Hej! Na wstępie chciałam przeprosić za tak długą nieobecność. Moje życie osobiste bardzo się zagmatwało. To były ciężkie dwa miesiące, ale jakoś przeszły. Myślę, chociaż nie chcę obiecywać, że teraz z rozdziałami będzie lepiej. Postaram się je dodawać nawet codziennie, ale, jak już pisałam, nie chcę obiecywać.
Miłej lektury!
Odrętwiałe
palce poczęły wyczuwać jakąś tkaninę.
Było
mi nienaturalnie zimno.
Powoli
odczuwałam, że oddycham. Każdy nerw budził się z absolutnego
odrętwienia, to samo z mięśniami. Serce bardzo wolno pompowało
krew, miałam problemy z oddychaniem.
Mózg
powoli przetwarzał informacje. Czułam,
że leżę. W czymś ciasnym i podłużnym. Do moich otępiałych
uszu dochodził z bardzo daleka
tylko
trzask płonącego ognia.
Coś
się poruszyło z lewej. Odważyłam się uchylić powieki.
Wpatrywałam
się w kamienny strop jakiejś komnaty.
Był to chyba gabinet Dumbledore’a, bo zauważyłam purpurowe
draperie na łukach. Jednak dokładniejszy
widok
zasłaniały
jakby
niewysokie, drewniane ścianki
po obu moich stronach.
Spróbowałam
się podnieść. Kręgosłup odmówił posłuszeństwa całkowicie.
Ponowiłam próbę, pomagając sobie skostniałymi palcami, które
zacisnęłam na drewnianych ściankach. Podciągnęłam się do góry
i usiadłam.
Rzeczywiście,
znajdowałam się obecnie w gabinecie dyrektora. A spoczywałam w…
– Mary
Ann! – bez wątpienia ktoś krzyknął i zrobiło się zbiegowisko
naokoło mnie.
– Dlaczego
leżę w trumnie? – spytałam słabo po chwili, lustrując
zebranych w otępieniu.
Rozejrzałam
się naokoło. Twarze wydały mi się znajome. Był tu Remus,
Syriusz, James, Lily, Peter, Dumbledore, McGonagall, Slughorn,
pielęgniarka…
– Matko,
dziecko drogie! – przeraziła się ta ostatnia. – Jaka ty jesteś
biała! Jak śnieg!
– Jak
się czujesz? – spytał wilgotnym tonem Remus.
– Dziwnie
– mruknęłam, czując, że w ustach mam nieprzyjemny, metaliczny
smak. I to piekielne zimno… – Zamarzam…
– Horacy
– Dumbledore wskazał gdzieś za siebie, a Ślimak zniknął z pola
widzenia.
– Co
mi się stało? – szepnęłam, oglądając trupioblade dłonie,
położone bezwładnie na okrywającym mnie grubym, czarnym
aksamicie, co jeszcze bardziej podkreślało ich koloryt.
– Ugryzł
cię wampir. W Zakazanym Lesie – odparł Syriusz po chwili
milczenia. – Z tydzień temu.
Zmroziło
mnie jeszcze bardziej. Ponad ramieniem zgromadzonych dostrzegłam
grubą rękę Slughorna z jakimś bursztynowym płynem w kryształowym
kuflu.
– Wypij.
To Ognista Whisky – rozkazał z zaniepokojeniem grubym głosem.
Łyknęłam
parę łyków. Była rzeczywiście rozgrzewająca. Wzdrygnęłam się.
–
Czy
to oznacza, że jestem… wampirem? – spytałam z przerażeniem.
Wszyscy
spojrzeli po sobie ze zmieszanymi, niepewnymi minami. Po chwili
Dumbledore odparł powoli:
–
Wampirowi,
który cię ugryzł, nie dane było wyssać twojej krwi do końca.
Pozbawił cię zaledwie części. Pan Black na całe szczęście
przerwał mu w trakcie tej czynności. Gdyby dobiegła ona końca, to
na pewno byś umarła albo stałabyś się wampirem.
– Jak
mu przerwałeś? Teraz coś pamiętam, byłeś nieuzbrojony… –
zwróciłam się do Syriusza, czując jednocześnie ulgę i
wdzięczność.
–
Zdzieliłem
go w łeb! – burknął i pokręcił głową z obrzydzeniem. –
Leżał gdzieś na ściółce, a potem, jak go rano szukaliśmy, to
był sam proszek na jego miejscu.
– Więc
dlaczego tak dziwnie się czuję?
– To
normalne – mruknął dyrektor.
– Wiele
cię kurowałam, może to od tych eliksirów… – podsunęła
niepewnie pielęgniarka.
– Czy
pamiętasz cokolwiek, co działo się po ugryzieniu? – ozwała się
McGonagall. – Czy nic? Ciemno?
– Raczej
to drugie – mruknęłam po chwili zastanowienia. – Nic nie
pamiętam, odkąd wampir mnie ugryzł…
–
Czy…
czy to będzie miało jakiś wpływ na jej funkcjonowanie? –
zapytała Lily nieśmiało.
–
O,
z pewnością
–
odparł Dumbledore. – Mogą pojawić się jakieś skutki uboczne.
Wie pani, panno Evans, wampiry wstrzykują do ciała pewne
substancje,
gdy wysysają krew. Poza tym są nieśmiertelne, mają wiele
wspomnień, zdarzały
się przypadki, że wspomnienia przechodziły na niedoszłą ofiarę.
O innych incydentach wspominać bym nie chciał.
No cóż, zobaczymy. Być może nie będzie żadnych komplikacji.
Z całą pewnością pannie Lupin przyda się w najbliższym czasie
obserwacja. I wsparcie.
– Czy…
czy możemy ją wyjąć z tej trumny? – spytał zbolałym głosem
James.
–
Oczywiście
– powiedział poważnie Dumbledore, ale oczy mu się śmiały.
–
No,
panowie! Pomóżmy damie! – mruknął Syriusz i czterej Huncwoci
wyciągnęli mnie z trumny (myślałam, że mnie rozerwą na pół,
bo każdy ciągnął za inną kończynę).
Stanęłam
niepewnie i natychmiast ugięły się pode mną nogi. Złapałam
się Petera, który był najbliżej, i Syriusza, który wciąż mnie
podtrzymywał.
–
Właściwie
po co ta trumna? – rzuciłam pytanie w przestrzeń. – To dość
makabryczne…
– Na
wszelki wypadek. Gdybyś przeobraziła się w wampira poza trumną,
natychmiast rozsypałabyś się w proch. To niestety jeden z warunków
rytuału przeobrażenia. To raczej naturalne, panno Lupin, że
bezpieczniej było cię do niej włożyć i pozwolić, byś stała
się wampirem niż zaryzykować twoją śmierć. Myślę jednak, że
nie będzie już potrzebna. Możesz spać w łóżku, ale powinnaś
spędzić tę noc pod fachową opieką uzdrowiciela. Tak więc
proszę, byście zaprowadzili ją do skrzydła szpitalnego –
zwrócił się do Huncwotów i Lily dyrektor.
– Tak
jest! – odpowiedzieli chórem.
Chyba
bardzo wzięli to sobie do serca. Jeszcze wciąż nie mogłam
chodzić, tak więc nieśli mnie na zmianę: raz James, raz Syriusz,
raz Remus i w końcu Lily z Peterem, który był za słaby, by mnie
udźwignąć sam.
Gdy
już znalazłam się w szpitalu, pielęgniarka, mimo głośnych
protestów, gróźb i zamieszek, wygoniła dziatwę za drzwi.
Zostałam sama.
„Co
za dziwne poczucie odrętwienia”, myślałam, zakładając piżamę.
Trudno było mi posługiwać się rękoma.
– Ale
jestem blada… – szepnęłam, lustrują nie do końca sprawne
nogi.
A
co to?
Na
jednym z bioder dostrzegłam dziwną, ciemną plamkę w kształcie
półksiężyca. Wzruszyłam ramionami, choć byłam
pewna, że nie było jej tam
wcześniej.
Zapadłam w głęboki, ciepły sen, gdy tylko złożyłam swe ciało
na łóżku.
