Posłał
mi bardzo surowe, zakazujące spojrzenie. Czaiła się w nim nawet groźba.
– Rozumiemy
się? – dodał ostrzegawczo.
–
Eee, jasne – odparłam ze strachem.
– Wingardium
Leviosa! – nakazał dzbankowi z wodą, a ja wbiłam zaaferowany wzrok w blat
stołu.
***
– BIEGNIE TU! TO ON!
Wrzaski. Kobiety piszczały, nawoływały z
rozpaczą bliskich. Smak i zapach krwi.
NIEEE!!!
Usiadłam
na łóżku, zlana potem. Westchnęłam ciężko. Rudo-czarne loki opadły na uda.
Zsunęłam się flegmatycznie z łóżka.
W
kuchni nie było Mortimera. Wyjrzałam przez jedyne w domku okienko. Na zewnątrz
lało jak z cebra. Było prawie zupełnie ciemno, choć wiedziałam, że jest dopiero
ranek. Drzewa poruszały ciężkie krople deszczu, namokłe góry liści walały się
po zielonej trawie.
Wróciłam,
by zarzucić na siebie sukienkę ze lnu. Czemu Mortimer jeszcze nie wstał? A może
znów kopie w swym bujnym ogródku, wyzywając dwa nieszczęsne badyle od niemytych
zadów? Chyba musiałby być bardzo znudzony, jeżeliby chciał wyłazić w taką ulewę
na zewnątrz.
– Mary!
– usłyszałam z jego pokoju. – Pozwól no tu do mnie!
Zajrzałam
przez kolorową zasłonę do jego pokoju. Siedział w siadzie skrzyżnym na swym
pufie, przed nim stał tamten stolik z dziwną kulą.
–
Zrób omlety – przykazał złowieszczym szeptem. W ciemnym pokoju bez okien widziałam
ledwo jego zarys.
– Co
robisz? – zapytałam nieśmiało z zaintrygowaniem.
–
To bardzo złożona czynność – wyjaśnił w skupieniu. – A teraz zrób śniadanie.
Wytłumaczę ci potem, jak chcesz. Nie przeszkadzaj teraz.
Posłusznie
wycofałam się do kuchni. Przez cały czasy, gdy mieszałam składniki omletów,
myślałam nad tym wszystkim, co się działo naokoło. Minęło parę dni, odkąd byłam
we wiosce. Co się tam działo? Czemu Mortimer zakazał mi tam chodzić?
Charakter
i doświadczenie przebywania z Huncwotami podpowiadały mi, że zapewne i tak go
nie posłucham. Właśnie, ciekawe, jak tam Huncwoci? Już była pewnie połowa
września. Oczyma wyobraźni widziałam Jamesa, rzucającego się po jakiejś klasie.
Nie, może bez przesady, w końcu chłopak już spoważniał. Nieco.
Mortimer
przekroczył próg kuchni, węsząc w powietrzu, po czym usiadł za stołem,
okręcając jeden z kosmyków bródki naokoło palca.
– Co
w takim razie porabiałeś przed chwilą? – zagadnęłam, gdy wzięliśmy się za
jedzenie.
– Jestem
magicznym eksperymentatorem, wynalazcą. Nie mówiłem ci?
–
Coś wspominałeś.
–
Jeżeli się skupisz i wyłączysz inne myśli, tamta kula może pomóc ci zapaść w
bardzo głęboki, spokojny sen. Stajesz się wtedy niewykrywalna dla wrogów. Gdyby
jacyś przyszli. To rzecz, nad którą pracowałem z początku. Kiedy jeszcze
działały na mnie wrzaski potworów z zewnątrz.
–
Tylko to wymyśliłeś? – spytałam z lekką drwiną.
–
Oczywiście, że nie – żachnął się. – Są jeszcze inne wynalazki. Na przykład,
możesz podejść do mojego zwierciadła. A wtedy…
– A
wtedy co? – zaciekawiłam się.
– Nie
przerywaj. Możesz podejść do zwierciadła i coś zobaczyć. – Wskazał na okrągłe,
wąskie lustro w swoim pokoju. Niewinne spoglądało na mnie, zasłonięte częściowo
kotarą.
– Zobaczyć
co?
– Nie
wiem. Nikt nie wie. Coś, co masz w nim zobaczyć. Mogę wtedy widzieć moje dawne,
zatracone wspomnienia, niegdyś istotne dla mnie osoby, spiski we wiosce,
przyszłość… Albo tak prozaiczne rzeczy, jak łyżka na stole, gdy jestem głodny.
