Dziękuję za komentare ^^. Miłego czytania!
Zawijasy
mlecznobiałego, eterycznego dymu płynęły wolno po podłożu,
skłębiając się w coraz to wyraźniejsze kształty. Dym gęstniał
i sunął niewinnie ku naszym stopom, przybierając na ilości. W
końcu lekka mgła wypełniała prawie cały korytarz. Straszliwie
śmierdziało amoniakiem i czymś jeszcze gorszym.
Zaczęliśmy
kasłać. Było trudno widzieć cokolwiek w gęstniejącej chmurze,
w której
się znajdowaliśmy, oczy łzawiły od świństw unoszących
się w powietrzu.
–
Dość!
– usłyszałam stłumiony przez szatę charkot Syriusza, bo trzymał
ją przy ustach. – Wiejemy stąd!
Schwycił
mnie za dłoń i pociągnął w kierunku jądra chmury. Ruszyliśmy
zatem na oślep w idealnie białej mgle, trzymając się za ręce, by
nie pogubić jedno drugiego, instynktownie kierując kroki ku
wyjściu. Syriusz próbował chyba wyczarować bańkę powietrza
naokoło, ale nic z tego. Mgła była najwyraźniej zaczarowana.
Doszliśmy
do drzwi, przez które można było wejść na korytarz. Zwykle były
otwarte na oścież, a na pewno tak było, gdy tu weszliśmy. Tym
razem jednak Łapa, oślepiony mgłą, wyrżnął czołem w dębowe
deski.
–
Cholera!
– fuknął spod szaty, masując czoło ze złością. – Kto
zamknął te drzwi?!
Pchnęłam
wolną dłonią portal. Był zamknięty na amen.
–
Alohomora!
– wystękał Syriusz. Nie pomogło.
Mgła
była teraz tak gęsta, że ledwo widzieliśmy siebie nawzajem, a w
końcu staliśmy przytuleni do siebie.
–
Syriuszu,
to koniec! – wyrzęziłam z trudem i rozpaczą. – Przepraszam za
wszystko!
–
Nie,
to nie koniec! Musimy coś zrobić, nie poddawać się… –
wykrztusił, bo przez deficyt powietrza mówiło się nam okropne
trudno.
Dym
wypełniał każdy cal sześcienny korytarza. Nie było miejsca, do
którego śmiertelne opary by nie dotarły. Kasłałam nieustannie, w
pustych płucach narastał potworny ból, gdy próbowały się
bezskutecznie napełnić…
–
Dumbledore!...
– wyrzęził resztkami sił Łapa, łapiąc się rozpaczliwie
futryny. – Tu jest… jego gabinet!
I
rozkasłał się na dobre, osuwając się po drzwiach. Podniosłam go
z trudem. Otumaniony mózg przypomniał sobie, że dwa razy byłam w
gabinecie dyrektora. I to rzeczywiście było tu, na końcu
korytarza…
Podtrzymując
siebie nawzajem ruszyliśmy wolno i na ślepo ku parze gargulców, a
przynajmniej miejscu, gdzie powinny się znajdować. To było
okropne, jak niekończący się
koszmar.
Nogi uginały się pod nami, mięśnie pozbawione tlenu odmawiały
posłuszeństwa. W głowie kręciło się wszystko, przytomność raz
znikała, raz się pojawiała…
Syriusz
przewrócił się na twarz, ciągnąc mnie za sobą.
–
Syriuszu…
– jęknęłam, kaszląc, po czym pisnęłam po raz drugi, bo nie
mogłam więcej z siebie wydobyć – Syriuszu, nie…
Nie
odezwał się. Może już nie żył.
Postanowiłam
dobrnąć do końca. Próbowałam wstać, ale nie odzyskałam raz
utraconej równowagi. Czołgając się więc nisko przy ziemi,
podjęłam na nowo próbę ratunku.
–
Hasło?
– spytał posąg , jak gdyby nigdy nic.
Wyrzęziłam
jedynie:
–
Wpuść
mnie, proszę… Umieram…
–
Jakie
hasło? – brzmiała odpowiedź. Śmierć z winy gargulca, który
okazał się biurokratą wydawała mi się tak tragicznie śmieszna…
Może
to przez przedśmiertne halucynacje niedotlenionego mózgu, ale w
moim polu widzenia zmaterializowała się sylwetka przypominająca
człowieka. Było w niej coś upiornego, odpychającego. Skupiłam
resztki siebie na tym czymś. Było jak przerażający cień we mgle,
długie, czarne, kostropate, wynaturzone.
Pociemniało
mi przed oczyma, docierało do mnie coraz mniej. Potwór ruszył ku
Syriuszowi, wydając ogłuszające, niskie dźwięki, dudniące
nieprzyjemnie w głowie. Wydawało mi się tylko, że wszystko
rozjaśnił błysk zaklęcia. A potem wszystko się rozpłynęło…
***
–
Nie,
panie dyrektorze, jeszcze się nie obudzili… Dam znać, gdyby coś…
Usiadłam
na łóżku z trudem i rozejrzałam się, kompletnie zdezorientowana.
Znajdowałam się w skrzydle szpitalnym. Nieopodal mojego łóżka
stali Dumbledore i pielęgniarka. Oboje drgnęli i podeszli do mnie,
gdy tylko zauważyli moje ocknięcie.
–
Panno
Lupin, jak się czujesz? – spytał dyrektor i usiadł na skraju
mego posłania. Przygryzłam wargi, przytłoczona ostatnimi
wydarzeniami.
Pomieszczenie
wypełniało delikatne słońce lutowego przedpołudnia.
–
Syriusz?
– spytałam bez ładu i składu po dłuższej chwili milczenia.
–
Pan
Black? Wyliże się. No, to zostawiam was samych, ale tylko PIĘĆ
MINUT! Dziewczyna musi oszczędzać płuca! – zaskrzeczała
pielęgniarka i oddaliła się pospiesznie.
–
Co
to było? – spytałam słabo. Wciąż jeszcze czułam, że płuca
nie odzyskały zwykłej sprawności. – To, co nas zaatakowało?
Dumbledore
zawahał się.
–
Coś
na tyle niebezpiecznego, że wylądowaliście tutaj – odparł
enigmatycznie, po czym dodał – muszę cię o coś prosić, a
konkretnie o opisanie całej sytuacji. Jak do tego doszło? Jak
żeście się tam znaleźli?
–
Ja
i Syriusz wyszliśmy razem… – zaczęłam ostrożnie i
zaczerwieniłam się.
