Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

czwartek, 28 kwietnia 2016

42. W kociej skórze

Wybaczcie za tak długą nieobecność. Małe zawirowania życiowe. Przepraszam jeszcze raz!

 

Obudził mnie tępy, pulsujący ból całego ciała. Powoli odzyskiwałam świadomość. W każdym budzącym się z odrętwienia mięśniu czułam nieznośne, bolesne wręcz mrowienie.
Nade mną majaczył kolebkowy sufit lazaretu. Co się stało?…
Uniosłam się lekko na posłaniu. Kręgosłup ostro mnie zakłuł, jakbym bardzo długo leżała w niewygodnej pozycji. Lędźwiowego odcinka w ogóle nie mogłam podnieść, nawet ciut wyżej. Jakby nie istniał.
Leżałam jeszcze trochę, wpatrując się w ciemniejące niebo października w oknie naprzeciw i
wsłuchując się w ciszę.
– Och, panno Lupin! – Pielęgniarka podbiegła do mnie, gdy tylko zorientowała się, że żyję. – Poppy, lekarstwa!
Nowa, dość młoda i przestraszona asystentka, podeszła do mnie z tacą pełną dymiących flaszek. Zerknęła na mnie z troską.
– No, już naprawdę… Wypij to, Lupin!
Obrzydliwe eliksiry w liczbie siedmiu wywołały u mnie mdłości.
– Który dziś dzień? – spytałam, orientując się, że jedną ręką mogę ruszać, ale drugą już nie.
– Jest dwudziesty ósmy października… – mruknęła po zastanowieniu pielęgniarka.
– Co…?!
– Tak, panno Lupin – oznajmiła cierpko. – Dość długo u nas leżysz. Z dwa dni na pewno tu jeszcze zostaniesz. Wszystkie kości ci usunęło! Przeklęte szkolne pojedynki…
Wytrzeszczyłam oczy. Spałam… ponad dwa tygodnie.
– A… A jaki był wynik meczu? – spytałam ostrożnie, jakby to było najważniejsze na świecie.
Coś mi się kojarzy, że wygrał Hufflepuff.
– Ale myśmy grali ze Slytherinem!
– Ano może… – Wzruszyła ramionami. – Tak czy owak, ofiar było tyle samo, co zwykle.
I odeszła, mrucząc coś z niezadowoleniem. Wbiłam wzrok w sufit. Ominął mnie mecz… Nie wiedziałam, czy kogokolwiek wzięli na moje miejsce, ale kogoś musieli. Nawet nie miałam okazji zobaczyć, jak spisało się dwóch nowych członków drużyny.
ŁUP!
– PRZEPRASZAM! TE RUSKIE DRZWI!
Słodki świergot Jamesowego głosiku wyrwał mnie z zamyślenia.
– Potter!!! To nie obora! – warknęła Poppy Pomfrey.
– Przepraszam, panno Poppy! Całuję rączki…
Jakaś szarpanina.
– Zgłupiałeś?!
– Już dawno… Ale przylazłem, jak zwykle, do Meggie!
– Dobra. Co za impertynent…
James nieuchronnie zbliżał się do mnie swym rozbujanym krokiem, a ja szybko postanowiłam udawać, że śpię. Myślałam, że James odwali zaraz jakiś numer w stylu: „zobaczymy, czy się obudzi, gdy włożymy jej do nosa tę muchę z podłogi…”, ale nic takiego nie miało miejsca. Usiadł przy mnie bezszelestnie, ujął mnie za rękę, wzdychając raz po raz. Uchyliłam przekornie jedną powiekę.
– Meggie!… – Zaśmiał się radośnie, po czym chwycił mnie w pasie i mocno przytulił.
– Auu! – Objęłam go sprawną ręką. Druga leżała bezwładnie wzdłuż prawego boku.
– I jak się czujesz?
– W zasadzie to nic nie czuję.
Odkleił się ode mnie i usiadł na łóżku.
– Przychodziłem tu niemalże co wieczór! – oznajmił z dumą. – I nie tylko ja.
– Jak meczyk?
Rogaś spoważniał nieco.
– Hmm… Ślizgoni wcale nie są tacy rozlaźli, jak sądziłem… Był remis, momentalnie wbili nam mnóstwo goli, musiałem przerwać tę szopkę i kazałem szybko Philipowi łapać znicza. Nie doceniłem ich. Mają jakichś świeżaków i to właśnie oni tak dają czadu. Ten nowy ścigający, Lestrange… Jest rok wyżej, niż my. To ich as w rękawie i tajna broń.
– A jak nasi rekruci?
