Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

poniedziałek, 12 września 2016

45. Punkt północ

Hej!  Na wstępie chciałam przeprosić za tak długą nieobecność. Moje życie osobiste bardzo się zagmatwało. To były ciężkie dwa miesiące, ale jakoś przeszły. Myślę, chociaż nie chcę obiecywać, że teraz z rozdziałami będzie lepiej. Postaram się je dodawać nawet codziennie, ale, jak już pisałam, nie chcę obiecywać.
Miłej lektury!


Odrętwiałe palce poczęły wyczuwać jakąś tkaninę.
Było mi nienaturalnie zimno.
Powoli odczuwałam, że oddycham. Każdy nerw budził się z absolutnego odrętwienia, to samo z mięśniami. Serce bardzo wolno pompowało krew, miałam problemy z oddychaniem.
Mózg powoli przetwarzał informacje. Czułam, że leżę. W czymś ciasnym i podłużnym. Do moich otępiałych uszu dochodził z bardzo daleka tylko trzask płonącego ognia.
Coś się poruszyło z lewej. Odważyłam się uchylić powieki.
Wpatrywałam się w kamienny strop jakiejś komnaty. Był to chyba gabinet Dumbledore’a, bo zauważyłam purpurowe draperie na łukach. Jednak dokładniejszy widok zasłaniały jakby niewysokie, drewniane ścianki po obu moich stronach.
Spróbowałam się podnieść. Kręgosłup odmówił posłuszeństwa całkowicie. Ponowiłam próbę, pomagając sobie skostniałymi palcami, które zacisnęłam na drewnianych ściankach. Podciągnęłam się do góry i usiadłam.
Rzeczywiście, znajdowałam się obecnie w gabinecie dyrektora. A spoczywałam w…
– Mary Ann! – bez wątpienia ktoś krzyknął i zrobiło się zbiegowisko naokoło mnie.
– Dlaczego leżę w trumnie? – spytałam słabo po chwili, lustrując zebranych w otępieniu.
Rozejrzałam się naokoło. Twarze wydały mi się znajome. Był tu Remus, Syriusz, James, Lily, Peter, Dumbledore, McGonagall, Slughorn, pielęgniarka…
– Matko, dziecko drogie! – przeraziła się ta ostatnia. – Jaka ty jesteś biała! Jak śnieg!
– Jak się czujesz? – spytał wilgotnym tonem Remus.
– Dziwnie – mruknęłam, czując, że w ustach mam nieprzyjemny, metaliczny smak. I to piekielne zimno… – Zamarzam…
– Horacy – Dumbledore wskazał gdzieś za siebie, a Ślimak zniknął z pola widzenia.
– Co mi się stało? – szepnęłam, oglądając trupioblade dłonie, położone bezwładnie na okrywającym mnie grubym, czarnym aksamicie, co jeszcze bardziej podkreślało ich koloryt.
– Ugryzł cię wampir. W Zakazanym Lesie – odparł Syriusz po chwili milczenia. – Z tydzień temu.
Zmroziło mnie jeszcze bardziej. Ponad ramieniem zgromadzonych dostrzegłam grubą rękę Slughorna z jakimś bursztynowym płynem w kryształowym kuflu.
– Wypij. To Ognista Whisky – rozkazał z zaniepokojeniem grubym głosem.
Łyknęłam parę łyków. Była rzeczywiście rozgrzewająca. Wzdrygnęłam się.
– Czy to oznacza, że jestem… wampirem? – spytałam z przerażeniem.
Wszyscy spojrzeli po sobie ze zmieszanymi, niepewnymi minami. Po chwili Dumbledore odparł powoli:
– Wampirowi, który cię ugryzł, nie dane było wyssać twojej krwi do końca. Pozbawił cię zaledwie części. Pan Black na całe szczęście przerwał mu w trakcie tej czynności. Gdyby dobiegła ona końca, to na pewno byś umarła albo stałabyś się wampirem.
– Jak mu przerwałeś? Teraz coś pamiętam, byłeś nieuzbrojony… – zwróciłam się do Syriusza, czując jednocześnie ulgę i wdzięczność.
– Zdzieliłem go w łeb! – burknął i pokręcił głową z obrzydzeniem. – Leżał gdzieś na ściółce, a potem, jak go rano szukaliśmy, to był sam proszek na jego miejscu.
– Więc dlaczego tak dziwnie się czuję?
– To normalne – mruknął dyrektor.
– Wiele cię kurowałam, może to od tych eliksirów… – podsunęła niepewnie pielęgniarka.
– Czy pamiętasz cokolwiek, co działo się po ugryzieniu? – ozwała się McGonagall. – Czy nic? Ciemno?
– Raczej to drugie – mruknęłam po chwili zastanowienia. – Nic nie pamiętam, odkąd wampir mnie ugryzł…
– Czy… czy to będzie miało jakiś wpływ na jej funkcjonowanie? – zapytała Lily nieśmiało.
– O, z pewnością – odparł Dumbledore. – Mogą pojawić się jakieś skutki uboczne. Wie pani, panno Evans, wampiry wstrzykują do ciała pewne substancje, gdy wysysają krew. Poza tym są nieśmiertelne, mają wiele wspomnień, zdarzały się przypadki, że wspomnienia przechodziły na niedoszłą ofiarę. O innych incydentach wspominać bym nie chciał. No cóż, zobaczymy. Być może nie będzie żadnych komplikacji. Z całą pewnością pannie Lupin przyda się w najbliższym czasie obserwacja. I wsparcie.
– Czy… czy możemy ją wyjąć z tej trumny? – spytał zbolałym głosem James.
– Oczywiście – powiedział poważnie Dumbledore, ale oczy mu się śmiały.
– No, panowie! Pomóżmy damie! – mruknął Syriusz i czterej Huncwoci wyciągnęli mnie z trumny (myślałam, że mnie rozerwą na pół, bo każdy ciągnął za inną kończynę).
Stanęłam niepewnie i natychmiast ugięły się pode mną nogi. Złapałam się Petera, który był najbliżej, i Syriusza, który wciąż mnie podtrzymywał.
– Właściwie po co ta trumna? – rzuciłam pytanie w przestrzeń. – To dość makabryczne…
– Na wszelki wypadek. Gdybyś przeobraziła się w wampira poza trumną, natychmiast rozsypałabyś się w proch. To niestety jeden z warunków rytuału przeobrażenia. To raczej naturalne, panno Lupin, że bezpieczniej było cię do niej włożyć i pozwolić, byś stała się wampirem niż zaryzykować twoją śmierć. Myślę jednak, że nie będzie już potrzebna. Możesz spać w łóżku, ale powinnaś spędzić tę noc pod fachową opieką uzdrowiciela. Tak więc proszę, byście zaprowadzili ją do skrzydła szpitalnego – zwrócił się do Huncwotów i Lily dyrektor.
– Tak jest! – odpowiedzieli chórem.
Chyba bardzo wzięli to sobie do serca. Jeszcze wciąż nie mogłam chodzić, tak więc nieśli mnie na zmianę: raz James, raz Syriusz, raz Remus i w końcu Lily z Peterem, który był za słaby, by mnie udźwignąć sam.
Gdy już znalazłam się w szpitalu, pielęgniarka, mimo głośnych protestów, gróźb i zamieszek, wygoniła dziatwę za drzwi. Zostałam sama.
„Co za dziwne poczucie odrętwienia”, myślałam, zakładając piżamę. Trudno było mi posługiwać się rękoma.
– Ale jestem blada… – szepnęłam, lustrują nie do końca sprawne nogi.
A co to?
