Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

wtorek, 29 września 2015

13. Snape i ja – symbioza

– Co to jest? – zapytał Remus, zerkając na trzymany przeze mnie formularz. Siedzieliśmy na śniadaniu w Wielkiej Sali, w której panował rutynowy rumor.
– Rodzice przysłali mi wczoraj – odparłam. – To jakiś podpis, bym mogła odwiedzać…
– Hogsmeade? – spytał ożywiony James. – To rewelacyjne miejsce! Będziesz zachwycona!
– Tak, jak byśmy nie latali tam co… – zaczął Peter, ja poczułam jakiś krótki ruch pod stołem, a on zrobił minę, jakby go coś zabolało, natomiast zdanie dokończył za niego Remus z trochę zakłopotaną miną. – Co dwa miesiące. Tak.
Spojrzałam na wszystkich trzech uważnie. Czyżby coś ukrywali?
Gdy chłopcy zajęli się sobą, zerknęłam na Lily. Nie kontaktowałyśmy się od środy. Było mi przykro, że tak ją to zabolało, ale, z drugiej strony… Dlaczego tak bardzo ją to uraziło? Siedziała teraz na końcu stołu sama, a ja miałam wyrzuty sumienia.
– Dziś jest jakiś mecz. Na której lekcji? – zapytałam, próbując odpędzić niemiłe myśli.
– W-y-a-e i ę, e a w-a-a-t-e-y – wystękał James, bo miał paszczę zapchaną naleśnikami w takiej ilości, że dziwiłam się, iż nie wystają mu z uszu.
– Nie mówi się z pełnymi ustami – z godnością zwrócił mu uwagę Remus, po czym wrócił do idealnego wyrównywania swojego bezrękawnika od szaty, bestialsko niszcząc każdą fałdkę.
– Pedant – mruknęłam, a James przełknął zawartość swojej paszczy i powtórzył zdanie, które chciał mi przekazać:
– Wydaje mi się, że na czwartej. Dokopiemy Ślizgonom, co? Ja i Łapa jesteśmy w drużynie!
– A co robicie? –spytałam, nie mając pojęcia, co to za gra.
– Jesteśmy ścigającymi.
– Aha – mruknęłam, chociaż nic mi to nie powiedziało.
– Pierwsze dziś jest… – Peter zerknął do planu. – Nigdy nie zapamiętam… Historia magii…
– No, to zbierajta się! – zawołał James, zaganiając towarzystwo. – Ciekawe, gdzie jest Czarny…
– Może jeszcze śpi? – zapytał Remus, marszcząc czoło w zastanowieniu.
– Nie, wstawał, gdy wychodziłem – zaprzeczył Peter, zlizując keczup, który malowniczo rozlał na stole. Mój brat skrzywił się, chociaż pewnie dlatego, że obserwował Petera.
– Może kogoś podrywa… – mruknęłam z drwiną i najwyższą niechęcią.
James parsknął:
– Ha! Syriusz i dziewczyna, a to dobre!
– No tak, masz rację, nie ta orientacja…
Zebrałam się w sobie po tej kąśliwej uwadze, po czym wstałam i podeszłam do Lily, mrucząc tylko „cześć” do każdego z Huncwotów. Wypaliłam na wstępie:
– Lily, boczysz się na mnie wciąż za środę?
Rudowłosa dziewczyna przeniosła na mnie wzrok znad talerza i zmierzyła specyficznym spojrzeniem, w którym prym wiodła troska, smutek i urażenie.
– Ech – westchnęła jedynie i pokręciła lekko głową, jakby chciała dać mi do zrozumienia, że zachowuję się niepoprawnie.
– Bo wiesz, ja tylko żartowałam…
– Masz już elementy humoru tego Pottera – burknęła, ale widać było, że już jest w porządku. – Nie obraziłam się na ciebie, bo niby dlaczego? To nie o to chodzi… Masz tak czasem, że jakieś słowo, nawet wyrażone w żartach, na niby, cię smuci, uraża, sprawia, że chcesz uciec i zaszyć się w kącie?
Wytrzeszczyłam oczy, bo brzmiało to poważnie.
– Czemu go tak nienawidzisz? – zapytałam w końcu.