Ten knypek, Philip… Co prawda wyglądał, jakby go prąd kopnął, tak wytrzeszczał oczy ze strachu. Ale jest bardzo szybki i zwinny, co i tak nie dało nam zbyt wiele… Na twoim miejscu obsadziłem tamtą dziewczynę, co z tobą rywalizowała rok temu… Ale, doprawdy, była beznadziejna.
Zrobił zbolałą minę.
– Nie przejmuj się. – Ujęłam go za dłoń, by dodać mu otuchy.
– Musimy bardzo się postarać… A jak nie, to zawsze zostaje wyeliminowanie zawadzającego, jak zrobili to z tobą…
– Że co?
– No… Rosier pozbawił cię szkieletu czarną magią. Dumbledore się wściekł i wywalili go z wielkim hukiem, czujesz?
– O rany… Ale cyrk.
– A tamten tylko się ucieszył i podobno jest już z Voldemortem. Tak słyszałem… Ślizgoni chcieli też capnąć Philipa, ale im tak łatwo nie poszło… – Uśmiechnął się mściwie. – Nie docenili go… Jeden z nich trafił tu z zaawansowanie pogryzioną ręką – zarechotał. – Oczywiście żartowałem, nie można ich eliminować, to nieczysta gra… A Ślizgoni oberwali od nas, Huncwotów, tak na płaszczyźnie osobistej… Jeszcze raz cię tkną…
Tak więc pierwszy w tym roku mecz przeszedł mi koło nosa.
W szpitalu, w którym leżałam jeszcze cztery dni, odwiedzali mnie znajomi. James, jak zwykle, był bardzo entuzjastycznie nastawiony do otoczenia, Remus bardzo zmizerniał i miał białą cerę od przebytej ostatnio przemiany. Syriusz natomiast dziwnie się poruszał, jakby coś go bolało i ciągle się krzywił. Peter był nieco sfrustrowany faktem zdania jedynie czterech sumów, więc nie tryskał raczej optymizmem. Severus zrobił się wyjątkowo mrukliwy, a Lily natomiast od wakacji stała się poważniejsza i jakby przygaszona.
Gdy w końcu kości odrosły mi zupełnie, postanowiłam udać się do dormitorium.
Było prawie zupełnie pusto, za oknami słońce dawno zaszło za horyzont. Pod koniec października zawsze o tej godzinie panowała już ciemność.
W dormitorium nie było nikogo, usiadłam więc na łóżku, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Normalnie tak, jakby wszyscy z Hogwartu wyemigrowali, taka była cisza…
Rozległo się donośne miauknięcie. To Fąfel wskoczył na moje łóżko i rozwalił się obok mnie, udając traktor. Pogłaskałam jego lśniące futro, a mruczenie wzmogło się.
– Chciałabym być tobą, by móc pójść tam, gdzie nikt nie może… – mruknęłam do niego, a potem na chwilę zamarłam. – W sumie… czemu by nie spróbować? Dawno tego nie ćwiczyłam… Dobra, Fąfel, przygotuj się na jazdę bez trzymanki pazurami.
Uruchomiłam oczy wyobraźni, a potem mruknęłam w myśli „Animago!” i poczułam dreszczyk emocji.
Dreszczyk przemienił się w swędzenie i łaskotanie. Włosy na przedramionach zjeżyły się i przyciemniły, palce poczęły się kurczyć i grubieć, a loki gwałtownie cofać w stronę cebulek włosów. Świat robił się większy, zamazany. Poczułam parcie w okolicach kości ogonowej: coś mi tam najwyraźniej rosło. Uszy śmiesznie pojechały w górę po całej głowie, nogi dziwnie powyginały, poczułam, że garbię się i spadam z łóżka.
Skuliłam się na podłodze, bo stwierdziłam, iż z jakiegoś powodu dopadł mnie strach.
Świat wyglądał groteskowo widziany z perspektywy „pod łóżkiem i przy ziemi”. Strzyknęłam wąsami, bo mnie śmiesznie załaskotały.
Całe dormitorium było ciemne i jakby spłaszczone. Stwierdziłam, że przycupnięcie pod łóżkiem i obserwowanie podrzędnych kulek kurzu walających się pod nosem nie jest wcale, ale to wcale ciekawe, toteż majestatycznie wynurzyłam się z mroku.
Och nie! Moja łapka się zabrudziła! Muszę natychmiast coś z tym zrobić…
Usilnie i czule szorowałam się włochatym językiem, dopóki nie osiągnęłam satysfakcjonującego efektu.