Na jednym z bioder dostrzegłam dziwną, ciemną plamkę w kształcie półksiężyca. Wzruszyłam ramionami, choć byłam pewna, że nie było jej tam wcześniej. Zapadłam w głęboki, ciepły sen, gdy tylko złożyłam swe ciało na łóżku.
Następnego dnia, po okropnej, lodowatej nocy, zeszłam na niesprawnych jeszcze nogach na śniadanie. Ostatnie, jak się okazało, przed wyjazdem do domów na święta bożonarodzeniowe.
– Nic nie straciłaś w tym tygodniu, nie martw się. Nauczyciele glińdzili jak zwykle. – James właśnie wylał połowę butelki ketchupu na suchy chleb, pomagając sobie entuzjastycznymi ruchami.
– Czuję się, jakbym spała pięć minut… – mruknęłam, marszcząc nos i nakładając sobie sporą porcję jajecznicy z cebulą. – Co to za smród?
– Ja nic nie czuję… – mruknął James i zmarszczył brwi.
– Nie dziwota, bo to od ciebie tak capie! – parsknął Syriusz, maczając swój tost w górze ketchupu na talerzu Rogasia. – Daj trochę tej kupy pomidorów.
– Ej! To moja kupa! – zbulwersował się właściciel, zasłaniając dłońmi ketchup i przy okazji wsadzając w niego obydwie ręce i rękaw ciemnozielonego golfa.
– Twoja kupa? – Syriusz uniósł brwi. – Dziwne… Moje zwykle wyglądają nieco inaczej, ale cóż…
Peter zakrztusił się w tym momencie trzymanym w buzi jedzeniem, po czym wydał dziwny charkot. Remus zmierzył Syriusza zezłoszczonym spojrzeniem i burknął:
– Ty to jak coś powiesz… Jak sowa na parapet. O jaki smród ci chodziło, Meg?
– Nie wiem. Chyba za dużo tu perfum naraz. Udusić się można tym gryzącym smrodem…
Syriusz zmrużył oczy podejrzliwie.
– Pewnie, że tak. To on się tak wypacykował, by go było czuć na kilometr – oświadczył Rogaś i zerknął na Syriusza z ukosa. – Lubi otumaniać przeciwnika z daleka.
– Mary Ann chyba chodziło o mieszankę zapachów – burknął Czarny w obronie.
Od zapachów rozbolała mnie głowa. Mało tego, głośne rozmowy, śmiechy, ryki Huncwotów, dopełniały tego uczucia ogólnego bólu i cierpienia. Zatkałam ostentacyjnie uszy.
James uniósł brwi.
– No co?! – krzyknęłam. – Niech się uciszą!
W głuchej ciszy, jaka panowała w mojej głowie po zatkaniu uszu mogłam jedynie patrzeć na ludzi, wyłączyłam się z rozmowy. Obserwowałam ze średnim zainteresowaniem Rogasia, wsadzającego twarz Syriusza w kupę ketchupu, zastanawiając się, czy otrzymam u pielęgniarki przed wyjazdem jakiś eliksir na ból głowy.
Wkrótce powozy odwiozły nas na stację. W pociągu czułam już, że zmierzam ku rodzicom, by znowu spędzić z nimi piękne, miłe święta Bożego Narodzenia.
Ja, Lily, oraz Alicja usiadłyśmy w jednym przedziale. Przez długi czas przyglądałam się niezwykłym, ośnieżonym pagórkom, okrytym śniegiem lasom i jeziorom, na których powierzchni lśnił lód. Śnieg spadł dopiero wczoraj, a już zabielił świat jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
– Meg? – zagadnęła Lily szeptem po kilku godzinach monotonnej podróży. Zerknęłam na Alicję. Spała. Sądząc po użyciu szeptu, Lily na to właśnie czekała.
– Mam do ciebie pewne niedyskretne pytanie… – mruknęła i skrzywiła się z konsternacją.
– Jakie?
– Huncwoci są… animagami, zgadza się? Syriusz jest psem, Potter jeleniem, a Pettigrew szczurem.
Ostrożnie przytaknęłam, oceniając w głowie, że zaprzeczanie nie ma sensu.
– Widziałaś.
– Tak… – odparła powoli. – Wtedy, w nocy. Przemieniali się na moich oczach. Zresztą, ty też…
Uniosła brwi.
– Czemu jesteś animagiem? – spytała po chwili.
– James mi to podsunął.
– Ale to niezgodne z prawem – szepnęła z zaniepokojeniem. – A jak grozi ci jakaś kara?
– Nikt się nie dowie. Chyba, że ty komuś powiesz – odparłam i zerknęłam na nią wymownie.
– Coś ty! Jest jednak coś, co mnie bardziej martwi… Zastanawiałam się nad Remusem. Nie było go wśród was…
Zesztywniałam momentalnie.
– Ale było tamto zwierzę. – Spuściła wzrok. – Już wiem, dlaczego twój brat znika na czas pełni…
Po tych słowach wpatrzyła się we mnie z trwogą. Przyglądałam jej się chłodno.
– Myślisz, że to cokolwiek zmienia? – spytałam cierpko. – Kocham go, bardzo. Nieważne, kim jest. Proszę cię, nie traktuj go odmiennie. Nie zasługuje na potępienie.
– To jasne – przytaknęła, wciąż nie kryjąc zatroskania. – Bardzo go lubię. I czuję się winna, że go widziałam i odkryłam jego tajemnicę. Chociaż wiem, że nie powinnam tak się czuć, nie lunatykowałam specjalnie… Ale dlaczego on stał się wilkołakiem?
– Niejaki Greyback, czy jakoś tak, pogryzł go, gdy mieliśmy cztery lata. Zemścił się na moim ojcu za coś. Dlatego rodzice mnie oddali, bo w ich mniemaniu mój brat stał się potworem, zagrażał mi – odparłam gorzko.
W moich oczach zaszkliły się łzy. Nawet ja nie wiedziałam, czy bardziej złości czy smutku. Lily położyła mi na kolanie dłoń, by dodać mi otuchy. Reszta podróży minęła w nieprzyjemnym, ciężkim milczeniu.
Na peronie stali rodzice, uśmiechnięci od ucha do ucha. Ja i Remus rzuciliśmy im się na szyję.
– No, dzieci, pożegnajcie się ze swymi przyjaciółmi – mruknął tata. – Ja i mama idziemy na mugolski King’s Cross.
– Pa pa, Meg! – Lily przytuliła mnie mocno. – Wesołych, rodzinnych Świąt!
– Nawzajem. I nie kłóć się z siostrą i rodzicami zbytnio…
– Wiesz, że nigdy tego nie robię!
Huncwoci zbili się w jedną masę, odstawiając jakiś rytuał pożegnalny, w który wchodziło udawanie gdakania kurczaka, tupanie i jednoczesne obracanie się w miejscu przy wymachiwaniu rękoma w górze, niczym tancerki z Indii, oraz ruch bioder w ustaloną stronę, jak Beatlesi na koncertach, rozszerzając przy tym dziurki od nosa. Coś w tym rodzaju.
– Hej, Sylwestra odprawiam teraz ja! – zawołał Syriusz. – Pozbędę się starych z domu i wszyscy walą do mnie, kapewu?!
– Yes, sir! – zakrzyknął James.
– Ale może nie siedźmy w domu, to zbyt niebezpieczne… – zaproponował Remus. – Dla domu, rzecz jasna…
Mnie również przewinął się przed oczyma Sylwester z tamtego roku, gdy salon rodziny Potter odszedł w niebyt.
– Coś wykombinujemy! – wyszczerzył się Syriusz. – Od czego ma się mózg!
– No właśnie, najpierw trzeba go mieć… – odpaliłam złośliwie.
– Hej, chwileczkę! – zawołał James. – Przecież ty mieszkasz u mnie, fąflu!
Syriusz roześmiał się.
– Ja już myślałem, że się i do jutra nie zorientujesz!