Następnego
dnia, po okropnej, lodowatej nocy, zeszłam na niesprawnych jeszcze
nogach
na śniadanie. Ostatnie, jak się okazało, przed wyjazdem do domów
na święta
bożonarodzeniowe.
– Nic
nie straciłaś w tym tygodniu, nie martw się. Nauczyciele glińdzili
jak zwykle. – James właśnie wylał połowę butelki ketchupu na
suchy chleb, pomagając sobie entuzjastycznymi ruchami.
– Czuję
się, jakbym spała pięć minut… – mruknęłam, marszcząc nos i
nakładając sobie sporą porcję jajecznicy z cebulą. – Co to za
smród?
– Ja
nic nie czuję… – mruknął James i zmarszczył brwi.
– Nie
dziwota, bo to od ciebie tak capie! – parsknął Syriusz, maczając
swój tost w górze ketchupu na talerzu Rogasia. – Daj trochę tej
kupy pomidorów.
–
Ej!
To moja kupa! – zbulwersował się właściciel, zasłaniając
dłońmi ketchup i przy okazji wsadzając w niego
obydwie ręce i rękaw ciemnozielonego golfa.
– Twoja
kupa? – Syriusz uniósł brwi. – Dziwne… Moje zwykle wyglądają
nieco inaczej, ale cóż…
Peter
zakrztusił się w tym momencie trzymanym w buzi jedzeniem, po czym
wydał dziwny charkot. Remus zmierzył Syriusza zezłoszczonym
spojrzeniem i burknął:
– Ty
to jak coś powiesz… Jak sowa na parapet. O jaki smród ci
chodziło, Meg?
– Nie
wiem. Chyba za dużo tu perfum naraz. Udusić się można tym
gryzącym smrodem…
Syriusz
zmrużył oczy podejrzliwie.
– Pewnie,
że tak. To on się tak wypacykował, by go było czuć na kilometr –
oświadczył Rogaś i zerknął na Syriusza z ukosa. – Lubi
otumaniać przeciwnika z daleka.
– Mary
Ann chyba chodziło o mieszankę zapachów – burknął Czarny w
obronie.
Od
zapachów rozbolała mnie głowa. Mało tego, głośne rozmowy,
śmiechy, ryki Huncwotów, dopełniały tego uczucia ogólnego bólu
i cierpienia. Zatkałam ostentacyjnie uszy.
James
uniósł brwi.
– No
co?! – krzyknęłam. – Niech się uciszą!
W
głuchej ciszy, jaka panowała w mojej głowie po zatkaniu uszu
mogłam jedynie patrzeć na ludzi, wyłączyłam się z rozmowy.
Obserwowałam ze średnim zainteresowaniem Rogasia, wsadzającego
twarz Syriusza w kupę ketchupu, zastanawiając się, czy otrzymam u
pielęgniarki przed wyjazdem jakiś eliksir na ból głowy.
Wkrótce
powozy odwiozły nas na stację.
W pociągu czułam już, że zmierzam ku rodzicom, by znowu spędzić
z nimi piękne, miłe święta Bożego Narodzenia.
Ja,
Lily, oraz Alicja usiadłyśmy w jednym przedziale. Przez długi czas
przyglądałam się niezwykłym, ośnieżonym pagórkom, okrytym
śniegiem lasom i jeziorom, na których powierzchni lśnił lód.
Śnieg spadł dopiero wczoraj, a już zabielił świat jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
– Meg?
– zagadnęła Lily szeptem po kilku godzinach monotonnej podróży.
Zerknęłam na Alicję. Spała. Sądząc po użyciu szeptu, Lily na
to właśnie czekała.
– Mam
do ciebie pewne niedyskretne pytanie… – mruknęła i skrzywiła
się z konsternacją.
– Jakie?
– Huncwoci
są… animagami, zgadza się? Syriusz jest psem, Potter jeleniem, a
Pettigrew szczurem.
Ostrożnie
przytaknęłam, oceniając w głowie, że zaprzeczanie nie ma sensu.
–
Widziałaś.
– Tak…
– odparła powoli. – Wtedy, w nocy. Przemieniali się na moich
oczach. Zresztą, ty też…
Uniosła
brwi.
– Czemu
jesteś animagiem? – spytała po chwili.
– James
mi to podsunął.
– Ale
to niezgodne z prawem – szepnęła z zaniepokojeniem. – A jak
grozi ci jakaś kara?
– Nikt
się nie dowie. Chyba, że ty komuś powiesz – odparłam i
zerknęłam na nią wymownie.
– Coś
ty! Jest jednak coś, co mnie bardziej martwi… Zastanawiałam się
nad Remusem. Nie było go wśród was…
Zesztywniałam
momentalnie.
– Ale
było tamto zwierzę. – Spuściła wzrok. – Już wiem, dlaczego
twój brat znika na czas pełni…
Po
tych słowach wpatrzyła się we mnie z trwogą. Przyglądałam jej
się chłodno.
– Myślisz,
że to cokolwiek zmienia? – spytałam cierpko. – Kocham go,
bardzo. Nieważne, kim jest. Proszę cię, nie traktuj go odmiennie.
Nie zasługuje na potępienie.
– To
jasne – przytaknęła, wciąż nie kryjąc zatroskania. – Bardzo
go lubię. I czuję się winna, że go widziałam i odkryłam jego
tajemnicę. Chociaż wiem, że nie powinnam tak się czuć, nie
lunatykowałam specjalnie… Ale dlaczego on stał się wilkołakiem?
–
Niejaki
Greyback, czy jakoś tak, pogryzł go, gdy mieliśmy cztery lata.
Zemścił się na moim ojcu za coś. Dlatego rodzice mnie oddali,
bo
w
ich mniemaniu mój
brat stał się potworem,
zagrażał mi – odparłam gorzko.
W
moich oczach zaszkliły się łzy.
Nawet ja nie wiedziałam, czy bardziej złości czy smutku. Lily
położyła mi na kolanie dłoń, by dodać mi
otuchy.
Reszta podróży minęła w nieprzyjemnym, ciężkim milczeniu.
Na
peronie stali rodzice, uśmiechnięci od ucha do ucha. Ja i Remus
rzuciliśmy im się na szyję.
– No,
dzieci, pożegnajcie się ze swymi przyjaciółmi – mruknął tata.
– Ja i mama idziemy na mugolski King’s Cross.
– Pa
pa, Meg! – Lily przytuliła mnie mocno. – Wesołych, rodzinnych
Świąt!
– Nawzajem.
I nie kłóć się z siostrą i rodzicami zbytnio…
– Wiesz,
że nigdy tego nie robię!
Huncwoci
zbili się w jedną masę, odstawiając jakiś rytuał pożegnalny, w
który wchodziło udawanie gdakania kurczaka, tupanie i jednoczesne
obracanie się w miejscu przy wymachiwaniu rękoma w górze, niczym
tancerki z Indii, oraz ruch bioder w ustaloną stronę, jak Beatlesi
na koncertach, rozszerzając przy tym dziurki od nosa. Coś w tym
rodzaju.
– Hej,
Sylwestra odprawiam teraz ja! – zawołał Syriusz. – Pozbędę
się starych z domu i wszyscy walą do mnie, kapewu?!
– Yes,
sir! – zakrzyknął James.
– Ale
może nie siedźmy w domu, to zbyt niebezpieczne… – zaproponował
Remus. – Dla domu, rzecz jasna…
Mnie
również przewinął się przed oczyma Sylwester z tamtego roku, gdy
salon rodziny Potter odszedł w niebyt.
– Coś
wykombinujemy! – wyszczerzył się Syriusz. – Od czego ma się
mózg!
– No
właśnie, najpierw trzeba go mieć… – odpaliłam złośliwie.
– Hej,
chwileczkę! – zawołał James. – Przecież ty mieszkasz u mnie,
fąflu!
Syriusz
roześmiał się.
– Ja
już myślałem, że się i do jutra nie zorientujesz!
***
Wiktorze!…
Gdzie jesteś teraz?!… Wiktor?!…
Raptownie
otworzyłam oczy. Mój wzrok padł na zielony baldachim.
