Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

środa, 26 czerwca 2019

63. Toujours Pur


Na wodzie tańczyło marcowe, czyste niebo. Chłodny zimowy wiatr wiał od północy, pędząc białe obłoki. Wyglądały niewinnie i nieświadomie.
Zbolały, nieprzytomny wzrok nakierowałam na zeschnięty liść dębu, unoszący się leniwie na brzegu jeziora. Zaledwie kilka minut temu położyłam na nim niewielkie pudełko. W środku spoczywał pierścionek o czarnym oczku w kształcie półksiężyca.
Ukucnęłam i popchnęłam go dłonią. Liść z pierścionkiem, moim jedynym dowodem istnienia Rabastana Lestrange, odpłynął daleko od brzegu, malejąc w moich oczach.
Obserwowałam go, czując ból w klatce piersiowej. Nie ma go. Odszedł.
Czy nie powinnam swego czasu lepiej zadbać o związek? Czy nie powinnam walczyć? Spróbować jakoś to ratować, nie być taką bierną…
Za mną rozległy się śmiechy. Nie obracałam się, odnotowując ochotę, by wszyscy znikli.
– Ha ha! Wtedy normalnie myślałem, że się zleję! Całkiem mowę mi odjęło, uwielbiam Łapę, jego riposty i uwagi niejednokrotnie zmoczyły mi majtki!
– Masz rację. Ale ty bardziej mnie rozśmieszasz.
– Naprawdę?
– Tak.
Za moimi plecami zaległa cisza.
– Lubię twoje towarzystwo, Jim… Ja…
Znów milczenie. O nie, pomyślałam, pewnie Lily i James mnie zauważyli, koniec samotności…
Obróciłam niechętnie głowę za siebie. Zdumiona omiotłam wzrokiem okolicę, bo nikogo nie było. Czyżby chowali się pod peleryną-niewidką? Wstałam z klęczek i niepewnie wyjrzałam zza pnia dębu, za którym stałam.
Za drzewem znajdowali się właśnie Lily i James. Poczułam ukłucie żalu. Oczywiste, że nie mogli mnie widzieć. Całowali się, mieli zamknięte oczy. Na twarzy Jamesa wykwitł czerwony rumieniec.
Z jakiegoś powodu ten widok mnie kompletnie zszokował. Cała sytuacja wydała mi się wielce niesprawiedliwa i odczułam jeszcze większe przygnębienie.
Odnotowując chłód (niezwiązany z zimnym wiatrem), cicho wycofałam się, by mnie nie zauważyli. Odeszłam wolno w stronę szkoły, ogarnięta niechcianą zazdrością. Teraz to dopiero będzie, jak Lily i James zaczną być razem…
Szalała we mnie jakaś złość. Pojedyncze łzy spłynęły po policzkach. Byłam dogłębnie poruszona tym, co właśnie zobaczyłam. Rozbudziło to we mnie mnóstwo nieprzyjemnych emocji. W normalnych okolicznościach bardzo bym się ucieszyła, lecz teraz jakoś nie miałam ochoty skakać pod niebiosa i życzyć przyjaciołom stadka dzieciaczków i psa.
Nigdy nawet nie pocałowałam Rabastana, chociaż były ku temu sposobności. To nigdy nie wypaliło. Dlaczego? Czy to nie podejrzane? Z jakiegoś powodu on nigdy ku temu nie dążył. Ja z kolei nie chciałam wytrącać mu inicjatywy. Jakie to dziwne, że mi się oświadczył, a nawet nie ciągnęło go do czułości i bliskości fizycznej. Zupełnie, jakbym go nie pociągała. A może byłam tylko wyborem z rozsądku, przykrywką, ozdobą?
Te rozważania wcale nie poprawiły mi humoru. Dotarłam do łóżka, rzucając się na nie. Miałam dość wszystkiego i wszystkich. Odkąd Rabastan z zimną krwią mnie zostawił, byłam jakoś dziwnie otępiała. Nic mnie nie interesowało, unikałam ludzi, w szczególności Huncwotów i Lily. Severus spędzał czas ze śmierciożercami. W sumie mi to nie wadziło. Czułam się doskonale, kiedy nie było w pobliżu współczującego wzroku innych. Kiedy mogłam w ciszy przetrawiać klęskę i beznadzieję.
Przypomniał mi się ten najgorszy, najbardziej bolesny moment. Gdy Rabastan się śmiał. Był to okrutny, bezlitosny śmiech, pozbawiony choćby krztyny żalu czy smutku…
W życiu bym nie przypuszczała, że wyczekiwany dzień czternastego lutego będzie ostatnim, gdy to zobaczę ukochanego. Nigdy więcej już nie poczuję jego zapachu, nie uśmiechnę się na jego widok. Nie dane było mi go nawet pocałować, choć raz.
Popatrzyłam na błonia za oknem. Były oświetlone żółtawym światłem, sączącym się spomiędzy chmur, które nagle zasnuły niebieskie niebo. Ciekawe, jak to jest. Całować się. Do tego z tym kimś specjalnym. Raczej to mi już nie grozi. Może kiedyś… Znienawidzony wampiryzm w tym jednym może się przydać – przeżyję Blacka i wtedy się zobaczy.
To musi być piękne uczucie. Lily jest szczęściarą. To pewnie jest odlot w kosmos. Szkoda, że dla mnie takie cudowne rzeczy są niedostępne.
– Jak ty wyglądasz?! Czemu jesteś taka blada?! Do łóżka i pić cytrynę z miodem!!!
Taki jazgot powitał mnie, gdy powróciłam na ferie wiosenne do domu. Ciotunia Mathilda cmoknęła mnie w policzek, a raczej walnęła weń obślinionymi ustami. Popatrzyłam na nią melancholijnie. Nawet ucieszyłabym się z jej widoku. Gdyby nie nastrój.
– Oj, ciociu… – wymamrotałam smętnie.
– Coś się stało?! – Przygarnęła mnie z zaangażowaniem do swego obfitego ciała i wprowadziła do holu Dworu Lupinów, na progu którego stałam.
Przełknęłam łzy i pokręciłam głową przecząco. Po co cała rodzina ma wiedzieć? Wolę ich nie zarażać grobowym, czarnym nastrojem. Do tego z pewnością usłyszałabym coś w stylu: „Tylko pierdoły ci w głowie, lepiej przygotuj się do ślubu z zacnym paniczem Blackiem! Kto by się przejmował takimi głupotami?!”, albo „CO TO ZNACZY: TWÓJ CHŁOPAK?!”.
– Witaj, Mary Ann! – Ojciec wypadł z kuchni. – Chodź tu do mnie, dziecko kochane…
Nieśmiało przygarnął mnie do siebie jednym ramieniem i cmoknął w czoło. Poczułam się zażenowana jego skrępowaniem w związku z nieumiejętnością okazywania uczuć.
– Wszystkiego najlepszego z okazji osiemnastych urodzin, córeczko. Dużo szczęścia na dalsze życie…
Wtedy coś pękło i rozryczałam się w najlepsze. Przytuliłam twarz do ojcowskiego szczupłego, zapadłego torsu i wyłam jak mała dziewczynka. Tata niepewnie gładził moją głowę, a ciotka podrygiwała niedaleko w miejscu, bezradna.
Oboje milczeli.
Właściwie to cisza objęła dom swymi martwymi ramionami na kolejne dni. Zamknęłam się w pokoju, leżąc całymi godzinami na łóżku pod zielonym baldachimem. Za oknami w tym czasie świat odradzał się na nowo, by poczuć wiosenny, życiodajny wiatr.
Łzy automatycznie, konsekwentnie płynęły z oczu. Jedna za drugą. A ja wpatrywałam się martwym wzrokiem gdzieś w aksamitną, zieloną ścianę. Godzinami w ten sam punkt.
Zrozumiałam, jak ciężko mi będzie bez niego. Po świadomości, że gdzieś tam jest ten Mój Jedyny została ssąca, głucha pustka. Jeszcze gorsze były chyba resztki nadziei, które dogorywały gdzieś w zakamarkach głowy.
Przewróciłam się z boku na wznak i zapatrzyłam w baldachim.
Zmrużyłam zmęczone brakiem snu i łzami oczy. W głowie pulsował ból, cała skóra ścierpła. Miałam wrażenie, że się rozkładam, obumieram. Ba, nawet bym tego chciała. Ciekawe, czy upadek z wysoka boli? W szopce na zewnątrz mamy miotły, wystarczy na jedną wsiąść i po prostu z niej zlecieć na odpowiedniej wysokości… Czy wampir „uśpiony” kuracją jest w stanie umrzeć w ten sposób? A może w dziale Ksiąg Zakazanych w szkole mają jakieś przepisy na trucizny? Wampira, nawet pod wpływem kuracji, trudno zabić… Albo można by zwyczajnie w świecie pałętać się po jakichś szemranych miejscach z nadzieją, że napatoczę się na śmierciożercę. Avada na pewno by podziałała. Ale czy mimo chęci zniknięcia z tego świata starczyłoby mi odwagi na ten krok?
Zrezygnowaniu z samobójstwa na pewno nie pomagał fakt przymusowego ślubu z Blackiem. Rabastan był moim ukochanym, ale też dawał mi dużo nadziei, że jakoś mnie z tego wyplącze. Przyjedzie na białym rumaku (albo białej miotle, cokolwiek) i po prostu zabierze sprzed ołtarza. Toteż strata Rabastana bolała podwójnie i wbiła mnie w przeświadczenie, że drzwi złotej klatki już się za mną zamknęły. Chyba, że sama się z tego wykaraskam…
Raptownie coś mi się przypomniało. Magiczne zwierciadło u Mortimera. Odbicie chłopca.
Samobójstwo to kusząca sprawa, ale nie jest rozwiązaniem. Nawet pomimo mojej patowej sytuacji. Wspomnienie chłopca roznieciło iskierkę nadziei. Według lustra miał być mi szczególnie drogi. Kto to jest?... Nie to wydało mi się teraz istotne, lecz świadomość, że było jeszcze dla kogo żyć.
Znów zmarszczyłam brwi, odpływając we wspomnienia. Nigdy, przenigdy nie zapomnę tamtej twarzy w lustrze. Miała niezwykle smutny, melancholijny, tęskny i jednocześnie rozważny wyraz. Zupełnie, jak gdyby chłopak zastanawiał się i dziwił temu straszliwemu światu, tęskniąc za jego piękniejszą odmianą. Szczególnie w pamięć zapadły mi stalowoszare oczy, jakby nieco znajome.
Podniosłam się z trudem i podeszłam do okna, wyglądając na świat. Na drzewach pojawiały się pąki, ptaki przylatywały, słońce świeciło mocniej, życie rozpoczynało się na nowo. Paradoksalnie właśnie wtedy, gdy mnie marzyła się śmierć.
Otarłam łzy, czując już takie dno, że mogłam jedynie odbić się ku górze. Usiadłam przy biurku, wpatrując się w zdjęcie Rabastana. Wyciągnęłam różdżkę. Łzy spadły na blat białego biurka.
– Evanesco! – zaszlochałam w stronę zdjęcia. I już go nie było, na zawsze.
Popatrzyłam na platynowego kotka od Blacka, leżącego nieopodal. Wisiorek nieustannie mruczał. Od jakiegoś czasu w zasadzie non stop.
Stuk! Stuk! Stuk!
Poderwałam się na fotelu. Na parapecie siedziała sowa, wyglądająca dość wytwornie, jeżeli można to tak ująć. Otworzyłam jej i odwiązałam list, a potem mruknęłam:
– Remusa nie ma w domu, nie możesz przechować się u Paproszka, przykro mi…
Sowa zaskrzeczała przenikliwie z oburzeniem, dziabnęła mnie w rękę i odleciała. Zignorowałam fakt tej oczywistej agresji. Ot, kolejne zranienie.

Mary Ann!
  Wyrażam nadzieję, że jakoś się trzymasz, mimo wszystko. Co prawda nie widzieliśmy się dopiero kilka dni, ale sprawa jest dość ważna. Przygotuj się psychicznie na to, co zaraz nastąpi.
  Rodzice chcą Cię poznać przed naszym ślubem. Wiem, gleba. Ale to nie moja wina, serio! Co prawda to ja ich uświadomiłem, że tak jest w zasadach (gdybyś była Twoim bratem, okrasiłbym je odpowiednim epitetem na „poje…”, ale nie wypada tak do narzeczonej, więc daruję). Ale to naprawdę nie moja wina! Oni bardzo się Tobą zainteresowali i jestem zobowiązany do zaproszenia Cię na uroczysty obiad u nas, w domu.
  Mam nadzieję, że wciąż jeszcze żyjesz, a więc Cię pocieszę. Naprawdę się tym nie przejmuj! Da się wytrzymać. Obiecuję, że nie zostawię Cię samej z nimi przy stole. A jak będę chciał skoczyć za potrzebą, to pójdziesz ze mną (oczywiście nie dosłownie, hehe). A jak się nie zgodzą, a nie zgodzą się na pewno (dokuczanie innym to jedyny sport, jaki uprawia mamusia), to dyskretnie podetknę pod własny fotel miskę lub szklankę, trudno się mówi.
  Obiad czcigodni państwo Black wyznaczyli na 13 marca, czyli jutro, gwoli uprzedzenia. Przyjadę po ciebie moim wyrąbistym motorem około dwunastej. Ubierz się tak, by nie zgorszyć nikogo (znaczy się ich, ja osobiście nie mam nic przeciwko, byś mnie gorszyła).
Twój Syriusz Alphard Black III (nie mogę przedstawić się niegodnie na wypadek inspekcji)!

Westchnęłam z bólem. Życie to jednak lubi doiwanić… Po tym całym babraniu się w dole cierpienia i śmierci jeszcze rzuci mnie prosto do wymuskanego salonu pełnego rozbestwionych Blacków. Na cały cholerny dzień. Nawet perspektywa spotkania z ich starszą latoroślą (do której nie odzywałam się od ponad trzech tygodni) wyglądała na całkiem przyjemną, jeżeli zestawić ją ze spotkaniem czcigodnych głów rodu…
Zerknęłam niechętnie na list. „Przyjadę po ciebie moim wyrąbistym motorem…”. Pff, lanser. No, ale ten motor to przynajmniej jeden plus z bycia panią Syriuszową Blackową.
Poczułam nagle potrzebę wyżalenia się z moich obaw bratu.
– Tato! Czy Remus powrócił już z Hogwartu? – zawołałam, wpadając do kuchni jakiś czas później.
– Nie. O ile wiem, pełnia kończy się dziś… – rzekł ze zdziwieniem ojciec, siedząc przy stole.
– Nie wpadaj tak do kuchni, młoda panno! – zakrzyknęła ciotunia Thilda. – Zawału można dostać! Nieco ogłady, masz już osiemnaście lat, od dwóch dni! W tym wieku…
I zaczęła się tyrada na temat, co w tym wieku można, a czego nie wolno.
– Czemu pytasz? – zagadnął tata po pięciominutowym pofolgowaniu językowi ciotki. Niestety, nawet tyle jej nie wystarczyło, więc chcąc nie chcąc przerwał jej w momencie „zakazu osiemnastolatkowi wsadzania nosa do tabakierki”. – Wyglądasz na nieco wzburzoną.
– To nic…
Wróciłam do pokoju, będąc kompletnie nie w sosie.
Remus powrócił na drugi dzień i od razu wiadomo było, że coś nie gra. Nawet nie raczył zajrzeć do mojego pokoju i gdyby nie tato, który powiedział mi, że mój brat jest już w domu, w życiu bym się nie domyśliła.
– Remus?
Nieśmiało zapukałam do drzwi i chwyciłam klamkę w kształcie liścia, po czym wsadziłam głowę do pokoju brata.
Siedział nieruchomo na łóżku i chyba wcale nie miał się lepiej ode mnie. Jego chłopięca twarz wyrażała bezgraniczną rozpacz, beznadzieję i depresję. Moglibyśmy się wręcz zamienić na oblicza i wyszłoby na to samo. Na moment jednak zasypałam bezdenny, mulisty dół we mnie i niepewnie przysiadłam obok Remusa, chcąc skupić się wyłącznie na jego smutku.  
Remus poruszył się wolno na szarej narzucie swego łoża. Wzrok wlepiał w podłogę. Nic nie powiedział, ale zadrżał spazmatycznie.
– Remus – powtórzyłam natarczywie i położyłam mu dłoń na ramieniu.
Westchnął, jakby miał na sercu ból całego świata. Chwilę później zatrząsł się histerycznie.
Objęłam go, a wszystkie małe i duże tłumione tragedie z ostatnich miesięcy wypłynęły z oczu na piegowate policzki. Coś we mnie po prostu pękło.
– Wil… – zaszlochał mój brat. – Wilkołaki… nie mogą… być szczęśliwe… Nie mogą… nawet tego chcieć… To moja wina…
Pogłaskałam go po jasnobrązowych włosach. Czułam, jakby serce ścisnęło się w pięść.
– Nie wolno mi. Nigdy więcej… Szczęście tylko się mną bawiło…
Nawet nie wiedział, jak tymi postrzępionymi słowami trafnie podsumował to, co działo się w mojej głowie od wielu, wielu tygodni. Cóż, witaj w domu zwanym życie, Remusie.
Nikt nie wyrzekł słowa więcej. Ja dyplomatycznie nie pytałam, chociaż się domyślałam. Tym bardziej, że nie było czasu na dłuższą rozmowę – zaledwie pół godziny potem stroiłam się pieczołowicie przed swą własną garderobą, starając się opanować mimowolne wykrzywienie twarzy na myśl o boskich Blackach. A także próbowałam nie podpalić czegoś w zasięgu wzroku, gdy wyobrażałam sobie, co za skrzywdzenie Remusa zrobię Joanne.
Mając żywo w głowie słowa z listu Blacka o zgorszeniu ogółu, starannie wybrałam ubranie: białe spodnie o prostym, luźnym kroju, a także czarną elegancką bluzkę z szerokimi rękawami, zakończonymi mankietami zapinanymi ciasno przy nadgarstku.
Udało mi się zapleść rudo-czarne loki w gruby warkocz do pasa, mimo trzęsących się rąk.
Westchnęłam, czując niemiły skurcz w brzuchu. Wzięła mnie ochota, by powrócić do cierpiącego Remusa i zacząć cierpieć obok, hurtem. Przyszło mi jednak do głowy, że to nienajlepszy pomysł i trzeba się wziąć w garść.
Sprzed domu w tym samym momencie dał się słyszeć denerwujący klakson pojazdu, głosiciel totalnej masakry. Wisiorek w kształcie kotka spoczywający na biurku zaczął mruczeć głośniej, niż dotychczas.
– Black… – westchnęłam ponuro do siebie, a potem zacytowałam Jamesa – no, i masz ci babo stolca gnoma…
Zeszłam na dół z wątpliwym entuzjazmem, powłócząc nogami. Z hallu dobiegał jazgot ciotki:
– Witamy, paniczu Black!!! Twoja narzeczona niecierpliwie oczekuje cię w sypialni! Eee, znaczy się…
Black ryknął nagłym, niekontrolowanym śmiechem zza drzwi, a ja parsknęłam mimowolnie.
– Znaczy, w pokoju… – dopowiedziała styrana ciotunia Mathilda.
W tym samym momencie, gdy sięgałam po klamkę w celu wkroczenia do hallu z biblioteki, drzwi otworzyły się gwałtownie. Odskoczyłam w tył. W wejściu stał zaskoczony Black.
– O, witam uniżenie! – ucieszył się na mój widok. – Zmierzałem do ciebie, jak to twa ciotka określiła, czekającej mnie niecierpliwie w sypialni…
Posłał mi zadziorne spojrzenie kołtuna.
– Ha ha – skwitowałam cierpko. – Dobra, w tył zwrot, spryciarzu.
Pogoniłam go niecierpliwym machnięciem obu dłoni.
– Życzę wam miłej zabawy, młodzieży! Gdybym znów była młoda…
Ciotunia wdzięcznie otarła wyimaginowaną łzę i zaśmiała się napastliwie z niewiadomych przyczyn. Black i ja wymieniliśmy skonsternowane spojrzenia, a Black uprzejmie zawtórował jej śmiertelnie poważnym:
– Haha ha.
Po czym wykonał gest przepuszczenia mnie w drzwiach, ponaglając tym samym.
– Zachowuj się, Mary Ann! – warknęła ciotka, poważniejąc. – To dom samych Blacków! Wkraczasz w towarzystwo znające etykietę na pamięć praktycznie od urodzenia!
Black chrząknął z premedytacją, patrząc niewinnie w sufit.
– Poczekaj, płaszczyk! To dopiero marzec, moja panno! – kontynuowała skrzeczenie ciotka i potoczyła się w stronę wieszaka na płaszcze, po czym rzuciła mi moją skórzaną kurtkę.
– Następnym razem kupię ci coś wytwornego, młoda damo! – zezłościła się i wygoniła mnie za próg. – Nie przynieś wstydu Lupinom! Ech, to skórzane dziadostwo! Jak dla jakichś meneli, nierobów zachlanych… Czemu nie kupiliśmy ci czegoś odpowiedniego?! Co oni sobie pomyślą?!
– Proszę się nie przejmować, panno Lupin! Mary Ann nie wzbudzi podejrzeń! – uśmiechnął się ujmująco Black i ostentacyjnie zarzucił na siebie swą własną skórzaną kurtkę, która spoczywała dotychczas na siedzeniu motoru.
Parsknęłam, nie mogąc się powstrzymać. Mina ciotki Mathildy była bezcenna.
– Ależ!... Skórzane kurtki są takie!… – spróbowała załatać, ale nikt jej nie słuchał.
Wskoczyłam na siedzenie za Blackiem, przypominając sobie wydarzenia sprzed roku, gdy to razem wałęsaliśmy się na motorze po okolicy. To było pełne młodzieńczej wolności. Kompletnie inne od mojego obecnego życia. No, i rok temu istniało mniejsze prawdopodobieństwo oberwania Avadą od przypadkowo napotkanych śmierciożerców.
Motor zaryczał, Syriusz również, i popruliśmy w stronę ulicy.
– Jesteś szalony! – wrzasnęłam, mrużąc oczy, a resztki ledwo przełkniętego lunchu niebezpiecznie zachlupotały mi w brzuchu. – W lesie na motorze?!
– A co?! Kupa zabawy! – odwrzasnął, slalomując dziko między nagimi brzozami, po czym wydostał się na ulicę w niewielkiej ludzkiej osadzie przy Epping Forest.
Gdy tylko Black poczuł wolność szerokiej drogi, rozciągającej się przy polach i lasach, zaryczał z euforii i wrzucił prawie maksymalną szybkość. Poczułam, że wszystko mi sztywnieje. Zaczęłam się zastanawiać, czy wampir na kuracji wyciszającej wampiryzm może umrzeć w wypadku drogowym. Doszłam do wniosku, że na wszelki wypadek lepiej się bać. Nie śmierci, lecz ran i niewyobrażalnego bólu.
– Zwolnij! – wrzasnęłam, z trudem oddychając przez pęd powietrza. – Zsiadam!
– Proszę bardzo! Droga wolna! – odwrzasnął, najwyraźniej rozbawiony.
– BLACK!
– Złap mnie mocniej i nie histeryzuj!
– Zapomnij! Zwolnij!
Reakcja odwrotna. Czułam, że zaraz ześlizgnę się z motoru. Przed oczyma stanął mi widok własnego bezwładnego ciała, spadającego i niczym szmacianka toczącego się i koziołkującego po twardym asfalcie przy akompaniamencie łamiącego się kośćca… Ale żeby tak obejmować Blacka?!
A, wywalone.
Porzuciłam wszelkie skrupuły i przylgnęłam do tego buca najbardziej jak się dało, oplatając go w pasie rękoma. Obiecałam sobie, że przy najbliższej okazji Lily rzuci na mnie Obliviate, a póki co łypnęłam z ukosa na jedyny widoczny fragment twarzy mojej przymusowej drugiej połowy – ucho i tył lewego policzka.
Jakżeż się wściekłam widząc, że policzek tego tłuka uniósł się w tryumfalnym uśmieszku, kiedy tylko zmuszona zostałam się do niego przykleić. Pomyślałam, że nieroztropnie byłoby go teraz palnąć na odlew przez łeb, więc tylko zgrzytnęłam zębami z bezsilności i w milczeniu znosiłam upokorzenie.
Droga z polnej i leśnej przeistoczyła się stopniowo w londyńskie uliczki. Na szczęście Black musiał już tutaj zwolnić. Wkrótce zatrzymaliśmy się na jakiejś niemrawej, obskurnej ulicy przy zarośniętym placu. Zeskoczyliśmy z maszyny, a mój narzeczony popatrzył spode łba na dom.
– Grimmauld Place 12 – mruknął.
W tym momencie dwa domy o numerach 11 i 13 poczęły się jakby rozszczepiać. Patrzyłam na to z fascynacją, zastanawiając się jednocześnie, dlaczego Blackowie godzą się na mieszkanie w takiej niegodnej i plebejskiej okolicy.
Wyglądało to na mugolską, ubogą dzielnicę – dwie rzeczy, z którymi Blackowie nie mieli nic wspólnego.
– Wejdźmy. – Entuzjazm wyraźnie Syriuszowi opadł i poprowadził mnie ku ponurym drzwiom, po czym uchylił je z miną, jakby gryzły.
W hallu było ciemno tak, jak to zapamiętałam z przeszłości. Byłam tu bowiem prawie dwa lata temu, kiedy to lecieliśmy na Mistrzostwa, a ja z Peterem wylosowaliśmy pana Blacka i spanie w jego nobliwym namiocie.
Panicz poprowadził mnie przez ciemny korytarz i kilka ponurych pomieszczeń do smętnego, staroświeckiego salonu, gdzie siedziało całe towarzystwo, pijąc herbatkę.
– Ooo… – wyrwało mi się mimowolnie na powitanie.
Pomiędzy niskim stolikiem do kawy o pajęczych nóżkach a gotycką sofą pomykało jakieś zwierzę. Miało długie uszy i szpiczasty nos, a wyglądało jak zasuszony dziadek.
– Jestem oto – powiedział głośno Syriusz z prawej, nie bez nutki drwiny.
Na sofie siedzieli państwo Black, Regulus (młodsza, aczkolwiek nie tak przystojna i udana kalka Syriusza), oraz człowiek, którego widziałam jedynie raz. Ojciec Bellatriks Black.
– Ach, Syriuszu! A oto i twa narzeczona! – wyszeptał wyniośle na powitanie.
Przełknęłam głośno ślinę, czując się nagle bardzo mała i koślawa.
– Witamy cię w naszych wytwornych progach, moja droga! – Walburga wstała i skłoniła dystyngowanie głową w moją stronę. Odwdzięczyłam się tym samym. – Obiad zostanie podany jak najrychlej. Stworek, do kuchni!
– Tak, pani. Moja umiłowana pani… – Małe stworzenie wycofało się z salonu w ukłonach.
– Cygnusie, zostaniesz na obiedzie? Poznasz mą przyszłą synową!
– Chętnie, droga siostro. Pragnę się przekonać, czy ta młoda panna jest godna nosić nasze miano – odparł wuj Syriusza tonem, jakby wcale nie chciał się przekonać.
– Zechciejcie zaczekać, młodzi. Syriuszu, zajmij się narzeczoną do czasu obiadu!
– Oczywiście. – Starsza latorośl Blacków ukłoniła się aktorsko i wycofała z salonu, ciągnąc mnie za sobą. – Chodź…
Ruszył długim, wąskim i ciemnym korytarzem ku schodom, dudniąc głucho ciężkimi butami. Chyba robił tak specjalnie. Obrócił się ku mnie wyczekująco po kilku chwilach, więc szybko podreptałam za nim.
Cały dom wyglądał bardzo ponuro i czarnomagicznie. Efekt ten zwiększały zasuszone głowy skrzatów domowych oraz upiorna ciemność korytarzy i pomieszczeń, przez które przechodziliśmy. Wystrój był bogaty, chociaż staroświecki, a utrzymany w odcieniach szarości, czerni, fioletu i granatu.
– Ile ten dom ma lat? – zapytałam Blacka, gdy wspinaliśmy się na górę po starych, trzeszczących stopniach.
– Zważywszy na czarnomagiczny burdel wewnątrz, o dużo za dużo – burknął buńczucznie. – Na pewno jest grubo starszy od mojej drogiej mamuśki, która się tu wychowała.
Wreszcie wspięliśmy się na sam szczyt. Były tu drzwi do dwóch sypialń.
– Nareszcie spokój i cisza… – westchnął ze zblazowaniem mój towarzysz.
Ruszył ku drzwiom z napisem „Syriusz Alphard Black III” z teatralnie wyniosłym zachowaniem, po czym wygiął się przed samymi drzwiami fikuśnie, skrzecząc:
– Witam, najdroższy bracie! Mam cię głęboko w tyle, udław się zupą Stworka! Ale cię witam uniżenie!
– Ja również witam, ma czystokrwista siostrzyczko! Niechby kto miotnął w ciebie Avadą za plecami, nareszcie otrzymałbym ten cholerny dom! Ale witam potomkinię samego Fineasa Nigellusa Blacka! Co dziś porabiałaś, poza rozkazywaniem twemu szacownemu, rąbniętemu skrzatowi, by walił w łeb patelnią? – odparł sam sobie nieco niższym od poprzedniego skrzekiem.
Uśmiechnęłam się pod nosem na widok Blacka prowadzącego ze sobą tę konwersację.
– Dziś? Pomyślmy… Znowu obijałam się po salonach, żłopiąc herbatkę z mężusiem, a ty?
– Ja zabiłem stu mugoli!
– Cudnie! Do piachu z mugolami! Wyrżnąć ich w pień!
– SYRIUSZ! NA DÓŁ!
Black podskoczył nieco z lekkim strachem, tracąc ochotę do przedrzeźniania bliskich. Po chwili posłał mi ponure spojrzenie.
– Dobra, wejdź. I rozgość się, zaraz wracam, oby… – burknął, wskazując niedbale na drzwi swego nobliwie oznaczonego pokoju, i najzwyczajniej zjechał po poręczy schodów.
Ostrożnie przekręciłam klamkę i wkroczyłam do królestwa mojego narzeczonego.
Był to pokój podobny do reszty domu, utrzymany w konwencji ponurego przepychu. Ściany pokrywała srebrna, szara tapeta z aksamitu. Podobna do tej, jaką Remus miał u siebie. Pomieszczenie miało dwa razy większe rozmiary od mojej sypialnia, ale wystrojem ją przypominało. Ciężkie i ozdobne meble dopełniały wizerunku arystokratycznego wnętrza dla równie arystokratycznego panicza.
Podobnie jak ja, Black poprzyklejał osobiste bibeloty na jednej ze ścian. Podeszłam tam, mrużąc oczy w półmroku panującym w pokoju.
Uśmiechnęłam się mimowolnie na widok zdjęcia czterech Huncwotów. Rozpoznałam je, zrobione zostało przeze mnie na początku szóstej klasy aparatem fotograficznym Jamesa. Cóż za odległe wydarzenia, jakby z poprzedniego życia.
Otrząsnęłam się z ponurych myśli i zerknęłam na inne eksponaty. Black przykleił również na ścianie wymięte plakaty imponujących motocykli i, o zgrozo, plakaty z mugolskich czasopism dla mężczyzn.
Popatrzyłam smętnie i spode łba na zgrabne, rozebrane prawie do naga modelki, wygięte w kuszących, drapieżnych pozycjach. Miały na sobie tylko kostiumy kąpielowe. Cudownie.
Kopnęłam ze złością ozdobną nogę biurka. Naprawdę Blackowi podobają się takie puste, nadmuchane dziąbdzie do tego stopnia, że wykleił nimi pokój?!
Zerknęłam niechętnie w stronę dużego lustra. Zobaczyłam w nim naburmuszoną siedemnastolatkę w eleganckim stroju i ze skwaszoną miną. Zrobiło mi się nieswojo na myśl, że kompletnie nie przypominam panienek z plakatów. Mały biust, blada skóra, piegi. Czy w ogóle umiałabym się tak wyginać jak one?
Poczucie własnej wartości jakoś dziwnie schowało się głębiej do przysłowiowej nory, ale po chwili odzyskałam rezon. Daj spokój, pomyślałam buńczucznie, co z tego, że ten typ będzie twoim mężem. I tak nigdy, przenigdy nie będzie miał okazji oglądać cię w takich bieliźnianych klimatach. Niechby spróbował!
W tym momencie drzwi rozwarły się i wkroczył właściciel pokoju. Zamarł, gdy dostrzegł, na co łypię spode łba. Uniosłam brwi wymownie, rozszerzając dziurki od nosa.
– To jest, te plakaty, eh, one są… – wydukał głupawo, czerwieniejąc.
– Twe zainteresowania są tak szczytne, że za nimi nie nadążam – skomentowałam lodowato.
– One są tylko dla picu, znaczy się… – Żachnął się, próbując poprawić zdanie. – Nie o to mi chodziło…
– Rozumiem. Co kto lubi.
– Miałem na myśli coś innego! – warknął, z jakiegoś powodu bardzo zdenerwowany. – Przylepiłem je już dawno temu, by wkurzyć rodziców. One mają jedynie taką funkcję, no!
Popatrzył na mnie wyzywająco, mrużąc oczy od dołu. Opuściłam wzrok na podłogę, czując się z jakiegoś powodu bardzo niekomfortowo.
Usłyszałam westchnięcie.
– Naprawdę sądzisz, że kręciłyby mnie takie napompowane lalki? Znaczy, nie mówię, że są brzydkie… Ale to nie moja bajka, nie mój świat. Ja…
Bardzo chciałam, żeby w tej sekundzie zawołano nas na obiad.
– Cóż, może zechcesz usiąść? – podjął i wskazał nonszalancko na fotel.
Opadłam zatem na ciężki mebel. Black pstryknął palcami, a na żyrandolu zapaliły się świeczki. Chwilę potem usiadł na krawędzi łóżka, przyglądając mi się osobliwym spojrzeniem. Niechętnie zerknęłam w jego stronę.
– Jak tam mijają wam te kilka dni wolnego? – zagadnął po chwili ciszy.
– W porządku. Głównie uczę się do owutemów – skłamałam szybko. – Remus przysyłał ci jakieś listy?
Black zmarszczył brwi, zaskoczony zmianą tematu.
– Nie… A czemu pytasz?
– Przybył z Hogwartu wyjątkowo przybity – mruknęłam.
– Kiedy się z nim żegnaliśmy przed przemianą, wydawał się być całkiem normalny. – Black zmarszczył brodę w podkówkę. – Nie mówił ci, o co chodzi?
– Nie, ale się domyślam. Jest tylko jedna osoba, która mogła go tak zranić.
– Jo?
– Właśnie.
Black splótł ręce razem i począł kręcić młynka kciukami. Był wyraźnie zafrasowany.
– Bo niby co innego mogło go tak sponiewierać? Tylko złamane serce – dodałam.
Syriusz utkwił we mnie błyszczące oczy tak intensywnie, że poczułam się jeszcze gorzej.
Po całym domu rozległ się nagle ponury, smętny dzwon. Podskoczyłam ze strachu.
– Co to?!
Black przewrócił oczyma po stropie w zgorszeniu. Po chwili rzekł burkliwie:
– Ne bój się, to tylko oznacza: „Obiad podano”. Taki sygnał, jakby co najmniej ktoś zdechł…
Wyszliśmy zatem na korytarz i zeszliśmy piętro w dół, po czym wpadliśmy na Stworka. Ukłonił się uniżenie, zamiatając szerokimi uszami drewnianą podłogę.
– Panicz Black z cnotliwą narzeczoną!
– Stworek, szoruj do kuchni! – rzucił Black niecierpliwie.
– Tak, paniczu, tak. Stworek pójdzie. Stworek służy wiernie paniczowi, mimo jego bezczelnej ucieczki… Po co powrócił? Stworek wie…
Żyła na skroni Syriusza zapulsowała groźnie. Stworek, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, że wciąż go słyszymy, zaskrzeczał:
– Panicz Black jest szczwany, Stworek widzi to. Powrócił, by wykorzystać czcigodną panią Stworka do własnych, młodzieńczych zachcianek. Stworek słyszał. Ale biednemu Stworkowi nie wolno nie służyć paniczowi…
– Zjeżdżaj, pokrako! – warknął Black i… zamachnął się okutym, ciężkim butem, by wymierzyć Stworkowi celnego kopa z glana. Stworzonko przekoziołkowało przez całą kondygnację schodów i legło na ziemi piętro niżej, piszcząc i łkając z bólu.
– Nie! – przeraziłam się. – Czemuś to zrobił?!
– Bo mam go dosyć! – warknął. – Włazi tylko w drogę i zabiera nam powietrze!
– Ale to jest żywe stworzenie! – zawołałam z wyrzutem. – Też odczuwa ból!
– Na pewno nie taki jak ja, gdy go muszę oglądać!
– Ale…
– Przesadzasz, słonko. Skrzat domowy to skrzat domowy. One służą wyłącznie po to, by… cóż, służyć.
– Arystokracja pełną gębą… – burknęłam do siebie, ale na szczęście Black nie dosłyszał, kierując się już na obiad. Co za agresywny i nieobliczalny typ…
Powlekłam się za nim smętnie, nie mając najmniejszej ochoty na konfrontację z tym całym cholernym domem wariatów. Wiedziałam jednak, że mnie to nie ominie.
Weszliśmy razem do jadalni, gdzie już na nas czekano. Wnętrze było ponure i wyglądało jak loch. Ciarki mnie przeszły.
– Zasiądźmy! – zaprosiła nas gestem Walburga Black.
Syriusz uśmiechnął się do mnie zachęcająco, łapiąc dyskretnie za rękę, i poprowadził do długiego, dębowego stołu przypominającego te w Hogwarcie.
Przy stole siedzieli Orion i Regulus, a także Cygnus Black. Powstali uprzejmie.
Black odsunął mi skrzętnie jedno krzesło, sięgające chyba średniowiecza, po czym to samo uczynił z meblem obok.
Orion Black usiadł jako pierwszy. Wykonałam ruch, jakbym także chciała usiąść, ale Syriusz szybko i dyskretnie złapał mnie za dłoń, żebym tego nie robiła. Przełknęłam głośno ślinę, dziękując w duszy, że nie zauważyli mojego przysiadu. Po chwili wszyscy naraz usiedli i mogłam wreszcie opaść na krzesło, czując ścisk w gardle. Najwyraźniej w tym domu gospodarz ma pierwszeństwo w tak trywialnych kwestiach, jak siadanie do stołu.
Do salonu wszedł Stworek, niosąc przed sobą wazę z gorącą zupą. Pachniała paskudnie.
Skrzat nalał każdemu trochę potrawy do srebrnej miski, opatrzonej obowiązkowo dumnym herbem Blacków.
– Zupa z ostryg! – oznajmił przenikliwym skrzekiem.
Zamarłam. Nienawidziłam zupy z ostryg. Zawsze po niej wymiotowałam, od czasu pewnego Bożego Narodzenia, gdy miałam sześć lat i adopcyjna mama wmusiła we mnie miskę.
Syriusz popatrzył na mnie wymownie, bo doskonale o tym wiedział.
– Wyśmienicie, Stworku! – rzekła pani Black wyniośle. – Lubisz zupę z ostryg, moja droga?
Uśmiechnęłam się niemrawo w odpowiedzi, czerwieniąc się ze zdenerwowania.
W najbardziej sztywny sposób, na jaki mnie było w tej chwili stać, nabrałam na wysmukłą łyżkę trochę ohydnej zupy. Miałam nadzieję, że wypuszczą mnie do łazienki, zanim zacznę malowniczo obrzygiwać ich arystokratyczne pożywienie…
Dystyngowanie opróżniłam sztuciec, czując na sobie baczne spojrzenie Cygnusa Blacka z prawej. Z trudem przełknęłam, krztusząc się niepostrzegalnie. O nie, śniadanie wraca do góry…
– Mary Ann! – usłyszałam obok siebie. Syriusz przyglądał mi się bacznie. Popatrzyłam na niego pytająco, starając się nie krzywić po łyżce znienawidzonej zupy.
– Coś się stało, synu? – zagadnął spokojnie Orion.
– Jest zaczerwieniona. Czy ty przypadkiem nie jesteś uczulona na ostrygi? – zapytał Black teatralnym tonem.
– Cóż, nie wiem… – wybąkałam niepewnie. Syriusz kopnął mnie dyskretnie pod stołem, po czym zarządził:
– Stworek! Zabierz mojej szanownej narzeczonej tę potrawę! Najwidoczniej nie przełknie ani łyżki więcej! Nie chcę, byś mi się udusiła! – dodał przesadnie czułym, sztucznym głosem.
Jednakże jego rodzice natychmiast złapali się na lep, a Walburga zawołała:
– Święta racja! Moja przyszła synowa musi czuć się jak u siebie w domu! Stworek, odnieś to!
– Oczywiście, pani! – Skrzat ukłonił się nisko i zabrał miskę sprzed moich oczu. Odetchnęłam z ulgą.
Walburga, siedząca naprzeciw, uśmiechnęła się z wyższością.
– Proszę nam wybaczyć. Nie wiedzieliśmy – rzekła oschle.
– Ależ skąd, nic się nie stało – rzuciłam szybko, mając nadzieję, że brzmiało to dostatecznie kurtuazyjnie.
Poczekałam, aż Blackowie zakończą pierwsze danie. Moją całą uwagę zajmowało dystyngowane prostowanie kręgosłupa i zerkanie na wszystkich członków rodziny, w szczególności na narzeczonego. Widok Syriusza pałaszującego zupę serwował mi bardzo potrzebną porcję komfortu. Tyle razy widziałam go przy stole w Hogwarcie, że poczułam się jakoś swojsko.
– A więc z jakiego rodu pochodzisz? – zagadnął Cygnus, gdy skrzat wyniósł miski.
– Lupin – odparłam nerwowo.
– Ach, tak… – Zmrużył oczy chłodno, bardzo zresztą podobnie do swojego siostrzeńca. – Pamiętam cię. Czyż nie ty leciałaś z nami na Mistrzostwa Świata w Quidditchu?
– Owszem.
– Lupin… Obecnie nie jest to chyba najlepsza partia, Walburgo.
Poczułam, jak Syriusz obok mnie zesztywniał.
Walburga przeniosła lodowaty wzrok z brata na mnie.
– Z jakiego domu była twa matka, moja droga? – spytała niby mimochodem.
– Crouch – palnął w moim imieniu Syriusz. Zachowałam twarz pokerzysty.
– Crouch? To doskonale.
Łapa rozluźnił się.
– Och, Crouch – podjął pan Black. – Doskonała rodzina czarodziejów czystej krwi! Szkoda tylko, że na wymarciu… Pozostał ponoć jedynie ten młody Bartemiusz z linii męskiej. Smutne. Cała nadzieja w nim. Jest z tobą w klasie, synu?
– Rok niżej – odezwał się po raz pierwszy Regulus.
– Jaki okrzyk rodowy ma rodzina Lupin? – zagadnął Cygnus, wciąż podejrzliwie się mrużąc.
Przełknęłam ślinę, zielonego pojęcia nie mając. Okrzyk rodowy, co to na gacie Merlina jest?!
– Na pewno coś w stylu „AAAAA!”, wuju! – sarknął Syriusz, bagatelizując zaczepkę.
Na szczęście w tym momencie wkroczył Stworek, skrzecząc: „Przystawki!”. Na stole postawił srebrne talerze o kształcie owalu, na których spoczywały dziwaczne kulki z chleba.
– Kulki czosnkowe z pastą majonezowo-ziołową! – objaśnił.
– Częstuj się, kochana! – zachęciła mnie Walburga Black. Syriusz podsunął mi talerz, nakładając parę kulek chlebowych. Ucieszyłam się w duchu, że jestem pod wpływem kuracji wyciszającej wampiryzm. Inaczej kulki czosnkowe byłyby następnym nietrafionym daniem.
Tymczasem rozmowa zeszła na rodzinę Cygnusa. Na szczęście zgrabny komentarz Syriusza odnośnie mojego okrzyku rodowego zniechęcił go do wałkowania tematu.
– Jak ci zapewne wiadomo, my, Blackowie, mamy w sercach i umysłach dumny okrzyk naszej rodziny! – objaśnił z pychą. – Toujours Pur! Zawsze czyści! Niestety, nie wszyscy zdają się to rozumieć. Na przykład ta czarna owca, moja córka… Co za wstyd…
Domyśliłam się, że chodzi o Andromedę.
– Za to moje pozostałe dwie córki są doskonałe! – ciągnął dalej swym nudnym, wkurzająco przemądrzałym tonem. – Narcyza wyszła szczęśliwie za mąż za samego Lucjusza Malfoya!
Walburga pokiwała z powagą głową, najwyraźniej aprobując. Ja i Syriusz wymieniliśmy z wolna wymowne spojrzenia i pogardliwe uśmieszki.
– Za to Bellatriks wydajemy za Rudolfusa Lestrange! Już wszystko ustalone!
– Najwyższy czas, Bella ma już swoje lata! Lestrange to najlepszy wybór – skomentowała moja przyszła teściowa.
Nazwisko „Lestrange” ukłuło mnie w samo serce. By o tym nie myśleć, całą wolą skupiłam się na ugryzieniu w wysublimowany sposób jednej z pysznych kulek z chleba czosnkowego.
– Rozmawiałem ostatnio z ojcem Rudolfusa w Ministerstwie – zabrał głos pan Orion Black. – Są bardzo podekscytowani przyszłą ceremonią. Przyjmij gratulacje, Cygnusie!
– Miło z twej strony, szwagrze! Ponoć szacowną rodzinę Lestrange ominął już jeden ślub. Ich młodszego syna, Rabastana. Pewnie w naszej Belli widzą jedyną nadzieję podtrzymania rodu.
Zamrugałam szybko, a oczy niebezpiecznie zaszczypały, zwiastując kłopoty.
– To okropne! – Walburga Black wcale nie wyglądała na zmartwioną. – Zmarnowane nadzieje. Z jakiego powodu ślub się nie odbył?
– Podobno tamta kobieta się nie nadawała i młody panicz Lestrange odkrył, że nic mu po takiej żonie.
Opuściłam wzrok na podołek, błagając samą siebie o to, by się nie rozpłakać. Rabastan spędzał mi sen z powiek od wielu tygodni, wywoływał łkanie w najmniej oczekiwanych momentach. I nawet tutaj, tak daleko, nie dawał mi spokoju.
Zamrugałam, ale nic to nie dało. Łzy niebezpiecznie gromadziły się już na oczach. Po chwili poczułam coś dziwnego: to ręka Syriusza biegła delikatnie po moim udzie pod stołem, by za chwilę mocno uchwycić mnie za dłoń. Pogłaskał delikatnie kciukiem jej wierzch, dodając otuchy. Z początku zamarłam. Po kilku sekundach odwzajemniłam uścisk, czując kojące ciepło na sercu.
Podano główne danie. Kurze nóżki oblane aromatycznym sosem borowikowym, nadziewane szpinakową pastą roladki z kurczęcia, winniczki w sosie czosnkowym, zarumienione ziemniaki, wykwintna sałatka z krewetkami…
Chociaż to wszystko wyglądało bardzo smakowicie, miałam problemy z przełykaniem. Towarzystwo Blacków działało na mnie skurczowo i z całą mocą zdałam sobie sprawę, że niedługo wejdę na stałe do ich rodziny. Dobrze, że Syriusz za nimi nie przepada, może ominą nas niedzielne obiadki z rodziną…
Wspomniany wyżej delikwent już nakładał mi górę sałatki.
– Stop! Nie tak dużo! – szepnęłam do niego.
Popatrzył na mnie niewinnie.
– Wyglądasz blado. Najedz się, Stworek to dobry kucharz. Najlepszy. W zasadzie do niczego innego się nie nadaje… No, może z wyjątkiem udawania piłki, ale już dawno się nim nie bawię.
– Syriuszu! – skarciła go matka. – Obróć się przodem do stołu, synu! I nie szepcz, nie wypada!
Wykonał rozkaz, westchnąwszy.
Pochłonął mnie całkowicie mój talerz. Czułam jednocześnie coraz większą sympatię do siedzącego obok młodego Blacka. Jego obecność i swojski zapach były jedynymi bezpiecznymi i znanymi mi aspektami tej sytuacji. Do tego trudno byłoby nie czuć do niego fali wdzięczności po próbach asystowania mi w tej nieprzyjemnej walce o przetrwanie. Zdrowo rozbudziła mnie dopiero swoista płachta na byka: słowo „Voldemort”.
– Co za mądry człowiek z tego Voldemorta! – zawołał Cygnus Black. – Wreszcie zrobi porządek!
– Zgadzam się, bracie! Nasza rodzina murem stoi za Voldemortem! – rzekła gorliwie pani Black. – A nasz kochany Regulus chciałby służyć mu swym talentem magicznym!
– Naprawdę? – ucieszył się Cygnus. – Szczytny cel, siostrzeńcze. Tak trzymaj, a daleko zajdziesz!
– Nie to, co Syriusz… – wycedziła pani Black, mierząc starszego syna pogardliwie.
– To moja decyzja – objaśnił chłodno mój narzeczony.
– Której jeszcze pożałujesz… – Otaksowała go bardzo nieprzyjemnym wzrokiem. Mogłabym przysiąc, że marzyło jej się zostanie z synem sam na sam i spranie go rozżarzonym pogrzebaczem po gołym tyłku. – A ty, Mary Ann? Co sądzisz o Voldemorcie?
Wyprostowałam się, chrząkając, by zyskać na czasie. Wszyscy Blackowie, bez wyjątku, wpatrzyli się we mnie wyczekująco. Co robić?!
– Cóż… – mruknęłam z wolna. Zaraz będzie awantura, ale super… – Ma wielką moc, nie przeczę…
– … ale źle ją wykorzystuje! – szybko wpadł mi w słowo Syriusz, po raz enty ratując moją skórę.
– Ale co myślisz o jego poglądach? – naciskała Walburga.
Mało brakło, a wzniosłabym oczy ku górze w geście błagania o cierpliwość. Się uczepiła, psiakrew…
– Z tego co wiem, Mary Ann ma taką samą opinię jak ty, ojcze – błyskawicznie zareagował Syriusz, za wszelką cenę starając się mi pomóc w samotnej walce.
– To w takim razie mądra z ciebie osoba, moja droga! Doskonale, że dostrzegasz, iż Voldemort zaczyna być nieco… brutalny w egzekwowaniu zmian! – zaaprobował Orion.
Odetchnęłam, dziękując w duszy Syriuszowi, że sprytnie znalazł mi oparcie w Orionie.
– Niech sama odpowie! – syknęła pani Black, wyraźnie niezadowolona.
– Tak, cóż… To wielki czarodziej, ale nie podobają mi się jego metody – skłamałam gładko. Wielki czarodziej, też mi coś…
– Otóż to, kochana! – Orion uniósł krzywy, chudy palec wskazujący ku górze. – Otóż to!
– Nie podzielam twego zdania, mężu. Taka postawa jest niepożądana! – fuknęła nań matka Syriusza.
– Też tak mówiłem, moja droga. Ale to, co on wyprawia, zaczyna być zwykłą rzezią. Aczkolwiek jest bardzo zdrowo myślącym czarodziejem i pójdą za nim tłumy podobnych mu.
– Oby, Orionie. – Pani Black zwęziła powieki odpychająco. Jakoś wcale jej nie polubiłam. – Razem z naszym Regulusem.
– I dobrze. Wie, z kim trzymać. Syriuszu, ty też byś mógł się…
– Nie, ojcze! – warknął obok mnie Łapa. – Już o tym rozmawialiśmy. Moje fascynacje daleko odbiegają od Voldemorta i mordowania dla niego ludzi.
– To źle! Doigrasz się kiedyś! – szczeknęła zaczerwieniona Walburga.
– To nie mordowanie! To niezbędne zmiany! – dopowiedział Cygnus.
– Kim ty chcesz być, aurorem?! Powiedz mi, Mary Ann, podzielasz ścieżkę jego postępowania? Nie będzie ci przeszkadzać jego głupota w tym względzie?
– Cóż, właściwie… – Zawiesiłam się. Głupio by zabrzmiało, że również zamierzałam udać się tą ścieżką.
Zaległa cisza, a Walburga zachęciła mnie ruchem dłoni do wypowiedzenia swojego zdania.
– Żona nie powinna ingerować w pracę i decyzje męża – odparłam niewinnym tonem, cytując prolog z książeczki o Tradycyjnych Czarodziejskich Ślubach Czystej Krwi.
Syriusz obok mnie zamaskował parsknięcie niezgrabnym odchrząknięciem. Orion gorliwie przytaknął, a Walburga skrzywiła się nieco. Nie takiej odpowiedzi oczekiwała.
– A ty, kim chcesz być? – Wydawało mi się paranoicznie, że usłyszałam podejrzenie w jej głosie.
– Matko, zapomnij! – wtrącił swoje trzy grosze Syriusz. – Moja żona nie będzie pracować! Nie musi.
Znów kopnął mnie subtelnie pod stołem, a ja przytaknęłam z powagą do przyszłej teściowej.
– Mary Ann, widziałaś już nasze drzewo genealogiczne? – zapobiegliwie zawołał Syriusz (na wypadek, gdyby mamuśka dalej chciała wałkować temat), po czym zerwał się i odsunął moje krzesło.
– A deser? – zapytał Orion ze zdziwieniem. – Moja przyszła synowa musi spróbować ciasta Stworka!
– Tak, spróbuje. Sam jej przyniosę do mojego pokoju, ojcze! – szybko odparł Syriusz.
– Sam, synu? – zmartwiła się pani Black. Najwyraźniej wizja Syriusza niepotrzebującego niańki do obrabiania jego wyżej urodzonej pupci była dla niej za trudna. – Nie gorączkuj się, Stworek wam zaniesie, bez fatygi!
– Oczywiście – przytaknął dla świętego spokoju młody Black i prawie wypchnął mnie z jadalni.
Potruchtał w nieznanym kierunku, gestem zapraszając, żebym udała się za nim. Zatrzymał się dopiero w oliwkowozielonym salonie, oddychając ciężko. Potem oboje zgięliśmy się wpół i zanieśliśmy cichym, nerwowym chichotem.
– Jasna cholera, moja rodzinka to dopiero kuriozum…
– Dzięki – mruknęłam z wdzięcznością. – Gdyby nie ty…
Black posłał mi uśmiech.
– Ale wyszliśmy z licznych opresji wspólnymi siłami! – rzucił z samozadowoleniem.
– Do czasu. Jeżeli na każdym obiedzie w przyszłości tak będzie, to chyba mnie szlag trafi…
– Zapomnij! Po ślubie wypad. Koniec ze szlachecką rodzinką…
A potem zmarszczył brwi, nieco zaskoczony.
– Co jest? – zapytałam uważnie.
– Nic… – rzucił, starając się brzmieć nonszalancko. – Właśnie do mnie dotarło, że najwyraźniej się pogodziłaś z naszym wspólnym przykrym losem.
Nie odparłam, tylko zrobiłam wymijającą minę. Zastanowiły mnie jego słowa. Czy się pogodziłam?
Nie było mi w smak rozmyślanie nad tym akurat teraz. Ostatnie tygodnie przepłakałam, tonąc w rozpaczy po stracie ukochanego i w przerażeniu ślubem z przymusu. Dzisiejszy dzień też nie należał do komfortowych. Lecz obecność Syriusza, zabawnego przyjaciela, jakby to wszystko koiła. Nie miałam ochoty zastanawiać się nad jego pytaniem, byle nie prowokować następnej lawiny bólu i żalu. Teraz było w miarę okej.
Toteż, zamiast odpowiedzieć patrzącemu na mnie wyczekująco Syriuszowi (i przy okazji sobie samej), wyminęłam go i podeszłam do gobelinu, który wisiał na zielonej ścianie. Uniosłam głowę do góry.
– „Toujours Pur. Szlachetny i starożytny ród Blacków ”– przeczytałam na głos.
– Srutu-tutu, majtki z drutu – prychnął Syriusz z pogardą, wydymając wargi.
Zerknęłam na niego z rozbawieniem z ukosa.
– Jestem tu, a raczej mnie nie ma! – Wskazał szczupłym palcem jeden punkt na gobelinie. Widniała tam wypalona dziura, podpisana jedynie „1959”. Obok dostrzegłam Regulusa („1961”).
– Olbrzymie jest to drzewo genealogiczne. – Omiotłam z podziwem wzrokiem cały gobelin.
Syriusz przysunął się bliżej mnie. Tak blisko, że poczułam nieprzyjemnie-przyjemne ciarki.
– Kiedy byłem mały, lubiłem na nie patrzeć i rozmyślać nad życiem każdej z tych osób. Pierwsi przodkowie są sprzed siedmiuset lat, widzisz?
– Widzę. O…
Popatrzyłam na Doreę i Charlusa Potterów, a potem na słowo „syn” pod spodem.
– Rogacz? – spytałam i popukałam to miejsce palcem.
– Nie, jego kuzyn.
– Czyli Rogaś jest tak jakby z pokolenia naszych rodziców? – zdziwiłam się. – Staruszek z niego, hehe.
– Był późnym dzieckiem – objaśnił Syriusz. – Zwykle dzieci rodzą się wcześnie. Na przykład mój dziadek ustanowił rekord. Matka urodziła się, gdy miał trzynaście lat, tak więc…
Wytrzeszczyłam na Łapę oczy. Trzynaście lat?!
– Ale… jak…
– No wiesz, normalnie – parsknął i zrobił się jakby lekko czerwonawy. – Ten teges i już.
Odchrząknęłam znacząco i spróbowałam zmienić temat:
– Dlaczego tu jest tyle powypalanych dziur? Czemu cię wypalili?
– Bo uciekłem – objaśnił Syriusz buńczucznie. – Mój wuj, Alphard, zostawił mi spadek przed śmiercią, dlatego go usunięto. A inni? Popieranie mugoli, małżeństwo z nimi… Brat mojego dziadka od strony mamy, Marius, został wydziedziczony za charłactwo. Nie do wybaczenia…
Parsknął sarkastycznie. Popatrzyłam na niego uważnie, wyczuwając cynizm i posępność. Na mnie gobelin wywarł wrażenie niezwykle ciekawego dokumentu z historii Blacków. Syriusz był odmiennego zdania. Nienawidził wszystkiego w tym domu. Od rodziny, po ten interesujący obiekt.
Raz jeszcze otaksowałam drzewo z uwagą.
– Widzę, że niektóre imiona pojawiają się dość często – mruknęłam.
– Tak, to dumne imiona, charakterystyczne dla naszej rodziny – rzucił niedbale mój towarzysz. – Na przykład Arcturus czy Cygnus. Imiona moje i mojego brata też nie są zbyt oryginalne w naszej rodzinie, jak widzisz. Dlatego jestem szumnie nazywany Syriuszem Trzecim.
– Syriusz… – mruknęłam do siebie, wodząc oczyma po gobelinie.
– To pechowe imię – parsknął nieśmiesznie. – Mój imienny przodek miał zaledwie osiem lat, jak zszedł z tego boskiego świata…
– Czemu?
– Nie wiemy. Może zapisali to w jakiejś kronice, która zbiera kurz w jednym z pokoi. Pewnie udławił się któregoś dnia puszeniem z faktu, że jest Blackiem – prychnął.
– Ten gobelin pokazuje jedynie potomków z męskiej linii Blacków, no nie? – zagadnęłam.
– Zaiste. – Ukłonił się lekko.
– To dlaczego nie widnieje tu Castor Nigellus Black, nasz pokręcony były nauczyciel? Przecież jest taki… no, wiesz. Nie mogli go wydziedziczyć, chyba że był zbyt dziwny nawet jak na Blacków.
– Nie mogli, ale jego przodka tak. Fineusa Blacka. Za popieranie praw mugoli. To tu, pomiędzy moimi pradziadkami, Syriuszem i Cygnusem. To ich brat. Fineus to dziadek wuja Castora. Nie ma go na drzewie, chociaż jest mile widziany w rodzinie.
Popatrzyliśmy jeszcze raz w milczeniu na gobelin. Ja z zaciekawieniem, Syriusz z pogardą.
– A co to? – Podeszłam do przeszklonych kredensów w głębi pomieszczenia. Spoczywały tam drobne bibeloty budzące grozę. Szkatułki, zakrwawione sztylety, sygnety, ordery, inne dziwaczne przedmioty.
– Niczego nie dotykaj – ostrzegł ponuro Syriusz. – To jest czarnomagiczne, w większości.
Wytrzeszczyłam oczy na mojego towarzysza podróży po świecie starego rodu.
– Moi rodzice i cały ród Blacków lubują się w czarnej magii – burknął cicho z pogardą. – Trafiają do Slytherinu na pęczki. Kiedy wyłamałem się z korowodu, wysłali mi wyjca.
Pokręciłam głową z politowaniem i dezaprobatą.
– Te przedmioty spoczywają w rodzinie od setek lat. Są tu Ordery Merlina dla członków rodziny. Monokl Fineasa Nigellusa, dyrektora Hogwartu, widzisz? A tu, w tej karafce, mamy krew brutalnie zamordowanego mugolskiego dziecka, na którym wesoła rodzinka Blacków przeprowadzała w naszej piwnicy eksperymenty.
– D-dziecka?
– Jakiejś porwanej sieroty. Pięciolatek tego nie przetrzymał… to było pod koniec dziewiętnastego wieku… Podobno mój pradziadek, Syriusz, lubił się temu przyglądać za dzieciaka. Ubolewał nad późniejszym zakazem porywania mugoli do eksperymentów.
Wskazał trzęsącą się ręką na kryształową fiolkę z gigantycznym opalem w korku.
– Co my tu jeszcze mamy… Zaschnięta dłoń sprzed trzech stuleci. Nie wiem, czyja. Kosmyk włosów mojej babki w tamtej szkatułce, pozytywka, która jest bardzo niebezpieczna…
Popatrzyłam z rezerwą na piękną, budzącą grozę pozytywkę.
– Co by mi się stało, jakbym ją otworzyła? – zapytałam ostrożnie.
– Zaczęłaby grać nieziemską, melancholijną muzykę. Ty słabłabyś i słabła, aż w końcu osunęła się na ziemię i umarła. To okrutny chwyt poniżej pasa, bo jej melodia uzależnia. Trzeba mieć silną wolę, by zamknąć wieko. Moja mamuśka uważa, że przeszło sto dwadzieścia lat temu młody Syriusz umarł właśnie przez tę pozytywkę.
– Chyba w takim razie by tu nie stała – stwierdziłam.
– Dlatego w to nie wierzę. – Uśmiechnął się ponuro, po czym obrócił plecami do kredensu.
– Syriusz? – zagadnęłam niepewnie. Popatrzył na mnie z ukosa z ironicznym rozbawieniem.
– I co? – sarknął. – Jak tam przeżycia po podróży w najgłębsze sekrety czarnomagicznego rodu Blacków, cuchnącego od setek lat tą samą śpiewką?
– Wydaje mi się to przerażające i… interesujące – rzekłam szczerze.
Black popatrzył na mnie z ogromnym zaskoczeniem.
– Interesujące? – powtórzył, marszcząc brwi niemalże gniewnie.
– To coś takiego, czego nie potrafię wytłumaczyć – odparłam żywo. – Tajemnice. Żywa historia jakby została tu zakonserwowana. Mroki setek lat. Przedmioty, które noszą na sobie ślady dawnych wieków… Ogarnia mnie nostalgia. Potrafię zrozumieć kogoś, kto wywodzi się z takiego domu, obfitego w tradycje i sekrety, i puszy się tym publicznie. Moja rodzina ma podobno bogate korzenie. Ale nie dostrzegam ich na co dzień. Jakby je obcięto. Czasem mnie to zastanawia.
Syriusz zmierzył mnie przeciągłym spojrzeniem politowania. Chyba uznał mnie za, lekko mówiąc, debila.
– Czy to twoja swoista… fascynacja śmierciożercami, ciemnymi zakamarkami i czarną magią jest wynaturzeniem, czy moja nienawiść do tego domu? – zapytał ponuro.
– Nie jestem zafascynowana czarną magią nawet odrobinę – odparłam chłodno, sztywniejąc na wzmiankę o fascynacji śmierciożercą. Cały przyjemny nastrój prysł. – Co do śmierciożerców, ja…
Zatkało mnie i wbiłam pusty wzrok w śmiercionośną pozytywkę za szybą kredensu. Black chyba pokapował, że zamiast rzucić cyniczny żarcik z zamiarem rozluźnienia atmosfery, palnął bolesną gafę.
Szepnął cicho, ale za to z dojmującym smutkiem:
– Przepraszam. Jakoś ciężko mi się przyzwyczaić do tego, że kogoś miałaś. I że to cię wciąż boli.
– Nic się nie stało – odparłam obojętnie, czując dziwną, nienazwaną pustkę. – To już przeszłość.
Syriuszowi zabłyszczały w półmroku oczy.

***

– HURAAAAAAAAAAA!!! TO NAJSZCZĘŚLIWSZY DZIEŃ MEGO NĘDZNEGO ŻYWOTAAAAAAAAAAAAAAA!
James dopadł do mnie na korytarzu, podskakując z taką werwą, że zatoczył się na pobliską zbroję.
Chwycił mnie w ramiona, kręcąc się wokół własnej osi. Opadłam na posadzkę w oszołomieniu.
– Co? Odkryłeś śladowe dowody obecności jakiegoś niezidentyfikowanego organu w twej główce? – sarknęłam. – Cóż, najpierw go zdefiniuj, może zbędna radość…
– Nie, to wciąż pozostaje dla mnie niewysłowioną tajemnicą, ale…
Zaczął „tańczyć”, posuwając się rytmicznie po posadzce i dudniąc gardłowe „ymcy ymcy ymcy”.
– Rogaś, wyduś to z siebie! – parsknęłam.
– Lily Evans jest moją dziewczyną, tak tak, słoneczko! – Pokiwał gorliwie głową, gdy zobaczył moją minę. – I teraz nic nas nie rozdzieli. Przewrotny los, zdrada i kolejki w sklepach na wschodzie.
– A co do tego mają kolejki w sklepach na wschodzie?
– Nie wiem. Ale nas nie rozdzielą, a to się liczy. NIC, rozumiesz? Kolejki w sklepach też nie, czy chociażby twoja ponętna skarpetka wystająca właśnie z trampka! I teraz już na zawsze będziemy razem! A potem dam jej pierścionek, zamieszkamy w przytulnej chałupie i będziemy mieć stado uroczych Potterków, moich miniaturek! Mam tyle fajnych imion, w sam raz dla moich dzieci! Świętopełk, Leopolda, Bożydar, Eugenia, Sędzimir, Scholastyka, Moczymorda, Zenek, Genowefa, Alfons i… John.
– To chcesz mieć rodzinę czy armię? – spytał Glizdogon, który podszedł do nas chwilę temu.
– Moczymorda to nie imię – zwróciłam uwagę Jamesowi. – Na szczęście dla twojego dziecka…
– O! Zapomniałem jeszcze o Pedofilu! – zignorował mnie skrzekliwie Rogacz.
– Chyba Teofilu?...
James był chyba nieco nie w temacie. Ewidentnie wytrącony ze zwykle i tak rozchwianej równowagi, dalej wykonywał swój taniec, bujając ostentacyjnie siedzeniem na lewo i prawo. Petera to bardzo rozbawiło, po czym z całej siły kopnął Jamesa w kołyszący się zadek. Rogacz, nie spodziewając się takiego manewru, legł na podłodze w oszołomieniu.
Pokręciłam głową z dezaprobatą. Chłopcy…
Rogaś z wolna popatrzył poważnym spojrzeniem na rechoczącego złośliwie Petera.
– Peter, zabiłeś mnie tym – wydukał po chwili.
– Wybacz, podkusiło mnie! – parsknął tamten mściwie.
James poderwał się z posadzki i odbiegł tyłem, jak najdalej od Petera, trzymając się za rzyć.
– Jeżeli moja nieskazitelna pupcia cię podkusiła… Rozumiem twoją odmienność, Glizduś, ale mam dziewczynę. Nie mogę mieć drugiej, więc…
I szybko się zmył.
– Dokąd idziesz?! – wrzasnął za nim Peter.
– Do mej dziołszki nieskalanej niczym zorza o poranku! – zawołał zapalczywie James, unosząc dramatycznie palec wskazujący do góry i biegnąc bokiem. Wciąż był zapatrzony w nas, skutkiem czego wyrżnął malowniczo w ścianę.
Wzdrygnął głową porządnie, roztrzepując jeszcze bardziej owłosienie, po czym popędził gdzieś (tym razem twarzą wprzód), wrzeszcząc coś w rodzaju:
– PRZYBYYYWAM, NIEWIASTO!!!
Uśmiech spełzł z mojej twarzy i zignorowałam spojrzenie rechoczącego wciąż Petera. Oparłam się o kamienną wnękę w korytarzu i obserwowałam ze smutkiem marcowe niebo za gotyckim oknem.