Można zobaczyć swe marzenia i obawy. Chcesz spróbować?
– Spróbuję.
Tylko dokończmy śniadanie.
Tak
więc poszłam za Mortimerem do jego pokoju, gdy talerze zabrały się do
samodzielnego mycia.
–
Podejdź tu. Skup się. Musisz spojrzeć głęboko w taflę – poinstruował mnie.
Z
pewnym niepokojem podeszłam do lustra. Spróbowałam się wyciszyć, jednak nie
potrafiłam osiągnąć całkowitej bierności. Coś mi ciągle przeszkadzało: a to
tajemnicza wioska, a to Mortimer, a nawet Black obijał się o ścianki mej
głowy.
–
Widzisz coś? – spytał czarodziej po dość długiej ciszy.
–
Widzę tylko siebie – odparłam z rozczarowaniem.
–
No tak… Czasem nie działa.
Spojrzałam
na niego z powątpiewaniem.
–
Spróbuję jeszcze raz, może tym razem nie będzie popsute – mruknęłam.
– Dobra.
Siedź tu, ile chcesz. I tak nic nie będziemy robić w taki deszcz. – Mortimer
wylazł ze swego pokoju, by znów pobawić się w alchemika.
***
Molly
zeskoczyła z niskiego, rozłożystego drzewa.
– Rodzice
tylko w kółko łażą i narzekają na wszystko. A najbardziej jak muszą doić krowy,
a jak krowy nie chcą być dojone, narzekają jeszcze bardziej – stwierdziła
pogodnie.
Uniosłam
brwi, opierając się o mur obronny.
– A
długo już tu mieszkacie? – zapytałam, zerkając na dalekie dachy ze strzechy.
–
Od stu lat – zawołała, wytrzeszczając oczy.
– Powinno
być was więcej, czyż nie?
–
Szybko się rozmnażamy – rzekła bez zająknięcia. – Ale dziesiątkują nas plagi.
– Plagi?
– Usiadłam na niskim, czarnym pieńku.
Dziewczynka
nie odpowiedziała od razu, zerkając na niebo. Było jak zwykle buro szare,
zwiastujące burzę. Nie zdarzyło się dotąd, bym na wyspie dostrzegła słońce.
– Choroby,
żywioły… No wiesz, huragany, pioruny, rozszalałe morze. I ten potworny stwór.
– Jaki
stwór? – spytałam i zmarszczyłam brwi, sztywniejąc.
– Potworny
zwierz. Czasami napada naszą wioskę – stwierdziła Molly obojętnie. – Zjada nas.
Kiedyś też się pojawiał, ale nie był tak silny i wielki.
– Kiedyś?
– Ehe.
Od jakiegoś czasu jest inaczej.
– Od
kiedy?
–
Od jakiegoś czasu – powtórzyła z uporem.
– Aha…
– Wpatrzyłam się w korony drzew. Dziwne dziecko.
– Nasza
wioska stara się przed nim chronić. Ale potwór nic sobie nie robi z naszych
barier. A jak ktoś wyjdzie poza obręb wioski w nocy, to już nie wraca! – Wytrzeszczyła
dziko oczy.
– Jak
on wygląda?
W
tym momencie zza drzew wyłonił się ten dziwny chłopiec, przyjaciel Molly.
Zmierzył mnie taksującym spojrzeniem i nieco obnażył górny rząd zębów.
– Hmm,
macie dziwny sposób witania gości – skwitowałam sardonicznie.
– Molly,
zaraz się zacznie. Chodź. Chyba ci coś mówiliśmy. Nie możesz z nią rozmawiać –
całkowicie mnie zignorował.
–
Ale ona jest miła – oznajmiła dziewczynka.
– Jest
z tym czarodziejem. – Znów obdarzył mnie nieprzychylnym wzrokiem. – Chodź.
Zaczyna się.
Molly
posłała mi tęskne spojrzenie.
– Pa.
Długo się nie zobaczymy. I uważaj na potwora – rzuciła nieco obojętnie i znikła
za pniakami z kolegą. Odeszłam od muru i ruszyłam pod górkę. Ciekawe, co się
zaczyna?
Raptownie
zatrzymałam się i wpatrzyłam nieświadomie w ziemię. Długo się nie zobaczymy?