W
pokoju było jasno, na zewnątrz rozpoczął się od mroźnego
poranka kolejny dzień. Przeczesałam palcami włosy i podeszłam z
wolna do prezentów, czując huk w głowie. Niemiłosiernie mnie
bolała.
– Uch!
– warknęłam i podbiegłam do okna, zasłaniając je zielonymi
zasłonami. Zrobiło się przyjemniej, mniej agresywnie.
Uklękłam
przy prezentach.
Pierwszy
był od Jamesa: srebrna bransoletka. Całkiem ładna. Od razu
założyłam ją na nadgarstek.
Od
Lily dostałam pięknie oprawioną trylogię Tolkiena. Westchnęłam
z nostalgią, uświadamiając sobie, że nie pamiętam, kiedy ostatni
raz czytałam „Władcę Pierścieni”.
Potem
znalazłam dwie kartki świąteczne: od Seva i Petera.
Starałam się nie myśleć o fakcie, że Severus nie zadbał o
spotkanie ze mną po tym, jak zostałam ugryziona. Od
rodziców dostałam nowy kociołek do eliksirów (typowe…) oraz
nieco
za dużą koszulę
we fioletową kratkę. Bardzo
mi się spodobała.
Remus
kupił mi książkę z magicznymi żartami. Pod jego prezentem
spoczywała kartka. Były to życzenia świąteczne od niejakiego
pana S. Zdumiałam się. Ciekawe, kto to.
Ostatni
pakunek był całkiem spory. Otworzyłam go z zaintrygowaniem.
W
środku spoczywał nowiutki, wspaniały gramofon. Rozdziawiłam usta.
No nie!
Miał
korbkę, i
dobrze, bo
prądu w
domu czarodziejów przecieżnie
uświadczysz.
„Teraz
będziesz mogła do woli słuchać muzyki. Radzę Ci zacząć
kolekcjonować płyty.
Syriusz
Łapa”
Oniemiałam
i zerknęłam na do tej pory bezużyteczną płytę Beatlesów, którą
Syriusz kupił mi w piątej klasie. Stała niewinnie na gzymsie
kominka, zbierając kurz.
–
Śniadanie!!!
– rozległo się z dołu.
Szybko
się ubrałam i zeszłam do kuchni.
– Kochanie!
– zachwyciła się mama, ze zdumienia zatrzymując rękę
trzymającą łopatkę z jajecznicą przed talerzem Remusa. – Jak
ślicznie wyglądasz!
– A
więc James nie miał racji… – mruknął mój brat, przyglądając
mi się z ukosa. Miałam wrażenie, że patrzy na mnie wrogo, szybko
jednak odrzuciłam tą dziwaczną myśl.
– Że
co? – Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na nich jak na stepujące
gumochłony.
– Idź
lepiej do lustra, bo chyba nie kumasz tematu – rzucił Remus.
Szybko
udałam się do najbliższej łazienki i stanęłam przed swym
odbiciem. Nie poznałam się.
– Super…
– wyrwało mi się.
Moje
włosy miały piękny, jednolity odcień. Były hebanowe z
ciemnowiśniowym połyskiem. Każda sprężynka miała czarny kolor.
Szampon tej kobiety z Hogsmeade najwyraźniej podziałał. I nie
wyrosło mi na głowie nic budzącego grozę! Cóż za ulga…
Bardzo
z siebie zadowolona wróciłam na śniadanie, zasłaniając przedtem
kuchenne okna różowymi zasłonami w kratkę.
– Co
ty robisz, dziecko? – zdziwiła się mama.
– Denerwuje
mnie ten świecący śnieg. Razi w oczy.
– Co
ty znowu wymyślasz! Wczoraj był taki sam, a nic nie mówiłaś! A
ja teraz nie widzę zbyt dobrze w tym półmroku…
Przysunęła
mi na talerz spory omlet. Jego zapach uderzył z całą mocą w moje
nozdrza. Z jakiegoś powodu nie spodobał mi się. Skosztowałam,
głodna, jak wilk.
– Mamo!
– krzyknęłam z oburzeniem.
– Co
znowu?
– Tu
jest CEBULA! Jak mogłaś!
Mama
rozdziawiła buzię.
– To
zjedz ją. Czy to taki problem? – mruknęła po chwili. – Nie
przypominam sobie, żebyś nie lubiła tego warzywa…
– NIE
CIERPIĘ cebuli! Jest obrzydliwa! Nie jem tego.
Odsunęłam
od siebie śmierdzący cebulą omlet.
Mama
stała przy kuchni i przyglądała mi się z rozdziawioną buzią.
– Po
prostu to zjedz – burknęła, chyba nieco urażona. – Nie rób
dramatów, proszę cię.
–
Powiedziałam
już, nie będę tego jadła!
– Jedz,
nie dostaniesz nic innego do obiadu, moja droga.
– Trudno!
– Masz
to natychmiast zjeść! Nie po to sterczę w kuchni, by potem ktoś
oznajmiał łaskawie, że on czegoś nie będzie jadł!
– Nie
zjem!
– MARY
ANN! Czy wy zawsze musicie sprawiać jakieś problemy?! Ten nie
będzie jadł tego, tamta tamtego… Mam wam przygotować specjalną
kartę dań?!
– Doskonały
pomysł! – ożywił się Remus. – To ja chcę łososia w
morelach!
Najwyraźniej
jego żarcik nie spodobał się mamie, bo tak na niego spojrzała, że
prawie położył po sobie uszy, dosłownie.
– Masz
natychmiast bez dyskusji to zjeść – oznajmiła mama w końcu, jej
ton głosu nie znosił sprzeciwu.
Rąbnęłam
widelcem o stół, wstałam i uciekłam do swojego pokoju.
– WRACAJ
TU NATYCHMIAST! – rozległo się za mną.
W
pokoju nakręciłam gramofon i z głośnika popłynęło żywiołowe
„Rock’n’roll
music”.
Wskoczyłam na łóżko i poczęłam po
nim
skakać, nie za wysoko, by nie wyrżnąć w baldachim moją
czarnowłosą głową.
Miałam
specyficzny humor. Chciało mi się tańczyć, skakać, śmiać się
z sytuacji z nieszczęsnym omletem i złością matki, ale
jednocześnie zalałabym się chętnie łzami. Zastanawiałam się
też, dlaczego w zasadzie tak arogancko wybuchłam. Teraz, przy
głośnej muzyce, skakaniu, rozpierającej energii i wyobrażaniu
sobie zezłoszonej mamy w kuchni na dole, cały incydent wydał mi
się to dość żałosny.
Za
niedługo rok ’77 – ten, w którym mieliśmy stać się dorośli.
Wciąż nie do końca mogłam w to uwierzyć. Lata w Hogwarcie
pędziły szybko. Ciekawe, co przyniesie to dorosłe życie. Jaką
pracę, jaki dom, jakiego mężczyznę… Zapewne moim mężem będzie
ktoś z Hogwartu. Kto? Jeszcze nie wiemy, on i ja.
Uśmiechnęłam
się do siebie na tę myśl. Jakbym mogła być z Severusem… tylko
czy on byłby szczęśliwy?
Tymczasem
przede mną pozostało jeszcze kilka dni do nowego, intrygującego
roku.
***
–
Pojedziemy
do Syriusza i Jamesa już dziś – szepnął Remus przy śniadaniu,
gdy mama zajęta była podpalaniem pod patelnią.
– Czemu
tak wcześnie? Sylwester jest dopiero w jutrzejszą noc! –
zdziwiłam się.
– Taki
ma plan Łapa. Chciałby, byśmy u nich nocowali.
– Jesteś
pewien, że chcieliby, bym tam z wami była?
– Masz
mnie za głuchego? Rozkaz był klarowny: zabieram moją zadziorną
siostrzyczkę ze sobą.
– A
Peter? Też będzie tam nocować?
– Nie.
– Remus skubnął trochę swojej kanapki. – Peterowi matka nie
pozwala nocować poza domem. To się często zdarza. Poza tym Syriusz
jest nieco przeziębiony, w jej mniemaniu stwarza zagrożenie.
– Ech…
Ta noc nie będzie łatwa dla pozostałych domowników…
–
Zwariowałaś?!
Przezornie wynieśli się już wczoraj… Sylwestra spędzą u
rodziny w Jersey.
