Wybaczcie za tak długą nieobecność. Małe zawirowania życiowe. Przepraszam jeszcze raz!
Obudził
mnie tępy, pulsujący ból całego
ciała. Powoli odzyskiwałam świadomość. W
każdym
budzącym się z odrętwienia mięśniu czułam nieznośne, bolesne
wręcz mrowienie.
Nade
mną majaczył kolebkowy sufit lazaretu. Co się stało?…
Uniosłam
się lekko na posłaniu. Kręgosłup ostro mnie zakłuł, jakbym
bardzo długo leżała w niewygodnej pozycji. Lędźwiowego
odcinka w ogóle nie mogłam podnieść, nawet ciut wyżej. Jakby nie
istniał.
Leżałam
jeszcze trochę, wpatrując się w ciemniejące niebo października w
oknie naprzeciw i
wsłuchując
się w ciszę.
–
Och,
panno Lupin! – Pielęgniarka
podbiegła do mnie, gdy tylko zorientowała się, że żyję. –
Poppy, lekarstwa!
Nowa,
dość młoda i przestraszona asystentka, podeszła do mnie z tacą
pełną
dymiących flaszek. Zerknęła na mnie z troską.
–
No,
już naprawdę… Wypij to, Lupin!
Obrzydliwe
eliksiry w liczbie siedmiu wywołały u mnie mdłości.
–
Który
dziś dzień? – spytałam, orientując się, że jedną ręką mogę
ruszać, ale drugą już nie.
–
Jest
dwudziesty ósmy października… – mruknęła po zastanowieniu
pielęgniarka.
–
Co…?!
–
Tak,
panno Lupin – oznajmiła
cierpko. –
Dość długo u nas leżysz. Z dwa dni na pewno tu jeszcze
zostaniesz. Wszystkie kości ci usunęło! Przeklęte
szkolne pojedynki…
Wytrzeszczyłam
oczy. Spałam… ponad dwa tygodnie.
–
A…
A jaki był wynik meczu? – spytałam ostrożnie, jakby
to było najważniejsze na świecie.
–
Coś
mi się kojarzy, że wygrał Hufflepuff.
–
Ale
myśmy grali ze Slytherinem!
–
Ano
może… – Wzruszyła
ramionami. – Tak czy owak, ofiar było tyle samo, co zwykle.
I
odeszła, mrucząc coś z niezadowoleniem. Wbiłam wzrok w sufit.
Ominął mnie mecz… Nie wiedziałam,
czy kogokolwiek wzięli na moje miejsce, ale kogoś musieli. Nawet
nie miałam
okazji zobaczyć, jak spisało się dwóch nowych członków drużyny.
ŁUP!
–
PRZEPRASZAM!
TE RUSKIE DRZWI!
Słodki
świergot Jamesowego głosiku wyrwał mnie z zamyślenia.
–
Potter!!!
To nie obora! – warknęła Poppy Pomfrey.
–
Przepraszam,
panno Poppy! Całuję rączki…
Jakaś
szarpanina.
–
Zgłupiałeś?!
–
Już
dawno… Ale przylazłem, jak zwykle, do Meggie!
–
Dobra.
Co za impertynent…
James
nieuchronnie zbliżał się do mnie swym rozbujanym krokiem, a ja
szybko postanowiłam udawać, że śpię. Myślałam, że James
odwali zaraz jakiś numer w stylu: „zobaczymy, czy się obudzi, gdy
włożymy jej do nosa tę muchę z podłogi…”, ale nic takiego
nie miało miejsca. Usiadł przy mnie bezszelestnie, ujął mnie za
rękę, wzdychając raz po raz. Uchyliłam przekornie jedną powiekę.
–
Meggie!…
– Zaśmiał
się radośnie, po czym chwycił mnie w pasie i mocno przytulił.
–
Auu!
– Objęłam
go sprawną ręką. Druga leżała bezwładnie wzdłuż prawego boku.
–
I
jak się czujesz?
–
W
zasadzie to nic nie czuję.
Odkleił
się ode mnie i usiadł na łóżku.
–
Przychodziłem
tu niemalże co wieczór! – oznajmił z dumą. – I nie tylko ja.
–
Jak
meczyk?
Rogaś
spoważniał nieco.
–
Hmm…
Ślizgoni wcale nie są tacy rozlaźli, jak sądziłem… Był remis,
momentalnie wbili nam mnóstwo goli, musiałem przerwać tę szopkę
i kazałem
szybko Philipowi łapać znicza.
Nie doceniłem ich. Mają jakichś świeżaków i to właśnie oni
tak dają czadu. Ten nowy ścigający, Lestrange… Jest rok wyżej,
niż my. To ich as w rękawie i tajna broń.
–
A
jak nasi rekruci?
–
Ten
knypek, Philip… Co prawda wyglądał, jakby go prąd kopnął, tak
wytrzeszczał oczy ze strachu. Ale jest bardzo szybki i zwinny, co i
tak nie dało nam zbyt wiele… Na twoim miejscu obsadziłem tamtą
dziewczynę, co z tobą rywalizowała rok temu… Ale, doprawdy, była
beznadziejna.
Zrobił
zbolałą minę.
–
Nie
przejmuj się. – Ujęłam
go za dłoń, by dodać mu otuchy.
–
Musimy
bardzo się postarać… A jak nie, to zawsze zostaje wyeliminowanie
zawadzającego, jak zrobili to z tobą…
–
Że
co?
–
No…
Rosier pozbawił cię szkieletu czarną magią. Dumbledore się
wściekł i wywalili go z wielkim hukiem, czujesz?
–
O
rany… Ale cyrk.
–
A
tamten tylko się ucieszył i podobno jest już z Voldemortem. Tak
słyszałem… Ślizgoni chcieli też capnąć Philipa, ale im tak
łatwo nie poszło… – Uśmiechnął
się mściwie. – Nie docenili go… Jeden z nich trafił tu z
zaawansowanie pogryzioną ręką – zarechotał. – Oczywiście
żartowałem, nie można ich eliminować, to nieczysta gra…
A Ślizgoni oberwali od nas, Huncwotów, tak na płaszczyźnie
osobistej… Jeszcze
raz cię tkną…
Tak
więc pierwszy w tym roku mecz przeszedł mi koło nosa.
W
szpitalu, w którym leżałam jeszcze cztery dni, odwiedzali mnie
znajomi. James, jak zwykle, był bardzo entuzjastycznie nastawiony do
otoczenia, Remus bardzo zmizerniał i miał białą cerę od
przebytej ostatnio przemiany. Syriusz natomiast dziwnie się
poruszał, jakby coś go bolało i ciągle się krzywił. Peter był
nieco sfrustrowany faktem zdania jedynie czterech sumów, więc nie
tryskał raczej optymizmem. Severus zrobił się wyjątkowo mrukliwy,
a Lily natomiast od wakacji
stała się poważniejsza i
jakby przygaszona.
Gdy
w końcu kości odrosły mi zupełnie, postanowiłam udać się do
dormitorium.
Było
prawie zupełnie pusto, za oknami słońce dawno zaszło za horyzont.
Pod koniec października zawsze o tej godzinie panowała już
ciemność.
W
dormitorium nie było nikogo, usiadłam więc na łóżku, nie
wiedząc, co ze sobą zrobić. Normalnie
tak, jakby wszyscy z Hogwartu wyemigrowali, taka była cisza…
Rozległo
się donośne miauknięcie. To Fąfel
wskoczył na moje łóżko i rozwalił się obok mnie, udając
traktor. Pogłaskałam jego lśniące futro, a mruczenie wzmogło
się.
–
Chciałabym
być tobą, by móc pójść tam, gdzie nikt nie może… –
mruknęłam
do niego, a potem na chwilę zamarłam. – W sumie… czemu by nie
spróbować? Dawno tego nie ćwiczyłam… Dobra, Fąfel, przygotuj
się na jazdę bez trzymanki pazurami.