***

Wiktorze!… Gdzie jesteś teraz?!… Wiktor?!…

Raptownie otworzyłam oczy. Mój wzrok padł na zielony baldachim.
W pokoju było jasno, na zewnątrz rozpoczął się od mroźnego poranka kolejny dzień. Przeczesałam palcami włosy i podeszłam z wolna do prezentów, czując huk w głowie. Niemiłosiernie mnie bolała.
– Uch! – warknęłam i podbiegłam do okna, zasłaniając je zielonymi zasłonami. Zrobiło się przyjemniej, mniej agresywnie.
Uklękłam przy prezentach.
Pierwszy był od Jamesa: srebrna bransoletka. Całkiem ładna. Od razu założyłam ją na nadgarstek.
Od Lily dostałam pięknie oprawioną trylogię Tolkiena. Westchnęłam z nostalgią, uświadamiając sobie, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz czytałam „Władcę Pierścieni”.
Potem znalazłam dwie kartki świąteczne: od Seva i Petera. Starałam się nie myśleć o fakcie, że Severus nie zadbał o spotkanie ze mną po tym, jak zostałam ugryziona. Od rodziców dostałam nowy kociołek do eliksirów (typowe…) oraz nieco za dużą koszulę we fioletową kratkę. Bardzo mi się spodobała.
Remus kupił mi książkę z magicznymi żartami. Pod jego prezentem spoczywała kartka. Były to życzenia świąteczne od niejakiego pana S. Zdumiałam się. Ciekawe, kto to.
Ostatni pakunek był całkiem spory. Otworzyłam go z zaintrygowaniem.
W środku spoczywał nowiutki, wspaniały gramofon. Rozdziawiłam usta. No nie!
Miał korbkę, i dobrze, bo prądu w domu czarodziejów przecieżnie uświadczysz.

„Teraz będziesz mogła do woli słuchać muzyki. Radzę Ci zacząć kolekcjonować płyty.
Syriusz Łapa”

Oniemiałam i zerknęłam na do tej pory bezużyteczną płytę Beatlesów, którą Syriusz kupił mi w piątej klasie. Stała niewinnie na gzymsie kominka, zbierając kurz.
– Śniadanie!!! – rozległo się z dołu.
Szybko się ubrałam i zeszłam do kuchni.
– Kochanie! – zachwyciła się mama, ze zdumienia zatrzymując rękę trzymającą łopatkę z jajecznicą przed talerzem Remusa. – Jak ślicznie wyglądasz!
– A więc James nie miał racji… – mruknął mój brat, przyglądając mi się z ukosa. Miałam wrażenie, że patrzy na mnie wrogo, szybko jednak odrzuciłam tą dziwaczną myśl.
– Że co? – Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na nich jak na stepujące gumochłony.
– Idź lepiej do lustra, bo chyba nie kumasz tematu – rzucił Remus.
Szybko udałam się do najbliższej łazienki i stanęłam przed swym odbiciem. Nie poznałam się.
– Super… – wyrwało mi się.
Moje włosy miały piękny, jednolity odcień. Były hebanowe z ciemnowiśniowym połyskiem. Każda sprężynka miała czarny kolor. Szampon tej kobiety z Hogsmeade najwyraźniej podziałał. I nie wyrosło mi na głowie nic budzącego grozę! Cóż za ulga…
Bardzo z siebie zadowolona wróciłam na śniadanie, zasłaniając przedtem kuchenne okna różowymi zasłonami w kratkę.
– Co ty robisz, dziecko? – zdziwiła się mama.
– Denerwuje mnie ten świecący śnieg. Razi w oczy.
– Co ty znowu wymyślasz! Wczoraj był taki sam, a nic nie mówiłaś! A ja teraz nie widzę zbyt dobrze w tym półmroku…
Przysunęła mi na talerz spory omlet. Jego zapach uderzył z całą mocą w moje nozdrza. Z jakiegoś powodu nie spodobał mi się. Skosztowałam, głodna, jak wilk.
– Mamo! – krzyknęłam z oburzeniem.
– Co znowu?
– Tu jest CEBULA! Jak mogłaś!
Mama rozdziawiła buzię.
– To zjedz ją. Czy to taki problem? – mruknęła po chwili. – Nie przypominam sobie, żebyś nie lubiła tego warzywa…
– NIE CIERPIĘ cebuli! Jest obrzydliwa! Nie jem tego.
Odsunęłam od siebie śmierdzący cebulą omlet.
Mama stała przy kuchni i przyglądała mi się z rozdziawioną buzią.
– Po prostu to zjedz – burknęła, chyba nieco urażona. – Nie rób dramatów, proszę cię.
– Powiedziałam już, nie będę tego jadła!
– Jedz, nie dostaniesz nic innego do obiadu, moja droga.
– Trudno!
– Masz to natychmiast zjeść! Nie po to sterczę w kuchni, by potem ktoś oznajmiał łaskawie, że on czegoś nie będzie jadł!
– Nie zjem!
– MARY ANN! Czy wy zawsze musicie sprawiać jakieś problemy?! Ten nie będzie jadł tego, tamta tamtego… Mam wam przygotować specjalną kartę dań?!
– Doskonały pomysł! – ożywił się Remus. – To ja chcę łososia w morelach!
Najwyraźniej jego żarcik nie spodobał się mamie, bo tak na niego spojrzała, że prawie położył po sobie uszy, dosłownie.
– Masz natychmiast bez dyskusji to zjeść – oznajmiła mama w końcu, jej ton głosu nie znosił sprzeciwu.
Rąbnęłam widelcem o stół, wstałam i uciekłam do swojego pokoju.
– WRACAJ TU NATYCHMIAST! – rozległo się za mną.
W pokoju nakręciłam gramofon i z głośnika popłynęło żywiołowe „Rock’n’roll music”. Wskoczyłam na łóżko i poczęłam po nim skakać, nie za wysoko, by nie wyrżnąć w baldachim moją czarnowłosą głową.
Miałam specyficzny humor. Chciało mi się tańczyć, skakać, śmiać się z sytuacji z nieszczęsnym omletem i złością matki, ale jednocześnie zalałabym się chętnie łzami. Zastanawiałam się też, dlaczego w zasadzie tak arogancko wybuchłam. Teraz, przy głośnej muzyce, skakaniu, rozpierającej energii i wyobrażaniu sobie zezłoszonej mamy w kuchni na dole, cały incydent wydał mi się to dość żałosny.
Za niedługo rok ’77 – ten, w którym mieliśmy stać się dorośli. Wciąż nie do końca mogłam w to uwierzyć. Lata w Hogwarcie pędziły szybko. Ciekawe, co przyniesie to dorosłe życie. Jaką pracę, jaki dom, jakiego mężczyznę… Zapewne moim mężem będzie ktoś z Hogwartu. Kto? Jeszcze nie wiemy, on i ja.
Uśmiechnęłam się do siebie na tę myśl. Jakbym mogła być z Severusem… tylko czy on byłby szczęśliwy?
Tymczasem przede mną pozostało jeszcze kilka dni do nowego, intrygującego roku.