A
więc po śniadaniu spakowałam swe rzeczy do torby szkolnej,
podobnie zrobił Remus. By czas mi się nie dłużył, nastawiłam po
raz pięćdziesiąty chyba płytę Beatlesów i usiadłam skrzyżnie
na łóżku, zaczytana w „Drużynie Pierścienia”. Dość ciężko
czytało się w półmroku, który panował po zaciągnięciu zasłon,
ale cóż zrobić.
Z
korytarza dała się słyszeć dziwaczna, ostra wymiana zdań. Po
chwili do mojego pokoju wpadł Remus. Uniosłam wzrok znad książki.
– Mam
dość! – jęknął. – Mama nie chce mnie puścić do Potterów
na noc!
– Co?
– zdziwiłam się.
– No
tak! Ponieważ uważa, że nie wyglądam najlepiej i na pewno się
zaziębię, i w ogóle oj oj oj… Chce mnie dzisiaj przetrzymać na
siłę w łóżku o eliksirze pieprzowym!
Jęknął
ze zbolałą miną
i opadł
na łóżko za mną. Jego głos, który już kończył mutację,
znowu zabrzmiał:
– Będę
mógł dotrzeć tam jutro rano. Poradzicie sobie beze mnie chyba,
nie?
– Co?
– Odwróciłam się do niego z niedowierzaniem. – Mam się tam
udać sama?!
– No,
a masz wybór? Przecież cię nie zjedzą tam…
Odgarnął
z oczu swe jasne włosy, kręcące się lekko w fale i wlepił wzrok
w baldachim.
Po
obiedzie (musiałam po kryjomu wygrzebywać cuchnący czosnek z
sałatki) szybko złapałam torbę i stanęłam przed kominkiem.
Zanim jednak wykonałam jakiś manewr, do salonu przez palenisko
wkotłował się tata, centralnie na mnie zresztą.
Gdy
już wstaliśmy, powiedział do mnie:
– Nie
radziłbym ci kominkiem, Mary Ann. Znowu zniknął czarodziej, gdzieś
w Billericay, więc jest straszny rozgardiasz. Sieć Fiuu może
zostać zawieszona w każdej chwili, jestem jednym z ostatnich
pasażerów. Prawdopodobnie wszyscy w Ministerstwie rzucą się, by
go szukać, dantejski bałagan. Chodźmy, teleportuję cię przed dom
Potterów.
–
Teleportujesz?
– zmartwiłam się. Nie lubiłam tego zbytnio.
Wyszliśmy
więc przed dom na ośnieżony świat, złapałam go za ramię, a on
obrócił się w miejscu i po raz kolejny w życiu poczułam, jakby
przepchnęli mnie przez rurę.
Po
chwili spora willa Potterów majaczyła przed nami. Zmrużyłam oczy.
– Co
jest? – zdziwił się tata.
– Światło
mnie razi…
–
Przecież
robi się już szaro!
– Tata zerknął na mnie z konsternacją. – Dumbledore wspominał
w liście o jakichś skutkach ubocznych tego ugryzienia, może
dlatego światło ci tak dokucza… Chyba,
że to znowu jakieś twoje nastoletnie wymysły…
Weszłam
z nim na schody przed dużymi, bogatymi drzwiami frontowymi,
rezygnując z komentarza na temat moich, jak to określił,
nastoletnich wymysłów. Kolumny z brązowego marmuru podtrzymywały
dach ganku na którym się znajdowaliśmy.
Rodziciel
zakołatał do
drzwi kołatką
w kształcie głowy gryfa.
Za
drzwiami rozległy się pospieszne kroki i stanął w nich Syriusz.
Wyglądał na nieco zaabsorbowanego. Przepasany był popapranym,
różowym fartuchem w miśki. Kotek na mojej piersi zaczął donośnie
mruczeć.
– Dzień
dobry, panie Lupin. – Ukłonił się grzecznie, po czym puścił mi
oko. Miałam nieodparte wrażenie, że czegoś oczekuje od mojego
taty.
Ojciec
skłonił się w jego stronę, zmierzył go od stóp do głów, po
czym obrócił się ku mnie.
– Pamiętaj…
– zaczął, ale mu przerwałam:
– Dobra,
spoko. Bawcie się dobrze!
I
szybko wślizgnęłam się do środka. Gdy byłam pewna, że tata się
oddalił, odetchnęłam z ulgą.
W
przedpokoju panował mrok. Ledwo dostrzegałam Syriusza.
– No,
to chodźmy stąd – mruknął. – Mam pewne bojowe zadanie w
kuchni…
Razem
przeszliśmy przez bogato zdobiony korytarz, by udać się do
wspomnianego miejsca.
W
schludnej, czystej kuchni bez lodówki (nie zdziwiło mnie to) i
innych przyrządów mugolskiego świata stało krzesełko z
dzieckiem, które namiętnie grzebało w misce z kaszką.
Uniosłam
brwi, gdy Syriusz wyszczerzył się do mnie przesadnie.
– Cóż…
Czy jest coś, o czym nie wiem? – mruknęłam.
– Nie,
ja nie dzieciaty! – parsknął. – To przecież Nimfadora! Nie
poznajesz? Córka mojej kuzynki!
–
Rzeczywiście…
A skąd ona się tu wzięła?
– Andromeda
odwiedziła mnie niedawno – odparł Syriusz i podrapał się w
głowę. – Wybrała się gdzieś z Tedem, więc stwierdziła, że
to ja najlepiej nadaję się na niańkę…
Nimfadora
ryknęła w niebogłosy. Syriusz oklapł w sobie.
– Nie
płacz, Dora! – Chwycił ją i począł podrzucać pod sam sufit.
– Ne
cem tego jeść więcej! – burknęła, gdy skończył ją
absorbować.
– Ale
to dobre jest! Będziesz duża i silna! – zawołał w euforii.
– Ne
cem być duza. I jak jesteś taki mondly, to sam to zjedz!
Syriusz
przestał się uśmiechać jak debil.
– Dobrze.
Pokażę ci, jakie to jest pyszne.
Wziął
do buzi jedną łyżkę paćki, po czym zrobił się lekko zielony.
Łzy stanęły mu w oczach, z wielkim trudem przełknął jedzenie.
– Widzisz?!
Mniam! – wycharczał w końcu. Chciał chyba coś jeszcze dodać,
ale zaniósł się okropnym kaszlem.
– Możesz
ją potrzymać? – Szybko podał mi dziewczynkę, po czym wypadł z
kuchni.
Dziecko
wpatrywało się we mnie z dzikim zainteresowaniem.
– Kim
jesteś? – zapytała lekko rozkazującym głosem.
– Mam
na imię Mary Ann. A ty? Jakie masz imię?
– Wiem,
ale ne powem!
Uniosłam
brwi.
– Eee
tam. Pewnie nie wiesz i tylko udajesz – mruknęłam z chytrą
minką.
– Nie
plawda! – zawołała. – Wiem, ale ci ne powem.
– Dlaczego?
– Bo
to seklet.
– Sekret…
– chrząknęłam. – Jeśli nie chcesz mi go zdradzić, to ja nie
zdradzę ci mojego sekretu. A on jest meganajwiększym w świecie
sekretem!
Nimfadora
rozdziawiła buzię.
– Powiedz!
– poprosiła.
– Nie.
– Powiedz,
powiedz!
W
tym momencie przyszedł Syriusz. Otarł usta rękawem i westchnął
ciężko.
– Chodźmy
do sypialni. Już się z pewnością najadła tego gów… oj,
przepraszam, tej materii.
Razem
udaliśmy się na górę po dębowych kręconych schodach. Nimfadora
siedziała na barana u Syriusza.
– Syli!
– zagadnęła. – Ona ne ce mi zdladzić jej sekletu!
– Bywa
i tak – mruknął i przekroczył próg sypialni, w której
spoczywało łóżeczko dla dziecka. Włożył do niego Nimfadorę,
przykrył pieczołowicie kołderką, po czym kiwnął na mnie,
żebyśmy się zmywali.
– SYLI!
– rozległo się, gdy już podeszliśmy do drzwi.
Syriusz
zatrzymał się i posłał jej zmęczone spojrzenie.