Nagle zauważyłam parę ślepi, wystających nad poziom posłania za mną. No tak, Fąfel mnie usłyszał i teraz obserwuje.
Hmm… Swoją drogą, to niezłe z niego ciacho…
Zeskoczył do mnie i powąchał mój nosek. Potem zaczął donośnie mruczeć i lizać mnie po i uchu, sygnalizując: „Kocham cię!”. Fuknęłam więc na niego, by spadał. Co za palant! Tak wyrywać kociaka! Niech najpierw dowiedzie, że jest godnym mnie samcem, a nie od razu tak z grubej rury.
Prychnęłam gniewnie, postawiłam ogon na sztorc i wyszłam z sypialni z nosem wycelowanym w sufit. Po schodach puściłam się biegiem. Cudownie! Pokonywać Hogwart, jeszcze większy niż poprzednio, zgrabnymi susami. I do tego bez zmęczenia!
Mijałam co jakiś niezbyt interesujące obiekty, obserwujące z zainteresowaniem harce rudo-czarnego kota.
W pełnym biegu wskoczyłam na balustradę schodów w sali wejściowej. Czułam się doskonale. Och, jakie to sympatyczne uczucie być takim zgrabnym, sprawnym, pięknym kotem, jak ja…
Zamruczałam na samą myśl o sobie. Tak, niewątpliwie jestem warta uwagi.
Zeskoczyłam na sam dół, a potem do lochów. Znajdę salon Ślizgonów i wpakuję im się tam! Ale jestem sprytna, ha! Powinszować.
Za zakrętem wpadłam prosto w grupkę pierwszoklasistek.
– Jaki ciu–ciu!!! – zapiały w uwielbieniu. Cóż, doskonale, że zdają sobie z tego sprawę.
Jednak po chwili moja cenna osoba była dosłownie rozszarpywana przez ręce wielbicielek. Niech przestaną, bo mnie uszkodzą! Co za brak szacunku!
Miauknęłam żałośnie w proteście, lecz po chwili spoczywałam w objęciach jednej z nich i cała kawalkada ruszyła zgodnie w głąb lochów, niosąc mnie jak bóstwo. Nie podoba mi się to zwisanie szacownym zadkiem w dół, no! Czuję się taka bezbronna!
Nagle do moich uszu dobiegł z odległych partii zamku krzyk.
Korowód nic nie usłyszał, produkując zbędny hałas i wrzask. Doprawdy, ludzie są dziwni. Głuche to, czy co?!
Jednym zgrabnym susem wyrwałam się z objęć i szybko pobiegłam w tamtą stronę. Za mną rozległo się donośne, pełne rozczarowania: „Ooo…!”.
Znów krzyk. To całkiem niedaleko…
Wpadłam do kompleksu rzadko używanych komnat. Przeskoczyłam pięć schodków i jeszcze kilka.
Z jednej z zapomnianych sal wypadła jakaś nieistotna osoba. Minęła mnie, obdarzając zdumionym spojrzeniem, po czym odeszła. Wślizgnęłam się przez uchylone drzwi tam, skąd przybyła.
W salce panował bardzo znajomy zapach, który nagle wydał mi się obrzydliwy. W kącie ktoś stał. Miał donośny, ciężki oddech. Wlepiłam w nią czujny wzrok. Ciekawe, co zrobi…
Człowiek zawiesił na mnie zdziwiony wzrok. O rany, przecież to…
Schowałam się w kącie, pod biurkiem i pomyślałam bardzo intensywnie o prawdziwej tożsamości.
Ręce szybko urosły, nogi wyprostowały się, a szyja wydłużyła. Oczy, uszy i nos bardzo mnie bolały. No i nie było już futerka, tylko ubranie.
Już gramoliłam się spod biurka, gdy do komnaty wleciał Castor Black, zmuszając mnie tym samym do powrotu pod nie.
– Już wróciłem! – oznajmił z jakimś niezdrowym entuzjazmem. – Dokończymy…
– Widać, że się spieszyłeś… – odparł Syriusz ze znużeniem, opierając się nonszalancko o kamienny filar. Stał przodem do niego, obejmując go. Ręce w nadgarstkach więziły czarne kajdanki, więc nie mógł uciec. Nie miał na sobie nic od pasa w górę. Jego naturalnie śniada cera nabrała niezdrowego, zielonkawego koloru od oświetlenia w komnacie.
– Och, Syriuszu, to dla mnie swego rodzaju rozrywka w te nudne, jesienne wieczory… – Uśmiechnął się okropnie.