–
Panno
Lupin – zaczął rzeczowo dyrektor, ale w jego oczach dostrzegłam
psotne błyski. – O ile wiem, szkolne korytarze w nocy nie są
najlepszym miejscem na romantyczne schadzki z sympatią, głównie
przez wzgląd na stan zdrowia naszego kochanego pana Filcha… Ale ja
wiem, niedawno były walentynki i…
–
Nie,
to nie tak! On obiecał mi pokazać, gdzie jest Remus. Uparł się
akurat na wycieczkę w nocy! – zawołałam dość gwałtownie i
rozpaczliwie.
–
Rozumiem…
– mruknął znacząco. Ciekawe, czy w ogóle przeszło mu przez
myśl, by nas ukarać?
–
Po
drodze napotkaliśmy na dziwne ślady jakiejś szarawej substancji,
która znaczyła schody, więc postanowiliśmy za nimi pobiec, by
sprawdzić, dokąd się kierują…
–
Ku
mojemu gabinetowi! – dodał dyrektor tonem, jakby go to ubawiło.
–
Zabrnęliśmy
do ślepego korytarza i TO nas tam zamknęło, materializując się w
jakichś trujących oparach…
–
Hmm
– skomentował Dumbledore flegmatycznie.
–
Co
więcej, nie spotkałam się z tym pierwszy raz! – dodałam
zapalczywie. – Widziałam taką substancję raz w Zakazanym Lesie,
na mchu… A drugi raz na początku stycznia, gdy wracaliśmy z
ferii. Jakaś dziewczyna weszła do toalety w pociągu, a gdy stamtąd
wyszła, to znalazłam mnóstwo tej substancji na ściankach kabiny i
na podłodze. A sama dziewczyna nie miała odbicia w lustrze!
–
Która
to dziewczyna? – zainteresował się Dumbledore, marszcząc brwi.
–
Nie
wiem, nigdy jej tu nie widziałam… – mruknęłam ponuro.
Dyrektor
namyślał się przez chwilę, obserwując mnie znad
okularów-połówek.
–
I
chociaż ślady prowadziły do mojego gabinetu, gdy tylko
przyszedłem, by was ratować, zjawa zniknęła – mruknął w
zamyśleniu, chyba bardziej do siebie.
–
Panie
profesorze, co to mogło być? – zapytałam nieśmiało.
Dumbledore
ociągał się chwilę z odpowiedzią.
–
To,
czego wczoraj byłaś świadkiem, to bardzo zaawansowana czarna magia
– mruknął powoli. – Dalszego ciągu nie jestem pewien, toteż
nic więcej na razie ode mnie nie usłyszysz. Więcej nie
potrzebujesz, żeby na siebie wyjątkowo uważać.
–
A
czy… – wtrąciłam.
–
Słucham,
panno Lupin? – odparł uprzejmie.
–
Czy
za tym stoi może ten czarnoksiężnik? Voldemort?
Dumbledore
zawahał się po raz kolejny.
–
Cóż,
zapewne jest to możliwe… A nawet całkiem prawdopodobne. Jednak
nie jest to istotna kwestia. Istotniejsza jest ostrożność.
Ostrzegłem już resztę szkoły przy śniadaniu. Ty także musisz
podwoić czujność.
Po
tym optymistycznym akcencie pielęgniarka wywaliła dyrektora za
drzwi na haczykowaty nos.
Syriusz
obudził się po południu. Nie pozwolono nam jeszcze wychodzić
(„Wasze biedne, skołatane płuca! Nie zgadzam się! Potrzebujecie
regeneracji! Poza szpitalem jest za ostre powietrze!”), więc
zabijaliśmy czas rzucając do siebie nawzajem poduszki, bawiąc się
czarami i odrabiając lekcje. Oczywiście, tego ostatniego Łapa nie
mógł ścierpieć („Możemy robić milion innych rzeczy, a ty
akurat chcesz się uczyć?”). Odwiedzali nas też znajomi, czyli
Lily, Severus (od razu robiło się gęściej…), oraz Huncwoci, na
których pielęgniarka nałożyła dwa razy krótszy limit
przebywania z chorymi.
Szybko
jednak przyszliśmy do zdrowia i mogliśmy wyjść ze szpitala.
W
szkole panowała ponura atmosfera. Wszyscy chodzili w zbitych
grupkach, śmiertelnie przerażeni tym, co im powiedział Dumbledore
na apelu. Po siódmej mieliśmy zakaz wychodzenia poza teren
dormitoriów. Najgorsze było jednak to, że nikt tak w zasadzie nie
wiedział, czego się bać. Wiadomo było jedynie, że w szkole
panuje coś niebezpiecznego i nieuchwytnego, charakteryzującego się
specyficznym zapachem.
Chyba
ze strachu przed czarną magią w szkole zaczęto coraz częściej
poruszać kwestię Voldemorta. Nagle na powierzchnię wypłynął
cały strach, jaki ogarniał czarodziejskie społeczeństwo. Ja nie
czytałam dotychczas zbyt często gazet, więc do tej pory nie
docierało do mnie specjalnie, jak świat wyglądał poza szkołą.
Jedynymi informacjami z zewnątrz były listy od rodziców, ale one
nigdy nie zawierały niepokojących informacji. Jednak wszyscy bali
się tego, co mogłoby być, gdyby Voldemort przejął władzę. Na
razie to nam chyba nie groziło, chociaż…
Podobno
w szkole też miał kilku „swoich”, rzecz jasna, wśród
Ślizgonów. Wiedziałam o tym od Severusa, gdyż było to jego
jedyne towarzystwo poza nami. Smuciło mnie jedynie, że ostatnio
spędzał z nimi więcej czasu, niż z nami.
Nastroju
nie polepszył nawet mecz quidditcha, który Ślizgoni rozegrali z
Puchonami na początku marca. Wygrał Hufflepuff, co oznaczało, że
zwiększyła się szansa na Puchar.
Tymczasem
nieuchronnie zbliżały się SUM-y, a także wybór specjalizacji i
przyszłości. W każdym dormitorium pojawiły się ulotki i plany
osobistych spotkań z opiekunami, którzy mieli doradzać. Ja już
wiedziałam, że chciałam zostać aurorem. Rodzice mnie od tego
odwodzili, twierdząc, że to nieprzydatny zawód i bez przyszłości,
do tego niebezpieczny. Nie chciałoby mi się słuchać ich gadaniny
na żywo i cieszyłam się, że te wszystkie głupoty powypisywali w
liście, ale już martwiłam się, że prawdopodobnie podczas
najbliższego pobytu w domu nie dadzą mi zapomnieć o ich zdaniu na
ten temat.