– Pocytaj…
– poprosiła pokornie.
– No
dobra. Co?
– Bajkę…
Usiadłam
sobie z boku i przyglądałam się Syriuszowi, jak pochylony nad
łóżeczkiem czyta czarodziejską bajkę. Jego miękki, spokojny,
głęboki głos śmiesznie brzmiał, gdy niósł taką bajeczną
treść, jednakże doskonale do niej jednocześnie pasował.
Gdy
Nimfadora usnęła, wyszliśmy do salonu, by usiąść na czerwonej
kanapie.
– Herbaty?
Kawy? Czegoś jeszcze innego? – spytał Syriusz nieco zmęczonym
głosem. – Może być Ognista Whisky, nikt się nie zorientuje…
– Dobra,
dawaj whisky! – zadecydowałam, a Łapa parsknął, po czym
podszedł do ciężkiego kredensu, by poszperać w kryształowych
czarkach.
– Fajne
włosy – rzucił przez prawe ramię do mnie. – Co prawda, wolałem
cię w czarno-rudych…
– Jesteś
chyba pierwszą osobą, która to mówi – parsknęłam,
przeczesując włosy palcami.
– Bo
inni się nie znają – odparł, wzruszając ramionami, po czym
podał mi pełny whisky kielich i opadł na kanapę obok mnie. –
Zdrowie Potterów, którzy są w Jersey.
– A
James? – zapytałam. – Gdzie?
– Jak
to gdzie? Z nimi. Też bym pojechał, ale nie za dobrze się czuję,
więc…
– Co?
– zmartwiłam się. – Czyli na Sylwestrze go nie będzie?
– Na
Sylwestra przyleci siecią Fiuu. Nie wypadało mu tak po prostu nie
pojechać do rodziny. Ale Sylwestra spędzi z nami. Co to?
Przekrzywił
głowę, obserwując mój nadgarstek.
– To
jest bransoletka od Jamesa. – Pomachałam mu srebrem przed oczyma.
– Nie,
mam na myśli, co masz pod nią, na ręku… Zdejmowałaś ją, odkąd
założyłaś?
– Nie…
Szybko
rozpięłam z jego pomocą bransoletkę. Cała skóra była czerwona
od bąbli i opuchnięta. Uniosłam brwi. Czułam od pewnego czasu, że
mnie dziwnie swędzi nadgarstek, ale żeby pod bransoletką porobiło
się coś takiego?
–
Wyglądasz,
jakbyś miała alergię! – zdziwił się
Syriusz.
– Na
srebro? – skrzywiłam się. – Nigdy nie miałam alergii na
srebro.
Wpatrzył
się we mnie, marszcząc brwi i dumając nad czymś.
– Nie
podoba mi się to… – stwierdził, a potem przewrócił oczyma. –
Dora beczy…
Szybko
popędziliśmy na górę. Nimfadora skręcała się na posłaniu i
ryczała wniebogłosy.
– Ciii,
nie płacz! – poprosił Syriusz, składając ręce, jak do
modlitwy. Nie poskutkowało.
– Doruś!
– zagadnął nagle przesadnie wesoło Czarny. – Patrz tu!
Wsadził
dwa palce wskazujące sobie do ust, po czym rozciągnął je do
granic wytrzymałości, wystawił język i zaczął wydawać odgłosy
podobne do „BLELELE-LOOO-LELELE-LOO!”. Nimfadora przestała
płakać i zmierzyła go takim spojrzeniem, że natychmiast przestał.
– Cem
do mamy. Bzusek mnie boli… – wykrztusiła.
– Mamusia
wróci! – szepnął z czułością Syriusz, po czym popędził po
lekarstwo.
Gdy
już wrócił, okazało się, że Nimfadora za Chiny Ludowe nie
weźmie do ust takiej paćki.
– Patrz,
Dora! – zagadnęłam, po czym odstawiłam taniec pijanego pawiana.
Nimfadora rozdziawiła buzię z zaintrygowaniem, w tym czasie Syriusz
sprytnie wcisnął jej łyżkę lekarstwa do otwartej paszczy. Z
trudem przełknęła.
– Teraz
musimy ją zmęczyć… – szepnął do mnie, po czym wrzasnął
dziarsko – BAWIMY SIĘ!
Nimfadora
zaczęła się śmiać, po czym krzyknęła „BELEK!”, klapnęła
Syriusza w nogę i poczęła pomykać na nóżkach, by uciec.
– Zaraz
cię złapię! – zaśmiał się Łapa i w skupieniu, bardzo wolno
pobiegł w jej stronę, praktycznie się nie poruszając, by mogła
uciec daleko.
–
Ne
złapies! Biegam najsybciej!
Ganiali
się w ten sposób naokoło mnie, śmiejąc się do rozpuku. Na mojej
twarzy pojawił się mimowolny uśmieszek na ich widok. Nimfadora
roześmiana dziko, Syriusz bardzo z siebie zadowolony, ale
jednocześnie niezwykle szczęśliwy. Wyglądali, jak tatuś z
córeczką.
Skutek
ich gonitwy był taki, iż Łapa wpadł na mnie w biegu i
zaliczyliśmy z hukiem glebę. Nimfadora natychmiast wykorzystała
chwilowe osłabienie sił wroga, toteż wlazła na niego i poczęła
nań skakać.
– Nieee!
– wykrztusił. – Złaź ze mnie, małpiszonie! Zamęczy mnie ten
bachor, no…
Dorze
wkrótce znudziło się robienie z Syriusza trampoliny do skoków
wzwyż, więc wcisnęła się między nas, bo wciąż oboje leżeliśmy
obok siebie na plecach. Oparła główkę (różową, nawiasem
mówiąc) na piersi krewniaka, zamykając oczka.
– Śpij,
Doruś… – mruknął, przyglądając jej się czule. Poczęła
układać głowę w możliwie najdogodniejszej pozycji, po czym
szeroko ziewnęła. Syriusz pogładził ją po policzku palcem.
Przyglądałam
im się chwilę, co było z jakiegoś powodu bardzo przyjemne.
Obróciłam głowę w prawo, by zawiesić wzrok na rozgwieżdżonym
niebie, stwierdzając, że nie chce mi się złazić na dół, by
wypakować mydło i piżamę, by poddawać się całemu rytuałowi
kąpieli. Leżeć tak na tym włochatym, miękkim dywanie jest
zdecydowanie przyjemniej.
– Syli,
bajka… – poprosiła szeptem Dora.
Syriusz
zamyślił się chwilę, po czym zaczął spokojnie opowiadać.
Florian
wlepił oczy w swego najlepszego przyjaciela.
– Wiesz,
że cię kocham. Jesteś jedyny, który mnie rozumie…
Olbrzymie
szczypce zaklekotały. Florian uśmiechnął się z czułością.
Zaczął
mimowolnie bawić się sznurówkami swych wysokich butów, obserwując
swego wielookiego przyjaciela.
Dzień
był całkiem jasny, w związku z czym Florian nie czuł się zbyt
dobrze. Głowa bolała go niemiłosiernie, na szyi wykwitły
purpurowe plamy alergika.
„Ech,
wolę ten ból i oświetlony las niż tamtą cholerną, zatęchłą
wieżę, w której czas zatrzymał się dwieście lat temu!”,
przeszło mu przez myśl. „Ojciec ma dobrze – odszedł z tego
dziwacznego świata. Też bym tak chciał…”.
Brazylijska
akromantula, nazwana Henrykiem, zaklekotała ponownie ku swemu panu.
Pieniek,
na którym siedział nie był chyba zbyt wygodny. Zakręciło mu się
w głowie, wnętrzności skręciły się w mdłościach. Też coś…
Nie wymiotował, odkąd w 1772 jakiś czarny niewolnik zatruł go
jedzeniem w jednej z amerykańskich restauracji.
– Nie
chciałem przenosić się do Norwegii, wiesz, Henryku? Tu jest tak
zimno i ciemno… Ale o to chodziło moim rodzicom, gdy pogryzł nas
tamten potępiony człowiek…
– Znów
gadasz do tego pająka?