Syriusz rzucił mu zbuntowane spojrzenie zza filaru.
– Kiedyś pożałujesz… – wycedził, obserwując go z pogardą.
– Do tego czasu pobawię się jeszcze… Jak będziesz grzeczny, to może wypuszczę cię wcześniej, kto wie?
Kiwnął różdżką w dół.
Zawieszony w powietrzu bat, którego wcześniej nie dostrzegłam, smagnął z syczącym świstem nagie plecy. Syriusz zacisnął mocno zęby.
Drugie uderzenie. Do zaciśniętych zębów doszły oczy i pięści.
Trzecie. Łapa mimowolnie jęknął.
Czwarte. Wtulił głowę między ramiona. To straszne…
Po piątym bat ustał.
– To było chyba już z pięćdziesiąte, starczy na dziś – powiedział starszy Black, przyglądając się bezlitośnie słaniającemu się prawie z bólu Syriuszowi. – Jeszcze dwadzieścia uderzeń i pójdziesz… Dziś byłeś względnie grzeczny.
– Nie… – wydyszał Łapa. Różdżka znów kiwnęła w jego stronę.
Kajdanki wykonały nagły rzut do przodu, co zaowocowało silnym rzuceniem Syriusza o kamienny filar. Syknął z bólu, po czym znów wyrżnął w kamień. Zaczął się krztusić i słaniać. Trzy uderzenia potem wyglądał już, jakby był na skraju przytomności…
– Stop!
Castor Black rozejrzał się z zaskoczeniem. Stałam przed biurkiem, obserwując go z przerażeniem i obrzydzeniem.
– Co pan robi?! – przeraziłam się.
Syriusz osunął się po filarze na klęczki. Dyszał ciężko, oparł głowę o kamień, zamykając oczy. Po chwili otworzył je i wpatrzył się we mnie.
– Panna Lupin?! Co tu robisz?! – warknął profesor.
– To moja sprawa! – zawołałam z trudno ukrywanym przerażeniem. – Proszę puścić Syriusza, bo dowie się o tym dyrektor.
Black ryknął wariackim śmiechem.
– Bardzo mnie tym wystraszyłaś! Doprawdy, komedia! Myślisz, że dyrektor ukaże mnie wydaleniem?! On wierzy ślepo, że się nawrócę czy coś…! Będzie mi jeszcze wdzięczny, że ujarzmię tych czterech wandali! Szkółka na tym skorzysta, dziewczynko. Ktoś musi się nimi wreszcie zająć. Jestem do tego zobowiązany, prawda Syriuszu?
Zmierzył go mściwym wzrokiem.
– Proszę puścić Syriusza… – powiedziałam nieco bardziej błagalnym tonem, widząc, że rzeczywiście go to nie ruszyło. – Proszę… on…
Popatrzyłam ze współczuciem na Łapę. Było mi go bardzo żal.
Castor Black mierzył mnie uważnym spojrzeniem. A potem uśmiechnął się okropnie.
– Lupin, masz szlaban.
– Co?!
– Pstro. Właśnie to, co słyszałaś. Masz szlaban za pyskówkę i nachodzenie spracowanego pedagoga. Ale nie będzie wyglądał tak, jak szlaban twego lubego, tylko…
– To nie jest MÓJ LUBY!!!
– CISZA, JA TERAZ MÓWIĘ!!! – zagrzmiał. – Wymyślę ci odpowiednio hmm… „pokorne” zadanie… Zmykaj stąd. Black, zmęczyłeś mnie już, jesteś wolny. Przepracowuję się…
Ledwo zamknęły się za nami drzwi, Syriusz jęknął:
– I na co ci to było?!
– Wystarczy tylko „dziękuję”… – burknęłam.
– Niepotrzebnie tam się pchałaś… – warknął, zarzucając sweter na szanowną główkę. – Teraz masz szlaban.
– Uwielbiam ludzi, to takie wdzięczne istoty! – zawołałam z irytacją, unosząc oczy wymownie ku górze, po czym szybko oddaliłam się w stronę wyjścia z lochów. Syriusz dogonił mnie parę kroków przed klatką schodową na parter, złapał z przodu za ramiona i zmierzył zezłoszczonym spojrzeniem, krzywiąc się z bólu.
– Słuchaj! – warknął. – To co się teraz dzieje… To wojna. MOJA wojna z wujem. I muszę sam sobie poradzić. Zapewne rozumiesz…
– Niewdzięcznik… – burknęłam, obrażona.
– Dziękuję. – Cmoknął mnie mocno w czoło i odszedł, wciąż wzburzony. Pozostałam zupełnie sama na środku korytarza, wlepiając tępo wzrok w miejsce, gdzie przed chwilą lśniły oczy Syriusza.

