Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

sobota, 5 września 2015

3. W nieznane

 

Na ulicy stało kilka wozów strażackich.

Ruszyłam nerwowo w tamtym kierunku, a z każdym krokiem dusząca gula w gardle narastała. Ręce zrobiły się mokre, bicie serca nieprzyjemnie przyspieszyło. Dlaczego wszystkie te wozy stoją nieopodal mojego domu?...

Jak w zwolnionym tempie znalazłam się na tyle blisko, żeby stracić resztki nadziei.

To właśnie mój dom stał w płomieniach, całkowicie i nieodwracalnie.

Wkoło tańczyło kilku strażaków, walcząc z bezlitosnym żywiołem. Oświetlony ogniem dym zasnuł niebo nad nami, iskry strzelały w kierunku obserwujących to obojętnie gwiazd.

Z jakimś dziwnym spokojem rozejrzałam się po twarzach ludzi oglądających pożar z odpowiedniego dystansu. Wszyscy, nie zwracając na mnie uwagi, zapatrzeni byli w płomienie, a na ich twarzach malowało się przerażenie, zmartwienie, fascynacja tym niecodziennym widokiem, może jakieś współczucie…

Gdzie są rodzice?

Przeniosłam struchlały wzrok na rozszalały, huczący ogień. Musieli być w środku, kiedy wybuchł pożar, ale gdzie są teraz? Dlaczego ich nie widzę?...

Nie ściągając na siebie żadnej uwagi, obeszłam grupkę gapiów za ich plecami, kręcąc się koło wozów straży pożarnej jak dziecko we mgle, ale wciąż nie mogłam namierzyć mamy i taty. Potworny, paraliżujący strach zamrażał bezlitośnie każdą komórkę, każde włókienko w moim ciele. Gdzie oni, do cholery, są…?

Całą świadomość zalało przerażające podejrzenie. To niemożliwe.

Stałam tam przed płonącym budynkiem, moim dawnym domem, jakbym była zupełnie sama na świecie. Huk, krzyki, skwierczenie, szum wody. Nieznośna beznadzieja i rozpacz rozpierały mnie od wewnątrz. Oni nie mogli tak po prostu spłonąć, nie mogli mi tego zrobić. Moja mama była dzisiaj rano taka pełna energii, tak pięknie wyglądała, gdy stroiła się w przedpokoju przed wyjściem. To niemożliwe, żeby kilkanaście godzin później spaliła się niczym suche drewno. Nie ona, taka urocza, słodka, żywa.... Tata by ją obronił, nie pozwoliłby im na tak straszliwą śmierć…

Nie mogąc dopuścić do siebie tak przerażającej możliwości, zrobiłam jedyną rzecz, która wydała mi się znośna. Rzuciłam się w mrok, biegnąc przed siebie jak najszybciej, wypełniona po brzegi paraliżującym lękiem.

Puściłam się pędem główną drogą. Tą, którą zawsze chodziłam do szkoły. To tylko zły sen, tylko zły sen…

Glany potwornie mi ciążyły, ale nie mogłam się zatrzymywać. Jeżeli rodzice naprawdę… no, jeśli stojący przed moim domem ludzie zorientowaliby się, że jestem córką państwa Brown, czy trafiłabym

do sierocińca? Muszę się stąd zmywać…

Dopadłam do głównej ulicy na naszym osiedlu, czyli Winter Avenue, która rozwidlała się w dwie zupełnie różne strony. Pytanie tylko: biec w stronę miasta, czy w prawo, czyli na kraniec osiedla? Nigdy tam nie byłam, chociaż mieszkaliśmy tu już rok, ale słyszałam o polach uprawnych i ogromnych połaciach lasów, wśród których znajduje się kilka wsi. Wsie to dobry pomysł.

Podjęłam na nowo ucieczkę, biegnąc w nieznane.

Po długim czasie dobiegłam do krańca osiedla i, pędząc dalej asfaltem (bo chodnik już się skończył), spostrzegłam zarys lasu, daleko, daleko przede mną. Nie usiłowałam nawet przerazić się w duchu na tą odległość, bo zaczynało mi brakować tchu. Rząd latarni właśnie się skończył, pozwalając na to, bym biegła w ciemności.

Nocny wiatr muskał moją twarz, nogi odmawiały posłuszeństwa, oddech był coraz cięższy, ale nie przystawałam. W umyśle panoszyła się beznadzieja, hałaśliwie walcząca z niedowierzaniem.

Dotarłam wreszcie do lasu i ciągle pędziłam asfaltem, starając się nie zerkać na otaczającą mnie groźną i ciemną dzicz. Nie czułam strachu przed niczym innym, jak tylko przed prawdą.

Po pięciu minutach biegu w głuszy doszłam do wniosku, że może bezpieczniej będzie pośród drzew.