***

– Pojedziemy do Syriusza i Jamesa już dziś – szepnął Remus przy śniadaniu, gdy mama zajęta była podpalaniem pod patelnią.
– Czemu tak wcześnie? Sylwester jest dopiero w jutrzejszą noc! – zdziwiłam się.
– Taki ma plan Łapa. Chciałby, byśmy u nich nocowali.
– Jesteś pewien, że chcieliby, bym tam z wami była?
– Masz mnie za głuchego? Rozkaz był klarowny: zabieram moją zadziorną siostrzyczkę ze sobą.
– A Peter? Też będzie tam nocować?
– Nie. – Remus skubnął trochę swojej kanapki. – Peterowi matka nie pozwala nocować poza domem. To się często zdarza. Poza tym Syriusz jest nieco przeziębiony, w jej mniemaniu stwarza zagrożenie.
– Ech… Ta noc nie będzie łatwa dla pozostałych domowników…
– Zwariowałaś?! Przezornie wynieśli się już wczoraj… Sylwestra spędzą u rodziny w Jersey.
A więc po śniadaniu spakowałam swe rzeczy do torby szkolnej, podobnie zrobił Remus. By czas mi się nie dłużył, nastawiłam po raz pięćdziesiąty chyba płytę Beatlesów i usiadłam skrzyżnie na łóżku, zaczytana w „Drużynie Pierścienia”. Dość ciężko czytało się w półmroku, który panował po zaciągnięciu zasłon, ale cóż zrobić.
Z korytarza dała się słyszeć dziwaczna, ostra wymiana zdań. Po chwili do mojego pokoju wpadł Remus. Uniosłam wzrok znad książki.
– Mam dość! – jęknął. – Mama nie chce mnie puścić do Potterów na noc!
– Co? – zdziwiłam się.
– No tak! Ponieważ uważa, że nie wyglądam najlepiej i na pewno się zaziębię, i w ogóle oj oj oj… Chce mnie dzisiaj przetrzymać na siłę w łóżku o eliksirze pieprzowym!
Jęknął ze zbolałą miną i opadł na łóżko za mną. Jego głos, który już kończył mutację, znowu zabrzmiał:
– Będę mógł dotrzeć tam jutro rano. Poradzicie sobie beze mnie chyba, nie?
– Co? – Odwróciłam się do niego z niedowierzaniem. – Mam się tam udać sama?!
– No, a masz wybór? Przecież cię nie zjedzą tam…
Odgarnął z oczu swe jasne włosy, kręcące się lekko w fale i wlepił wzrok w baldachim.
Po obiedzie (musiałam po kryjomu wygrzebywać cuchnący czosnek z sałatki) szybko złapałam torbę i stanęłam przed kominkiem. Zanim jednak wykonałam jakiś manewr, do salonu przez palenisko wkotłował się tata, centralnie na mnie zresztą.
Gdy już wstaliśmy, powiedział do mnie:
– Nie radziłbym ci kominkiem, Mary Ann. Znowu zniknął czarodziej, gdzieś w Billericay, więc jest straszny rozgardiasz. Sieć Fiuu może zostać zawieszona w każdej chwili, jestem jednym z ostatnich pasażerów. Prawdopodobnie wszyscy w Ministerstwie rzucą się, by go szukać, dantejski bałagan. Chodźmy, teleportuję cię przed dom Potterów.
– Teleportujesz? – zmartwiłam się. Nie lubiłam tego zbytnio.
Wyszliśmy więc przed dom na ośnieżony świat, złapałam go za ramię, a on obrócił się w miejscu i po raz kolejny w życiu poczułam, jakby przepchnęli mnie przez rurę.
Po chwili spora willa Potterów majaczyła przed nami. Zmrużyłam oczy.
– Co jest? – zdziwił się tata.
– Światło mnie razi…
– Przecież robi się już szaro! – Tata zerknął na mnie z konsternacją. – Dumbledore wspominał w liście o jakichś skutkach ubocznych tego ugryzienia, może dlatego światło ci tak dokucza… Chyba, że to znowu jakieś twoje nastoletnie wymysły…
Weszłam z nim na schody przed dużymi, bogatymi drzwiami frontowymi, rezygnując z komentarza na temat moich, jak to określił, nastoletnich wymysłów. Kolumny z brązowego marmuru podtrzymywały dach ganku na którym się znajdowaliśmy.
Rodziciel zakołatał do drzwi kołatką w kształcie głowy gryfa.
Za drzwiami rozległy się pospieszne kroki i stanął w nich Syriusz. Wyglądał na nieco zaabsorbowanego. Przepasany był popapranym, różowym fartuchem w miśki. Kotek na mojej piersi zaczął donośnie mruczeć.
– Dzień dobry, panie Lupin. – Ukłonił się grzecznie, po czym puścił mi oko. Miałam nieodparte wrażenie, że czegoś oczekuje od mojego taty.
Ojciec skłonił się w jego stronę, zmierzył go od stóp do głów, po czym obrócił się ku mnie.
– Pamiętaj… – zaczął, ale mu przerwałam:
– Dobra, spoko. Bawcie się dobrze!
I szybko wślizgnęłam się do środka. Gdy byłam pewna, że tata się oddalił, odetchnęłam z ulgą.
W przedpokoju panował mrok. Ledwo dostrzegałam Syriusza.
– No, to chodźmy stąd – mruknął. – Mam pewne bojowe zadanie w kuchni…
Razem przeszliśmy przez bogato zdobiony korytarz, by udać się do wspomnianego miejsca.
W schludnej, czystej kuchni bez lodówki (nie zdziwiło mnie to) i innych przyrządów mugolskiego świata stało krzesełko z dzieckiem, które namiętnie grzebało w misce z kaszką.
Uniosłam brwi, gdy Syriusz wyszczerzył się do mnie przesadnie.
– Cóż… Czy jest coś, o czym nie wiem? – mruknęłam.
– Nie, ja nie dzieciaty! – parsknął. – To przecież Nimfadora! Nie poznajesz? Córka mojej kuzynki!
– Rzeczywiście… A skąd ona się tu wzięła?
– Andromeda odwiedziła mnie niedawno – odparł Syriusz i podrapał się w głowę. – Wybrała się gdzieś z Tedem, więc stwierdziła, że to ja najlepiej nadaję się na niańkę…
Nimfadora ryknęła w niebogłosy. Syriusz oklapł w sobie.
– Nie płacz, Dora! – Chwycił ją i począł podrzucać pod sam sufit.
– Ne cem tego jeść więcej! – burknęła, gdy skończył ją absorbować.
– Ale to dobre jest! Będziesz duża i silna! – zawołał w euforii.
– Ne cem być duza. I jak jesteś taki mondly, to sam to zjedz!
Syriusz przestał się uśmiechać jak debil.
– Dobrze. Pokażę ci, jakie to jest pyszne.
Wziął do buzi jedną łyżkę paćki, po czym zrobił się lekko zielony. Łzy stanęły mu w oczach, z wielkim trudem przełknął jedzenie.
– Widzisz?! Mniam! – wycharczał w końcu. Chciał chyba coś jeszcze dodać, ale zaniósł się okropnym kaszlem.
– Możesz ją potrzymać? – Szybko podał mi dziewczynkę, po czym wypadł z kuchni.
Dziecko wpatrywało się we mnie z dzikim zainteresowaniem.
– Kim jesteś? – zapytała lekko rozkazującym głosem.
– Mam na imię Mary Ann. A ty? Jakie masz imię?
– Wiem, ale ne powem!
Uniosłam brwi.
– Eee tam. Pewnie nie wiesz i tylko udajesz – mruknęłam z chytrą minką.
– Nie plawda! – zawołała. – Wiem, ale ci ne powem.
– Dlaczego?
– Bo to seklet.
– Sekret… – chrząknęłam. – Jeśli nie chcesz mi go zdradzić, to ja nie zdradzę ci mojego sekretu. A on jest meganajwiększym w świecie sekretem!
Nimfadora rozdziawiła buzię.
– Powiedz! – poprosiła.
– Nie.
– Powiedz, powiedz!
W tym momencie przyszedł Syriusz. Otarł usta rękawem i westchnął ciężko.
– Chodźmy do sypialni. Już się z pewnością najadła tego gów… oj, przepraszam, tej materii.
Razem udaliśmy się na górę po dębowych kręconych schodach. Nimfadora siedziała na barana u Syriusza.
– Syli! – zagadnęła. – Ona ne ce mi zdladzić jej sekletu!
– Bywa i tak – mruknął i przekroczył próg sypialni, w której spoczywało łóżeczko dla dziecka. Włożył do niego Nimfadorę, przykrył pieczołowicie kołderką, po czym kiwnął na mnie, żebyśmy się zmywali.
– SYLI! – rozległo się, gdy już podeszliśmy do drzwi.
Syriusz zatrzymał się i posłał jej zmęczone spojrzenie.
– Pocytaj… – poprosiła pokornie.
– No dobra. Co?
– Bajkę…
Usiadłam sobie z boku i przyglądałam się Syriuszowi, jak pochylony nad łóżeczkiem czyta czarodziejską bajkę. Jego miękki, spokojny, głęboki głos śmiesznie brzmiał, gdy niósł taką bajeczną treść, jednakże doskonale do niej jednocześnie pasował.
Gdy Nimfadora usnęła, wyszliśmy do salonu, by usiąść na czerwonej kanapie.
– Herbaty? Kawy? Czegoś jeszcze innego? – spytał Syriusz nieco zmęczonym głosem. – Może być Ognista Whisky, nikt się nie zorientuje…
– Dobra, dawaj whisky! – zadecydowałam, a Łapa parsknął, po czym podszedł do ciężkiego kredensu, by poszperać w kryształowych czarkach.
– Fajne włosy – rzucił przez prawe ramię do mnie. – Co prawda, wolałem cię w czarno-rudych…
– Jesteś chyba pierwszą osobą, która to mówi – parsknęłam, przeczesując włosy palcami.
– Bo inni się nie znają – odparł, wzruszając ramionami, po czym podał mi pełny whisky kielich i opadł na kanapę obok mnie. – Zdrowie Potterów, którzy są w Jersey.
– A James? – zapytałam. – Gdzie?
– Jak to gdzie? Z nimi. Też bym pojechał, ale nie za dobrze się czuję, więc…
– Co? – zmartwiłam się. – Czyli na Sylwestrze go nie będzie?
– Na Sylwestra przyleci siecią Fiuu. Nie wypadało mu tak po prostu nie pojechać do rodziny. Ale Sylwestra spędzi z nami. Co to?
Przekrzywił głowę, obserwując mój nadgarstek.
– To jest bransoletka od Jamesa. – Pomachałam mu srebrem przed oczyma.
– Nie, mam na myśli, co masz pod nią, na ręku… Zdejmowałaś ją, odkąd założyłaś?
– Nie…
Szybko rozpięłam z jego pomocą bransoletkę. Cała skóra była czerwona od bąbli i opuchnięta. Uniosłam brwi. Czułam od pewnego czasu, że mnie dziwnie swędzi nadgarstek, ale żeby pod bransoletką porobiło się coś takiego?
– Wyglądasz, jakbyś miała alergię! – zdziwił się Syriusz.
– Na srebro? – skrzywiłam się. – Nigdy nie miałam alergii na srebro.
Wpatrzył się we mnie, marszcząc brwi i dumając nad czymś.
– Nie podoba mi się to… – stwierdził, a potem przewrócił oczyma. – Dora beczy…
Szybko popędziliśmy na górę. Nimfadora skręcała się na posłaniu i ryczała wniebogłosy.
– Ciii, nie płacz! – poprosił Syriusz, składając ręce, jak do modlitwy. Nie poskutkowało.
– Doruś! – zagadnął nagle przesadnie wesoło Czarny. – Patrz tu!
Wsadził dwa palce wskazujące sobie do ust, po czym rozciągnął je do granic wytrzymałości, wystawił język i zaczął wydawać odgłosy podobne do „BLELELE-LOOO-LELELE-LOO!”. Nimfadora przestała płakać i zmierzyła go takim spojrzeniem, że natychmiast przestał.
– Cem do mamy. Bzusek mnie boli… – wykrztusiła.
– Mamusia wróci! – szepnął z czułością Syriusz, po czym popędził po lekarstwo.
Gdy już wrócił, okazało się, że Nimfadora za Chiny Ludowe nie weźmie do ust takiej paćki.
– Patrz, Dora! – zagadnęłam, po czym odstawiłam taniec pijanego pawiana. Nimfadora rozdziawiła buzię z zaintrygowaniem, w tym czasie Syriusz sprytnie wcisnął jej łyżkę lekarstwa do otwartej paszczy. Z trudem przełknęła.
– Teraz musimy ją zmęczyć… – szepnął do mnie, po czym wrzasnął dziarsko – BAWIMY SIĘ!
Nimfadora zaczęła się śmiać, po czym krzyknęła „BELEK!”, klapnęła Syriusza w nogę i poczęła pomykać na nóżkach, by uciec.
– Zaraz cię złapię! – zaśmiał się Łapa i w skupieniu, bardzo wolno pobiegł w jej stronę, praktycznie się nie poruszając, by mogła uciec daleko.
– Ne złapies! Biegam najsybciej!
Ganiali się w ten sposób naokoło mnie, śmiejąc się do rozpuku. Na mojej twarzy pojawił się mimowolny uśmieszek na ich widok. Nimfadora roześmiana dziko, Syriusz bardzo z siebie zadowolony, ale jednocześnie niezwykle szczęśliwy. Wyglądali, jak tatuś z córeczką.
Skutek ich gonitwy był taki, iż Łapa wpadł na mnie w biegu i zaliczyliśmy z hukiem glebę. Nimfadora natychmiast wykorzystała chwilowe osłabienie sił wroga, toteż wlazła na niego i poczęła nań skakać.
– Nieee! – wykrztusił. – Złaź ze mnie, małpiszonie! Zamęczy mnie ten bachor, no…
Dorze wkrótce znudziło się robienie z Syriusza trampoliny do skoków wzwyż, więc wcisnęła się między nas, bo wciąż oboje leżeliśmy obok siebie na plecach. Oparła główkę (różową, nawiasem mówiąc) na piersi krewniaka, zamykając oczka.
– Śpij, Doruś… – mruknął, przyglądając jej się czule. Poczęła układać głowę w możliwie najdogodniejszej pozycji, po czym szeroko ziewnęła. Syriusz pogładził ją po policzku palcem.
Przyglądałam im się chwilę, co było z jakiegoś powodu bardzo przyjemne. Obróciłam głowę w prawo, by zawiesić wzrok na rozgwieżdżonym niebie, stwierdzając, że nie chce mi się złazić na dół, by wypakować mydło i piżamę, by poddawać się całemu rytuałowi kąpieli. Leżeć tak na tym włochatym, miękkim dywanie jest zdecydowanie przyjemniej.
– Syli, bajka… – poprosiła szeptem Dora.
Syriusz zamyślił się chwilę, po czym zaczął spokojnie opowiadać.