–
Ja
już wiem, że będę aurorem, nie ma głupich! – zawołał James,
odrzucając ulotkę o treserze widłaków i mierzwiąc swe bujne
owłosienie na główce. Ostatnio miał taki denerwujący odruch
coraz częściej.
–
Owszem,
są głupi, jeden nawet siedzi przede mną – parsknął Łapa,
zerkając na przyjaciela i robiąc z jednej z ulotek papierową
łódkę. Łódź popłynęła w powietrzu, gdy ją zaczarował.
–
Co
powiesz na to, Łapo? – spytał James. – „Odnawianie
czarodziejskich zabytków. Potrzebne runy, zaklęcia, transmutacja i
odrobina kreatywności!”.
–
Phi,
to nie dla mnie! – prychnął z wyższością Syriusz. – Jestem
na to za mądry!
–
Masz
rację, jakby cię tak umieścić na takim rusztowaniu, twoja ciężka,
mądra głowa przeważyłaby całą konstrukcję!
Remus,
Peter i ja parsknęliśmy, a Łapa rzucił zmiętą ulotką w twarz
Jamesa, próbując wcelować w otwartą jamę ustną.
Ja,
Lily i Alicja wybrałyśmy dość szybko ścieżkę kariery.
Chciałyśmy zostać aurorami i ratować ludzi przed
niebezpieczeństwem.
Huncwoci
też tak zamierzyli, oprócz Petera, który chyba się bał, a Remus
stwierdził, że jeszcze zobaczy. Podejrzewałam jednak, że ze
względu na likantropię będzie miał problemy ze znalezieniem
jakiejkolwiek pracy…
Severus
natomiast stwierdził, że może będzie robił coś z eliksirami,
ale chyba nie powiedział mi prawdy.
–
Może
będę pracował w magicznej aptece… Albo w jakimś sklepie z
zakazanymi substancjami – stwierdził wymijająco.
Tak
więc we wtorek, zgodnie z rozwieszonym planem, udałam się do
gabinetu McGonagall, by porozmawiać z nią o mojej przyszłości.
–
Witam,
panno Lupin! – przywitała mnie z uśmiechem. – Siadaj.
Wykonałam
polecenie.
–
I
co? Jakie masz plany na przyszłość? – spytała, lustrując mnie
zza okularów.
–
Hmm,
chcę być aurorem… – stwierdziłam nieśmiało.
–
Aurorem?
– spytała. – Wiedz, że do tego potrzebujesz najwyższych ocen.
To minimum pięć owutemów. Powinnaś doskonale zdać zatem co
najmniej pięć sumów, w tym z transmutacji…
Nie
przyjmę na szósty rok nikogo, kto nie zda suma z mojego przedmiotu
na niżej, niż „powyżej oczekiwań”. Miej to na uwadze.
Syknęłam
mimowolnie. Transmutacja była zdecydowanie moją piętą
achillesową.
–
Poza
tym powinnaś otrzymać P z zaklęć – kontynuowała pani profesor.
– Chyba nie będzie to dla ciebie zbyt trudne, prawda?
Kiwnęłam
potakująco.
–
Kolejnym
sumem jest obrona przed czarną magią. To najpotrzebniejsza
umiejętność. Musisz sobie poradzić z tym przedmiotem, ale pan
Wilder stwierdził, że dasz radę…
Poza
tym potrzebujesz suma z eliksirów. Profesor Slughorn przyjmuje
uczniów od „powyżej oczekiwań” w górę. Słyszałam, że
idzie ci z eliksirów całkiem dobrze, to chyba też nie będzie
problem… Poza tym potrzebujesz jeszcze jednego dowolnego suma na co
najmniej P. Może to być na przykład zielarstwo albo runy, które
też są przydatne. Prócz tego po szkole czeka cię dodatkowe
szkolenie i zajęcia… To ciężka i żmudna droga, musisz być
doskonałym czarodziejem, by zostać przyjęta. No, to mniej więcej
wszystko. Największy problem będzie z transmutacją. Przyłóż się
do niej. Będzie ci bardzo potrzebna, panno Lupin!
–
Do
widzenia. I dziękuję. – Wstałam, już planując uczyć się
transmutacji dwa razy więcej.
–
Panno
Lupin?
–
Tak?
– Odwróciłam się przed drzwiami, z zaskoczeniem stwierdzając,
że McGonagall mierzyła mnie najbardziej ludzkim spojrzeniem, jakie
u niej kiedykolwiek zanotowałam.
–
Po
co chcesz być aurorem? – spytała o wiele łagodniejszym tonem,
niż mogłabym przypuszczać.
–
No…
żeby walczyć… – bąknęłam niepewnie. – Coś zrobić…
–
Walczyć?
– Brwi McGonagall utworzyły dwa enigmatyczne łuki. – Walczyć
można na wiele sposobów. Niekoniecznie tak drastycznych.
Przypatrywałam
jej się w zadumie, przygryzając wargi i próbując zrozumieć sens
tych słów.
–
Przemyśl
jeszcze swoją decyzję – powiedziała w końcu dość cicho
znużonym tonem.
Uznałam
to za koniec rozmowy i wyszłam zdezorientowana z gabinetu, a w
drzwiach minął mnie Remus, szczerząc zęby.
Jakiś
czas później tłumieni grozą uczniowie z ulgą spakowali się, by
móc wrócić na święta do rodziny. Tym razem nikt nie został w
szkole. Nawet Severus, którego na święta zaprosiła Lily. Z tej
okazji próbowałam sobie wmówić, że to dobrze dla Severusa, by
spędził wreszcie jakieś święta w rodzinnej atmosferze. Jednak
coś wewnątrz mnie uruchamiało niechcianą, dziwną, niezdrową
zazdrość i obawę przed sytuacją, w której Lily i Severus
wróciliby z ferii jako para.
Podczas
ferii nie działo się nic niezwykłego. Poza szkołą czuło się
ulgę i spokój. Nie trzeba było obserwować z obawą każdego
skrawka powietrza, czy przypadkiem nie materializuje się tam
eteryczny dym… Szczególnie ja byłam przeczulona na tym punkcie.
Po tamtym traumatycznym wydarzeniu sprzed miesiąca miałam uraz
nawet do dymu z kominka.