Znikąd
pojawiła się kobieca sylwetka jego siostry. Ona jako jedyna w
rodzinie mogła znosić światło słoneczne bez szczególnych
skutków ubocznych.
– Zaraz
zażartuję, że prawie przyprawiłaś mnie o zawał… – prychnął
z sarkazmem Florian.
Marina
uśmiechnęła się drwiąco.
– Chciałbym
prosić o chwilę prywatności…
– Znów
wypłakujesz oczy? – zadrwiła i uniosła ciemne brwi. – Że nie
możesz mieć żony i dzieci? Że jesteś sam? Nie wystarczy ci nasze
towarzystwo?
– Ty
nic nie rozumiesz… Byłem zakochany, gdy to się zaczęło…
– W
tamtym czarnuchu?!
Florian
wstał powoli, zgrzytając zębami.
– To,
że była niewolnicą piekarza, nie oznacza, że była zwierzęciem!
– W
te czy we w te… Teraz jest już dla ciebie zwierzęciem. Ach,
byłabym zapomniała! To było w osiemnastym wieku… Powinnam użyć
czasu przeszłego, prawda?
Zaśmiała
się pogardliwie. Florian jeszcze bardziej zsiniał.
– Kiedyś
będzie inaczej – wycedził.
– Tak.
Zbliża się ktoś, kto nareszcie zrobi z tym wszystkim porządek! –
I uśmiechnęła się groźnie. – Nadchodzi.
Niech
zgaszą to przeklęte światło!…
Usiadłam
na dywanie, odgarniając ciemnokasztanowe sprężynki. Za oknem było
bezwstydnie jasno, Syriusz i Nimfadora spali obok mnie, ciasno
zwinięci w kłębek. Dora miała uchylone usta. Syriusza tak
spokojnego i bezbronnego jeszcze nie zdarzyło mi się zobaczyć.
Wstałam
i udałam się do łazienki. Nogi dziwacznie mi pulsowały. Co jest?…
W
bardzo jasnym świetle świec moja twarz w lustrze wydała się
twarzą topielca. Miałam nienaturalnie białą cerę. Prawdopodobnie
przez makabryczne oświetlenie. Przemyłam buzię, krzywiąc się.
Znów poczułam ten pulsujący ból głowy.
Obserwowałam
opartą na zlewie rękę i lekko opuchnięty nadgarstek. Odkąd
zdjęłam bransoletkę, zniknęły przynajmniej bąble.
Po
zabraniu torby z salonu mogłam umyć się i przebrać. Gorąca woda
jeszcze bardziej wzmogła migrenę.
Szare
dżinsy-dzwony, fioletowa koszula od rodziców, włosy w kucyk.
Wreszcie lekko rozchwianym krokiem opuściłam toaletę, podwijając
rękawy do łokci.
Z
jednego z pokoi przy długim, ciemnym korytarzu wynurzył się
Syriusz, przybrawszy swój zwyczajowy wyszczerz.
– To
twój pokój? – spytałam, dostrzegając za jego plecami kartkę na
drzwiach z krowiastym, dającym po oczach napisem „SYRIUSZ”. Łapa
schował uzębienie za wargi i kiwnął z przesadną powagą kilka
razy.
– Mogę
zajrzeć?
Błyskawicznie
zagrodził mi drogę i szybko zaprzeczył ruchem głowy. Uniosłam
brwi.
– Aha…
Jak rozumiem, wewnątrz w powietrzu unoszą się nieznane szczepy
bakterii?
– Coś
w tym guście… Chodź na śniadanie. Musimy jeszcze wyprowadzić
dziecko na spacer, zanim przybędzie następne…
Zostawił
mnie samą pod drzwiami. Wlepiłam wzrok w kartkę. Było tu jeszcze
nabazgrane „Urodzony, by być wolnym”, a pod „SYRIUSZ”
widniało małe „Leszcz”, napisane charakterystycznym pismem
Rogasia.
Westchnęłam
wymownie i zeszłam do kuchni. Syriusz zamarł.
– Co
jest? – zmrużyłam oczy. – Zaciągniesz zasłony?
– Co
ci się stało? Jesteś tak biała, jakbyś od kilku dni nie żyła…
Wyciągnęłam
przed siebie przedramiona. W jasnym świetle wyglądały identycznie,
jak w ciemnej łazience. Zamurowało mnie.
– Co…
co się dzieje?! – zadałam retoryczne pytanie łamiącym się
głosem. Zakręciło mi się w głowie i oparłam się na kuchennym
krześle. Syriusz podszedł do mnie i objął mnie ramieniem, by
dodać otuchy.
– To
na pewno dlatego, że noc spędziłaś na podłodze. Może jesteś
niedotleniona? Nie martw się, Mary Ann, zaraz pójdziemy na spacer!
Głowa do góry!
Wystarczy,
że zjedliśmy śniadanie, a Syriusz natychmiast z niemałym
wysiłkiem wcisnął Nimfadorę do zwykłego, mugolskiego wózka i
wyszliśmy na ulicę.
Była
to jakaś bogata, zaciszna dzielnica Londynu.
– Niedługo
się stąd przeprowadzają – rzucił Syriusz, w skupieniu pchając
przed sobą wózek. Minęła nas jakaś zbulwersowana, starsza
kobieta.
– Gdzie?
– Wracają
do korzeni, do Doliny Godryka. Stamtąd pochodzą Potterowie. James
chciałby zamieszkać tam kiedyś ze swoją żoną.
Kobieta
fuknęła coś pod nosem i pospiesznie się oddaliła. Wymieniliśmy
zaskoczone spojrzenia.
– Dolina
Godryka? – spytałam z zainteresowaniem. – Brzmi jak imię
Gryffindora…
– Bo
to od niego. To jedyna, poza Hogsmeade, wioska w Anglii zamieszkana
jedynie przez czarodziejów – wytłumaczył.
Zamyśliłam
się.
–
Zastanawiałam
się, gdzie chciałabym mieszkać po szkole…
– I?
– Jeszcze
nie wiem – rzekłam i wzruszyłam ramionami. – Miałam już tyle
domów…
Minęła
nas kolejna zbulwersowana babcia.
– O
co im chodzi? – szepnęłam, bo miejsce było bardzo ciche,
wytłumione przez śnieg.
– Może
myślą, że jesteś narkomanką – parsknął. – Z takim
odcieniem skóry… A może nie są zachwycone faktem, że dwoje tak
młodych ludzi ma dziecko?
Zerknęliśmy
na siebie wymownie, po czym ryknęliśmy śmiechem.
– Też
masz pomysły! – pokręciłam głową. Syriusz wyszczerzył się z
przesadą.
Dobrnęliśmy
z wózkiem do pobliskiego placu zabaw. Kilkoro dzieci biegało po
śniegu z uciechą, niektóre, co młodsze wywalały się na paszcze,
podnosząc wrzask nie z tej ziemi, alarmując w większości
rozhisteryzowane mamusie, że dzieje im się straszliwa krzywda.
Usiedliśmy
na przykrytej śniegiem ławce, Syriusz ustawił wózek przed sobą i
jeździł nim machinalnie w tę i nazad, obserwując uważnie rodziny
mugoli.
Niektórzy
świetnie się bawili, tu i ówdzie stał bałwan, słychać było
jednakże płacz, a jakaś wściekła matka, prowadząca energicznie
dziecko za rękę, warczała doń:
– I
co? Oczywiście, po raz setny zeżarłeś marchewkę z cudzego
bałwana!
Syriusz
zamaskował parsknięcie i zerknął na mnie z ukosa.
– Co
się tak krzywisz?
– Razi
mnie śnieg! – burknęłam. – I ogólnie, tu jest zbyt jasno.
Łapa
zmarszczył czoło. Po pewnym czasie wstał, z wolna ruszył do
przodu, a potem… błyskawicznie uformował kulkę ze śniegu i
cisnął prosto w moją twarz. Usłyszałam jego szyderczy śmiech.
– O
żeż ty… Ale ci się oberwie!
Rycząc
ze śmiechu jak debil, rzucił się do ucieczki, a ja ruszyłam za
nim. Cisnęłam w niego śniegiem, ale trafiłam w drzewo, za którym
się schował.
– Ty
to jednak masz cela… – zadrwił.