Florian wlepił oczy w swego najlepszego przyjaciela.
Wiesz, że cię kocham. Jesteś jedyny, który mnie rozumie…
Olbrzymie szczypce zaklekotały. Florian uśmiechnął się z czułością.
Zaczął mimowolnie bawić się sznurówkami swych wysokich butów, obserwując swego wielookiego przyjaciela.
Dzień był całkiem jasny, w związku z czym Florian nie czuł się zbyt dobrze. Głowa bolała go niemiłosiernie, na szyi wykwitły purpurowe plamy alergika.
Ech, wolę ten ból i oświetlony las niż tamtą cholerną, zatęchłą wieżę, w której czas zatrzymał się dwieście lat temu!”, przeszło mu przez myśl. „Ojciec ma dobrze – odszedł z tego dziwacznego świata. Też bym tak chciał…”.
Brazylijska akromantula, nazwana Henrykiem, zaklekotała ponownie ku swemu panu.
Pieniek, na którym siedział nie był chyba zbyt wygodny. Zakręciło mu się w głowie, wnętrzności skręciły się w mdłościach. Też coś… Nie wymiotował, odkąd w 1772 jakiś czarny niewolnik zatruł go jedzeniem w jednej z amerykańskich restauracji.
Nie chciałem przenosić się do Norwegii, wiesz, Henryku? Tu jest tak zimno i ciemno… Ale o to chodziło moim rodzicom, gdy pogryzł nas tamten potępiony człowiek…
Znów gadasz do tego pająka?
Znikąd pojawiła się kobieca sylwetka jego siostry. Ona jako jedyna w rodzinie mogła znosić światło słoneczne bez szczególnych skutków ubocznych.
Zaraz zażartuję, że prawie przyprawiłaś mnie o zawał… – prychnął z sarkazmem Florian.
Marina uśmiechnęła się drwiąco.
Chciałbym prosić o chwilę prywatności…
Znów wypłakujesz oczy? – zadrwiła i uniosła ciemne brwi. – Że nie możesz mieć żony i dzieci? Że jesteś sam? Nie wystarczy ci nasze towarzystwo?
Ty nic nie rozumiesz… Byłem zakochany, gdy to się zaczęło…
W tamtym czarnuchu?!
Florian wstał powoli, zgrzytając zębami.
To, że była niewolnicą piekarza, nie oznacza, że była zwierzęciem!
W te czy we w te… Teraz jest już dla ciebie zwierzęciem. Ach, byłabym zapomniała! To było w osiemnastym wieku… Powinnam użyć czasu przeszłego, prawda?
Zaśmiała się pogardliwie. Florian jeszcze bardziej zsiniał.
Kiedyś będzie inaczej – wycedził.
Tak. Zbliża się ktoś, kto nareszcie zrobi z tym wszystkim porządek! – I uśmiechnęła się groźnie. – Nadchodzi.