– Nie, to nie tak… – Lily wyglądała teraz na zagubioną osobę. – Nie mogę powiedzieć, że go nienawidzę, to dość mocne słowa, nieprawdaż? Ja mam go dosyć, denerwuje mnie z wielu powodów. Sama myśl, że mogłabym z nim być, albo twój żart… Zresztą, Sev jest trochę samotny ostatnio, a to mój przyjaciel, postanowiłam się nim trochę zająć. Ostatnio przecież spędzam większość czasu z tobą. A dzisiaj jeszcze do tego ma szlaban, bo się stawiał McGonagall…
– Gdzie? Może ze mną, nie będę samotna podczas mojego szlabanu…
– Nie wiem. Może.
– Dzielisz czas pomiędzy naszą dwójkę. Dlaczego jeszcze się nie znamy? – zapytałam po chwili.
Lily trochę się zakłopotała.
– On… – zaczęła, zbierając myśli w dyplomatyczną odpowiedź. – Cóż, raczej nie chce cię poznać.
– Dlaczego? – Przeraziłam się. Wyglądało na to, że ten cały Severus jest uprzedzony, tylko czemu? Już od pierwszych chwil, od dnia mojego przybycia tu, był niesympatyczny.
– On i twoi znajomi nie bardzo się lubią… – stwierdziła ostrożnie Lily. – Obawia się, że jesteś taka, jak oni, skoro jesteś siostrą jednego z nich… O, o wilku mowa… Muszę lecieć, pa!
Szybko się zebrała, wciąż zafrasowana na twarzy, i poszła w kierunku czekającego nań czarnowłosego przyjaciela, stojącego przy drzwiach do Wielkiej Sali.
Przygryzłam wargi. Zmartwiły mnie słowa Lily. Severus nie wyglądał na jowialnego króla parkietu, towarzystwa i prywatek, sprawiał wrażenie raczej typa spod ciemnej gwiazdy, ale Lily i on byli przyjaciółmi, skądś to się musiało wziąć… Postanowiłam, przy najbliższej okazji, zasugerować mu sympatię i przyjazne nastawienie. Przecież nie może tak być do końca świata, żebyśmy dzielili się Lily po połowie!
– Cześć!
Przede mną wyrósł tamten mały chłopiec ze szpitala. Wydawał się jeszcze mniejszy i dziecinny, niż ostatnio. Coś mi podpowiadało, że przyszedł upomnieć się o zemstę…
– Witaj! – odparłam ostrożnie, po czym spytałam bez ogródek – Byłeś u Dumbledore’a?
– Nie. – Wyraźnie się zasmucił. – Nie wiem, gdzie on jest…
– James! – zwróciłam się do przechodzącego obok rozbujałym krokiem Rogacza. – Wiesz, gdzie jest gabinet dyrektora? Nie pamiętam drogi…
– No pewnie! – Wyszczerzył zęby. – Bywam tam dniami i nocami!
– Zaprowadzisz nas? Mamy jeszcze trochę czasu do dzwonka…
– Nas? – Zmierzył wzrokiem mnie i chłopca. – To jest ciebie i tego brzdąca?
– Uhum – odparłam, a „brzdąc” udał naburmuszonego.
– Dobra! Za mną, drużyno!
Wstałam, a James ruszył pierwszy w stronę wyjścia, za nim my.
– Jejku, jesteś super… – westchnął z galopującą emfazą pierwszak. Ja i James wymieniliśmy wymowne spojrzenia, po czym Rogacz parsknął. Chłopczyk tego nie zauważył i dalej próbował podtrzymać konwersację. – Jak się nazywasz? Mary Ann Lupin, tak?
– Nie, Gienia Kopyto – z powagą zabrał głos James, a chłopiec się zupełnie zdezorientował.
– No dzięki, Leonorze Wozignoju! – wymyśliłam na poczekaniu i dałam mu prztyczka w ucho.
– Jakie szlachetne! – napuszył się James, gdy już zrobił unik przed prztyczkiem. – Nazwę tak syna!
– Biedne dziecko – sarknęłam i zwróciłam się do chłopca – A ty? Jak masz na imię?
– Josh. Czyli Joseph. A nazwisko Gypswyck – odpowiedział zadyszany pierwszak.
– No, jesteśmy na miejscu, nie znam hasła – objaśnił James, łypiąc wrogo na posąg chimery, przed którym się zatrzymaliśmy.