– Śmiej
się, śmiej! – zawołałam. – Zaraz się okaże, czy słusznie…
– Taa,
uchum!
I
rzucił się do dalszej ucieczki. Zmusiłam obolałe nogi do wysiłku.
Poczęły bardzo szybko przebierać po śniegu, mimo bólu. Nie jest
tak źle! Myślałam, że będzie wolniej. Dużo wolniej…
Syriusz
w ciągu sekundy przybliżył się na wyciągnięcie ręki, a w
ułamku następnej wpadłam na niego w pełnym biegu i wylądowaliśmy
w zaspie.
– Hej!
Przecież byłaś przy tamtych huśtawkach! – zawołał ze
zdziwieniem, gdy już się pozbierałam z jego cielska. – Jak ty to
zrobiłaś?!
Zaśmiałam
się, choć sama byłam nie lada zaskoczona. Syriusz wlepiał we mnie
zafrapowane spojrzenie.
Wstaliśmy
i szybko odnaleźliśmy wózek z Dorą, po czym wolno ruszyliśmy do
domu, wprawiając w zdziwienie mijanych ludzi. Wciąż próbowałam
zrozumieć, jak to sięstało, że tak szybko do niego dobiegłam.
– Hej,
hej! – ryk dzikiego bawoła przerwał ciszę. Naprzeciw nas
zamajaczył znajomy kształt.
James,
gdy już nas osiągnął, parsknął, po czym z chytrym uśmieszkiem
zagadnął:
–
Przeszkadzam
państwu Black w spacerowaniu z dzieckiem?
– Weź
ty już lepiej nie powalaj nas swym galopującym intelektem… –
pokręcił głową Syriusz.
– Powaga.
Wyglądacie właśnie tak! – ucieszył się. – Ludzie też was
tak odbierają, sądząc po ich minach.
– No
co ty nie powiesz…
– No,
ale ciesz się, że to Meggie, a nie Peter…
Ryknął
rubasznym śmiechem, ale Syriusz nie zawtórował mu. Był bardzo
zamyślony i posępny.
– I
jak? – zapytał James, gdy już opadł nonszalancko na fotel w
salonie. Syriusz usiadł na drugim, ja położyłam się na kanapie,
próbując opanować ból głowy. – Wszystko gra? Kiedy przybędą
panowie?
– Zasłońcie
te okna… – poprosiłam, ignorując Jamesa. Syriusz natychmiast to
uczynił wprawiając Rogasia w zdumienie. Jednak James nie
skomentował tego.
– Przybędą
nieco później. Pójdziemy do Londynu, zgoda? – powiedział
Syriusz, grzebiąc w kredensie w poszukiwaniu whisky.
– Meggie,
co on ci zrobił z włosami? Wiedziałem, że zostawienie cię z nim
nie wróży nic dobrego! – zagadnął Rogacz.
– Dlaczego
myślisz, że to Syriusz? – szepnęłam.
– On
jest do wszystkiego zdolny… Nawet nie wiesz, jak wyglądały plecy
Petera po pewnej nocy w drugiej klasie. Wyrósł mu chyba na nich
jakiś mikroklimat puszczy amazońskiej… A propos, jak spędziliście
noc? Udała się?
Syriusz
przerwał grzebanie, z wolna odwrócił się ku Jamesowi, posyłając
mu gaszące spojrzenie.
– Nie
to miałem na myśli, Łapuś… – zarechotał. – Czy wszystko
było w porządku?
– W
najlepszym… – burknął Czarny, wyciągając trunek. – Spaliśmy
na podłodze w gościnnym.
James
posłał mi nieco spłoszone spojrzenie.
– Masz,
wypij to. Chodźmy, Rogaś.
Syriusz
podał mi Ognistą Whisky, po czym obaj z Jamesem wycofali się z
mrocznego salonu, zanurzonego w cieniu.
– Meggie,
wstawaj! Czas ruszać! Za niecałą godzinę pożegnamy stary rok!
Dosłownie
pięć minut potem poczułam, że ktoś mną potrząsa. Ból głowy
powrócił.
– Co,
już…?
Nade
mną stał mój uśmiechnięty braciszek. Z trudem uniosłam się z
miękkiej sofy.
– Hej,
ty w ogóle oddychasz? – zmrużył oczy.
– Staram
się – odburknęłam. Miałam szczerze dość mojej podejrzanej
bladości.
– Już,
zbierać zadki w troki! – zawołał James, wpadając
entuzjastycznie do salonu i łapiąc w locie potrąconą przezeń
doniczkę. – Wyłazimy.
W
korytarzu wpadliśmy na Petera i Syriusza. Peter wiązał swe
sznurówki w kokardki, natomiast Syriusz zajęty był wiązaniem w
podobny sposób długich włosów Peta. Glizdek po pewnym czasie
skapnął się, że coś zagraża jego kucykowi, toteż odwinął
Łapie fangę w nos.
– Hej,
hej, HEJ! Panowie! Rozejm! – James rozdzielił walczących. – Jak
można tak kończyć rok?! Wstydźcie się, a fe!
Pet
i Syriusz unieśli brwi w konsternacji, a Remus parsknął.
Na
zewnątrz słychać już było samotne świsty i wybuchy fajerwerków.
– Juhuuu!
– ryknął na dzień dobry James, sygnalizując otoczeniu swą
obecność, po czym ruszyliśmy ciemną drogą ku Londynowi.
W
domach zapalone było światło, ludzie wychodzili do ogrodów, by
przygotować zakupione petardy do wystrzelenia.
– Mugole
są dziwni, nie? – zagadnął wesoło James. – Cieszą się nie
wiadomo z czego… A te ich petardy są upośledzone jakieś.
– No!
– podjął Syriusz. – Jakby im pokazać nasze, to by chyba
osiwieli z uciechy…
Znaczące
spojrzenie powędrowało od Syriusza do Jamesa i z powrotem.
– Tylko
spróbujcie teraz wybrać się na Pokątną po fajerwerki! –
obruszył się Remus.
– Masz
rację… – westchnął Łapa, ale zaraz rozjaśniła mu się
twarz. – Ale nie zaszkodzi skoczyć po mugolskie i je trochę
przerobić po naszemu…
– Zaraz!
Nie wolno nam używać czarów!
– Nie
smędź, Remusie. Na wyspie nic nam nie zrobili! Raz się żyje,
potem tylko straszy… Nie jesteśmy już dziećmi!
– A
propos! – ocknęłam się. – A co z Dorą? Zostawiłeś ją w
domu, mistrzu?!
– Nie
– rzucił przez ramie nonszalancko Syriusz. – Dromeda ją
zabrała, jak spałaś… Jimmy, ścigamy się do marketu?
Rogaś
wydał z siebie dźwięk zapewne oznaczając aprobatę, po czym oboje
rzucili się główną ulicą. Nad nami niebo rozjaśniło się –
pierwszy fajerwerk wystrzelił.
Ja,
Remus i Peter wkrótce dotarliśmy pod sklep sieci Sainsbury, gdzie
reszta naszych towarzyszy kotwasiła się w śniegu.
– Sklep
jeszcze otwarty? – zdziwiłam się.
Zielone
światło padło na nas z góry. Po niebie rozsypały się zielone
gwiazdy. Stanęliśmy wszyscy pod napisem „Sainsbury’s”, który
oświetlały kolorowe petardy.
– Ładujemy
się tam? – zapytał Syriusz.
–
Sprawdźmy,
czy w ogóle posiadają coś takiego, jak fajerwerki… – mruknął
James, po czym obaj z Łapą wsunęli się do jasnego środka.
– Niech
się pospieszą… – Pet zerknął na zegarek. – Za pięć
północ.
Powietrze
wypełniał zapach spalenizny, zewsząd w niebo wysyłane były
kolorowe sztuczne ognie. Na horyzoncie nad stolicą rozpętała się
prawdziwa wojna pomiędzy petardami. Widok był doprawdy imponujący.
James
i Syriusz wypadli ze sklepu.
– Nic
nie mają ci mugole… Wszystko wykupione, głupole – westchnął
James, zerkając na zegarek i wrzasnął w ekstazie – jeszcze
dwadzieścia sekund!