Niech zgaszą to przeklęte światło!…
Usiadłam na dywanie, odgarniając ciemnokasztanowe sprężynki. Za oknem było bezwstydnie jasno, Syriusz i Nimfadora spali obok mnie, ciasno zwinięci w kłębek. Dora miała uchylone usta. Syriusza tak spokojnego i bezbronnego jeszcze nie zdarzyło mi się zobaczyć.
Wstałam i udałam się do łazienki. Nogi dziwacznie mi pulsowały. Co jest?…
W bardzo jasnym świetle świec moja twarz w lustrze wydała się twarzą topielca. Miałam nienaturalnie białą cerę. Prawdopodobnie przez makabryczne oświetlenie. Przemyłam buzię, krzywiąc się. Znów poczułam ten pulsujący ból głowy.
Obserwowałam opartą na zlewie rękę i lekko opuchnięty nadgarstek. Odkąd zdjęłam bransoletkę, zniknęły przynajmniej bąble.
Po zabraniu torby z salonu mogłam umyć się i przebrać. Gorąca woda jeszcze bardziej wzmogła migrenę.
Szare dżinsy-dzwony, fioletowa koszula od rodziców, włosy w kucyk. Wreszcie lekko rozchwianym krokiem opuściłam toaletę, podwijając rękawy do łokci.
Z jednego z pokoi przy długim, ciemnym korytarzu wynurzył się Syriusz, przybrawszy swój zwyczajowy wyszczerz.
– To twój pokój? – spytałam, dostrzegając za jego plecami kartkę na drzwiach z krowiastym, dającym po oczach napisem „SYRIUSZ”. Łapa schował uzębienie za wargi i kiwnął z przesadną powagą kilka razy.
– Mogę zajrzeć?
Błyskawicznie zagrodził mi drogę i szybko zaprzeczył ruchem głowy. Uniosłam brwi.
– Aha… Jak rozumiem, wewnątrz w powietrzu unoszą się nieznane szczepy bakterii?
– Coś w tym guście… Chodź na śniadanie. Musimy jeszcze wyprowadzić dziecko na spacer, zanim przybędzie następne…
Zostawił mnie samą pod drzwiami. Wlepiłam wzrok w kartkę. Było tu jeszcze nabazgrane „Urodzony, by być wolnym”, a pod „SYRIUSZ” widniało małe „Leszcz”, napisane charakterystycznym pismem Rogasia.
Westchnęłam wymownie i zeszłam do kuchni. Syriusz zamarł.
– Co jest? – zmrużyłam oczy. – Zaciągniesz zasłony?
– Co ci się stało? Jesteś tak biała, jakbyś od kilku dni nie żyła…
Wyciągnęłam przed siebie przedramiona. W jasnym świetle wyglądały identycznie, jak w ciemnej łazience. Zamurowało mnie.
– Co… co się dzieje?! – zadałam retoryczne pytanie łamiącym się głosem. Zakręciło mi się w głowie i oparłam się na kuchennym krześle. Syriusz podszedł do mnie i objął mnie ramieniem, by dodać otuchy.
– To na pewno dlatego, że noc spędziłaś na podłodze. Może jesteś niedotleniona? Nie martw się, Mary Ann, zaraz pójdziemy na spacer! Głowa do góry!
Wystarczy, że zjedliśmy śniadanie, a Syriusz natychmiast z niemałym wysiłkiem wcisnął Nimfadorę do zwykłego, mugolskiego wózka i wyszliśmy na ulicę.
Była to jakaś bogata, zaciszna dzielnica Londynu.
– Niedługo się stąd przeprowadzają – rzucił Syriusz, w skupieniu pchając przed sobą wózek. Minęła nas jakaś zbulwersowana, starsza kobieta.
– Gdzie?
– Wracają do korzeni, do Doliny Godryka. Stamtąd pochodzą Potterowie. James chciałby zamieszkać tam kiedyś ze swoją żoną.
Kobieta fuknęła coś pod nosem i pospiesznie się oddaliła. Wymieniliśmy zaskoczone spojrzenia.
– Dolina Godryka? – spytałam z zainteresowaniem. – Brzmi jak imię Gryffindora…
– Bo to od niego. To jedyna, poza Hogsmeade, wioska w Anglii zamieszkana jedynie przez czarodziejów – wytłumaczył.
Zamyśliłam się.
– Zastanawiałam się, gdzie chciałabym mieszkać po szkole…
– I?
– Jeszcze nie wiem – rzekłam i wzruszyłam ramionami. – Miałam już tyle domów…
Minęła nas kolejna zbulwersowana babcia.
– O co im chodzi? – szepnęłam, bo miejsce było bardzo ciche, wytłumione przez śnieg.
– Może myślą, że jesteś narkomanką – parsknął. – Z takim odcieniem skóry… A może nie są zachwycone faktem, że dwoje tak młodych ludzi ma dziecko?
Zerknęliśmy na siebie wymownie, po czym ryknęliśmy śmiechem.
– Też masz pomysły! – pokręciłam głową. Syriusz wyszczerzył się z przesadą.
Dobrnęliśmy z wózkiem do pobliskiego placu zabaw. Kilkoro dzieci biegało po śniegu z uciechą, niektóre, co młodsze wywalały się na paszcze, podnosząc wrzask nie z tej ziemi, alarmując w większości rozhisteryzowane mamusie, że dzieje im się straszliwa krzywda.
Usiedliśmy na przykrytej śniegiem ławce, Syriusz ustawił wózek przed sobą i jeździł nim machinalnie w tę i nazad, obserwując uważnie rodziny mugoli.
Niektórzy świetnie się bawili, tu i ówdzie stał bałwan, słychać było jednakże płacz, a jakaś wściekła matka, prowadząca energicznie dziecko za rękę, warczała doń:
– I co? Oczywiście, po raz setny zeżarłeś marchewkę z cudzego bałwana!
Syriusz zamaskował parsknięcie i zerknął na mnie z ukosa.
– Co się tak krzywisz?
– Razi mnie śnieg! – burknęłam. – I ogólnie, tu jest zbyt jasno.
Łapa zmarszczył czoło. Po pewnym czasie wstał, z wolna ruszył do przodu, a potem… błyskawicznie uformował kulkę ze śniegu i cisnął prosto w moją twarz. Usłyszałam jego szyderczy śmiech.
– O żeż ty… Ale ci się oberwie!
Rycząc ze śmiechu jak debil, rzucił się do ucieczki, a ja ruszyłam za nim. Cisnęłam w niego śniegiem, ale trafiłam w drzewo, za którym się schował.
– Ty to jednak masz cela… – zadrwił.
– Śmiej się, śmiej! – zawołałam. – Zaraz się okaże, czy słusznie…
– Taa, uchum!
I rzucił się do dalszej ucieczki. Zmusiłam obolałe nogi do wysiłku. Poczęły bardzo szybko przebierać po śniegu, mimo bólu. Nie jest tak źle! Myślałam, że będzie wolniej. Dużo wolniej…
Syriusz w ciągu sekundy przybliżył się na wyciągnięcie ręki, a w ułamku następnej wpadłam na niego w pełnym biegu i wylądowaliśmy w zaspie.
– Hej! Przecież byłaś przy tamtych huśtawkach! – zawołał ze zdziwieniem, gdy już się pozbierałam z jego cielska. – Jak ty to zrobiłaś?!
Zaśmiałam się, choć sama byłam nie lada zaskoczona. Syriusz wlepiał we mnie zafrapowane spojrzenie.
Wstaliśmy i szybko odnaleźliśmy wózek z Dorą, po czym wolno ruszyliśmy do domu, wprawiając w zdziwienie mijanych ludzi. Wciąż próbowałam zrozumieć, jak to sięstało, że tak szybko do niego dobiegłam.
– Hej, hej! – ryk dzikiego bawoła przerwał ciszę. Naprzeciw nas zamajaczył znajomy kształt.
James, gdy już nas osiągnął, parsknął, po czym z chytrym uśmieszkiem zagadnął:
– Przeszkadzam państwu Black w spacerowaniu z dzieckiem?
– Weź ty już lepiej nie powalaj nas swym galopującym intelektem… – pokręcił głową Syriusz.
– Powaga. Wyglądacie właśnie tak! – ucieszył się. – Ludzie też was tak odbierają, sądząc po ich minach.
– No co ty nie powiesz…
– No, ale ciesz się, że to Meggie, a nie Peter…
Ryknął rubasznym śmiechem, ale Syriusz nie zawtórował mu. Był bardzo zamyślony i posępny.
– I jak? – zapytał James, gdy już opadł nonszalancko na fotel w salonie. Syriusz usiadł na drugim, ja położyłam się na kanapie, próbując opanować ból głowy. – Wszystko gra? Kiedy przybędą panowie?
– Zasłońcie te okna… – poprosiłam, ignorując Jamesa. Syriusz natychmiast to uczynił wprawiając Rogasia w zdumienie. Jednak James nie skomentował tego.
– Przybędą nieco później. Pójdziemy do Londynu, zgoda? – powiedział Syriusz, grzebiąc w kredensie w poszukiwaniu whisky.
– Meggie, co on ci zrobił z włosami? Wiedziałem, że zostawienie cię z nim nie wróży nic dobrego! – zagadnął Rogacz.
– Dlaczego myślisz, że to Syriusz? – szepnęłam.
– On jest do wszystkiego zdolny… Nawet nie wiesz, jak wyglądały plecy Petera po pewnej nocy w drugiej klasie. Wyrósł mu chyba na nich jakiś mikroklimat puszczy amazońskiej… A propos, jak spędziliście noc? Udała się?
Syriusz przerwał grzebanie, z wolna odwrócił się ku Jamesowi, posyłając mu gaszące spojrzenie.
– Nie to miałem na myśli, Łapuś… – zarechotał. – Czy wszystko było w porządku?
– W najlepszym… – burknął Czarny, wyciągając trunek. – Spaliśmy na podłodze w gościnnym.
James posłał mi nieco spłoszone spojrzenie.
– Masz, wypij to. Chodźmy, Rogaś.
Syriusz podał mi Ognistą Whisky, po czym obaj z Jamesem wycofali się z mrocznego salonu, zanurzonego w cieniu.
– Meggie, wstawaj! Czas ruszać! Za niecałą godzinę pożegnamy stary rok!
Dosłownie pięć minut potem poczułam, że ktoś mną potrząsa. Ból głowy powrócił.