Staliśmy tam chyba z pięć minut, zanim nie przyszedł Dumbledore. Okazał uprzejme zainteresowanie naszym czatowaniem na niego, ale nie wydawał się zaskoczony. Zaprosił nas do swojego gabinetu.
– Panie profesorze, tego chłopca pobiła ostatnio grupa Ślizgonów – powiedziałam, popychając lekko Josha w stronę biurka.
Chłopiec musiał opowiedzieć o wszystkim i opisać Ślizgonów, po czym Dumbledore zaproponował, żeby trzymał się od nich z dala, by nie zrobili mu tego ponownie.
– Dziękuję, że z tym do mnie przyszliście – rzekł z lekkim, łagodnym smutkiem. – Zajmę się tymi biedakami. A pan, panie Potter? Chciał pan coś?
– Nie, ja tylko jako bodyguard! – zakrzyknął dumnie Rogaś.
– Rozumiem. – Coś zabłyszczało radośnie za okularami-połówkami. – No, zmykajcie! Macie właśnie lekcje!
Wypadliśmy więc z gabinetu, Josh podziękował i popędził w swoją stronę, a ja i James ścigaliśmy się do sali od historii magii.
Profesor nawet nie zauważył, gdy weszło dwóch spóźnionych uczniów.
Tak, jak poprzednio, starałam się notować wykład, ale James, który ze mną siedział, popukał się w czoło, dając prosty, jednoznaczny przekaz, co o tym sądzi.
– Nie notuj tego. Chodź, zagramy w wisielca!
Resztę lekcji spędziliśmy na graniu w wisielca i inteligentną grę o nazwie „kropki”, z której nic nie kumałam, ale i tak wygrywałam. Chociaż podejrzewam, że to dlatego, iż James wiedział o moim nieogarnięciu zasad gry i specjalnie tak robił, żeby przegrać.
Kolejne dwie lekcje, transmutacja, nie były takie ciekawe, McGonagall przyjęła jednak moją prace, którą wczoraj zrobiłam z Remusem i nawet mnie łaskawie pochwaliła.
Na czwartej i piątej miały być eliksiry, ale ja i Lily ruszyłyśmy stromym zboczem, by udać się na boisko, jak zresztą cała szkoła.
– Jestem bardzo ciekawa, jak wyglądają gry czarodziejów – zagadnęłam Lily z entuzjazmem.
– Quidditch jest całkiem w porządku… – odparła, uśmiechając się lekko.
– Nie lubisz quidditcha? – spytałam, węsząc jakieś drugie dno.
– Nie lubię sportu. Mój ojciec dużo go oglądał w telewizji, to takie nudy!... – Przewróciła oczami. – Ale quidditch, jak na sport, nie jest taki zły…
– Skoro nawet tobie się podoba, to musi być cud miód! – Wyszczerzyłam zęby.
Usiadłyśmy na wysokich, niesamowitych trybunach. Chciałam życzyć powodzenia Jamesowi, więc opuściłam Lily pod pretekstem pójścia do toalety.
Jeden Krukon wskazał mi, gdzie są szatnie. Gdy tam szłam, czułam coś dziwnego… To przecież nic takiego, że chcę życzyć powodzenia przyjacielowi… prawda?
Dostrzegłam ich z dala: czwórka Gryfonów zmierzała w kierunku szatni z błoni. James i Black nieśli miotły. Podeszłam do nich, uśmiechając się przyjacielsko. Byłam tak podekscytowana, że zapomniałam prawie o nieodzywaniu się do jednego z nich. Postanowiłam jednak to chwilowo zawiesić, dziś piękny dzień, no i interesujący mecz, a niech ma!...
– Powodzenia – zwróciłam się więc nieco chłodno do Blacka, tłumiąc uśmiech, a on kiwnął głową. Nie miał obrażonej miny, co mnie nieco speszyło.
– No, to powodzenia, chłopaki! – pisnął Peter i razem z Remusem zniknęli w tłumie.
– Powodzenia, Rogaś! – Wspięłam się na palce i cmoknęłam Jamesa w policzek, po czym poleciałam do Lily, czerwieniąc się, pomimo tego, że jeszcze przed sekundą nie wydawało mi się to dziwne, by tak okazać przyjacielowi czułość i wsparcie.