Wpadłam raptownie w gęsty las, z trudem slalomując pomiędzy drzewami. Tu pozwoliłam sobie na trochę wolniejszy trucht, by zaczerpnąć tchu.

Biegłam tak długo, jak nie wiem co. Dopiero po upływie tego czasu przystanęłam, oddychając ciężko i kuląc się pod drzewem jak zaszczute, bezbronne stworzonko. Z rozpaczą rozejrzałam się po lesie, w którym tkwiłam.

Jak to się w ogóle mogło stać? Jeszcze parę godzin temu bezpiecznie i ze znudzeniem zmierzałam ku domowi kolegi przejęta testem z matmy, żeby potem moim jedynym problemem stał się latający wazon. Jak do tego doszło, że tu obecnie stoję?...

Dopiero teraz runęła na mnie świadomość swego paskudnego położenia. Zapadała noc, byłam sama w ciemnym lesie, nie wiedząc, gdzie się znajduję obecnie. Nie wspomnę już o dzikich zwierzętach. Nagle poraziła mnie pewna myśl. Dzikie zwierzęta są groźne, to fakt, ale co z psychopatycznymi mordercami, gwałcicielami, czy członkami diabelskich sekt?

Jednak ten nagły strach nie był w stanie przewalczyć straszliwej rozpaczy, która wzbierała we mnie coraz mocniej i mocniej, tamowana jedynie przez cienką porcję nadziei. Dłonie pociły się jak głupie, serce łomotało w przerażeniu i szoku, brzuch dokuczał tępym bólem. Mimo wszystko ruszyłam pędem przed siebie, niesiona lekką paniką, która dała radę w niewielkim stopniu przesączyć się przez grubą warstwę beznadziei i cierpienia.

Dobiegłam po pięciu minutach do skrzyżowania leśnych ścieżek i tam zgięłam się w pół, wspierając dłonie na kolanach i próbując złapać oddech. Po chwili zwymiotowałam ze stresu i zdenerwowania sytuacją.

Ocierając usta i trzęsąc się, podjęłam próbę zebrania myśli. Dokąd teraz?

Kierunek w prawo odpada, idzie równolegle do asfaltu, który właśnie z takim trudem pokonałam, a więc w stronę osiedla. Ścieżka prowadząca za mną kończyła się zapewne przy asfalcie w lesie. Ścieżka naprzeciw niej też raczej się nie nadawała: zawalona była przewróconymi po ostatniej wichurze drzewami. Został mi tylko kierunek lewy, którym to natychmiast ruszyłam na trzęsących się nogach, nie mając już siły na bieg.

Doszłam po kilkudziesięciu minutach do kamienistej drogi, a las powoli przerzedzał się, ukazując wieś.

Wszędzie panowała cisza, przerywana jedynie szczekaniem i wyciem jakiegoś psa. W żadnym oknie nie paliło się światło.

Może gdzieś sprzedadzą mi rano szklankę mleka czy chleb, w końcu mam trochę kieszonkowego ze szkoły. Wczoraj jakoś nie było mi po drodze, żeby kupić obiad w stołówce. Stołówka, szkoła, nudne życie w domu, to wszystko brzmiało tak nierealnie…

Szłam wzdłuż wioski, mijając pogrążone we śnie domy i odnotowałam dojmujące osamotnienie. Czułam się najbardziej samotną na świecie osobą. Zagubiona w jakiejś pustej wiosce, niepewna jutra, bezdomna, a może też sierota…

Nie. Muszę się trzymać wersji, że rodzice się uratowali. Po prostu zabrali ich do szpitala na sprawdzenie, czy wszystko w porządku. Na pewno mnie znajdą i znowu będziemy wspólnie szukać domu. I będziemy zmuszeni kupić wszystko od nowa. Może powinnam spytać na miejscu jakiegoś strażaka, w którym szpitalu ich znajdę, ale tak bardzo bałam się odpowiedzi…

Doszłam wreszcie do końca wioski, znużona i zmęczona. Zaczynał się tu kolejny las, z początku dosyć rzadki, potem już bardzo dziki. Ledwie widziałam w ciemności, a oczy zamykały mi się same. Mimo kołującej w głowie niepewności o miejsce pobytu rodziców, odczułam silną potrzebę uśnięcia, odcięcia się od tych traumatycznych wydarzeń, chwili przerwy w cierpieniu. A może jutro okaże się, że to był tylko koszmar senny…

Podeszłam do jednego z drzew i położyłam się pod nim na mokrej ściółce z żółtych, opadłych liści. Skuliłam się, czując najbardziej żałosnym i bezbronnym stworzeniem na naszej planecie.
Nie zważając na niewygody, dręczona potwornym bólem nóg, głowy i paskudnym niepokojem, w końcu usnęłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz