Witaj, Drogi Czytelniku! Trafiłeś właśnie na stronę, na której będziesz mógł zagłębić się w magiczną opowieść. Mam nadzieję, że znajdziesz tu przygodę i radość. Miłej lektury!

niedziela, 21 lutego 2016

35. Mgła

Dziękuję za komentare ^^. Miłego czytania!

Zawijasy mlecznobiałego, eterycznego dymu płynęły wolno po podłożu, skłębiając się w coraz to wyraźniejsze kształty. Dym gęstniał i sunął niewinnie ku naszym stopom, przybierając na ilości. W końcu lekka mgła wypełniała prawie cały korytarz. Straszliwie śmierdziało amoniakiem i czymś jeszcze gorszym.
Zaczęliśmy kasłać. Było trudno widzieć cokolwiek w gęstniejącej chmurze, w której się znajdowaliśmy, oczy łzawiły od świństw unoszących się w powietrzu.
– Dość! – usłyszałam stłumiony przez szatę charkot Syriusza, bo trzymał ją przy ustach. – Wiejemy stąd!
Schwycił mnie za dłoń i pociągnął w kierunku jądra chmury. Ruszyliśmy zatem na oślep w idealnie białej mgle, trzymając się za ręce, by nie pogubić jedno drugiego, instynktownie kierując kroki ku wyjściu. Syriusz próbował chyba wyczarować bańkę powietrza naokoło, ale nic z tego. Mgła była najwyraźniej zaczarowana.
Doszliśmy do drzwi, przez które można było wejść na korytarz. Zwykle były otwarte na oścież, a na pewno tak było, gdy tu weszliśmy. Tym razem jednak Łapa, oślepiony mgłą, wyrżnął czołem w dębowe deski.
– Cholera! – fuknął spod szaty, masując czoło ze złością. – Kto zamknął te drzwi?!
Pchnęłam wolną dłonią portal. Był zamknięty na amen.
– Alohomora! – wystękał Syriusz. Nie pomogło.
Mgła była teraz tak gęsta, że ledwo widzieliśmy siebie nawzajem, a w końcu staliśmy przytuleni do siebie.
– Syriuszu, to koniec! – wyrzęziłam z trudem i rozpaczą. – Przepraszam za wszystko!
– Nie, to nie koniec! Musimy coś zrobić, nie poddawać się… – wykrztusił, bo przez deficyt powietrza mówiło się nam okropne trudno.
Dym wypełniał każdy cal sześcienny korytarza. Nie było miejsca, do którego śmiertelne opary by nie dotarły. Kasłałam nieustannie, w pustych płucach narastał potworny ból, gdy próbowały się bezskutecznie napełnić…
– Dumbledore!... – wyrzęził resztkami sił Łapa, łapiąc się rozpaczliwie futryny. – Tu jest… jego gabinet!
I rozkasłał się na dobre, osuwając się po drzwiach. Podniosłam go z trudem. Otumaniony mózg przypomniał sobie, że dwa razy byłam w gabinecie dyrektora. I to rzeczywiście było tu, na końcu korytarza…
Podtrzymując siebie nawzajem ruszyliśmy wolno i na ślepo ku parze gargulców, a przynajmniej miejscu, gdzie powinny się znajdować. To było okropne, jak niekończący się koszmar. Nogi uginały się pod nami, mięśnie pozbawione tlenu odmawiały posłuszeństwa. W głowie kręciło się wszystko, przytomność raz znikała, raz się pojawiała…
Syriusz przewrócił się na twarz, ciągnąc mnie za sobą.
– Syriuszu… – jęknęłam, kaszląc, po czym pisnęłam po raz drugi, bo nie mogłam więcej z siebie wydobyć – Syriuszu, nie…
Nie odezwał się. Może już nie żył.
Postanowiłam dobrnąć do końca. Próbowałam wstać, ale nie odzyskałam raz utraconej równowagi. Czołgając się więc nisko przy ziemi, podjęłam na nowo próbę ratunku.
– Hasło? – spytał posąg , jak gdyby nigdy nic.
Wyrzęziłam jedynie:
– Wpuść mnie, proszę… Umieram…
– Jakie hasło? – brzmiała odpowiedź. Śmierć z winy gargulca, który okazał się biurokratą wydawała mi się tak tragicznie śmieszna…
Może to przez przedśmiertne halucynacje niedotlenionego mózgu, ale w moim polu widzenia zmaterializowała się sylwetka przypominająca człowieka. Było w niej coś upiornego, odpychającego. Skupiłam resztki siebie na tym czymś. Było jak przerażający cień we mgle, długie, czarne, kostropate, wynaturzone.
Pociemniało mi przed oczyma, docierało do mnie coraz mniej. Potwór ruszył ku Syriuszowi, wydając ogłuszające, niskie dźwięki, dudniące nieprzyjemnie w głowie. Wydawało mi się tylko, że wszystko rozjaśnił błysk zaklęcia. A potem wszystko się rozpłynęło…

***

– Nie, panie dyrektorze, jeszcze się nie obudzili… Dam znać, gdyby coś…
Usiadłam na łóżku z trudem i rozejrzałam się, kompletnie zdezorientowana. Znajdowałam się w skrzydle szpitalnym. Nieopodal mojego łóżka stali Dumbledore i pielęgniarka. Oboje drgnęli i podeszli do mnie, gdy tylko zauważyli moje ocknięcie.
– Panno Lupin, jak się czujesz? – spytał dyrektor i usiadł na skraju mego posłania. Przygryzłam wargi, przytłoczona ostatnimi wydarzeniami.
Pomieszczenie wypełniało delikatne słońce lutowego przedpołudnia.
– Syriusz? – spytałam bez ładu i składu po dłuższej chwili milczenia.
– Pan Black? Wyliże się. No, to zostawiam was samych, ale tylko PIĘĆ MINUT! Dziewczyna musi oszczędzać płuca! – zaskrzeczała pielęgniarka i oddaliła się pospiesznie.
– Co to było? – spytałam słabo. Wciąż jeszcze czułam, że płuca nie odzyskały zwykłej sprawności. – To, co nas zaatakowało?
Dumbledore zawahał się.
– Coś na tyle niebezpiecznego, że wylądowaliście tutaj – odparł enigmatycznie, po czym dodał – muszę cię o coś prosić, a konkretnie o opisanie całej sytuacji. Jak do tego doszło? Jak żeście się tam znaleźli?
– Ja i Syriusz wyszliśmy razem… – zaczęłam ostrożnie i zaczerwieniłam się.
– Panno Lupin – zaczął rzeczowo dyrektor, ale w jego oczach dostrzegłam psotne błyski. – O ile wiem, szkolne korytarze w nocy nie są najlepszym miejscem na romantyczne schadzki z sympatią, głównie przez wzgląd na stan zdrowia naszego kochanego pana Filcha… Ale ja wiem, niedawno były walentynki i…
– Nie, to nie tak! On obiecał mi pokazać, gdzie jest Remus. Uparł się akurat na wycieczkę w nocy! – zawołałam dość gwałtownie i rozpaczliwie.
– Rozumiem… – mruknął znacząco. Ciekawe, czy w ogóle przeszło mu przez myśl, by nas ukarać?
– Po drodze napotkaliśmy na dziwne ślady jakiejś szarawej substancji, która znaczyła schody, więc postanowiliśmy za nimi pobiec, by sprawdzić, dokąd się kierują…
– Ku mojemu gabinetowi! – dodał dyrektor tonem, jakby go to ubawiło.
– Zabrnęliśmy do ślepego korytarza i TO nas tam zamknęło, materializując się w jakichś trujących oparach…
– Hmm – skomentował Dumbledore flegmatycznie.
– Co więcej, nie spotkałam się z tym pierwszy raz! – dodałam zapalczywie. – Widziałam taką substancję raz w Zakazanym Lesie, na mchu… A drugi raz na początku stycznia, gdy wracaliśmy z ferii. Jakaś dziewczyna weszła do toalety w pociągu, a gdy stamtąd wyszła, to znalazłam mnóstwo tej substancji na ściankach kabiny i na podłodze. A sama dziewczyna nie miała odbicia w lustrze!
– Która to dziewczyna? – zainteresował się Dumbledore, marszcząc brwi.
– Nie wiem, nigdy jej tu nie widziałam… – mruknęłam ponuro.
Dyrektor namyślał się przez chwilę, obserwując mnie znad okularów-połówek.
– I chociaż ślady prowadziły do mojego gabinetu, gdy tylko przyszedłem, by was ratować, zjawa zniknęła – mruknął w zamyśleniu, chyba bardziej do siebie.
– Panie profesorze, co to mogło być? – zapytałam nieśmiało.
Dumbledore ociągał się chwilę z odpowiedzią.
– To, czego wczoraj byłaś świadkiem, to bardzo zaawansowana czarna magia – mruknął powoli. – Dalszego ciągu nie jestem pewien, toteż nic więcej na razie ode mnie nie usłyszysz. Więcej nie potrzebujesz, żeby na siebie wyjątkowo uważać.
– A czy… – wtrąciłam.
– Słucham, panno Lupin? – odparł uprzejmie.
– Czy za tym stoi może ten czarnoksiężnik? Voldemort?
Dumbledore zawahał się po raz kolejny.
– Cóż, zapewne jest to możliwe… A nawet całkiem prawdopodobne. Jednak nie jest to istotna kwestia. Istotniejsza jest ostrożność. Ostrzegłem już resztę szkoły przy śniadaniu. Ty także musisz podwoić czujność.
Po tym optymistycznym akcencie pielęgniarka wywaliła dyrektora za drzwi na haczykowaty nos.
Syriusz obudził się po południu. Nie pozwolono nam jeszcze wychodzić („Wasze biedne, skołatane płuca! Nie zgadzam się! Potrzebujecie regeneracji! Poza szpitalem jest za ostre powietrze!”), więc zabijaliśmy czas rzucając do siebie nawzajem poduszki, bawiąc się czarami i odrabiając lekcje. Oczywiście, tego ostatniego Łapa nie mógł ścierpieć („Możemy robić milion innych rzeczy, a ty akurat chcesz się uczyć?”). Odwiedzali nas też znajomi, czyli Lily, Severus (od razu robiło się gęściej…), oraz Huncwoci, na których pielęgniarka nałożyła dwa razy krótszy limit przebywania z chorymi.
Szybko jednak przyszliśmy do zdrowia i mogliśmy wyjść ze szpitala.
W szkole panowała ponura atmosfera. Wszyscy chodzili w zbitych grupkach, śmiertelnie przerażeni tym, co im powiedział Dumbledore na apelu. Po siódmej mieliśmy zakaz wychodzenia poza teren dormitoriów. Najgorsze było jednak to, że nikt tak w zasadzie nie wiedział, czego się bać. Wiadomo było jedynie, że w szkole panuje coś niebezpiecznego i nieuchwytnego, charakteryzującego się specyficznym zapachem.
Chyba ze strachu przed czarną magią w szkole zaczęto coraz częściej poruszać kwestię Voldemorta. Nagle na powierzchnię wypłynął cały strach, jaki ogarniał czarodziejskie społeczeństwo. Ja nie czytałam dotychczas zbyt często gazet, więc do tej pory nie docierało do mnie specjalnie, jak świat wyglądał poza szkołą. Jedynymi informacjami z zewnątrz były listy od rodziców, ale one nigdy nie zawierały niepokojących informacji. Jednak wszyscy bali się tego, co mogłoby być, gdyby Voldemort przejął władzę. Na razie to nam chyba nie groziło, chociaż…
Podobno w szkole też miał kilku „swoich”, rzecz jasna, wśród Ślizgonów. Wiedziałam o tym od Severusa, gdyż było to jego jedyne towarzystwo poza nami. Smuciło mnie jedynie, że ostatnio spędzał z nimi więcej czasu, niż z nami.
Nastroju nie polepszył nawet mecz quidditcha, który Ślizgoni rozegrali z Puchonami na początku marca. Wygrał Hufflepuff, co oznaczało, że zwiększyła się szansa na Puchar.
Tymczasem nieuchronnie zbliżały się SUM-y, a także wybór specjalizacji i przyszłości. W każdym dormitorium pojawiły się ulotki i plany osobistych spotkań z opiekunami, którzy mieli doradzać. Ja już wiedziałam, że chciałam zostać aurorem. Rodzice mnie od tego odwodzili, twierdząc, że to nieprzydatny zawód i bez przyszłości, do tego niebezpieczny. Nie chciałoby mi się słuchać ich gadaniny na żywo i cieszyłam się, że te wszystkie głupoty powypisywali w liście, ale już martwiłam się, że prawdopodobnie podczas najbliższego pobytu w domu nie dadzą mi zapomnieć o ich zdaniu na ten temat.
– Ja już wiem, że będę aurorem, nie ma głupich! – zawołał James, odrzucając ulotkę o treserze widłaków i mierzwiąc swe bujne owłosienie na główce. Ostatnio miał taki denerwujący odruch coraz częściej.
– Owszem, są głupi, jeden nawet siedzi przede mną – parsknął Łapa, zerkając na przyjaciela i robiąc z jednej z ulotek papierową łódkę. Łódź popłynęła w powietrzu, gdy ją zaczarował.
– Co powiesz na to, Łapo? – spytał James. – „Odnawianie czarodziejskich zabytków. Potrzebne runy, zaklęcia, transmutacja i odrobina kreatywności!”.
– Phi, to nie dla mnie! – prychnął z wyższością Syriusz. – Jestem na to za mądry!
– Masz rację, jakby cię tak umieścić na takim rusztowaniu, twoja ciężka, mądra głowa przeważyłaby całą konstrukcję!
Remus, Peter i ja parsknęliśmy, a Łapa rzucił zmiętą ulotką w twarz Jamesa, próbując wcelować w otwartą jamę ustną.
Ja, Lily i Alicja wybrałyśmy dość szybko ścieżkę kariery. Chciałyśmy zostać aurorami i ratować ludzi przed niebezpieczeństwem. Huncwoci też tak zamierzyli, oprócz Petera, który chyba się bał, a Remus stwierdził, że jeszcze zobaczy. Podejrzewałam jednak, że ze względu na likantropię będzie miał problemy ze znalezieniem jakiejkolwiek pracy… Severus natomiast stwierdził, że może będzie robił coś z eliksirami, ale chyba nie powiedział mi prawdy.
– Może będę pracował w magicznej aptece… Albo w jakimś sklepie z zakazanymi substancjami – stwierdził wymijająco.
Tak więc we wtorek, zgodnie z rozwieszonym planem, udałam się do gabinetu McGonagall, by porozmawiać z nią o mojej przyszłości.
– Witam, panno Lupin! – przywitała mnie z uśmiechem. – Siadaj.
Wykonałam polecenie.
– I co? Jakie masz plany na przyszłość? – spytała, lustrując mnie zza okularów.
– Hmm, chcę być aurorem… – stwierdziłam nieśmiało.
– Aurorem? – spytała. – Wiedz, że do tego potrzebujesz najwyższych ocen. To minimum pięć owutemów. Powinnaś doskonale zdać zatem co najmniej pięć sumów, w tym z transmutacji… Nie przyjmę na szósty rok nikogo, kto nie zda suma z mojego przedmiotu na niżej, niż „powyżej oczekiwań”. Miej to na uwadze.
Syknęłam mimowolnie. Transmutacja była zdecydowanie moją piętą achillesową.
– Poza tym powinnaś otrzymać P z zaklęć – kontynuowała pani profesor. – Chyba nie będzie to dla ciebie zbyt trudne, prawda?
Kiwnęłam potakująco.
– Kolejnym sumem jest obrona przed czarną magią. To najpotrzebniejsza umiejętność. Musisz sobie poradzić z tym przedmiotem, ale pan Wilder stwierdził, że dasz radę… Poza tym potrzebujesz suma z eliksirów. Profesor Slughorn przyjmuje uczniów od „powyżej oczekiwań” w górę. Słyszałam, że idzie ci z eliksirów całkiem dobrze, to chyba też nie będzie problem… Poza tym potrzebujesz jeszcze jednego dowolnego suma na co najmniej P. Może to być na przykład zielarstwo albo runy, które też są przydatne. Prócz tego po szkole czeka cię dodatkowe szkolenie i zajęcia… To ciężka i żmudna droga, musisz być doskonałym czarodziejem, by zostać przyjęta. No, to mniej więcej wszystko. Największy problem będzie z transmutacją. Przyłóż się do niej. Będzie ci bardzo potrzebna, panno Lupin!
– Do widzenia. I dziękuję. – Wstałam, już planując uczyć się transmutacji dwa razy więcej.
– Panno Lupin?
– Tak? – Odwróciłam się przed drzwiami, z zaskoczeniem stwierdzając, że McGonagall mierzyła mnie najbardziej ludzkim spojrzeniem, jakie u niej kiedykolwiek zanotowałam.
– Po co chcesz być aurorem? – spytała o wiele łagodniejszym tonem, niż mogłabym przypuszczać.
– No… żeby walczyć… – bąknęłam niepewnie. – Coś zrobić…
– Walczyć? – Brwi McGonagall utworzyły dwa enigmatyczne łuki. – Walczyć można na wiele sposobów. Niekoniecznie tak drastycznych.
Przypatrywałam jej się w zadumie, przygryzając wargi i próbując zrozumieć sens tych słów.
– Przemyśl jeszcze swoją decyzję – powiedziała w końcu dość cicho znużonym tonem.
Uznałam to za koniec rozmowy i wyszłam zdezorientowana z gabinetu, a w drzwiach minął mnie Remus, szczerząc zęby.
Jakiś czas później tłumieni grozą uczniowie z ulgą spakowali się, by móc wrócić na święta do rodziny. Tym razem nikt nie został w szkole. Nawet Severus, którego na święta zaprosiła Lily. Z tej okazji próbowałam sobie wmówić, że to dobrze dla Severusa, by spędził wreszcie jakieś święta w rodzinnej atmosferze. Jednak coś wewnątrz mnie uruchamiało niechcianą, dziwną, niezdrową zazdrość i obawę przed sytuacją, w której Lily i Severus wróciliby z ferii jako para.
Podczas ferii nie działo się nic niezwykłego. Poza szkołą czuło się ulgę i spokój. Nie trzeba było obserwować z obawą każdego skrawka powietrza, czy przypadkiem nie materializuje się tam eteryczny dym… Szczególnie ja byłam przeczulona na tym punkcie. Po tamtym traumatycznym wydarzeniu sprzed miesiąca miałam uraz nawet do dymu z kominka.
Na dworze czuło się wiosnę, zimie zostało już niewiele dni. Na drzewkach przed domem pojawiły się jasnozielone pączki, przez nieboskłon przylatywały ptaki, inaczej pachniało powietrze, a ja z Remusem mieliśmy niezły ubaw, gdy rodzice pochowali nam po całym domu i okolicach czekoladowe jajka. Remus, który narzekał ile wlezie, że niczego nie znajdzie, bo on ma zawsze pecha, znalazł czterdzieści jajek. A ja resztę, czyli dziesięć… No cóż, podzieliliśmy łup na pół.
Ostatniego dnia ferii przy śniadaniu ładna sowa z listem zaatakowała nasze zamknięte okno.
– To do ciebie, synu! – powiedział spokojnie tata, odwiązując list. Sowa usiadła na parapecie, najwyraźniej czekając cierpliwie na odpowiedź.
– To od Łapy – mruknął Remus i usiadł przy stole, aby przeczytać treść wiadomości. – Ach, ten Syriusz! I jego kwieciste słownictwo…
Zasłonił przezornie część listu, by mama nie dostrzegła co poniektórych wyrazów. Najwyraźniej Remus chciał, by tkwiła w przekonaniu, że Łapa to niewinne i grzeczne książątko…
– O! – ucieszył się i pobiegł do swego pokoju, by odpisać.
Po śniadaniu poszłam poćwiczyć animagię, a także powtórzyć część materiału z transmutacji na sumy. Niestety, z zakazem czarowania poza szkołą nie mogłam ćwiczyć patronusa, a szkoda, gdyż od jakiegoś czasu udawało mi się wyczarować niewielką, srebrzystą mgiełkę. Zawsze coś, ale był to niewystarczający patronus.
Potem próbowałam pobawić się trochę z Fąflem, ale nie był zbyt zainteresowany i wolał się pogrzać na plamie marcowego słońca, rozciągniętej na zielonym dywanie. Pouczyłam się więc eliksirów do sumów, ale mi przerwano.
– Lecę. Do Łapy – oświecił mnie mój braciszek, wchodząc bez pukania do pokoju.
– Super. Miłych wrażeń – skomentowałam zdawkowo i zachichotałam mściwie.
– Ależ Meg! Ty przecież lecisz ze mną! – zawołał Remus, jakby nie podlegało to dyskusji.
Spojrzałam na niego, unosząc brew.
– Pogrzało cię? – spytałam ze znudzeniem.
– To nie mnie, tylko Syriusza! On zaprosił również i ciebie!
– Zaprosił? Na co? Ma urodziny, czy coś…
– Nie! – Remus pokręcił głową ze zniecierpliwieniem. – Urodziny ma w listopadzie, zapomniałaś?
– No tak… Jak mogłam zapomnieć tak przełomowej dla ludzkości daty…
– Ha ha – mruknął. – Po prostu, postanowił nas zaprosić, byśmy go odwiedzili.
– Ale nie będzie rozwalania salonu? – spytałam przezornie.
– Nie!
– Nie. Tylko rozwalenie dwóch salonów. I sypialni – burknęłam pod nosem.
– Dobra, tylko bez takich. Lepiej ubierz się po ludzku, nie tak, jak zwykle, i lecimy! Szkoda czasu!
I wyszedł. Ubierz się po ludzku, też coś! Odszczeka to… Wskoczyłam więc w moje ukochane dżinsy-dzwony, glany i gruby sweter z golfem.
Podróż siecią Fiuu jak zwykle była niezapomniana. W chwilę potem leżałam już na Remusie, który nie zdążył się pozbierać w porę z podłogi.
– Uff… Już po wszystkim... – Wstałam, rozglądając się na wszystkie strony.
W przeciwieństwie do domu Jamesa, gdzie wszystko wyglądało na królewskie i musiało błyszczeć i wyglądać na co najmniej piekielnie drogie, siedziba miała coś z lochów. Była stara i droga, to fakt, ale jakaś taka ponura i wyblakła. Grubo ciosane kamienie w ścianie, ciężkie, ciemne meble… I to oświetlenie, jak w katakumbach.
– Nie patrz, nie ma na co… – mruknął zmieszany Syriusz, stojący nieopodal i widzący mój wzrok. Poszliśmy więc na górę, do jednego z salonów. W pomieszczeniu nie było nikogo, nie licząc małego, zaledwie dwuletniego dziecka, bawiącego się w najlepsze na dywanie. Ja i Remus spojrzeliśmy na Syriusza pytająco. Nie wiedziałam, że miał młodsze rodzeństwo.
– Czy to… – zaczął Remus, a Syriusz parsknął:
– Nie martw się, to nie moje!
Zaśmialiśmy się na tę sugestię.
– Nie o to mi chodziło! – zaśmiał się Remus. – To nie jest twoje rodzeństwo!
– Nie, dziecko kuzynki… – mruknął, wpychając ręce do kieszeni.
Zmierzył wzrokiem malucha, który skorzystał ze sposobności chodzenia i nim się obejrzeliśmy, podleciał do szafki, by wyjąć jakiś niebezpieczny nóż.
– Nimfadora! Nie wolno! – krzyknął Syriusz i podleciał do małej dziewczynki. Zauważyła to w porę, wybuchnęła jakimś wrzaskliwym okrzykiem uciechy i wymknęła mu się w ostatniej chwili. Syriusz potknął się o nogę stołu i legł, jak długi, na podłodze. Dłuższy czas się nie podnosił, wydając jęki frustracji i mrucząc coś o szkodliwości posiadania bachorów. Tym razem mała podtuptała do mnie i Remusa, przyglądając nam się od dołu z najwyższym zainteresowaniem. Łapa zaczaił się z tyłu bezszelestnie, po czym capnął ją wpół, podnosząc do góry i syknął:
– Mam cię, ty zatracony potworze!
Nimfadora wrzasnęła zirytowana, wykrzywiając buzię w grymasie, po czym poczęła okładać twarz Syriusza otwartymi dłońmi. Jej włosy zrobiły się błękitne…
– Co to?! – spytałam, zszokowana.
– Ona… jest metamorfomagiem, mftmm… – wykrztusił Łapa, bo dziecko właśnie przywaliło mu z całej pary prosto w usta. – Ma niebieskie włosy, jak się wkurza… A fe! Nie wolno bić Popo, Popo nie chce!
Ze znudzeniem złapał długimi palcami obie piąstki dziewczynki.
– Popo? – parsknął Remus. – To twoja nowa ksywka, Łapko?
– Tja… – burknął w odpowiedzi Czarny. – I zamiast rechotać, lepiej ją potrzymaj, zdaje się, że James przybył…
Z ulgą i mściwością wręczył wiercącą się i rzucającą Nimfadorę Remusowi, któremu drwiący uśmieszek natychmiast spełzł z twarzy, ustępując miejsca przerażeniu.
– Syriusz, nie! Wracaj! – jęknął, po czym próbował oddać mi dziewczynkę, ale ja odsunęłam się ze śmiechem.
– Nie, nie płacz, lalalala! – zawołał, rozgorączkowany.
Począł podrzucać Nimfadorę do góry o kilka cali, a minę miał tak sparaliżowaną, że groziło mi posikanie się ze śmiechu.
Gdy przestał, Nimfadorę całkowicie pochłonęło analizowanie jego twarzy. Jej włosy powoli nabrały koloru gumy balonowej, a ona pociągnęła go za nos, zanosząc się śmiechem i gaworząc coś do siebie. Remus też się uśmiechnął. Potem zaczęła bawić się kołnierzem jego koszuli, a to ją tak zajęło, że chłopcy zdążyli już przyjść.
– O matko, Remus, jesteś genialny! – szepnął Syriusz z uznaniem. – Tak cicho to jeszcze nie była…
– I patrz! – ucieszył się James. – Ma różowe włosy, jak wtedy, gdy się cieszy! Jest absolutnie szczęśliwa z tym kołnierzem Remusa w paszczy... To co robimy?
– Wynosimy się do miasta! – zadecydował Syriusz. – W domu jest tylko Andromeda, która postanowiła nas odwiedzić. Reszta wybrała się na wystawny obiad do Malfoyów. – Skrzywił się. – Mam nadzieję, że ich tam czymś podtrują…
– Jak możesz! – oburzył się James. – Taką przemiłą rodzinkę!
Gdy udało nam się wreszcie uśpić Nimfadorę, mogliśmy wyjść.
– A gdzie Peter? – spytałam z zaskoczeniem. – Nie czekamy na niego?
– Nie mógł przybyć, matka dała mu szlaban na wychodzenie z domu… – mruknął Syriusz. – Chyba profilaktycznie przed jego sumami.
Przed wycieczką wymieniliśmy w czarodziejskim kantorze na Pokątnej trochę galeonów na funty.
Syriusz mieszkał w Londynie, w dzielnicy mugolskiej, co było dziwne zważywszy na poglądy jego rodziny. A sam Londyn tętnił życiem. Mijały nas piętrowe czerwone autobusy, fordy i mercedesy oraz motocykle, za którymi tęsknie obracał głowę Czarny. Zafrasowani ludzie z naręczami zakupów spieszyli w swoją stronę, popędzani brakiem czasu. Niektórzy wpadali z pośpiechem do czerwonych budek telefonicznych, inni do sklepów…
Rozbijały nas grupki młodzieży, rodzin, a nawet raz staranowali nas wiecznie uśmiechnięci hippisi.
– Sklep muzyczny! – wysapałam, gdy zobaczyłam kolorowy szyld przy jednej z ulic.
– To co? – spytał ostrożnie Remus.
– Winyle… Cała góra winyli! I adaptery na winyle…
Wpadłam jak zaczarowana do pomieszczenia, a za mną zmieszani chłopcy.
Muzyka. Muzyka, instrumenty, płyty, sprzęt, radia, gramofony, kasety… Jedynego, czego nie mogłam znieść w magicznym świecie, to brak muzyki, której słuchałam przed pojawieniem się w tymże świecie. Owszem, było radio, a w nim jakieś przeboje, ale mnie osobiście nie porywały.
– O rany, mają tu Beatlesów! – pisnęłam. – I jest Slade… T-Rex, umieram!
Huncwoci patrzyli na mnie, jakby mi już totalnie odbiło.
– Nie możesz czegoś sobie kupić? – spytał James takim tonem, jakby nie wiedział, po co. Ze średnim zainteresowaniem dokonał oględzin jakiejś kasety.
– Ale nie mam sprzętu… – westchnęłam. – Po co mi płyta winylowa, gdy nie mogę jej odtwarzać? Chyba jej nie oprawię w ramki i nie powieszę na ścianie…
– Hmm, może kiedyś dostaniesz… – mruknął Syriusz i wzruszył ramionami. – Zacznij od zbierania płyt i kup sobie jakąś! Przecież te gramofony… tak to się nazywa, dobrze pamiętam?... Działają na korbkę… – Przyjrzał się jednemu z nich. – Nie na prąd. Kiedyś może uzbierasz i będziesz mogła odtwarzać swoją muzykę nawet w naszym świecie.
– Nie mam kasy! – stwierdziłam ze zrezygnowaniem. – Dobra, nieważne. Idziemy?
Chłopcy popatrzyli po sobie.
– A jaką płytę lubiłaś? – spytał Syriusz bez zainteresowania, wciąż lustrując adapter.
– Na przykład tę… – I chwyciłam płytę, którą dostałam kiedyś jako pierwszą w kolekcji, czyli „A Hard Day’s Night” Beatlesów.
Syriusz wziął ode mnie winyl, przyjrzał mu się uważnie, po czym podszedł do lady i po prostu ją kupił. Ja, James i Remus wymieniliśmy zaskoczone spojrzenia.
Wyszliśmy ze sklepu.
– Ile ci jestem winna? – spytałam, wciąż nie wierząc i przyciskając do piersi płaski kwadrat, w którym tkwiła moja kochana płytka.
– Nic… – odburknął Syriusz. – Nie chcę od ciebie kasy.
– Ale… – zaczęłam.
– Mary Ann, uspokój się! To był prezent! – żachnął się.
– Z jakiej okazji? – spytałam z zaskoczeniem.
– Bez okazji. Prezent bez okazji.
– Dzięki… – szepnęłam z uciechą, ale też kompletnie zszokowana.
– Chociaż byś mu buzi dała… – szepnął teatralnie James zza pleców Łapy.
– James! – warknął Syriusz.
– No co, on ma rację! – stwierdził z chytrą miną Remus. – I nie mów mi, że to by cię nie ucieszyło!
– Ucieszyłoby mnie danie ci fangę w nos! – szczeknął Czarny, czerwieniąc się.
– Oj, zamknij się, Popo! – zachichotał Remus, co wszyscy skwitowali ryknięciem śmiechu na widok rozeźlonej miny Syriusza.
– To co robimy? – spytałam, gdy udało mi się opanować atak śmiechu.
– Jakieś pomysły? – zagadnął Remus.
– Może pójdziemy do jakiegoś pobliskiego pubu? – zaproponował James i wzruszył ramionami.
– Żebyście z Syriuszem wdali się w jakąś bójkę z miejscowymi? O nie! – zawołałam.
– To ja już nie wiem, co możemy robić innego w mugolskim świecie! – jęknął James.
– Wiesz, mamy ze sobą dwóch znawców – zauważył Remus. – Czarodziejkę, wychowaną przez mugoli, oraz ucznia mugoloznastwa. Na pewno coś wymyślą!
– Pewnie! Jest cała masa rzeczy w mugolskim świecie! Przecież mugole też muszą się jakoś bawić, no nie? – dodałam, a potem zwróciłam się do Łapy – Syriuszu, ty znasz Londyn. Gdzie moglibyśmy pójść? Ale nie jakieś sklepy, czy coś tego rodzaju… Pomyśl, może przyjdzie ci do głowy coś oryginalnego…
Syriusz przygryzł wargi, dumając usilnie.
– Jest takie miejsce, w olbrzymim parku niedaleko. Widziałem to wczoraj. Ten park jest tak duży i dziki, że postanowili zbudować coś takiego… hmm, zapomniałem nazwy… W każdym razie stoją tam wysokie słupy z linami i na nich jeżdżą dwuosobowe ławki… Podobno za przejechanie takiej trasy coś trzeba zapłacić, ale słyszałem, że to jest całkiem fajne… Siadasz na takiej ławce z kimś i jedziesz wysoko nad parkiem. Spotkałaś się już z czymś takim?
– Tak, byłam na tym kiedyś, to się nazywa wyciąg krzesełkowy…
– No właśnie. Czego to mugole nie wymyślą, żeby sobie polatać! – Zaśmiał się pod wąsem. – Słuchajcie, mamy pomysł!
I wytłumaczył reszcie, co musiał, więc po chwili ruszyliśmy we wskazanym przez Syriusza kierunku. Doszliśmy do parku po jakichś piętnastu minutach i kupiliśmy bilety.
– No i? – spytał James, gdy przeszliśmy przez barierkę i stanęliśmy niedaleko mężczyzny pilnującego, czy wszystko dobrze z tymi, którzy wsiadali (bo krzesła się nie zatrzymywały, trzeba było wsiąść na nie w trakcie ich jazdy). – To kto pierwszy? I z kim?
Nikt nie kwapił się do jazdy z Jamesem w obawie, że ten na trasie urwie krzesło.
– Chodź, Meggie! – Rogaś począł ciągnąć mnie za rękę. – Chodź, nie wykręcaj się!
– Ale… – Spojrzałam z rozpaczą na Remusa i Syriusza, ale ci tylko posłali mi drwiące uśmieszki.
Wskoczyliśmy zatem na jedno z jadących krzeseł.
– Jupiiii!!! – wrzasnął na dzień dobry James, prosto do mojego lewego ucha, gdy tylko znaleźliśmy się kilka stóp nad ziemią. Zapowiadał się długi odcinek trasy…
Za nami na kolejną ławkę wgramoliło się pozostałe pięćdziesiąt procent Huncwotów.
– Ale jazda!!! – zawył James, skutecznie skupiając na sobie uwagę jadących z naprzeciwka delikwentów. Ukryłam twarz w dłoniach. Co za wstyd!
– Wyluzuj, dziewczę me drogie! – zaśmiał się Rogaś, a gdy nie zareagowałam, zawołał – już będę grzeczny, no dobra! Masz kwiatek…
Po czym parsknął i zerwał dla mnie jakieś zielsko z gałęzi mijanego drzewa.
– James, pacanie, nie chcę tego! – Wygięłam się w prawo, bo od lewej strony chłopak próbował mi wetknąć znalezisko do ucha.
– Ach, wzgardzasz unikatowym darem?! – zawył z udawaną rozpaczą. – No nie, nie pozbieram się…
Rzucił zielskiem od niechcenia w prawo, gdzie zgrabnie wylądowało na głowie pasażera mijanego przez nas krzesła.
James wygłupiał się nieustannie, jakby już mu kompletnie odbiło. Nie przytrafiało się mu się to ostatnio zbyt często, zachowywał się tak w czwartej klasie, ale od pewnego czasu spoważniał. Jednak tym razem, na moje nieszczęście, coś z dawnego Jamesa wróciło i rzucało się obok mnie na krześle niczym wesz na grzebieniu, wykręcając się na wszystkie możliwe strony i sposoby.
Wreszcie skończył się pierwszy z czterech odcinków trasy wyciągu, a ja zsiadłam z zagrożonego krzesła. Niestety, na kolejny odcinek James znowu próbował mnie zaciągnąć.
– No chodź! Ja tak lubię cię wkurzać!...
– Nie, James, teraz pojedziesz z innym nieszczęśnikiem! – warknęłam. – ACH!
Bo oto Rogaś zgrabnie przerzucił sobie moją osobę przez ramię, jak to kiedyś uczynił Syriusz i, jak gdyby nigdy nic, podszedł do wyznaczonego na wsiadanie miejsca.
Tym razem James nie zachowywał się tak dziko. Zaraził mnie swym skrajnie euforycznym humorem i oto oboje śmialiśmy się ze wszystkiego: z mijanych mugoli, drzew, z siebie samych…
– Hej, ŁAPA! ŁAPSKO! – wrzasnął James, gdy odwróciliśmy się do Remusa i Syriusza, jadących za nami i rozprawiających o czymś w najlepsze.
– Czego?! – odwrzasnął Syriusz.
– Szkoda, że was tu nie ma z nami! Zostaliśmy brutalnie rozdzieleni! – wrzasnął Rogacz, dramatycznie wyciągając dłoń ku Syriuszowi.