– Co jest, Meg? – zapytał Peter nieśmiało.
– Nic, tylko… Zazdroszczę im – odburknęłam niechętnie.
Było mi zwyczajnie głupio z powodu odczuwanej zazdrości.
– No co ty! Przecież ty masz Syriusza! – zawołał radośnie.
Popatrzyłam na niego smętnie. I co z tego?
– Nie wiem, co ma jedno do drugiego – rzekłam chłodno.
– Jesteś tego pewna?
Peter podszedł bliżej i stanął obok, także opierając się o ścianę. Popatrzył na mnie ciepło.
– Ciężko porównywać świeżo zakochanych do małżeństwa ustalonego z góry – mruknęłam niechętnie, wzruszając ramionami. – Lily i James chcą być razem. Mnie z kolei nikt nie pytał o zdanie. A Blacka… no cóż, Black i jego opinia na ten temat to inna bajka…
Glizdogon zmarszczył brwi.
– Ponoć to jego robota – wyjaśniłam mu. – Ten cały cyrk. Że niby się poświęcił dla większego dobra. I metodą na chama, znaną także jako „metoda na Blacka”, postanowił odciągnąć mnie od poślubienia śmierciożercy. Bohater, że ho ho.
– Tak ci powiedział? – parsknął, przeczesując palcami jasne kosmyki. – A ty mu wierzysz?
Odlepiłam wzrok od trampek, patrząc na Petera z lekkim niezrozumieniem.
– Pamiętasz, jak Syriusz i ty kłóciliście się w zeszłym roku po tym, jak zaczęłaś chodzić z Lestrangem? – zagadnął łagodnie. – Pamiętasz jego zachowanie? Jak myślisz, dlaczego takie było?
– Wydawało mi się, że Black mnie nienawidzi z całego serca – odparłam głucho.
– Właśnie. – Peter tryumfalnie się uśmiechnął.
– I co z tego? To chyba stawia sprawę w jeszcze gorszym świetle. Wychodzi na to, że czcigodny panicz postawił na finezyjną zemstę. – Zastanawiałam się, do czego prowadzi ta rozmowa.
– Nie! Wciąż nie rozumiesz? A mówi się, że to chłopcy są niekumaci w te klocki…
Zmarszczyłam brwi, obserwując żachniętego Petera z ukosa.
– Wybacz – mruknęłam. – To prawda, nie umiem się poruszać w takich tematach. Black jest dla mnie zbyt złożonym problemem. Zresztą, nie on jeden… Naprawdę tego nie chwytam.
Peter westchnął cierpliwie.
– Co czułaś, gdy Lestrange cię zostawił? – spytał delikatnie po chwili.
Zacisnęłam szczęki na samo wspomnienie. Rana na nowo się otworzyła.
– Strach, niedowierzanie, straszliwą rozpacz, gniew. Było dużo gniewu – odpowiedziałam beznamiętnie. – Dużo strachu też.
– Gniew – podchwycił Glizdogon. – Nienawiść?
– Tak, to także…
– W takim razie resztę sobie dopowiedz.
Z jakiegoś powodu ślina nie chciała dać się przełknąć. Coś we mnie autentycznie zesztywniało w bardzo dziwny, przeszywający sposób.
– Ty sugerujesz, że… – wybełkotałam z trudem.
– Naprawdę myślisz, że Syriusz by się tak zachowywał, gdyby nie… no, wiesz? – zasugerował Peter z wielce chytrym wyrazem twarzy. – A jego śmieszne bajeczki o ratowaniu niewiasty z rąk śmierciożercy i poświęcaniu się dla niej możesz co najwyżej opowiadać waszym wnukom.
Grunt usunął mi się gdzieś spod nóg.
– Skąd…
– Skąd to wiem? Może i nie mówię za dużo, prawie wcale. Ale bardzo, bardzo dużo słucham. A jeszcze więcej obserwuję i analizuję. Inni mają mnie za cień, i niech tak pozostanie.
Spojrzałam na nieprzeniknioną twarz Glizdogona, jakbym widziała go po raz pierwszy.
– Nie wierzę ci – rzuciłam sucho po chwili. – Black i zakochanie… Nie, to brzmi idiotycznie.
– Jasne… I naprawdę nigdy nie puścił farby? – zadrwił Peter.
Przed oczyma ukazało mi się wspomnienie. Słońce prześwitujące przez zielone, młodziutkie listki. Delikatny wiatr. Zrujnowana ściana w Zakazanym Lesie. I twarz Blacka, jakoś dziwnie zbyt blisko mojej. Jego błyszczące, stalowoszare oczy przewiercały to wspomnienie na wylot.
– To niby kiedy się we mnie zakochał? – zapytałam bezemocjonalnie, a własny głos zabrzmiał mi w uszach jak obcy.
Peter zmierzwił jasne, długie włosy dłonią.
– Sam nie wiem. Syriusz jest bardzo skryty. Ciężko go wyczuć. Każdemu z nas podobała się kiedyś jakaś dziewczyna, ale nigdy jemu. Ja szalałem za Alison… – Zarechotał dziwnie do własnych wspomnień. – Stare czasy. Pamiętam, jak Remus i James bujali się w takiej jednej z siódmej klasy. Miała nogi tak długie, że mogliby się między nimi ganiać… No cóż, nie wyszło im, byliśmy wtedy w pierwszej klasie… A Łapa? W życiu! To było zawsze poniżej jego godności. Myślę, że po prostu był bardzo niedojrzały. W głowie miał jedynie psoty, nas, quidditcha, a także pogardę do wszystkiego naokoło. A potem dotarłaś z czteroletnim poślizgiem do szkoły.
Mimowolnie przełknęłam ślinę. Ta rozmowa nie była najbardziej komfortową w moim życiu.
– Sam nie wiem, kiedy się zorientowałem – kontynuował Peter. – W sumie, pierwszego dnia się z ciebie śmiał, tak to zapamiętałem.
Westchnęłam ze znużeniem. Typowe do bólu.
– Pamiętam, jak skarżył się Luniakowi, że cię nie znosi z całej siły. Po waszej pierwszej kłótni w nocy. Dostaliście wtedy szlaban. Potem, na zimę zrobił się jakiś mrukliwy. To było dziwne i zupełnie nietypowe. Któregoś dnia siedzieliśmy przy kominku w salonie Gryfonów. Łapa skorzystał z okazji, że nie ma twojego brata. Powiedział nam wtedy, że jest pewien, że ci się podoba. Podobno usłyszał to, gdy zamienił się w psa i napatoczył na ciebie. Wyznał nam wtedy z wyższością, że wypaplałaś mu beztrosko, że się zakochałaś. Chełpił się, że na pewno chodzi o niego!
– No cóż, wyczuwam osobowość narcystyczną… – zadrwiłam.
Żywo przed oczami przewinęły się wspomnienia chwilowego zakochania w Jamesie, nieopatrzne wyznanie tego psu, który okazał się być Syriuszem, paniczny strach przed potencjalnym wyjawieniem mojego sekretu…
– Kiedyś tam mówił, że to jednak nie o niego chodziło. Nie mówił, o kogo, ale trochę nim wstrząsnęło.
– Jakie to straszne, jednak nie wszyscy na świecie klękają przed Blackiem w uwielbieniu… – sarknęłam z ohydną satysfakcją.
Peter otaksował mnie z politowaniem.
– Mogłabyś sobie darować te docinki. Chyba, że przy ich pomocy próbujesz jakoś zachować balans w sobie. Tak, by przypadkiem nie zacząć żywić do Syriusza jakichś głębszych uczuć. Rozumiem, że to twoja reakcja obronna na pewną zaistniałą sytuację.
– Peter, muszę przyznać, że nie znałam cię od tej strony – odparłam cierpko. – Być może masz rację, być może dobry z ciebie obserwator, ale przestań mnie analizować. Nie podoba mi się, dokąd to zmierza.
– Jak sobie chcesz… Jak na moje, to po prostu nie chcesz się zmierzyć z prawdą.
– Peter!
– No, ale wracając do Łapy... – zignorował mnie. – To przewrotny człowiek, jak zapewne wiesz. Wywal go drzwiami, a wpełznie przez dziurę w podłodze. Być może zdążył się w tobie zadurzyć w czasie, gdy był przekonany, że coś do niego czujesz? A to, że to jednak nie on, jedynie go rozsierdziło i rozdmuchało jakiekolwiek uczucia? Sam nie wiem. Syriusz nie lubi odsłaniać kart. Za to uwielbia wyzwania. Ewidentnie go coś dręczyło, a twoje odtrącanie go, na przykład przed balem dwa lata temu, wywierało jedynie odwrotny skutek. Nie wiem, kiedy tak naprawdę się to u niego zaczęło. Coś przebąkiwał, tylko mi. Chyba wstydził się przed Jamesem i Remusem. Nie jestem pewien, czy nawet tobie kiedykolwiek się do tego przyzna.
Przeszły mnie ciarki na samo wyobrażenie takiej sytuacji.
– Chociaż w pewnym sensie już to zrobił! – zawołał wesoło Glizdogon.
– Jak to?
– Ten platynowy wisiorek w kształcie kotka, który kiedyś dostałaś od Syriusza… Gdzieś go masz, prawda?
– Jasne… – mruknęłam, wciąż topornie otrząsając się z szoku.
– Mruczał często, prawda?
– Tak, za często. – Zmarszczyłam brwi. Co wisiorek ma z tym wspólnego?
– Takie zaczarowane wisiorki mają swoje właściwości. Bardzo konkretne. – Dostrzegłam błysk w oku Petera. – Ilekroć mruczał, Syriusz o tobie myślał, Mary Ann.

1 komentarz:

  1. Cały czas czekam na nowe wpisy :< Bardzo chciałabym poznać całą tę historię, szczególnie, że zapoznałam się z Mary Ann już kilka lat temu na stronie harrypotter.org.pl i to jest mój ulubiony fanfick

    OdpowiedzUsuń