***

 Westchnęłam do talerza z twarożkiem.
Był już wieczór, szlaban zbliżał się z każda minutą. Po kolacji pożegnałam Lily i ruszyłam do lochów tak, jak głosiła moja informacja od McGonagall.
Wciąż krążył mi po głowie mecz. To było… coś rozbrajającego. Niesamowite widowisko. Sama się przed sobą dziwiłam, jak bardzo mi się podobał. Lubiłam sport, ale w quidditchu raczej nie było go zbyt wiele, przynajmniej na pewno nie tyle, ile w piłce nożnej czy koszykówce. No i z początku wydawał mi się skomplikowany, ale Lily wytłumaczyła mi przed meczem wszystko jeszcze raz, nieco mniej chaotycznie niż ostatnio, więc czułam się mądrzejsza o jedno piętro w mózgu. Wyjątkowo przyjemnym uczuciem okazało się oglądanie przyjaciół w boju, to jest Jamesa, ale i Black czasem przykuł moją uwagę. Ogólnie, bardzo podobała mi się rola ścigających. Sama pomyślałam o tym, że fajnie byłoby być w drużynie i przeżywać te wszystkie emocje. Może kiedyś się zgłoszę? A do tego, niczym wisienka na torcie, fakt wygranej ze Ślizgonami…
Miałam jedynie nadzieję, że szlaban nie zepsuje mi słodkiego posmaku radości, wyniesionego z meczu.
Weszłam do jednej z sal. Siedział tam Severus. Nie odezwał się do mnie, a ja usiadłam na jednym z dwóch pustych krzeseł przy tym samym stole. Leżały tu jakieś części żab, czy ropuch, licho wie.
– Będziemy to obierali? – zapytałam uprzejmie, starając się przekazać mu przyjacielskie nastawienie.
– Tak – syknął chłodno, nie patrząc na mnie, a do sali wszedł Black i Filch.
– I żeby mi tu nie było żadnych rozmów! – warknął na dzień dobry woźny. – Bierzcie się do pracy, łobuzy!
Wyszedł, a Black zajął miejsce obok nas. Przez chwilę panowała cisza, gdy każdy zaczął obdzierać swoje płazy. Niestety, Black w końcu zagaił rozmowę. Hmm, „rozmowę” to dobre, łagodne słowo.
– Na gacie Merlina, Snape, co ty przeskrobałeś? Myślałem że ty, taki wypłochowaty pupilek…
– Rany, Black, ty MYŚLAŁEŚ? Wreszcie nabyłeś jakiś wątpliwej jakości mózg? – zaatakował natychmiast Snape cichym, wrogim głosem.
Syriusz spojrzał na swoje upaćkane dłonie i wycedził:
– Mam ręce DOSYĆ czyste, nie chcę się upaprać twoją krwią…
– Zdradź mi, co twoja rodzina ci zrobiła złego, że teraz obdzierasz ją ze skóry?
Syriusz spojrzał na swoje żaby i jego złowieszczy śmiech odbił się od ścian. W końcu parsknął:
– Słabe!... Wiesz co, Smarku, czasem mam wrażenie, że twój mózg jest mały i gładki jak fasolka wszystkich smaków!
– Lepszy taki, niż żaden, jak w twoim przypadku, Black.
Piorunowali się wzrokiem. Byłam pewna, że gdyby mieli różdżki, to, zamiast ropuch, poobdzierali by siebie nawzajem ze skóry w najbardziej bolesne sposoby. Ale teraz mogli się z pewnością sprać na dżem. Starając się nie myśleć o leniwie wypływającym na powierzchnię mojej świadomości dżemiku z Blacka, postanowiłam jakoś załagodzić sytuację:
– Nie możecie się pogodzić? To nawet denerwujące, tak się kłócić…
– Nie twój interes! – warknął Black. – Zajmij się swoimi płazami!
– Och, ale jesteś miły dla wszystkich naokoło… Kogoś dziwi to, że znajdujesz się w stanie wojny z połową świata? –prychnęłam, zerkając na Severusa wymownie.
– Jeżeli stawiasz się w jednej linii ze Smarkerusem, to chyba swoiste autozmasakrowanie…
– Przestań traktować ludzi jak szmaty! Sam nie jesteś zbyt wartościowy! – zdenerwowałam się.
Black zrobił dziwny ruch, jakby chciał wybuchnąć i jednocześnie rzucić we mnie obieranym płazem. W końcu jednak darował sobie ten manewr.
– Mary Ann Lupin, bojowniczka o wolność, sprawiedliwość i pomoc uciśnionym – zadrwił z przekąsem, uderzając w prześmiewczy, przedrzeźniający ton, bo chyba agresję odstawił na potem.
– Odwal się od niej wreszcie! – warknął nagle Snape. – Już dość, że przez ciebie ma szlaban!
Nie zapytałam, skąd to wie, bo ten akt sojuszu mnie przytkał, a w tym samym momencie do sali wszedł Filch i kazał nam się zamknąć. Resztę szlabanu spędziliśmy w milczeniu i elektryzującej atmosferze, po czym wróciłam do Lily i opowiedziałam jej wszystko.

1 komentarz:

  1. Gienialnie ze tak szybko dodajesz notki :)
    mam nadzieje ze tak dalej bedzie :)
    aniloraK

    OdpowiedzUsuń