***

– No to nie żyjesz. Zamów już dziś jakąś trumnę…
Siedziałam z Jamesem i Peterem przy stoliku w Trzech Miotłach.
– Nawet znam taką jedną firmę pogrzebową – zagadnął beztrosko James. – Nazywa się „Hawajski Wypoczynek”…
Uniosłam brwi.
– Powaga! Mój dzidek korzysta z niej od wieków! – Wyszczerzył pogodnie zęby okularnik i upił piwa. Podniosłam wymownie wzrok ku stropowi.
– TE! ROSMERTA, JESZCZE PIWA CHCĘ! – ryknął Rogaś.
Na szczęście nie dosłyszała.
– Grunt to kultura… – mruknęłam. James wlepił we mnie beznamiętne spojrzenie.
– Coś tak przycichł? – spytał Pet przyjaciela.
– Czekaj – rzucił ten. – Mój mózg musi przetworzyć podane mu informacje. Myśli…
Zajęło to piętnaście sekund, by Jamesa olśniło:
– AHA! W sensie, że to niegrzeczne było, taa?!
– No, tak jakby…
– MADAME ROSMERTO! – zawył, i to dosłownie, aż cały pub zamarł.
James wstał, wszedł za ladę, po czym zniknął pod nią.
– Potter! Co ty wyprawiasz?! – przeraziła się barmanka, madame Rosmerta. Rozległo się mokre, mlaszczące cmoknięcie.
– NIGDY WIĘCEJ NIE BĘDĘ JUŻ TAKI! – Kolejne „CMOK!”.
– Ależ… Nie musisz obcałowywać moich butów…
James zerwał się na równe nogi. Nieskazitelnie biały garnitur, jaki nosił, doskonale było widać w mroku pubu. Wyjął kępkę zielska z jakiegoś dzbanka przy ladzie i wręczył Rosmercie.
– To na przeprosiny…
Po czym z pokornie spuszczoną główką wrócił do stolika. Sparaliżowana Rosmerta stała z rozdziawioną buzią, butelką piwa w jednej ręce i ociekającym wodą zielskiem w drugiej.
W pubie znów zrobiło się gwarno.
Podeszłam do lady, by przeprosić ją za ten cyrk.
– Och, ten Potter… – mruknęła Rosmerta, kryjąc uśmieszek.
– Taak. Jest bardzo… labilny? – stwierdziłam, unosząc brew i patrząc drwiąco w kierunku Jima.
– Ale jaki zabawny! Będzie mi go brakować za dwa lata…
Uśmiechnęłam się w odpowiedzi.
Nagły, mocny podmuch listopadowego wiatru z hukiem rozwarł drzwi. Pół pubu ucichło, dopóki ktoś ich nie zamknął. Kilka listków wleciało i zginęło pod stopami klientów.
Przeszły mnie ciarki, mocniej zacisnęłam dłonie na krawędzi lady.
– Idzie burza jakaś – stwierdziła Rosmerta.
– Och, ten listopad… – pokręcił głową chłopak siedzący obok mnie, na oko nieco młodszy. – Co za pogoda… To przez nią ten ponury nastrój.
– Nie tylko pogodę trzeba o to winić – stwierdziłam.
– Racja. Jestem Wiktor – Uśmiechnął się do mnie.
– Mary Ann.
– A z jakiego domu?
– Z Gryffindoru. A ty?
Zawahał się przez moment.
– Slytherin.
– Naprawdę? – zdumiałam się. – Nie kojarzę cię. Jesteś wyjątkowo… kontaktowy, jak na Ślizgona.
– Ech, mam kumpli w innych domach, więc… – Wzruszył ramionami. – Ile masz lat? Bo ja trzynaście.
Ale zanim zdążyłam odpowiedzieć „Szesnaście”, z prawej dał się słyszeć anielski świergot: „MEEEGIEEE!!!”, przypominający krowę na pastwisku.
– To ja już lecę. Pa, Wiktor!
I odeszłam do Jamesa.
– Czego?!
– Zbieramy się. – Rogaś szturchnął Petera i dziarsko zawołał. – No, Peter! Już, eins, zwei!
Pet zarzucił na siebie swój szary, nieśmiertelny płaszcz i wyszliśmy na wietrzną ulicę.
– Patrzcie… – szepnęłam i podbiegłam do wystawy naprzeciw. Wewnątrz sklepu stali Remus i Syriusz. Szybko weszliśmy do środka, jak się okazało, magicznej apteki.
– I jest pani pewna, że to zmniejszy ból? – spytał Remus, jak zwykle skromnie ubrany w dżins.
– Tak, kochanie. Pij to po posiłku przez tydzień. Głowa przestanie boleć – odparła zielarka.
Syriusz w tym czasie slalomował między półkami i przyglądał się specyfikom z wielce chytrą miną. Szelki od spodni dyndały sobie luźno przy udach. Przez ramię przewiesił skórzaną, czarną kurtkę.
– Łapa! – James i Peter podeszli do niego.
– Te, Malibu! – parsknął Syriusz na widok Jamesa, lustrując jego biały garnitur.