Na
dworze czuło się wiosnę, zimie zostało już niewiele dni. Na
drzewkach przed domem pojawiły się jasnozielone pączki, przez
nieboskłon przylatywały ptaki, inaczej pachniało powietrze, a ja z
Remusem mieliśmy niezły ubaw, gdy rodzice pochowali nam po całym
domu i okolicach czekoladowe jajka. Remus, który narzekał ile
wlezie, że niczego nie znajdzie, bo on ma zawsze pecha, znalazł
czterdzieści jajek. A ja resztę, czyli dziesięć… No cóż,
podzieliliśmy łup na pół.
Ostatniego
dnia ferii przy śniadaniu ładna sowa z listem zaatakowała nasze
zamknięte okno.
–
To
do ciebie, synu! – powiedział spokojnie tata, odwiązując list.
Sowa usiadła na parapecie, najwyraźniej czekając cierpliwie na
odpowiedź.
–
To
od Łapy – mruknął Remus i usiadł przy stole, aby przeczytać
treść wiadomości. – Ach, ten Syriusz! I jego kwieciste
słownictwo…
Zasłonił
przezornie część listu, by mama nie dostrzegła co poniektórych
wyrazów. Najwyraźniej Remus chciał, by tkwiła w przekonaniu, że
Łapa to niewinne i grzeczne książątko…
–
O!
– ucieszył się i pobiegł do swego pokoju, by odpisać.
Po
śniadaniu poszłam poćwiczyć animagię, a także powtórzyć część
materiału z transmutacji na sumy. Niestety, z zakazem czarowania
poza szkołą nie mogłam ćwiczyć patronusa, a szkoda, gdyż od
jakiegoś czasu udawało mi się wyczarować niewielką, srebrzystą
mgiełkę. Zawsze coś, ale był to niewystarczający patronus.
Potem
próbowałam pobawić się trochę z Fąflem, ale nie był zbyt
zainteresowany i wolał się pogrzać na plamie marcowego słońca,
rozciągniętej na zielonym dywanie. Pouczyłam się więc eliksirów
do sumów, ale mi przerwano.
–
Lecę.
Do Łapy – oświecił mnie mój braciszek, wchodząc bez pukania do
pokoju.
–
Super.
Miłych wrażeń – skomentowałam zdawkowo i zachichotałam
mściwie.
–
Ależ
Meg! Ty przecież lecisz ze mną! – zawołał Remus, jakby nie
podlegało to dyskusji.
Spojrzałam
na niego, unosząc brew.
–
Pogrzało
cię? – spytałam ze znudzeniem.
–
To
nie mnie, tylko Syriusza! On zaprosił również i ciebie!
–
Zaprosił?
Na co? Ma urodziny, czy coś…
–
Nie!
– Remus pokręcił głową ze zniecierpliwieniem. – Urodziny ma w
listopadzie, zapomniałaś?
–
No
tak… Jak mogłam zapomnieć tak przełomowej dla ludzkości daty…
–
Ha
ha – mruknął. – Po prostu, postanowił nas zaprosić, byśmy go
odwiedzili.
–
Ale
nie będzie rozwalania salonu? – spytałam przezornie.
–
Nie!
–
Nie.
Tylko rozwalenie dwóch salonów. I sypialni – burknęłam pod
nosem.
–
Dobra,
tylko bez takich. Lepiej ubierz się po ludzku, nie tak, jak zwykle,
i lecimy! Szkoda czasu!
I
wyszedł. Ubierz się po ludzku, też coś! Odszczeka to…
Wskoczyłam
więc w moje ukochane dżinsy-dzwony, glany i gruby sweter z golfem.
Podróż
siecią Fiuu jak zwykle była niezapomniana. W chwilę potem leżałam
już na Remusie, który nie zdążył się pozbierać w porę z
podłogi.
–
Uff…
Już po wszystkim... – Wstałam, rozglądając się na wszystkie
strony.
W
przeciwieństwie do domu Jamesa, gdzie wszystko wyglądało na
królewskie i musiało błyszczeć i wyglądać na co najmniej
piekielnie drogie, siedziba miała coś z lochów. Była stara i
droga, to fakt, ale jakaś taka ponura i wyblakła. Grubo ciosane
kamienie w ścianie, ciężkie, ciemne meble… I to oświetlenie,
jak w katakumbach.
–
Nie
patrz, nie ma na co… – mruknął zmieszany Syriusz, stojący
nieopodal i widzący mój wzrok. Poszliśmy więc na górę, do
jednego z salonów. W pomieszczeniu nie było nikogo, nie licząc
małego, zaledwie dwuletniego dziecka, bawiącego się w najlepsze na
dywanie. Ja i Remus spojrzeliśmy na Syriusza pytająco. Nie
wiedziałam, że miał
młodsze rodzeństwo.
–
Czy
to… – zaczął Remus, a Syriusz parsknął:
–
Nie
martw się, to nie moje!
Zaśmialiśmy
się na tę sugestię.
–
Nie
o to mi chodziło! – zaśmiał się Remus. – To nie jest twoje
rodzeństwo!
–
Nie,
dziecko kuzynki… – mruknął, wpychając ręce do kieszeni.
Zmierzył
wzrokiem malucha, który skorzystał ze sposobności chodzenia i nim
się obejrzeliśmy, podleciał do szafki, by wyjąć jakiś
niebezpieczny nóż.
–
Nimfadora!
Nie wolno! – krzyknął Syriusz i podleciał do małej dziewczynki.
Zauważyła to w porę, wybuchnęła jakimś wrzaskliwym okrzykiem
uciechy i wymknęła mu się w ostatniej chwili. Syriusz potknął
się o nogę stołu i legł, jak długi, na podłodze. Dłuższy czas
się nie podnosił, wydając jęki frustracji i mrucząc coś o
szkodliwości posiadania bachorów. Tym razem mała podtuptała do
mnie i Remusa, przyglądając nam się od dołu z najwyższym
zainteresowaniem. Łapa zaczaił się z tyłu bezszelestnie, po czym
capnął ją wpół, podnosząc do góry i syknął:
–
Mam
cię, ty zatracony potworze!
Nimfadora
wrzasnęła zirytowana, wykrzywiając buzię w grymasie, po czym
poczęła okładać twarz Syriusza otwartymi dłońmi. Jej włosy
zrobiły się błękitne…
–
Co
to?! – spytałam, zszokowana.
–
Ona…
jest metamorfomagiem, mftmm… – wykrztusił Łapa, bo dziecko
właśnie przywaliło mu z całej pary prosto w usta. – Ma
niebieskie włosy, jak się wkurza… A fe! Nie wolno bić Popo, Popo
nie chce!
Ze
znudzeniem złapał długimi palcami obie piąstki dziewczynki.
–
Popo?
– parsknął Remus. – To twoja nowa ksywka, Łapko?
–
Tja…
– burknął w odpowiedzi Czarny. – I zamiast rechotać, lepiej ją
potrzymaj, zdaje się, że James przybył…
Z
ulgą i mściwością wręczył wiercącą się i rzucającą
Nimfadorę Remusowi, któremu drwiący uśmieszek natychmiast spełzł
z twarzy, ustępując miejsca przerażeniu.
–
Syriusz,
nie! Wracaj! – jęknął, po czym próbował oddać mi dziewczynkę,
ale ja odsunęłam się ze śmiechem.
–
Nie,
nie płacz, lalalala! – zawołał, rozgorączkowany.
Począł
podrzucać Nimfadorę do góry o kilka cali, a minę miał tak
sparaliżowaną, że groziło mi posikanie się ze śmiechu.
Gdy
przestał, Nimfadorę całkowicie pochłonęło analizowanie jego
twarzy. Jej włosy powoli nabrały koloru gumy balonowej, a ona
pociągnęła go za nos, zanosząc się śmiechem i gaworząc coś do
siebie. Remus też się uśmiechnął. Potem zaczęła bawić się
kołnierzem jego koszuli, a to ją tak zajęło, że chłopcy zdążyli
już przyjść.
–
O
matko, Remus, jesteś genialny! – szepnął Syriusz z uznaniem. –
Tak cicho to jeszcze nie była…
–
I
patrz! – ucieszył się James. – Ma różowe włosy, jak wtedy,
gdy się cieszy! Jest absolutnie szczęśliwa z tym kołnierzem
Remusa w paszczy... To co robimy?
–
Wynosimy
się do miasta! – zadecydował Syriusz. – W domu jest tylko
Andromeda, która postanowiła nas odwiedzić. Reszta wybrała się
na wystawny obiad do Malfoyów. – Skrzywił się. – Mam nadzieję,
że ich tam czymś podtrują…
–
Jak
możesz! – oburzył się James. – Taką przemiłą rodzinkę!
Gdy
udało nam się wreszcie uśpić Nimfadorę, mogliśmy wyjść.
–
A
gdzie Peter? – spytałam z zaskoczeniem. – Nie czekamy na niego?
–
Nie
mógł przybyć, matka dała mu szlaban na wychodzenie z domu… –
mruknął Syriusz. – Chyba profilaktycznie przed jego sumami.
Przed
wycieczką wymieniliśmy w czarodziejskim kantorze na Pokątnej
trochę galeonów na funty.
Syriusz
mieszkał w Londynie, w dzielnicy mugolskiej, co było dziwne
zważywszy na poglądy jego rodziny. A sam Londyn tętnił życiem.
Mijały nas piętrowe czerwone autobusy, fordy i mercedesy oraz
motocykle, za którymi tęsknie obracał głowę Czarny. Zafrasowani
ludzie z naręczami zakupów spieszyli w swoją stronę, popędzani
brakiem czasu. Niektórzy wpadali z pośpiechem do czerwonych budek
telefonicznych, inni do sklepów…
Rozbijały
nas grupki młodzieży, rodzin, a nawet raz staranowali nas wiecznie
uśmiechnięci hippisi.
–
Sklep
muzyczny! – wysapałam, gdy zobaczyłam kolorowy szyld przy jednej
z ulic.
–
To
co? – spytał ostrożnie Remus.
–
Winyle…
Cała góra winyli! I adaptery na winyle…
Wpadłam
jak zaczarowana do pomieszczenia, a za mną zmieszani chłopcy.
Muzyka.
Muzyka, instrumenty, płyty, sprzęt, radia, gramofony, kasety…
Jedynego, czego nie mogłam znieść w magicznym świecie, to brak
muzyki, której słuchałam przed pojawieniem się w tymże świecie.
Owszem, było radio, a w nim jakieś przeboje, ale mnie osobiście
nie porywały.
–
O
rany, mają tu Beatlesów! – pisnęłam. – I jest Slade… T-Rex,
umieram!
Huncwoci
patrzyli na mnie, jakby mi już totalnie odbiło.
–
Nie
możesz czegoś sobie kupić? – spytał James takim tonem, jakby
nie wiedział, po co. Ze średnim zainteresowaniem dokonał oględzin
jakiejś kasety.
–
Ale
nie mam sprzętu… – westchnęłam. – Po co mi płyta winylowa,
gdy nie mogę jej odtwarzać? Chyba jej nie oprawię w ramki i nie
powieszę na ścianie…
–
Hmm,
może kiedyś dostaniesz… – mruknął Syriusz i wzruszył
ramionami. – Zacznij od zbierania płyt i kup sobie jakąś!
Przecież te gramofony… tak to się nazywa, dobrze pamiętam?...
Działają na korbkę… – Przyjrzał się jednemu z nich. – Nie
na prąd. Kiedyś może uzbierasz i będziesz mogła odtwarzać swoją
muzykę nawet w naszym świecie.
–
Nie
mam kasy! – stwierdziłam ze zrezygnowaniem. – Dobra, nieważne.
Idziemy?
Chłopcy
popatrzyli po sobie.
–
A
jaką płytę lubiłaś? – spytał Syriusz bez zainteresowania,
wciąż lustrując adapter.
–
Na
przykład tę… – I chwyciłam płytę, którą dostałam kiedyś
jako pierwszą w kolekcji, czyli „A Hard Day’s Night”
Beatlesów.
Syriusz
wziął ode mnie winyl, przyjrzał mu się uważnie, po czym podszedł
do lady i po prostu ją kupił. Ja, James i Remus wymieniliśmy
zaskoczone spojrzenia.
Wyszliśmy
ze sklepu.
–
Ile
ci jestem winna? – spytałam, wciąż nie wierząc i przyciskając
do piersi płaski kwadrat, w którym tkwiła moja kochana płytka.
–
Nic…
– odburknął Syriusz. – Nie chcę od ciebie kasy.
–
Ale…
– zaczęłam.
–
Mary
Ann, uspokój się! To był prezent! – żachnął się.
–
Z
jakiej okazji? – spytałam z zaskoczeniem.
–
Bez
okazji. Prezent bez okazji.
–
Dzięki…
– szepnęłam z uciechą, ale też kompletnie zszokowana.
–
Chociaż
byś mu buzi dała… – szepnął teatralnie James zza pleców
Łapy.
–
James!
– warknął Syriusz.
–
No
co, on ma rację! – stwierdził z chytrą miną Remus. – I nie
mów mi, że to by cię nie ucieszyło!
–
Ucieszyłoby
mnie danie ci fangę w nos! – szczeknął Czarny, czerwieniąc się.
–
Oj,
zamknij się, Popo! – zachichotał Remus, co wszyscy skwitowali
ryknięciem śmiechu na widok rozeźlonej miny Syriusza.
–
To
co robimy? – spytałam, gdy udało mi się opanować atak śmiechu.
–
Jakieś
pomysły? – zagadnął Remus.
–
Może
pójdziemy do jakiegoś pobliskiego pubu? – zaproponował James i
wzruszył ramionami.
–
Żebyście
z Syriuszem wdali się w jakąś bójkę z miejscowymi? O nie! –
zawołałam.
–
To
ja już nie wiem, co możemy robić innego w mugolskim świecie! –
jęknął James.
–
Wiesz,
mamy ze sobą dwóch znawców – zauważył Remus. – Czarodziejkę,
wychowaną przez mugoli, oraz ucznia mugoloznastwa. Na pewno coś
wymyślą!
–
Pewnie!
Jest cała masa rzeczy w mugolskim świecie! Przecież mugole też
muszą się jakoś bawić, no nie? – dodałam, a potem zwróciłam
się do Łapy – Syriuszu, ty znasz Londyn. Gdzie moglibyśmy pójść?
Ale nie jakieś sklepy, czy coś tego rodzaju… Pomyśl, może
przyjdzie ci do głowy coś oryginalnego…
Syriusz
przygryzł wargi, dumając usilnie.
–
Jest
takie miejsce, w olbrzymim parku niedaleko. Widziałem to wczoraj.
Ten park jest tak duży i dziki, że postanowili zbudować coś
takiego… hmm, zapomniałem nazwy… W każdym razie stoją tam
wysokie słupy z linami i na nich jeżdżą dwuosobowe ławki…
Podobno za przejechanie takiej trasy coś trzeba zapłacić, ale
słyszałem, że to jest całkiem fajne… Siadasz na takiej ławce z
kimś i jedziesz wysoko nad parkiem. Spotkałaś się już z czymś
takim?
–
Tak,
byłam na tym kiedyś, to się nazywa wyciąg krzesełkowy…
–
No
właśnie. Czego to mugole nie wymyślą, żeby sobie polatać! –
Zaśmiał się pod wąsem. – Słuchajcie, mamy pomysł!
I
wytłumaczył reszcie, co musiał, więc po chwili ruszyliśmy we
wskazanym przez Syriusza kierunku. Doszliśmy do parku po jakichś
piętnastu minutach i kupiliśmy bilety.
–
No
i? – spytał James, gdy przeszliśmy przez barierkę i stanęliśmy
niedaleko mężczyzny pilnującego, czy wszystko dobrze z tymi,
którzy wsiadali (bo krzesła się nie zatrzymywały, trzeba było
wsiąść na nie w trakcie ich jazdy). – To kto pierwszy? I z kim?
Nikt
nie kwapił się do jazdy z Jamesem w obawie, że ten na trasie urwie
krzesło.
–
Chodź,
Meggie! – Rogaś począł ciągnąć mnie za rękę. – Chodź,
nie wykręcaj się!
–
Ale…
– Spojrzałam z rozpaczą na Remusa i Syriusza, ale ci tylko
posłali mi drwiące uśmieszki.
Wskoczyliśmy
zatem na jedno z jadących krzeseł.
–
Jupiiii!!!
– wrzasnął na dzień dobry James, prosto do mojego lewego ucha,
gdy tylko znaleźliśmy się kilka stóp nad ziemią. Zapowiadał się
długi odcinek trasy…
Za
nami na kolejną ławkę wgramoliło się pozostałe pięćdziesiąt
procent Huncwotów.
–
Ale
jazda!!! – zawył James, skutecznie skupiając na sobie uwagę
jadących z naprzeciwka delikwentów. Ukryłam twarz w dłoniach. Co
za wstyd!
–
Wyluzuj,
dziewczę me drogie! – zaśmiał się Rogaś, a gdy nie
zareagowałam, zawołał – już
będę grzeczny, no dobra! Masz kwiatek…
Po
czym parsknął i zerwał dla mnie jakieś zielsko z gałęzi
mijanego drzewa.
–
James,
pacanie, nie chcę tego! – Wygięłam się w prawo, bo od lewej
strony chłopak próbował mi wetknąć znalezisko do ucha.
–
Ach,
wzgardzasz unikatowym darem?! – zawył z udawaną rozpaczą. – No
nie, nie pozbieram się…
Rzucił
zielskiem od niechcenia w prawo, gdzie zgrabnie wylądowało na
głowie pasażera mijanego przez nas krzesła.
James
wygłupiał się nieustannie, jakby już mu kompletnie odbiło. Nie
przytrafiało się mu się to ostatnio zbyt często, zachowywał się
tak w czwartej klasie, ale od pewnego czasu spoważniał. Jednak tym
razem, na moje nieszczęście, coś z dawnego Jamesa wróciło i
rzucało się obok mnie na krześle niczym wesz na grzebieniu,
wykręcając się na wszystkie możliwe strony i sposoby.
Wreszcie
skończył się pierwszy z czterech odcinków trasy wyciągu, a ja
zsiadłam z zagrożonego krzesła. Niestety, na kolejny odcinek James
znowu próbował mnie zaciągnąć.
–
No
chodź! Ja tak lubię cię wkurzać!...
–
Nie,
James, teraz pojedziesz z innym nieszczęśnikiem! – warknęłam. –
ACH!
Bo
oto Rogaś zgrabnie przerzucił sobie moją osobę przez ramię, jak
to kiedyś uczynił Syriusz i, jak gdyby nigdy nic, podszedł do
wyznaczonego na wsiadanie miejsca.
Tym
razem James nie zachowywał się tak dziko. Zaraził mnie swym
skrajnie euforycznym humorem i oto oboje śmialiśmy się ze
wszystkiego: z mijanych mugoli, drzew, z siebie samych…
–
Hej,
ŁAPA! ŁAPSKO! – wrzasnął James, gdy odwróciliśmy się do
Remusa i Syriusza, jadących za nami i rozprawiających o czymś w
najlepsze.
–
Czego?!
– odwrzasnął Syriusz.
–
Szkoda,
że was tu nie ma z nami! Zostaliśmy brutalnie rozdzieleni! –
wrzasnął Rogacz, dramatycznie wyciągając dłoń ku Syriuszowi.
–
No!