– Co, już…?
Nade mną stał mój uśmiechnięty braciszek. Z trudem uniosłam się z miękkiej sofy.
– Hej, ty w ogóle oddychasz? – zmrużył oczy.
– Staram się – odburknęłam. Miałam szczerze dość mojej podejrzanej bladości.
– Już, zbierać zadki w troki! – zawołał James, wpadając entuzjastycznie do salonu i łapiąc w locie potrąconą przezeń doniczkę. – Wyłazimy.
W korytarzu wpadliśmy na Petera i Syriusza. Peter wiązał swe sznurówki w kokardki, natomiast Syriusz zajęty był wiązaniem w podobny sposób długich włosów Peta. Glizdek po pewnym czasie skapnął się, że coś zagraża jego kucykowi, toteż odwinął Łapie fangę w nos.
– Hej, hej, HEJ! Panowie! Rozejm! – James rozdzielił walczących. – Jak można tak kończyć rok?! Wstydźcie się, a fe!
Pet i Syriusz unieśli brwi w konsternacji, a Remus parsknął.
Na zewnątrz słychać już było samotne świsty i wybuchy fajerwerków.
– Juhuuu! – ryknął na dzień dobry James, sygnalizując otoczeniu swą obecność, po czym ruszyliśmy ciemną drogą ku Londynowi.
W domach zapalone było światło, ludzie wychodzili do ogrodów, by przygotować zakupione petardy do wystrzelenia.
– Mugole są dziwni, nie? – zagadnął wesoło James. – Cieszą się nie wiadomo z czego… A te ich petardy są upośledzone jakieś.
– No! – podjął Syriusz. – Jakby im pokazać nasze, to by chyba osiwieli z uciechy…
Znaczące spojrzenie powędrowało od Syriusza do Jamesa i z powrotem.
– Tylko spróbujcie teraz wybrać się na Pokątną po fajerwerki! – obruszył się Remus.
– Masz rację… – westchnął Łapa, ale zaraz rozjaśniła mu się twarz. – Ale nie zaszkodzi skoczyć po mugolskie i je trochę przerobić po naszemu…
– Zaraz! Nie wolno nam używać czarów!
– Nie smędź, Remusie. Na wyspie nic nam nie zrobili! Raz się żyje, potem tylko straszy… Nie jesteśmy już dziećmi!
– A propos! – ocknęłam się. – A co z Dorą? Zostawiłeś ją w domu, mistrzu?!
– Nie – rzucił przez ramie nonszalancko Syriusz. – Dromeda ją zabrała, jak spałaś… Jimmy, ścigamy się do marketu?
Rogaś wydał z siebie dźwięk zapewne oznaczając aprobatę, po czym oboje rzucili się główną ulicą. Nad nami niebo rozjaśniło się – pierwszy fajerwerk wystrzelił.
Ja, Remus i Peter wkrótce dotarliśmy pod sklep sieci Sainsbury, gdzie reszta naszych towarzyszy kotwasiła się w śniegu.
– Sklep jeszcze otwarty? – zdziwiłam się.
Zielone światło padło na nas z góry. Po niebie rozsypały się zielone gwiazdy. Stanęliśmy wszyscy pod napisem „Sainsbury’s”, który oświetlały kolorowe petardy.
– Ładujemy się tam? – zapytał Syriusz.
– Sprawdźmy, czy w ogóle posiadają coś takiego, jak fajerwerki… – mruknął James, po czym obaj z Łapą wsunęli się do jasnego środka.
– Niech się pospieszą… – Pet zerknął na zegarek. – Za pięć północ.
Powietrze wypełniał zapach spalenizny, zewsząd w niebo wysyłane były kolorowe sztuczne ognie. Na horyzoncie nad stolicą rozpętała się prawdziwa wojna pomiędzy petardami. Widok był doprawdy imponujący.
James i Syriusz wypadli ze sklepu.
– Nic nie mają ci mugole… Wszystko wykupione, głupole – westchnął James, zerkając na zegarek i wrzasnął w ekstazie – jeszcze dwadzieścia sekund!
Huncwoci zbili się w ciasną grupkę. Złoto-czerwony deszcz rozjaśnił czarne niebo.
– Osiem… siedem… sześć… – poczęli mruczeć.
Ktoś nieopodal wystrzelił następną petardę.
– Trzy… dwa… jeden…!
W tym momencie na niebie rozsypał się kolejny piękny złoty deszcz, niebieska rozeta i zielona czaszka z wężem wystającym z ust.
Zaczęliśmy wrzeszczeć „NOWY ROOOOOOOOOOOK!” i tym podobne. Ogarnęła mnie euforia – nowy rozdział został otwarty.
Zielony blask czaszki oświetlał w dalszym ciągu nasze twarze. Zerknęłam na chłopaków: Remus uśmiechał się do siebie delikatnie, James cieszył twarz na całego, wietrząc całą posiadaną jamę ustną, Peter podobnie, lecz bardziej subtelnie i nie tak entuzjastycznie. Jedynie Syriusz wpatrywał się w obiekt na niebie, a na jego buzię wkradało się powoli podejrzenie, dominując radość, aż w końcu zupełnie ją zgasiło. Posłałam mu pytające spojrzenie.
– Czego ci mugole nie wymyślą! – zaśmiewał się James.
– Hej, wejdźmy może do sklepu, co? – zaproponował Syriusz ostrożnie.
– Tu jest genialnie! Po co tam iść? Chcesz oglądać papier toaletowy?!
– James! Wejdźmy, tak będzie lepiej!
– O czym ty gadasz?!
– Co, Łapo? – zainteresował się Remus.
Zza pobliskiego budynku wyłoniła się grupa ludzi w pelerynach. Przystanęli raptownie, widocznie nas obserwując.
Syriusz syknął, po czym zaległa napięta cisza.
Zgodnie wykonali charakterystyczny ruch.
Rzuciliśmy się ku wejściu do sklepu, zanim zdążyli wyciągnąć różdżki. Wpadliśmy do środka, Syriusz w locie złapał koszyk, by nie wzbudzać podejrzeń.
– Oddalmy się czym prędzej od wejścia – zaproponował James, klucząc pomiędzy nielicznymi klientami. Pracownicy podejrzliwie obserwowali naszą piątkę. – Potem coś wymyślimy…
Wkrótce stanęliśmy na skrajnym końcu sklepu i udawaliśmy wielce zainteresowanych puszkami z groszkiem konserwowym. Panował zaskakujący spokój i nastrój zwyczajnych, flegmatycznych zakupów.
Syriusz z lekkim zniecierpliwieniem zerkał co jakiś czas za siebie, Remus rzucał mi zaniepokojone spojrzenie, Peter cały się trząsł.
We mnie kotłowało się wszystko: myśli, emocje. Kto to, u licha był?! Czemu chcieli nam zrobić krzywdę? I skąd Syriusz wiedział, że coś się święci?…
– Chyba sobie poszli… – zasugerował nieśmiało Rogacz.
– Nie byłbym tego taki pewien – szepnął Syriusz.
Od strony kasy rozległ się wysoki, kobiecy krzyk, do niego dołączyły następne. Potem wiele głosów, dźwięk rozwalanego regału, tłuczonego szkła, świst zaklęć…
Zaległa głucha cisza…
TRZASK!
W sklepie wybuchły wszystkie lampy, jedna po drugiej, nurzając wnętrze w idealnej ciemności.
Nikt nie ważył się ruszyć. Zaległa miażdżąca cisza.
– Idą tu – szepnęłam.
– Skąd wiesz? – zdziwił się Syriusz.
– Nie słyszycie ich? – zdumiałam się, ale nikt nie odpowiedział. Ogarniał nas paraliż. Żadne nie posiadało różdżki.
– Tędy – szepnął niedostrzegalnie nieomal Łapa.
Na paluszkach ruszyliśmy przejściem prostopadłym do półek. Każde z nas wstrzymywało oddech, napięcie było namacalne.
W półmroku niewiele można było zobaczyć. Wciąż słyszałam kroki – napastnicy zbliżali się.
Delikatne światło rozbłysło za nami: widocznie któryś używał zaklęcia Lumos.
– Spokojnie… – mruknął Remus, ale każdy nieco przyspieszył.
Skręciliśmy w prawo i posuwaliśmy się wzdłuż półek z chrupkami. Od powstrzymywania oddechu zdrętwiały mi płuca.
– Sprawdzę tu – rozległo się za nami raptownie.
Peter pisnął, puściły mu nerwy. Rzucił się w desperacji do przodu i wpadł na Syriusza. Obaj władowali się w stojące niedaleko metalowe wiadro z mopem i wodą. Hałas był nie z tej ziemi.
– TAM SĄ! DRĘTWOTA!
Czerwony strumień pomknął ku chłopakom.
– PADNIJ! – Syriusz rzucił się na Petera i uniknęli trafienia. Zaklęcie ugodziło w półkę za nimi. Potężny regał zachwiał się niebezpiecznie i z wolna runął na naszą piątkę.
– W NOGI!!!
Ja, Remus i James szybko rzuciliśmy się w dalszą drogę, by uniknąć zmiażdżenia. Za nami rozległ się potężny huk, gdy półka grzmotnęła o swoją sąsiadkę, która z kolei osunęła się na następną. Oszołomieni, wpatrywaliśmy się w to gigantyczne domino, ledwie widoczne w półmroku. Przed nami jednak zamajaczył jakiś ruch.
– CHODU! – ryknął James, po czym pociągnął mnie ku sobie i razem ruszyliśmy za siebie.
Zaklęcia ciskane ku nam rozwalały mijane produkty, oświetlały na krótko sklep, żłobiły w kafelkach wgłębienia. Rozlegały się zgrzyty osuwających się regałów.
Wypadliśmy z przekąsek i skręciliśmy gwałtownie w lewo, główną alejką, czując na karkach śmierć.
– Tutaj… – syknął Remus, skręcając niespodziewanie w lewo. Przywarliśmy do ściany ze słoikami konfitur i przetworów. Cała grupa napastników minęła nas, nawet nie zaszczycając spojrzeniem działu z dżemami.
– Gdzie Syriusz i Peter? – szepnął z przerażeniem James. – Myślałem, że się gramolili spod tej półki za nami!
Wymieniliśmy pełne obawy spojrzenia.