Z
wolna obróciłam głowę w kierunku muru. Po minucie kłótni z samą sobą na palcach
podbiegłam do niego i wyjrzałam zza zwietrzałych cegieł. Niestety, drzewa zasłaniały
mi widok na to, co się działo we wiosce.
A coś
działo się na pewno. Spomiędzy pni prześwitywał ciągły ruch i zamieszanie,
jakie powstało przed jednym z budynków. Ludzie tłoczyli się u wejścia. Wkrótce
nikt żywy nie pozostał w zasięgu wzroku. Zmarszczyłam brwi, zaciskając dłonie
na zimnym, chropowatym kamieniu na murze. Co oni robią? Czyżby był to jakiś wioskowy
rytuał, niedostępny dla osób z zewnątrz? Podejść bliżej, czy nie? Wyjaśnienie tych wszystkich zagadek leżało u moich stóp. A jak mnie
zobaczą?…
Zrobiłam
krok do przodu. W tym momencie rozległ się straszliwy skowyt i krzyki bólu.
Ohydne warczenie i wycie, a także pełne przerażenia wrzaski podniosły się ku
granatowo-ołowianemu niebu. Zamarłam, czując włosy jeżące się na plecach. Podbiegłam
na palcach przez rzadki las, znajdując się na skraju wioski i czując nerwowe
napięcie mięśni. W tej samej sekundzie, w której zatrzymałam się na chwilę (by
rzucić okiem na duży, drewniany budynek i ocenić, czy ma w ogóle coś takiego jak
okna w jakimkolwiek miejscu), stało się coś nieoczekiwanego. Prowizoryczne
drzwi celu rozwarły się z takim hukiem, że odpadły w diabły na klepisko, a z
wnętrza budynku wypadł z impetem człowiek. Dosłownie wyleciał, jakby podmuch
wiatru wywalił go na zewnątrz. Upadł na plecy parędziesiąt cali dalej, wijąc
się w potwornych mękach i wrzeszcząc opętańczo. Wytrzeszczyłam oczy. Wyraźnie
cierpiał.
Za
nim wyłoniło się… COŚ. Zamarłam. To COŚ z wolna podeszło ku mężczyźnie… a potem
niespodziewanie obróciło łeb ku mnie.
– O,
cholera – sapnęłam jedynie, po czym natychmiast rzuciłam się do dzikiej
ucieczki przez rzadki gaj. Jednym susem przesadziłam wyłom w murze, biegnąc
jeszcze chwilę przez las, a potem pod górkę po zszarzałej trawie, by dobrnąć
wreszcie do Martwego Lasu. Nie miałam nawet siły obrócić głowy, by przekonać
się, czy stwór mnie goni. Droga przez tunel utworzony pomiędzy martwymi drzewami okazała się
jeszcze bardziej mozolna. Miałam wrażenie, że sukienka celowo zatrzymuje mnie w
miejscu, bym padła ofiarą rozszalałej bestii. Co gorsza usłyszałam, że z
wściekłością przedziera się ku mnie, szarpiąc przeszkadzające konary i ujadając
dziko. Nie było więc wątpliwości, że rzeczywiście wybrała się na polowanie.
Wreszcie,
dysząc ciężko, wypadłam z Martwego Lasu. Prosto na brzeg rzeczki. Nie oglądając
się za siebie, pokonałam ją kilkoma zgrabnymi susami. Na ostatnim kamieniu potknęłam się i z okrzykiem cichego
zdumienia wylądowałam w spienionej tego wieczora wodzie. Była zimna i
wzburzona, ogarnęła mnie nieznana dotąd pod wodą panika.
Nie
zdążyłam się porządniej wystraszyć, gdyż żywioł wypchnął mnie na powierzchnię.
Uchwyciłam się brzegu i z lękiem obróciłam w stronę drugiego. Zwierz stał tam,
nieruchomy, jakby czatował na mnie. Czekał. Nie przekroczył jednak rzeczki,
choć z pewnością potrafił.
Wygramoliłam
się z idealnego kanału na bujną trawę i rzuciłam mu zdumione spojrzenie. Nie
zareagował, posyłając mi jedynie wygłodzony wzrok. Wzdrygnęłam się. Ten sposób
patrzenia, cierpliwego, wytrwałego mordercy… Nie, lepiej go nie wkurzać apetycznym
widokiem, pora się ulotnić.