Uruchomiłam
oczy wyobraźni, a potem mruknęłam w myśli „Animago!” i
poczułam dreszczyk emocji.
Dreszczyk
przemienił się w swędzenie i łaskotanie. Włosy na przedramionach
zjeżyły się i przyciemniły, palce poczęły
się kurczyć i grubieć, a loki gwałtownie cofać w stronę
cebulek
włosów.
Świat
robił się większy, zamazany. Poczułam parcie w okolicach kości
ogonowej: coś mi tam najwyraźniej rosło. Uszy śmiesznie pojechały
w górę po
całej głowie, nogi
dziwnie powyginały,
poczułam, że garbię
się i
spadam z łóżka.
Skuliłam
się na podłodze, bo stwierdziłam, iż z jakiegoś powodu dopadł
mnie strach.
Świat
wyglądał groteskowo widziany z perspektywy „pod łóżkiem i przy
ziemi”. Strzyknęłam wąsami, bo mnie śmiesznie załaskotały.
Całe
dormitorium było ciemne i jakby spłaszczone. Stwierdziłam, że
przycupnięcie pod łóżkiem i obserwowanie
podrzędnych
kulek
kurzu
walających się pod nosem nie jest wcale, ale to wcale ciekawe,
toteż majestatycznie wynurzyłam się z mroku.
Och
nie! Moja łapka się zabrudziła! Muszę natychmiast coś z tym
zrobić…
Usilnie
i
czule szorowałam
się włochatym językiem, dopóki nie osiągnęłam
satysfakcjonującego efektu.
Nagle
zauważyłam parę ślepi, wystających nad poziom posłania za mną.
No tak, Fąfel
mnie usłyszał i teraz obserwuje.
Hmm…
Swoją drogą, to niezłe z niego ciacho…
Zeskoczył
do mnie i powąchał mój nosek. Potem zaczął donośnie mruczeć i
lizać mnie po i uchu, sygnalizując: „Kocham cię!”. Fuknęłam
więc na niego, by spadał. Co za palant!
Tak wyrywać kociaka! Niech najpierw dowiedzie, że jest godnym mnie
samcem, a nie od razu tak z grubej rury.
Prychnęłam
gniewnie, postawiłam ogon na sztorc i wyszłam z sypialni z
nosem wycelowanym w sufit.
Po schodach puściłam się biegiem. Cudownie! Pokonywać Hogwart,
jeszcze większy niż poprzednio, zgrabnymi susami. I do tego bez
zmęczenia!
Mijałam
co jakiś niezbyt
interesujące obiekty,
obserwujące z zainteresowaniem harce rudo-czarnego kota.
W
pełnym biegu wskoczyłam na balustradę schodów w sali wejściowej.
Czułam się doskonale. Och, jakie to sympatyczne uczucie być takim
zgrabnym, sprawnym, pięknym kotem, jak ja…
Zamruczałam
na samą myśl o sobie. Tak, niewątpliwie jestem warta uwagi.
Zeskoczyłam
na sam dół, a potem do lochów. Znajdę salon Ślizgonów i wpakuję
im się tam! Ale jestem sprytna, ha! Powinszować.
Za
zakrętem wpadłam prosto w grupkę pierwszoklasistek.
–
Jaki
ciu–ciu!!! – zapiały
w uwielbieniu.
Cóż,
doskonale,
że zdają sobie z tego sprawę.
Jednak
po chwili moja cenna osoba była dosłownie rozszarpywana przez ręce
wielbicielek. Niech przestaną, bo mnie uszkodzą! Co za brak
szacunku!
Miauknęłam
żałośnie w proteście, lecz po chwili spoczywałam w objęciach
jednej z nich i cała kawalkada ruszyła zgodnie w głąb lochów,
niosąc mnie jak bóstwo. Nie podoba mi się to zwisanie szacownym
zadkiem w dół, no! Czuję się taka bezbronna!
Nagle
do moich uszu dobiegł z odległych partii zamku krzyk.
Korowód
nic nie usłyszał, produkując zbędny hałas i wrzask. Doprawdy,
ludzie są dziwni. Głuche to, czy co?!
Jednym
zgrabnym susem wyrwałam się z objęć i szybko pobiegłam w tamtą
stronę. Za mną rozległo się donośne, pełne rozczarowania:
„Ooo…!”.
Znów
krzyk. To całkiem niedaleko…
Wpadłam
do kompleksu rzadko używanych komnat.
Przeskoczyłam
pięć schodków i jeszcze kilka.
Z
jednej z zapomnianych sal
wypadła jakaś
nieistotna osoba.
Minęła
mnie, obdarzając zdumionym spojrzeniem, po czym odeszła.
Wślizgnęłam się przez uchylone drzwi tam, skąd przybyła.
W
salce panował bardzo znajomy zapach, który nagle wydał mi się
obrzydliwy. W kącie ktoś
stał.
Miał donośny, ciężki oddech. Wlepiłam w nią czujny wzrok.
Ciekawe, co zrobi…
Człowiek
zawiesił na mnie zdziwiony wzrok. O rany, przecież to…
Schowałam
się w kącie, pod biurkiem i pomyślałam bardzo
intensywnie o
prawdziwej tożsamości.
Ręce
szybko urosły, nogi wyprostowały się, a szyja wydłużyła. Oczy,
uszy i nos bardzo mnie bolały. No i
nie było
już futerka, tylko
ubranie.
Już
gramoliłam się spod biurka, gdy
do komnaty wleciał Castor Black, zmuszając mnie tym samym do
powrotu pod nie.
–
Już
wróciłem! – oznajmił z jakimś niezdrowym entuzjazmem. –
Dokończymy…
–
Widać,
że się spieszyłeś… – odparł Syriusz ze znużeniem, opierając
się nonszalancko o kamienny filar. Stał przodem do niego, obejmując
go. Ręce w nadgarstkach więziły czarne kajdanki, więc nie mógł
uciec. Nie miał na sobie nic od pasa w górę. Jego naturalnie
śniada cera nabrała niezdrowego, zielonkawego koloru od oświetlenia
w komnacie.
–
Och,
Syriuszu, to dla mnie swego rodzaju rozrywka w te nudne, jesienne
wieczory… – Uśmiechnął
się okropnie.
Syriusz
rzucił mu zbuntowane spojrzenie zza filaru.
–
Kiedyś
pożałujesz… – wycedził, obserwując go z pogardą.
–
Do
tego czasu pobawię się jeszcze… Jak będziesz grzeczny, to może
wypuszczę cię wcześniej, kto wie?
Kiwnął
różdżką w dół.
Zawieszony
w powietrzu bat, którego wcześniej nie dostrzegłam, smagnął z
syczącym świstem nagie plecy. Syriusz zacisnął mocno zęby.
Drugie
uderzenie. Do zaciśniętych zębów doszły oczy i pięści.
Trzecie.
Łapa mimowolnie jęknął.
Czwarte.
Wtulił głowę między ramiona. To
straszne…
Po
piątym bat ustał.
–
To
było chyba już z pięćdziesiąte, starczy na dziś – powiedział
starszy Black, przyglądając się bezlitośnie słaniającemu się
prawie z bólu Syriuszowi. – Jeszcze dwadzieścia uderzeń i
pójdziesz… Dziś byłeś względnie grzeczny.
–
Nie…
– wydyszał Łapa. Różdżka znów kiwnęła w jego stronę.
Kajdanki
wykonały nagły rzut do przodu, co zaowocowało silnym rzuceniem
Syriusza o kamienny filar. Syknął z bólu, po czym znów wyrżnął
w kamień. Zaczął się krztusić i słaniać. Trzy uderzenia potem
wyglądał już, jakby był na skraju przytomności…
–
Stop!