Szkoda że ciebie tu też nie ma, opowiedziałem właśnie Remusowi
pewną historyjkę…
–
Jaką?!
– zaciekawił się żywo James.
–
Potem
ci powiem…
–
Ale
ja chcę TERAZ! – jęknął rozpaczliwie Rogaś.
–
Jesteś
przecież za daleko! – odkrzyknął Syriusz i okrasił swą
wypowiedź szyderczym śmiechem.
–
Do
czasu! – odwrzasnął obrażony zachowaniem Łapy, po czym…
wspiął się po metalowej rurze, na której wisiało nasze krzesło
i uczepił się lin dłońmi.
–
JAMES!!!
– wrzasnęłam z przerażeniem. – O matko, on się zabije!
Delikwent,
jak gdyby była to tak zwyczajna rzecz jak pranie skarpetek,
przespacerował grzecznie po linach w stronę krzesła z kolegami,
którzy ryczeli ze śmiechu. To znaczy Syriusz, bo Remus był nieco
zielony ze strachu. James zgrabnie zjechał po metalowej części,
lądując brutalnie tyłkiem na głowie słaniającego się ze
śmiechu Łapy. Zaczęli się tam w trójkę kotwasić („Zejdź ze
mnie, czopie!”, „James, weź ten palec z mojego oka!”, „A
gdzie z tą stopą?!”). Ludzie dziwnie milkli, gdy tylko mijali
nieszczęsne krzesło. Oczywiście, nikt z założycieli wyciągu
zapewne nie przypuszczał, iż odwiedzi go w przyszłości tak
niezwykłe indywiduum jak James, któremu zachce się nagle zmienić
w trakcie jazdy miejsce pobytu, toteż ławki nie były przystosowane
dla tak dużej ilości pasażerów naraz. Liny niebezpiecznie ugięły
się pod niespodziewanym ciężarem. Widząc to, krzyknęłam:
–
James,
skoro ci tak odwala, to już chociaż siedź grzecznie na tyłku, bo
urwiesz to krzesło i będzie z was zapewne marmolada!
–
Nie
spinaj się, dzidzia! – wrzasnął mężnie i odwinął niechcący
Remusowi prosto w twarz. – Zaraz do ciebie wracam, bo widzę, że
nie możesz znieść, gdy nie ma przy tobie jakiegoś heroicznego,
odważnego mięśniaka, który cię uratuje od ewentualnych
agresorów!
Uniosłam
brew. Od kiedy to James jest mięśniakiem?
Rogacz
znowu wspiął się na liny i wrócił na swoje miejsce, zdążając
w ostatnim momencie przed słupem.
Dojechaliśmy
do końca drugiego odcinka, więc trzeba było wracać.
–
Ja
już z tobą nie jadę! – zaprzeczyłam, patrząc na Jamesa. –
Pomęcz teraz kogoś innego!
I
schowałam się za Łapą, sugerując tym samym, by Rogaś jego
pomęczył. Ale James pociągnął ze sobą nie tego, co trzeba,
czyli nieco skwaszonego Remusa. Ja i Syriusz wsiedliśmy na trasę za
nimi.
Był
to zdecydowanie najspokojniejszy odcinek, jaki dotychczas
przejechałam. Co prawda, z początku było nawet za cicho i nieco
niezręcznie, ale potem nawiązaliśmy nić rozmowy. Stresował mnie
nieco nasz dorobek w kwestii sprzeczek, lecz tym razem obyło się
bez nich.
Syriusz
opowiadał mi dużo o jego rodzinie, dzieciństwie, Hogwarcie, tym
sprzed mojego pojawienia się w nim, a także kilka śmiesznych
anegdotek, które pamiętał. Gadało mi się z nim dobrze, co było
dla mnie zaskakujące. Ja sama opowiedziałam mu mnóstwo o życiu,
gdy jeszcze byłam mugolką, a było co opowiadać. Tyle razy się
przeprowadzaliśmy, poznałam tak wielu dziwnych ludzi, miałam wiele
wspomnień. O tym życiu nie pamiętałam na co dzień, dziwnie było
je tak wywlec na wierzch.
Podczas,
gdy zza oparcia krzesełka za którym jechaliśmy dochodziły różne
okropne krzyki, ja mogłam spokojnie siedzieć i z kimś wreszcie
normalnie porozmawiać.
–
A
pojedziecie z Remusem na Mistrzostwa Świata w Quidditchu? – spytał
z zapałem Syriusz.
–
Nie
wiem… Pewnie to będzie droga impreza, no nie? – zmartwiłam się.
– Tak bardzo chciałabym tam być!
–
Mój
ojciec jest bardzo ważną szychą w Ministerstwie Magii, zapewne
dadzą mu darmowe bilety w najlepszych lożach! – powiedział
Syriusz takim tonem, jakby sądził, iż bogaci ojcowie mogą się
czasem na coś przydać. – Ja i James na pewno pojedziemy.
–
A
gdzie będą te Mistrzostwa?
–
Jeszcze
nie wiadomo. Na razie szukają jakiegoś olbrzymiego obiektu na
pustkowiu, żeby wszystko zorganizować – mruknął. – Słyszałem,
że w Szkocji. Ale to może być przecież tylko plotka, no nie?
Załatwię tobie, Luniakowi i Glizdkowi bilety, nie ma innej opcji!
Uśmiechnęłam
się lekko.
–
Miło
byłoby zabrać Lily, ona nigdy na czymś takim nie była, jest
mugolką – rzekłam, myśląc też, że trzeba wziąć kogoś, kto
byłby swoistą opozycją rozkokoszonych Huncwotów.
–
Możemy
zabrać Evans, jak chcesz. Mojemu tacie nie musimy mówić, że jest
mugolką, wmówimy mu, że jest siostrą Glizdogona…
Parsknęliśmy
na tę wizję, a Łapa dodał:
–
O
ile ona oczywiście zgodzi się pojechać gdzieś z Rogaczem…
Na
tej bystrej uwadze skończyliśmy przedostatni odcinek trasy. Słońce
chyliło się już ku zachodowi.
–
Chodź,
jeszcze z tobą nie jechałem, Łapo, stary druhu! – zawołał
James i obaj z Syriuszem wsiedli na jedno z krzeseł. Miałam dziwne
wrażenie, że nosili się z zamiarem urwania go na trasie.
Ja
i Remus wsiedliśmy za nimi. Przekazałam mu wiadomości o
mistrzostwach, które przyjął z entuzjazmem, po czym oparłam głowę
na jego ramieniu, wsłuchując się w marcowe odgłosy wieczora…
Było
bardzo przyjemnie, choć zrobiło się chłodno. Tak, jak myślałam:
Syriusz i James prawie urwali ławkę, próbując jakoś ją
rozhuśtać i darli się przy tym wniebogłosy. Już teraz
współczułam ich przyszłym żonom i dzieciom, zwłaszcza podczas
wzajemnych odwiedzin na herbatkach.
Remus
i ja nie rozmawialiśmy, nie potrzebowaliśmy tego. Regenerowaliśmy
siły w milczeniu (w końcu oboje mieliśmy za sobą przejażdżkę z
Jamesem, co wiele tłumaczy).
Zrobiło
się już modro, gdy wróciliśmy przez Londyn do domu Syriusza. Jego
rodziny jeszcze nie było, na całe szczęście. Ja i Remus
wróciliśmy spokojnie do domu przez kominek, po czym spakowaliśmy
się szybko, by móc pojechać następnego dnia rano do szkoły. No,
przynajmniej nie skończyło się tym razem na wybuchu w dzielnicy
Syriusza, który zmiótłby wszystkie domy w promieniu dwóch mil…
***
Nadszedł
kwiecień. Kułam maniakalnie do SUM-ów, szczególnie transmutacji.
Wiedziałam, że fakt pójścia do szkoły cztery lata później
wcale nie był sprzyjający, wręcz przeciwnie.
W
szkole działy się dziwne rzeczy, mącące spokój mieszkańców
Hogwartu i sprawiające, że wszystko wydawało mi się w nim obce.
Przede wszystkim, po powrocie z ferii dowiedzieliśmy się pocztą
pantoflową o niezbyt miłym fakcie. Otóż nauczyciel astronomii
został w czasie ferii zaatakowany i ledwo uszedł z życiem.
Agresorem było, rzecz jasna, tajemnicze zjawisko.
Ludzie
zaczęli panicznie bać się pustych, zamkniętych przestrzeni i
późnego wychodzenia poza teren dormitoriów, zwłaszcza samotnego,
przez co szkoła z dnia na dzień opustoszała i stała się ponurym,
cichym miejscem.
–
Na
pewno coś wymyślą! – pocieszał mnie James pewnego popołudnia.
– Hogwart był przecież zawsze tak bezpiecznym miejscem…
–
No
nie wiem… – mruknął Remus. – Kilkadziesiąt lat temu miało
tu miejsce bardzo niebezpieczne wydarzenie. Podobno nawet jakaś
dziewczyna zginęła… Czytałem o tym w zaktualizowanej wersji
„Dziejów Hogwartu”.
–
A
o czym tyś nie czytał! – Syriusz ziewnął przeciągle,
przeczesując palcami włosy i wertując jedną z książek o
zaklęciach. Odchylił się niebezpiecznie do tyłu na drewnianym
stołku, marszcząc brwi, po czym westchnął i opadł z hukiem
przednimi nogami na wiekowe kafelki.
–
Super. Zostawiłem tę
arcynudną książkę na temat zaklęć manualnych gdzieś na górze,
w wyrze…
–
Ja
mogę po nią iść… – mruknęłam mimochodem znad notatek na
temat zamiany jeżozwierza w fotel. – I tak muszę jeszcze obudzić
Lily i spytać, czy nie ma więcej tych bzdur gdzieś w notatkach…
Wstałam
i wyszłam z biblioteki, w której uczyłam się z Huncwotami. Tak
ściślej ujmując, to z Remusem, pozostała radosna dwójka
dołączyła do nas nieco później. Peter ponoć spał.
Korytarze
świeciły pustkami, w końcu była już dziewiąta wieczorem. Szłam,
a w głowie huczało mi od jeżozwierzy, foteli, skomplikowanych
formułek, a gdzieś tam o ścianki obijała się książka Syriusza
w wyrze. Po drodze wstąpiłam jeszcze do toalety, by przemyć
zmęczoną twarz. Gdy wyszłam z powrotem na pusty, mroczny korytarz,
wtedy to poczułam. Otworzyłam szeroko oczy, zdając sobie sprawę z
tego, co się dzieje i raptownie przystanęłam, bo nogi wrosły w
ziemię. Panowała absolutna cisza, nawet w moim otępiałym mózgu.
Do nozdrzy dochodził coraz ostrzejszy zapach. Zapach amoniaku.
Struchlałam.
Ze strony, z której przyszłam, do korytarza dostawał się bardzo
gęsty dym, totalnie odgradzając mi drogę. Co robić?!
Rzuciłam
się do ucieczki w przeciwnym kierunku. Dym tak szybko przybierał na
ilości, że momentalnie się w nim znalazłam, mimo szybkiego
przemieszczania się jak najdalej.
W
końcu wypadłam na jeden z korytarzy niedaleko gabinetu dyrektora.
Czułam na spoconych plecach dotyk niebezpieczeństwa, za sobą
słyszałam bardzo niskie dudnienie. Źródło tych przerażających
dźwięków było w tej ścianie bardzo gęstej mgły, tuż za mną…
Trzeba
dotrzeć do dyrektora. Wysilić
resztki siły woli, by dobiec do drzwi na końcu długiego, prostego
korytarza, którym uciekałam. Za nimi jest przecież tamten korytarz
z gargulcami na końcu, tam jest ratunek.
Mgła
dotarła już do portalu oddzielającego korytarze. Byłam w połowie
drogi, gdy dębowe drzwi powoli zaczęły się zamykać, by
uniemożliwić mi dotarcie do celu…
Łojeju O.O Śpiesz się z nowym rozdziałem, bo się o nią serio martwię.
OdpowiedzUsuńStrasznie fajny rozdział. Piszesz jakimś takim dziwnym sposobem, że się to strasznie fajnie czyta ^.^ Masz talent.
Kocham twój blog
OdpowiedzUsuńTo najlepsza miniaturka jaką czytałam oczywiście zaczęłam od początku
I mam taką prośbe ...NAPISZ JAK NAJSZYBCIEJ NOWY ROZDZIAŁ !!!
Bo nie wytrzymam...
Tam powyżej to ja ^
OdpowiedzUsuńtak jak by co . Ustalmy taką zasade co 2 dni ma być nowy rozdział bo to moje jedzenie i ja musze jeść co dwa dni czasami 3 ale ja to teraz głoduje!!! nakarm mnie!!! Nakarm nas!!!! ja tu umieram psychicznie błagam ...
Jeśli jutro nie będzie nowego rozdziału to ja już coś wymyśle ...
Kocham twój blog O:-) :-!