Wypchaj się, człeku, kostką brukową, jak nie umiesz docenić estetycznego stroju dżentelmena! – udał obrażonego James. – I lepiej nałóż te dyndające szelki, bo wyglądasz jak pajac.
Syriusz zarechotał i wycofał się pomiędzy półki.
– Wypasiony strój, Jim – mruknęłam mimochodem. – Wyglądasz zacnie i nie przejmuj się.
Mój wzrok padł na specyficzną fiolkę.
– O, a to jest nowość, moja droga! – zagadnęła wesoło zielarka. – Ten eliksir to szampon. Można mieć włosy, jakie się tylko zechce! Długie, krótkie, postawione, rude, zielone…
– Naprawdę? – ożywiłam się i dotknęłam mych czarno-rudych loków.
– Za jedyne piętnaście sykli! – przytaknęła.
– Nie kupuj tego! – syknął „Malibu”. – Moja mama próbowała magicznego szamponu. I wyrósł jej na głowie sfinks egipski z piramidami, w dodatku do góry nogami!
– To jak? – spytała sprzedawczyni, nie słysząc.
– Wezmę jedną fiolkę… – mruknęłam, ignorując przestrogę.
– A jakie chcesz mieć włosy, kochanie?
Zastanowiłam się.
– Mogą być takie, jakie są. Byleby były tylko czarne.
Zielarka szepnęła coś do eliksiru, ten rozjaśnił się światłem, po czym wręczyła mi go.
Po udanych zakupach wyszliśmy z apteki. Chłopaki w liczbie trzech szybko gdzieś wyparowali, zostałam sama z Remusem. Objął mnie w pasie, po czym ruszyliśmy wolno główną drogą Hogsmeade.
– Jak tam? – spytał.
– Jakoś. Zrobiło się tak… dziwnie, nieprawdaż?
Zerknęłam na w połowie oderwany plakat na jednej ze ścian mijanego budynku. Zniknął kolejny czarodziej…
– Zauważyłem, że Severus trzyma się ciągle tylko Ślizgonów… – mruknął mój braciszek i zmarszczył brwi.
– Taa… A Lily wyjątkowo zaprzyjaźniła się z Alicją, zatem jestem sama. Mam tylko was...
Cześć, Hagridzie!
Bo oto stanął przed nami olbrzymi gajowy. Jego oczy rozjarzyły się względną radością, lecz nie do końca.
– Ech, witaj Remusie i ty, Mary Ann!…
– Co masz taką zatroskaną minę? – spytałam.
– Szukam jakiegoś solidnego środka na tego niesfornego wampira.
– Wampira?! – krzyknęliśmy naraz.
– Ano – burknął. – Cholibka, taki jeden zadomowił się ostatnio w Lesie i zabija, co popadnie…
Remus zerknął na mnie z popłochem.
– Nie wolno wam wchodzić do Lasu, oszołomy! – zagrzmiał Hagrid, a potem począł skubać brodę, wyraźnie zafrasowany. – Czosnek by się chyba przydał, bo ja wim… Trzymajta się, dzieciaki!
Pogłaskał nas po głowach gigantyczną dłonią, doprowadzając do uduszenia nieomalże, po czym odszedł. Ruszyliśmy dalej, martwiąc się wampirem i setką innych przykrych spraw.
– POTTER! Możesz mi wyjaśnić, co to jest?!
Naraz odwróciliśmy głowy w lewo. W jednej z mniejszych uliczek stało trzech Huncwotów i McGonagall. Na ścianie budynku raziło w oczy świeżo wymalowane graffiti.
James zerknął niewinnie na swoje krowiaste „POTTER KOCHA LILY EVANS” ze stadem serduszek naokoło.
– Gratuluję. Możesz być z siebie dumny– rzekła lodowatym tonem profesor.
– Dziękuję. Wiedziałem, że się pani spodoba… – wymamrotał z pokorą, po czym ujął swe białe spodnie w dwa palce po obu stronach i wdzięcznie dygnął z miną skromniachy.
– Zwariowałeś?! Co ty mi tu za farmazony wygadujesz?!
– Słyszałeś panią profesor?! Zlizuj to! – fuknął nań Syriusz, po czym posłał McGonagall przymilny wyszczerz.
– A ty, Black, nie bądź taki znów do przodu! – warknęła, a Syriuszowi spełzł uśmiech z twarzy. – Macie szlaban! Obydwaj!
– Ja też, pani profesor?! – pisnął Peter.
– PETTIGREW, TY WODOGŁOWY IMBECYLU! CZEGO NIE ROZUMIESZ W SŁOWIE „OBYDWAJ”?! SPRZĄTAĆ MI TO!
I szybko oddaliła się.
– Głupi babsztyl! – fuknął Syriusz i począł zmazywać swe szczytne dzieło, mamrocząc coś do siebie pod wąsem. Zerknęłam na napis:
„ŚWIECĄC PRZYKŁADEM POPRAWIASZ BILANS ENERGETYCZNY KRAJU”.