– No! Szkoda że ciebie tu też nie ma, opowiedziałem właśnie Remusowi pewną historyjkę…
– Jaką?! – zaciekawił się żywo James.
– Potem ci powiem…
– Ale ja chcę TERAZ! – jęknął rozpaczliwie Rogaś.
– Jesteś przecież za daleko! – odkrzyknął Syriusz i okrasił swą wypowiedź szyderczym śmiechem.
– Do czasu! – odwrzasnął obrażony zachowaniem Łapy, po czym… wspiął się po metalowej rurze, na której wisiało nasze krzesło i uczepił się lin dłońmi.
– JAMES!!! – wrzasnęłam z przerażeniem. – O matko, on się zabije!
Delikwent, jak gdyby była to tak zwyczajna rzecz jak pranie skarpetek, przespacerował grzecznie po linach w stronę krzesła z kolegami, którzy ryczeli ze śmiechu. To znaczy Syriusz, bo Remus był nieco zielony ze strachu. James zgrabnie zjechał po metalowej części, lądując brutalnie tyłkiem na głowie słaniającego się ze śmiechu Łapy. Zaczęli się tam w trójkę kotwasić („Zejdź ze mnie, czopie!”, „James, weź ten palec z mojego oka!”, „A gdzie z tą stopą?!”). Ludzie dziwnie milkli, gdy tylko mijali nieszczęsne krzesło. Oczywiście, nikt z założycieli wyciągu zapewne nie przypuszczał, iż odwiedzi go w przyszłości tak niezwykłe indywiduum jak James, któremu zachce się nagle zmienić w trakcie jazdy miejsce pobytu, toteż ławki nie były przystosowane dla tak dużej ilości pasażerów naraz. Liny niebezpiecznie ugięły się pod niespodziewanym ciężarem. Widząc to, krzyknęłam:
– James, skoro ci tak odwala, to już chociaż siedź grzecznie na tyłku, bo urwiesz to krzesło i będzie z was zapewne marmolada!
– Nie spinaj się, dzidzia! – wrzasnął mężnie i odwinął niechcący Remusowi prosto w twarz. – Zaraz do ciebie wracam, bo widzę, że nie możesz znieść, gdy nie ma przy tobie jakiegoś heroicznego, odważnego mięśniaka, który cię uratuje od ewentualnych agresorów!
Uniosłam brew. Od kiedy to James jest mięśniakiem?
Rogacz znowu wspiął się na liny i wrócił na swoje miejsce, zdążając w ostatnim momencie przed słupem.
Dojechaliśmy do końca drugiego odcinka, więc trzeba było wracać.
– Ja już z tobą nie jadę! – zaprzeczyłam, patrząc na Jamesa. – Pomęcz teraz kogoś innego!
I schowałam się za Łapą, sugerując tym samym, by Rogaś jego pomęczył. Ale James pociągnął ze sobą nie tego, co trzeba, czyli nieco skwaszonego Remusa. Ja i Syriusz wsiedliśmy na trasę za nimi.
Był to zdecydowanie najspokojniejszy odcinek, jaki dotychczas przejechałam. Co prawda, z początku było nawet za cicho i nieco niezręcznie, ale potem nawiązaliśmy nić rozmowy. Stresował mnie nieco nasz dorobek w kwestii sprzeczek, lecz tym razem obyło się bez nich.
Syriusz opowiadał mi dużo o jego rodzinie, dzieciństwie, Hogwarcie, tym sprzed mojego pojawienia się w nim, a także kilka śmiesznych anegdotek, które pamiętał. Gadało mi się z nim dobrze, co było dla mnie zaskakujące. Ja sama opowiedziałam mu mnóstwo o życiu, gdy jeszcze byłam mugolką, a było co opowiadać. Tyle razy się przeprowadzaliśmy, poznałam tak wielu dziwnych ludzi, miałam wiele wspomnień. O tym życiu nie pamiętałam na co dzień, dziwnie było je tak wywlec na wierzch.
Podczas, gdy zza oparcia krzesełka za którym jechaliśmy dochodziły różne okropne krzyki, ja mogłam spokojnie siedzieć i z kimś wreszcie normalnie porozmawiać.
– A pojedziecie z Remusem na Mistrzostwa Świata w Quidditchu? – spytał z zapałem Syriusz.
– Nie wiem… Pewnie to będzie droga impreza, no nie? – zmartwiłam się. – Tak bardzo chciałabym tam być!
– Mój ojciec jest bardzo ważną szychą w Ministerstwie Magii, zapewne dadzą mu darmowe bilety w najlepszych lożach! – powiedział Syriusz takim tonem, jakby sądził, iż bogaci ojcowie mogą się czasem na coś przydać. – Ja i James na pewno pojedziemy.
– A gdzie będą te Mistrzostwa?
– Jeszcze nie wiadomo. Na razie szukają jakiegoś olbrzymiego obiektu na pustkowiu, żeby wszystko zorganizować – mruknął. – Słyszałem, że w Szkocji. Ale to może być przecież tylko plotka, no nie? Załatwię tobie, Luniakowi i Glizdkowi bilety, nie ma innej opcji!
Uśmiechnęłam się lekko.
– Miło byłoby zabrać Lily, ona nigdy na czymś takim nie była, jest mugolką – rzekłam, myśląc też, że trzeba wziąć kogoś, kto byłby swoistą opozycją rozkokoszonych Huncwotów.
– Możemy zabrać Evans, jak chcesz. Mojemu tacie nie musimy mówić, że jest mugolką, wmówimy mu, że jest siostrą Glizdogona…
Parsknęliśmy na tę wizję, a Łapa dodał:
– O ile ona oczywiście zgodzi się pojechać gdzieś z Rogaczem…
Na tej bystrej uwadze skończyliśmy przedostatni odcinek trasy. Słońce chyliło się już ku zachodowi.
– Chodź, jeszcze z tobą nie jechałem, Łapo, stary druhu! – zawołał James i obaj z Syriuszem wsiedli na jedno z krzeseł. Miałam dziwne wrażenie, że nosili się z zamiarem urwania go na trasie.