Obróciłam
się i czym prędzej pobiegłam przez las Mortimera. Mokra od wody sukienka kleiła
mi się do ciała, ale byłam zbyt roztrzęsiona i wzburzona, by brać to do głębszej
wiadomości. Czemu nie przekroczył? Może… coś go blokowało? Coś w tym lesie, w
tej wodzie, może w osobie Mortimera?
– Mortimerze!
– krzyknęłam od progu, gdy go dostrzegłam. Pracował w swym umiłowanym hmm…
ogródku. Tym razem z ohydną, mściwą satysfakcją i dziką uciechą podpalał
różdżką swoje dwa niereformowalne, nieszczęsne badyle, najwyraźniej komunikując
im: „Jak tak, to spadać na bambus!”. Niechętnie przerwał dobrą zabawę i zerknął
w moją stronę.
– Gdzieżeś
się włóczyła! – obsztorcował mnie na dzień dobry. – Zbliża się noc!
– Ja…
– wydyszałam.
Zmrużył
podejrzliwie bystre oczy.
– Tylko
mi nie mów, że byłaś w tej pogrzanej wiosce wariatów?
– Tak
jakby… – przyznałam ze wstydem.
– Mówiłem
ci, nie łaź tam! – zawołał ze złością. – Jak tak mówię, to znaczy, że to
NIEBEZPIECZNE! Dociera?!
– Tak!
– krzyknęłam, głęboko obrażona.
– Phi!
– prychnął tylko, obrócił się teatralnie i powrócił do smażenia badyli na
popiół.
Nadąsana,
że mnie tak okrzyczał, pchnęłam drzwi do domku i weszłam do środka. Też coś! Ja
go próbuję ostrzec, a ten nic.
Wyjrzałam
przez jedyne okienko w chatce. Gwiazdy jeszcze się nie pojawiły. Za to księżyc
świecił jasnym, szlachetnym blaskiem. Księżyc w pełni. Biedny Remus.
Noc
była jedynym momentem, gdy z nieba znikały chmury. Przygnębiało mnie to chyba
jeszcze bardziej. Słońce nigdy nie mogło tu dotrzeć. A ja tęskniłam za jego
złocistą tarczą.
Z
wolna ruszyłam ku pokojowi Mortimera. Ostrożnie podeszłam do lustra. Nie
spodziewałam się cudu, przez ostatnie kilka dni nic mi nie pokazało. Byłam też
pewna, że niedawny stres i wzburzenie nie pomogą oczyścić umysłu i skupić się.
Próbowałam jednak zrobić cokolwiek, co nie będzie krążeniem w kółko po izbie i
baniem się bestii, gdy za oknem zapada zmrok.
Przez
chwilę w lustrze odbijała się średniego wzrostu dziewczyna z czarno-rudymi
lokami do pasa, mokrą sukienką i wyczekującą twarzą. Potem… odbicie zafalowało
jak tafla wody, rozmyło się nieco. Zamiast Mary Ann Lupin stał tu jakiś
chłopak. Przez pierwszy ułamek sekundy ogarnęła mnie niewytłumaczalna radość.
Poczułam się jakby rozrzewniona. Zastanawiające, co mogło wywołać to uczucie?
Na
oko miał pod dwudziestkę, był wysoki i przeciętnej budowy, miał ciemnobrązowe
włosy i szare, smutne oczy. Jego twarz prezentowała się jako miła dla oka,
ładna, coś wyrażała. Byłam nieco zdziwiona, gdyż na sto procent nigdy go w moim
życiu nie widziałam. Jednak jego twarz, to spojrzenie… Nawiedziło mnie
poczucie, iż w jakiś sposób go ZNAM. Był jak melodia, której nasłuchałam się
przez sen. Niby nowy, ale tak bardzo znajomy… Kogoś mi przypominał. Może trochę
Remusa, tylko odrobinę. Te oczy miały podobny doń smutny wyraz, przez twarz
przemknął cień czegoś podobnego, co często przeszywało buzię mojego brata. No i
podobny kolor włosów. Ale ogólnie nikt z moich znajomych tak nie wyglądał.
Chłopak
uśmiechnął się do mnie lekko. Zauważyłam, że szare oczy pozostały smutne i
melancholijne.
– Ekhym,
Mary? – za sobą usłyszałam nieśmiałe, nosowe mruknięcie, charakterystyczne
tylko dla czarodzieja. – Chciałem… O, co widzisz?
Nie
obróciłam się do rozmówcy, zafascynowana obrazem. Nie mogłam wprost odkleić
wzroku od nieznajomego. Poczułam, że Mortimer stanął obok.