Huncwoci
zbili się w ciasną grupkę. Złoto-czerwony deszcz rozjaśnił
czarne niebo.
– Osiem…
siedem… sześć… – poczęli mruczeć.
Ktoś
nieopodal wystrzelił następną petardę.
– Trzy…
dwa… jeden…!
W
tym momencie na niebie rozsypał się kolejny piękny złoty deszcz,
niebieska rozeta i zielona czaszka z wężem wystającym z ust.
Zaczęliśmy
wrzeszczeć „NOWY ROOOOOOOOOOOK!” i tym podobne. Ogarnęła mnie
euforia – nowy rozdział został otwarty.
Zielony
blask czaszki oświetlał w dalszym ciągu nasze twarze. Zerknęłam
na chłopaków: Remus uśmiechał się do siebie delikatnie, James
cieszył twarz na całego, wietrząc całą posiadaną jamę ustną,
Peter podobnie, lecz bardziej subtelnie i nie tak entuzjastycznie.
Jedynie Syriusz wpatrywał się w obiekt na niebie, a na jego buzię
wkradało się powoli podejrzenie, dominując radość, aż w końcu
zupełnie ją zgasiło. Posłałam mu pytające spojrzenie.
– Czego
ci mugole nie wymyślą! – zaśmiewał się James.
– Hej,
wejdźmy może do sklepu, co? – zaproponował Syriusz ostrożnie.
– Tu
jest genialnie! Po co tam iść? Chcesz oglądać papier toaletowy?!
– James!
Wejdźmy, tak będzie lepiej!
– O
czym ty gadasz?!
– Co,
Łapo? – zainteresował się Remus.
Zza
pobliskiego budynku wyłoniła się grupa ludzi w pelerynach.
Przystanęli raptownie, widocznie nas obserwując.
Syriusz
syknął, po czym zaległa napięta cisza.
Zgodnie
wykonali charakterystyczny ruch.
Rzuciliśmy
się ku wejściu do sklepu, zanim zdążyli wyciągnąć różdżki.
Wpadliśmy do środka, Syriusz w locie złapał koszyk, by nie
wzbudzać podejrzeń.
– Oddalmy
się czym prędzej od wejścia – zaproponował James, klucząc
pomiędzy nielicznymi klientami. Pracownicy podejrzliwie obserwowali
naszą piątkę. – Potem coś wymyślimy…
Wkrótce
stanęliśmy na skrajnym końcu sklepu i udawaliśmy wielce
zainteresowanych puszkami z groszkiem konserwowym. Panował
zaskakujący spokój i nastrój zwyczajnych, flegmatycznych zakupów.
Syriusz
z lekkim zniecierpliwieniem zerkał co jakiś czas za siebie, Remus
rzucał mi zaniepokojone spojrzenie, Peter cały się trząsł.
We
mnie kotłowało się wszystko: myśli, emocje. Kto to, u licha był?!
Czemu chcieli nam zrobić krzywdę? I skąd Syriusz wiedział, że
coś się święci?…
– Chyba
sobie poszli… – zasugerował nieśmiało Rogacz.
– Nie
byłbym tego taki pewien – szepnął Syriusz.
Od
strony kasy rozległ się wysoki, kobiecy krzyk, do niego dołączyły
następne. Potem wiele głosów, dźwięk rozwalanego regału,
tłuczonego szkła, świst zaklęć…
Zaległa
głucha cisza…
TRZASK!
W
sklepie wybuchły wszystkie lampy, jedna po drugiej, nurzając
wnętrze w idealnej ciemności.
Nikt
nie ważył się ruszyć. Zaległa miażdżąca cisza.
– Idą
tu – szepnęłam.
– Skąd
wiesz? – zdziwił się Syriusz.
– Nie
słyszycie ich? – zdumiałam się, ale nikt nie odpowiedział.
Ogarniał nas paraliż. Żadne nie posiadało różdżki.
– Tędy
– szepnął niedostrzegalnie nieomal Łapa.
Na
paluszkach ruszyliśmy przejściem prostopadłym do półek. Każde z
nas wstrzymywało oddech, napięcie było namacalne.
W
półmroku niewiele można było zobaczyć. Wciąż słyszałam kroki
– napastnicy zbliżali się.
Delikatne
światło rozbłysło za nami: widocznie któryś używał zaklęcia
Lumos.
–
Spokojnie…
– mruknął Remus, ale każdy nieco przyspieszył.
Skręciliśmy
w prawo i posuwaliśmy się wzdłuż półek z chrupkami. Od
powstrzymywania oddechu zdrętwiały mi płuca.
– Sprawdzę
tu – rozległo się za nami raptownie.
Peter
pisnął, puściły mu nerwy. Rzucił się w desperacji do przodu i
wpadł na Syriusza. Obaj władowali się w stojące niedaleko
metalowe wiadro z mopem i wodą. Hałas był nie z tej ziemi.
– TAM
SĄ! DRĘTWOTA!
Czerwony
strumień pomknął ku chłopakom.
– PADNIJ!
– Syriusz rzucił się na Petera i uniknęli trafienia. Zaklęcie
ugodziło w półkę za nimi. Potężny regał zachwiał się
niebezpiecznie i z wolna runął na naszą piątkę.
– W
NOGI!!!
Ja,
Remus i James szybko rzuciliśmy się w dalszą drogę, by uniknąć
zmiażdżenia. Za nami rozległ się potężny huk, gdy półka
grzmotnęła o swoją sąsiadkę, która z kolei osunęła się na
następną. Oszołomieni, wpatrywaliśmy się w to gigantyczne
domino, ledwie widoczne w półmroku. Przed nami jednak zamajaczył
jakiś ruch.
– CHODU!
– ryknął James, po czym pociągnął mnie ku sobie i razem
ruszyliśmy za siebie.
Zaklęcia
ciskane ku nam rozwalały mijane produkty, oświetlały na krótko
sklep, żłobiły w kafelkach wgłębienia. Rozlegały się zgrzyty
osuwających się regałów.
Wypadliśmy
z przekąsek i skręciliśmy gwałtownie w lewo, główną alejką,
czując na karkach śmierć.
– Tutaj…
– syknął Remus, skręcając niespodziewanie w lewo. Przywarliśmy
do ściany ze słoikami konfitur i przetworów. Cała grupa
napastników minęła nas, nawet nie zaszczycając spojrzeniem działu
z dżemami.
– Gdzie
Syriusz i Peter? – szepnął z przerażeniem James. – Myślałem,
że się gramolili spod tej półki za nami!
Wymieniliśmy
pełne obawy spojrzenia.
Cieszę się że u ciebie wszystko dobrze :)
OdpowiedzUsuńTo było takie słodkie gdy Syriusz i Mary opiekowali się małą nimfką :3
Myślę że jednak jest możliwość że Mary jest wampirem.
Czekam na kolejny rozdział <3
miło jest wejsc i zastać nowy rozdział :) czekam na ciąg dalszy :)
OdpowiedzUsuńSPAM!
OdpowiedzUsuńTytuł: The Villborn Family
Adres: the-villborn-family.blogspot.com
Autorka: Aleksandra Lestrange
Tematyka: Harry Potter -> Czasy huncwotów
Opis: To lato było trudne dla Genevieve. Najpierw przeprowadziła się na całkiem inny kontynent. Londyn wydawał się jej całkiem obcy i dziwaczny, a Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart, do której miała zacząć uczęszczać od września, śmiertelnie nudna. To tego ta cała wojna z niejakim Voldemortem.
Już pierwszego dnia przekonuje się, że Hogwart nie jest taki, za jaki go miała. Czwórka chłopców, znana również jako Huncwoci, od pierwszego dnia umila wszystkim życie, a Geneviev łamie wszelki Gryfońskie zasady mając przyjaciół wśród Ślizgonów.
Z pozoru wszystko wydaje się piękne i ładne, ale czy nowi przyjaciele Genevieve pozostaną z nią, gdy dowiedzą się, jaki sekret skrywa rodzina Villborn?
Serdecznie zapraszam :)
No hej! Czekam na dalsze części bo naprawdę mnie zaciekawiłaś!! <3
OdpowiedzUsuń