Ja i Remus wsiedliśmy za nimi. Przekazałam mu wiadomości o mistrzostwach, które przyjął z entuzjazmem, po czym oparłam głowę na jego ramieniu, wsłuchując się w marcowe odgłosy wieczora…
Było bardzo przyjemnie, choć zrobiło się chłodno. Tak, jak myślałam: Syriusz i James prawie urwali ławkę, próbując jakoś ją rozhuśtać i darli się przy tym wniebogłosy. Już teraz współczułam ich przyszłym żonom i dzieciom, zwłaszcza podczas wzajemnych odwiedzin na herbatkach.
Remus i ja nie rozmawialiśmy, nie potrzebowaliśmy tego. Regenerowaliśmy siły w milczeniu (w końcu oboje mieliśmy za sobą przejażdżkę z Jamesem, co wiele tłumaczy).
Zrobiło się już modro, gdy wróciliśmy przez Londyn do domu Syriusza. Jego rodziny jeszcze nie było, na całe szczęście. Ja i Remus wróciliśmy spokojnie do domu przez kominek, po czym spakowaliśmy się szybko, by móc pojechać następnego dnia rano do szkoły. No, przynajmniej nie skończyło się tym razem na wybuchu w dzielnicy Syriusza, który zmiótłby wszystkie domy w promieniu dwóch mil…

***

Nadszedł kwiecień. Kułam maniakalnie do SUM-ów, szczególnie transmutacji. Wiedziałam, że fakt pójścia do szkoły cztery lata później wcale nie był sprzyjający, wręcz przeciwnie.
W szkole działy się dziwne rzeczy, mącące spokój mieszkańców Hogwartu i sprawiające, że wszystko wydawało mi się w nim obce. Przede wszystkim, po powrocie z ferii dowiedzieliśmy się pocztą pantoflową o niezbyt miłym fakcie. Otóż nauczyciel astronomii został w czasie ferii zaatakowany i ledwo uszedł z życiem. Agresorem było, rzecz jasna, tajemnicze zjawisko. Ludzie zaczęli panicznie bać się pustych, zamkniętych przestrzeni i późnego wychodzenia poza teren dormitoriów, zwłaszcza samotnego, przez co szkoła z dnia na dzień opustoszała i stała się ponurym, cichym miejscem.
– Na pewno coś wymyślą! – pocieszał mnie James pewnego popołudnia. – Hogwart był przecież zawsze tak bezpiecznym miejscem…
– No nie wiem… – mruknął Remus. – Kilkadziesiąt lat temu miało tu miejsce bardzo niebezpieczne wydarzenie. Podobno nawet jakaś dziewczyna zginęła… Czytałem o tym w zaktualizowanej wersji „Dziejów Hogwartu”.
– A o czym tyś nie czytał! – Syriusz ziewnął przeciągle, przeczesując palcami włosy i wertując jedną z książek o zaklęciach. Odchylił się niebezpiecznie do tyłu na drewnianym stołku, marszcząc brwi, po czym westchnął i opadł z hukiem przednimi nogami na wiekowe kafelki. – Super. Zostawiłem tę arcynudną książkę na temat zaklęć manualnych gdzieś na górze, w wyrze…
– Ja mogę po nią iść… – mruknęłam mimochodem znad notatek na temat zamiany jeżozwierza w fotel. – I tak muszę jeszcze obudzić Lily i spytać, czy nie ma więcej tych bzdur gdzieś w notatkach…
Wstałam i wyszłam z biblioteki, w której uczyłam się z Huncwotami. Tak ściślej ujmując, to z Remusem, pozostała radosna dwójka dołączyła do nas nieco później. Peter ponoć spał.
Korytarze świeciły pustkami, w końcu była już dziewiąta wieczorem. Szłam, a w głowie huczało mi od jeżozwierzy, foteli, skomplikowanych formułek, a gdzieś tam o ścianki obijała się książka Syriusza w wyrze. Po drodze wstąpiłam jeszcze do toalety, by przemyć zmęczoną twarz. Gdy wyszłam z powrotem na pusty, mroczny korytarz, wtedy to poczułam. Otworzyłam szeroko oczy, zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje i raptownie przystanęłam, bo nogi wrosły w ziemię. Panowała absolutna cisza, nawet w moim otępiałym mózgu. Do nozdrzy dochodził coraz ostrzejszy zapach. Zapach amoniaku.
Struchlałam. Ze strony, z której przyszłam, do korytarza dostawał się bardzo gęsty dym, totalnie odgradzając mi drogę. Co robić?!
Rzuciłam się do ucieczki w przeciwnym kierunku. Dym tak szybko przybierał na ilości, że momentalnie się w nim znalazłam, mimo szybkiego przemieszczania się jak najdalej.
W końcu wypadłam na jeden z korytarzy niedaleko gabinetu dyrektora. Czułam na spoconych plecach dotyk niebezpieczeństwa, za sobą słyszałam bardzo niskie dudnienie. Źródło tych przerażających dźwięków było w tej ścianie bardzo gęstej mgły, tuż za mną…
Trzeba dotrzeć do dyrektora. Wysilić resztki siły woli, by dobiec do drzwi na końcu długiego, prostego korytarza, którym uciekałam. Za nimi jest przecież tamten korytarz z gargulcami na końcu, tam jest ratunek.

Mgła dotarła już do portalu oddzielającego korytarze. Byłam w połowie drogi, gdy dębowe drzwi powoli zaczęły się zamykać, by uniemożliwić mi dotarcie do celu…

3 komentarze:

  1. Łojeju O.O Śpiesz się z nowym rozdziałem, bo się o nią serio martwię.
    Strasznie fajny rozdział. Piszesz jakimś takim dziwnym sposobem, że się to strasznie fajnie czyta ^.^ Masz talent.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kocham twój blog
    To najlepsza miniaturka jaką czytałam oczywiście zaczęłam od początku
    I mam taką prośbe ...NAPISZ JAK NAJSZYBCIEJ NOWY ROZDZIAŁ !!!
    Bo nie wytrzymam...

    OdpowiedzUsuń
  3. Tam powyżej to ja ^
    tak jak by co . Ustalmy taką zasade co 2 dni ma być nowy rozdział bo to moje jedzenie i ja musze jeść co dwa dni czasami 3 ale ja to teraz głoduje!!! nakarm mnie!!! Nakarm nas!!!! ja tu umieram psychicznie błagam ...
    Jeśli jutro nie będzie nowego rozdziału to ja już coś wymyśle ...
    Kocham twój blog O:-) :-!

    OdpowiedzUsuń