Castor
Black rozejrzał się z zaskoczeniem. Stałam przed biurkiem,
obserwując go z przerażeniem i obrzydzeniem.
–
Co
pan robi?! – przeraziłam się.
Syriusz
osunął się po filarze na klęczki. Dyszał ciężko, oparł głowę
o kamień, zamykając oczy. Po chwili otworzył je i wpatrzył się
we mnie.
–
Panna
Lupin?! Co tu robisz?! – warknął profesor.
–
To
moja sprawa! – zawołałam
z trudno ukrywanym przerażeniem. – Proszę
puścić Syriusza, bo dowie się o tym dyrektor.
Black
ryknął wariackim śmiechem.
–
Bardzo
mnie tym wystraszyłaś! Doprawdy, komedia! Myślisz, że dyrektor
ukaże mnie wydaleniem?! On wierzy ślepo, że się nawrócę czy
coś…! Będzie mi jeszcze wdzięczny, że ujarzmię tych czterech
wandali! Szkółka na tym skorzysta, dziewczynko. Ktoś musi się
nimi wreszcie zająć. Jestem do tego zobowiązany, prawda Syriuszu?
Zmierzył
go mściwym wzrokiem.
–
Proszę
puścić Syriusza… – powiedziałam nieco bardziej błagalnym
tonem, widząc, że rzeczywiście go to nie ruszyło. – Proszę…
on…
Popatrzyłam
ze współczuciem na Łapę. Było
mi go bardzo żal.
Castor
Black mierzył mnie uważnym spojrzeniem. A potem uśmiechnął się
okropnie.
–
Lupin,
masz szlaban.
–
Co?!
–
Pstro.
Właśnie to, co słyszałaś. Masz szlaban za pyskówkę i
nachodzenie spracowanego pedagoga. Ale nie będzie wyglądał tak,
jak szlaban twego lubego, tylko…
–
To
nie jest MÓJ LUBY!!!
–
CISZA,
JA TERAZ MÓWIĘ!!! – zagrzmiał. – Wymyślę ci odpowiednio hmm…
„pokorne” zadanie… Zmykaj stąd. Black, zmęczyłeś mnie już,
jesteś wolny. Przepracowuję się…
Ledwo
zamknęły się za nami drzwi, Syriusz jęknął:
–
I
na co ci to było?!
–
Wystarczy
tylko „dziękuję”… – burknęłam.
–
Niepotrzebnie
tam się pchałaś… – warknął, zarzucając sweter na szanowną
główkę. – Teraz masz szlaban.
–
Uwielbiam
ludzi, to takie wdzięczne istoty! – zawołałam z irytacją,
unosząc
oczy wymownie ku górze,
po czym szybko oddaliłam się w stronę wyjścia z lochów. Syriusz
dogonił mnie parę kroków przed klatką schodową na parter, złapał
z przodu za ramiona i zmierzył zezłoszczonym spojrzeniem, krzywiąc
się z bólu.
–
Słuchaj!
– warknął. – To co się teraz dzieje… To wojna. MOJA wojna z
wujem. I muszę sam sobie poradzić. Zapewne rozumiesz…
–
Niewdzięcznik…
– burknęłam,
obrażona.
–
Dziękuję.
– Cmoknął
mnie mocno w czoło i odszedł, wciąż wzburzony. Pozostałam
zupełnie sama na środku korytarza, wlepiając tępo wzrok w
miejsce, gdzie przed chwilą lśniły oczy Syriusza.
***
–
No
to nie żyjesz. Zamów już dziś jakąś trumnę…
Siedziałam
z Jamesem i Peterem przy stoliku w Trzech Miotłach.
–
Nawet
znam taką jedną firmę pogrzebową – zagadnął beztrosko James.
– Nazywa się „Hawajski Wypoczynek”…
Uniosłam
brwi.
–
Powaga!
Mój dzidek korzysta z niej od wieków! – Wyszczerzył
pogodnie zęby okularnik i upił piwa. Podniosłam wymownie wzrok ku
stropowi.
–
TE!
ROSMERTA, JESZCZE PIWA CHCĘ! – ryknął Rogaś.
Na
szczęście nie dosłyszała.
–
Grunt
to kultura… – mruknęłam. James wlepił we mnie beznamiętne
spojrzenie.
–
Coś
tak przycichł? – spytał Pet przyjaciela.
–
Czekaj
– rzucił
ten. –
Mój
mózg musi przetworzyć podane mu informacje. Myśli…
Zajęło
to piętnaście sekund, by Jamesa olśniło:
–
AHA!
W sensie, że to niegrzeczne było, taa?!
–
No,
tak jakby…
–
MADAME
ROSMERTO! – zawył, i to dosłownie, aż cały pub zamarł.
James
wstał, wszedł za ladę, po czym zniknął pod nią.
–
Potter!
Co ty wyprawiasz?! – przeraziła się barmanka, madame Rosmerta.
Rozległo się mokre, mlaszczące cmoknięcie.
–
NIGDY
WIĘCEJ NIE BĘDĘ JUŻ TAKI! – Kolejne
„CMOK!”.
–
Ależ…
Nie musisz obcałowywać moich butów…
James
zerwał się na równe nogi. Nieskazitelnie
biały garnitur, jaki
nosił, doskonale było widać w mroku pubu. Wyjął kępkę zielska
z jakiegoś dzbanka przy ladzie i wręczył Rosmercie.
–
To
na przeprosiny…
Po
czym z pokornie spuszczoną główką wrócił do stolika.
Sparaliżowana Rosmerta stała z rozdziawioną buzią, butelką piwa
w jednej ręce i ociekającym wodą zielskiem w drugiej.
W
pubie znów zrobiło się gwarno.
Podeszłam
do lady, by przeprosić ją za ten cyrk.
–
Och,
ten Potter… – mruknęła Rosmerta, kryjąc uśmieszek.
–
Taak.
Jest bardzo… labilny?
–
stwierdziłam, unosząc
brew i patrząc drwiąco w kierunku Jima.
–
Ale
jaki zabawny! Będzie mi go brakować za dwa lata…
Uśmiechnęłam
się w odpowiedzi.
Nagły,
mocny podmuch listopadowego wiatru z hukiem rozwarł drzwi.
Pół pubu ucichło, dopóki ktoś ich
nie
zamknął.
Kilka
listków wleciało i zginęło pod stopami klientów.
Przeszły
mnie ciarki, mocniej
zacisnęłam dłonie na krawędzi lady.
–
Idzie
burza jakaś – stwierdziła Rosmerta.
–
Och,
ten listopad… – pokręcił głową chłopak siedzący obok mnie,
na oko nieco młodszy. – Co za pogoda… To przez nią ten ponury
nastrój.
–
Nie
tylko pogodę trzeba o to winić – stwierdziłam.
–
Racja.
Jestem Wiktor – Uśmiechnął
się do mnie.
–
Mary
Ann.
–
A
z jakiego domu?
–
Z
Gryffindoru. A ty?
Zawahał
się przez moment.
–
Slytherin.
–
Naprawdę?
– zdumiałam się. – Nie kojarzę cię. Jesteś wyjątkowo…
kontaktowy, jak na Ślizgona.
–
Ech,
mam kumpli w innych domach, więc… – Wzruszył
ramionami. – Ile masz lat? Bo ja trzynaście.
Ale
zanim zdążyłam odpowiedzieć „Szesnaście”, z prawej dał się
słyszeć anielski świergot: „MEEEGIEEE!!!”, przypominający
krowę na pastwisku.
–
To
ja już lecę. Pa, Wiktor!
I
odeszłam do Jamesa.
–
Czego?!
–
Zbieramy
się. – Rogaś szturchnął Petera i dziarsko zawołał. – No,
Peter! Już, eins, zwei!
Pet
zarzucił na siebie swój szary, nieśmiertelny płaszcz i wyszliśmy
na wietrzną ulicę.
–
Patrzcie…
– szepnęłam i podbiegłam do wystawy naprzeciw. Wewnątrz
sklepu stali
Remus i Syriusz. Szybko weszliśmy do środka, jak się okazało,
magicznej apteki.
–
I
jest pani pewna, że to zmniejszy ból? – spytał Remus, jak zwykle
skromnie ubrany w dżins.
–
Tak,
kochanie. Pij to po posiłku przez tydzień. Głowa przestanie boleć
– odparła zielarka.
Syriusz
w tym czasie slalomował między półkami i przyglądał się
specyfikom z wielce chytrą miną.
Szelki od spodni
dyndały sobie luźno przy udach. Przez ramię przewiesił skórzaną,
czarną kurtkę.
–
Łapa!
– James i Peter podeszli do niego.
–
Te,
Malibu! – parsknął Syriusz na
widok
Jamesa, lustrując jego biały garnitur.
–
Wypchaj
się, człeku, kostką brukową, jak nie umiesz docenić estetycznego
stroju dżentelmena! – udał obrażonego James. – I lepiej nałóż
te dyndające szelki, bo wyglądasz jak pajac.
Syriusz
zarechotał i wycofał się pomiędzy półki.
–
Wypasiony
strój,
Jim –
mruknęłam mimochodem.
– Wyglądasz zacnie i nie przejmuj się.
Mój
wzrok padł na specyficzną fiolkę.
–
O,
a to jest nowość, moja droga! – zagadnęła wesoło zielarka. –
Ten eliksir to szampon. Można mieć włosy, jakie się tylko zechce!
Długie, krótkie, postawione, rude, zielone…
–
Naprawdę?
– ożywiłam
się i dotknęłam
mych czarno-rudych loków.
–
Za
jedyne piętnaście sykli! – przytaknęła.
–
Nie
kupuj tego! – syknął „Malibu”. – Moja mama próbowała
magicznego szamponu. I wyrósł jej na głowie sfinks egipski z
piramidami, w dodatku do góry nogami!
–
To
jak? – spytała sprzedawczyni, nie
słysząc.
–
Wezmę
jedną fiolkę… – mruknęłam, ignorując przestrogę.
–
A
jakie chcesz mieć włosy, kochanie?
Zastanowiłam
się.
–
Mogą
być takie, jakie są. Byleby były tylko
czarne.
Zielarka
szepnęła coś do eliksiru, ten rozjaśnił się światłem, po czym
wręczyła mi go.
Po
udanych zakupach wyszliśmy z apteki. Chłopaki w liczbie trzech
szybko gdzieś wyparowali, zostałam sama z Remusem. Objął mnie w
pasie, po czym ruszyliśmy wolno główną drogą Hogsmeade.
–
Jak
tam? – spytał.
–
Jakoś.
Zrobiło się tak… dziwnie, nieprawdaż?
Zerknęłam
na w połowie oderwany plakat na jednej ze ścian mijanego budynku.
Zniknął kolejny czarodziej…
–
Zauważyłem,
że Severus trzyma się ciągle tylko Ślizgonów… – mruknął
mój braciszek
i
zmarszczył brwi.
–
Taa…
A Lily wyjątkowo zaprzyjaźniła się z Alicją, zatem jestem sama.
Mam tylko was...
–
Cześć,
Hagridzie!
Bo
oto stanął przed nami olbrzymi gajowy. Jego oczy rozjarzyły się
względną radością, lecz nie do końca.
–
Ech,
witaj Remusie i ty, Mary Ann!…
–
Co
masz taką zatroskaną minę? – spytałam.
–
Szukam
jakiegoś solidnego środka na tego niesfornego wampira.
–
Wampira?!
– krzyknęliśmy naraz.
–
Ano
– burknął. – Cholibka, taki jeden zadomowił się ostatnio w
Lesie i zabija, co popadnie…
Remus
zerknął na mnie z popłochem.
–
Nie
wolno wam wchodzić do Lasu, oszołomy! – zagrzmiał Hagrid, a
potem począł skubać brodę, wyraźnie zafrasowany. – Czosnek by
się chyba przydał, bo ja wim… Trzymajta się, dzieciaki!
Pogłaskał
nas po głowach gigantyczną
dłonią,
doprowadzając do uduszenia nieomalże, po czym odszedł. Ruszyliśmy
dalej, martwiąc się wampirem i setką innych przykrych spraw.
–
POTTER!
Możesz mi wyjaśnić, co to jest?!
Naraz
odwróciliśmy głowy w lewo. W jednej z mniejszych uliczek stało
trzech Huncwotów i McGonagall. Na ścianie budynku raziło w oczy
świeżo wymalowane graffiti.
James
zerknął niewinnie na swoje krowiaste „POTTER KOCHA LILY EVANS”
ze stadem serduszek naokoło.
–
Gratuluję.
Możesz być z siebie dumny– rzekła lodowatym tonem profesor.
–
Dziękuję.
Wiedziałem, że się pani spodoba… – wymamrotał z pokorą, po
czym ujął swe białe spodnie w dwa palce po obu stronach i
wdzięcznie dygnął z miną skromniachy.
–
Zwariowałeś?!
Co ty mi tu za farmazony wygadujesz?!
–
Słyszałeś
panią profesor?! Zlizuj to! – fuknął nań Syriusz, po czym
posłał McGonagall przymilny wyszczerz.
–
A
ty, Black, nie bądź taki znów do przodu! – warknęła, a
Syriuszowi spełzł uśmiech z twarzy. – Macie szlaban! Obydwaj!
–
Ja
też, pani profesor?! – pisnął Peter.
–
PETTIGREW,
TY WODOGŁOWY IMBECYLU! CZEGO NIE ROZUMIESZ W SŁOWIE „OBYDWAJ”?!
SPRZĄTAĆ MI TO!
I
szybko oddaliła się.
–
Głupi
babsztyl! – fuknął Syriusz i począł zmazywać swe szczytne
dzieło, mamrocząc coś do siebie pod wąsem. Zerknęłam na napis:
„ŚWIECĄC
PRZYKŁADEM POPRAWIASZ BILANS ENERGETYCZNY KRAJU”.
Rozdział naprawdę ciekawy chodź nie działo się w nim tak wiele jak w poprzednich. Z ogromną niecierpliwością czekam na kolejny
OdpowiedzUsuńKate
Biedny Syriusz jego wujek jest straszny.Rozdział oczywiście świetny , troche długo go nie było ale najważniejsze że już jest.
OdpowiedzUsuńCzekam cała podekscytowana na nowy rozdział który mam nadzieje niedługo się pojawi
Elfka
Kiedy nowy rozdział?
UsuńDoo!
OdpowiedzUsuńNie wierzymy, że Cię w końcu znalazłyśmy! Twoje opowiadanie zawsze miałyśmy zapisane w ulubionych i dość często do niego wracałyśmy, aż nagle zlikwidowali harrypotter.org.pl i nie mogłyśmy czytać Meg. :(
Może nas pamiętasz, przez pewien czas też pisałyśmy o Lily Evans, która była Weasley :D (http://lily-evans-weasley.blog.onet.pl)
Mamy nadzieje, że uda nam się poznać historię Mary Ann do końca, bo już myślałyśmy, że nigdy nie będziemy mieć tej szansy.
Błagamy, żeby kolejne rozdziały nie były takie depresyjne (nie przeżyjemy śmierci Syriusza!!!!)!
Czekamy na kolejne posty, dodawaj notki jak najczęściej, prosimy!
Pozdrawiamy
Metallum & Sufflavus