– Kto
to? – zapytał.
– Widzisz
go? – zdumiałam się, nie odwracając spojrzenia.
Nie
odparł.
–
To… nie wiem, kto to jest – zawahałam się.
– Nie
znasz go?
– Nie.
Chyba, że widziałam go już, ale nie kojarzę twarzy. Jest taki niezwykły…
–
Niezwykły? Jak dla mnie wygląda jak zwyczajny chłopak.
Dotarło
do mnie, że Mortimer obrócił ku mnie głowę.
– Coś
czujesz, gdy na niego patrzysz – stwierdził analitycznym tonem.
Po
raz pierwszy oderwałam wzrok i przeniosłam na rozmówcę.
– W
jakiś sposób czuję… – mruknęłam i zastanowiłam się. – Sama nie wiem. Jakąś
więź. Czułość.
– Jest
dla ciebie istotny, prawda?
–
Tak sądzę. – Znów wpatrzyłam się w chłopca. Urzekła mnie jego twarz. Była
śliczna, przynajmniej według mnie.
Obraz
powoli wyblakł. Wciąż wlepiałam wzrok w taflę, jakby chłopak obiecał, że zaraz
wróci. Ale więcej się nie pojawił.
–
Zrobię kolację – mruknął czarodziej i taktownie wycofał się z pomieszczenia.
Kiedy przekonałam się, że Mortimera już nie ma, delikatnie położyłam dłoń na
lustrze, marząc, by podążyć za chłopcem. Przysunęłam się blisko odbicia.
–
Wróć, proszę! – poprosiłam błagalnym szeptem. Niestety, nic się nie wydarzyło,
nadal stałam ogarnięta tęsknotą za nieznaną osobą. Kim był?
Poczułam
rozgoryczenie. Nie ma go. Odszedł, i już się nie pojawi. Po kilkunastu minutach
czekania na próżno usłyszałam ponure burknięcie z pokoju, zapewne oznaczające,
że kolacja stygnie. Westchnęłam więc i weszłam do kuchni.
Mortimer
cierpliwie czekał i nie zaczynał rozmowy. Jedliśmy w milczeniu jajecznicę z
jajek znalezionych gdzieś tam przez czarodzieja. Nie był skory powiedzieć,
gdzie.
– Tak
więc, byłaś we wiosce – zagadnął, gdy już nie wytrzymał.
–
No – mruknęłam, nie paląc się do rozmowy.
– Ty
wiesz, że oni nie są normalni? Mówiłem ci to już.
– Tak,
zauważyłam… – Po czym opowiedziałam całe zdarzenie Mortimerowi.
Czarodziej
przygryzł wargi, czymś zdenerwowany.
– Widziałaś
za dużo, Mary. O wiele.
– Co
chcesz przez to powiedzieć? – zdziwiłam się. To brzmiało tak, jakby coś
wiedział.
– Otóż,
gdy mówiłem ci, że to niebezpieczne, to miałem ku temu powody. Nie wolno ci
było chodzić do tej wioski! Ale nie, ty oczywiście w nosie miałaś moje
ostrzeżenia!
–
Nie zaczynaj – westchnęłam.
– Nie
zaczynam! Co by było, jakbyś się na nich wpakowała? Oni są potworami,
dziewczyno – warknął. – Groźnymi bestiami. Nie wolno z nimi rozmawiać czy utrzymywać
kontaktów w jakikolwiek sposób. A najlepiej to ich wyciąć w pień.
– C-co?
– ogarnęło mnie przerażenie. – To oni są tymi bestiami?!
– Się
zdziwiła! – prychnął.
–
Ale… Myślałam, że oni jakoś… wywołują tę bestię. Myślałam, że to jakiś rytuał,
czy coś…
– Ta
jasne, i co jeszcze! – zadrwił Mortimer.
– No
co? – naburmuszyłam się. – Ja słyszałam od nich, że jest tylko jedna bestia i
ich atakuje!
Tym
razem Mortimer nie odparł od razu.
– Dziwne
rzeczy ci gadają, by cię oszukać – zaskrzeczał w końcu. – Nie zauważyłaś ich
dziwnego zachowania? Ich tendencji do… ścisłej stadności? To wilkołaki, Mary.
Wilkołaki!
Kochana moja cudowna istoto niech Mary już wraca do domu. Nie podoba mi się jej nowe towarzystwo xD
OdpowiedzUsuńLuella