4 komentarze:

  1. Cieszę się że u ciebie wszystko dobrze :)
    To było takie słodkie gdy Syriusz i Mary opiekowali się małą nimfką :3
    Myślę że jednak jest możliwość że Mary jest wampirem.
    Czekam na kolejny rozdział <3

    OdpowiedzUsuń
  2. miło jest wejsc i zastać nowy rozdział :) czekam na ciąg dalszy :)

    OdpowiedzUsuń
  3. SPAM!

    Tytuł: The Villborn Family
    Adres: the-villborn-family.blogspot.com
    Autorka: Aleksandra Lestrange
    Tematyka: Harry Potter -> Czasy huncwotów

    Opis: To lato było trudne dla Genevieve. Najpierw przeprowadziła się na całkiem inny kontynent. Londyn wydawał się jej całkiem obcy i dziwaczny, a Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart, do której miała zacząć uczęszczać od września, śmiertelnie nudna. To tego ta cała wojna z niejakim Voldemortem.
    Już pierwszego dnia przekonuje się, że Hogwart nie jest taki, za jaki go miała. Czwórka chłopców, znana również jako Huncwoci, od pierwszego dnia umila wszystkim życie, a Geneviev łamie wszelki Gryfońskie zasady mając przyjaciół wśród Ślizgonów.
    Z pozoru wszystko wydaje się piękne i ładne, ale czy nowi przyjaciele Genevieve pozostaną z nią, gdy dowiedzą się, jaki sekret skrywa rodzina Villborn?

    Serdecznie zapraszam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. No hej! Czekam na dalsze części bo naprawdę mnie zaciekawiłaś!! <3

    OdpowiedzUsuń