4 komentarze:

  1. Rozdział naprawdę ciekawy chodź nie działo się w nim tak wiele jak w poprzednich. Z ogromną niecierpliwością czekam na kolejny
    Kate

    OdpowiedzUsuń
  2. Biedny Syriusz jego wujek jest straszny.Rozdział oczywiście świetny , troche długo go nie było ale najważniejsze że już jest.
    Czekam cała podekscytowana na nowy rozdział który mam nadzieje niedługo się pojawi
    Elfka

    OdpowiedzUsuń
  3. Doo!
    Nie wierzymy, że Cię w końcu znalazłyśmy! Twoje opowiadanie zawsze miałyśmy zapisane w ulubionych i dość często do niego wracałyśmy, aż nagle zlikwidowali harrypotter.org.pl i nie mogłyśmy czytać Meg. :(
    Może nas pamiętasz, przez pewien czas też pisałyśmy o Lily Evans, która była Weasley :D (http://lily-evans-weasley.blog.onet.pl)
    Mamy nadzieje, że uda nam się poznać historię Mary Ann do końca, bo już myślałyśmy, że nigdy nie będziemy mieć tej szansy.
    Błagamy, żeby kolejne rozdziały nie były takie depresyjne (nie przeżyjemy śmierci Syriusza!!!!)!
    Czekamy na kolejne posty, dodawaj notki jak najczęściej, prosimy!

    Pozdrawiamy

    Metallum & Sufflavus

    OdpowiedzUsuń