Dziękuję bardzo za komentarze ^^ przerobiłam dość mocno rozdział 2 i 3,
więc zapraszam do czytania! Do przebudowy poszły 4 i 5. Myślę, że do
przeróbki pójdzie też 6 i 7. Życzę Wam miłej lektury i jeszcze raz dziękuję za
komentarze :)
Pędziłam przed siebie, nie wyrabiając na zakrętach.
Syriusz już od dawna musiał przebywać w gabinecie, z niejasnych
powodów. Zupełnie sam z ponętną nauczycielką, której zamiarów względem niego
nie znałam. Czułam dziwny i nieznany strach przed takim stanem rzeczy.
Wydawało mi się nieprawdopodobne, by Syriusz posunął się
do jakichś nieprzyzwoitości. Wolałam nie oskarżać go o coś, czego może nie
zrobił i o czym nigdy tak naprawdę nie musiał pomyśleć. Tylko ten irracjonalny
niepokój…
Zatrzymałam się pod zamkniętymi drzwiami do gabinetu
Redhill, wspierając dłonie na kolanach. Po chwili przytknęłam ucho do dziurki
od klucza. Nie słyszałam nic. Potem odjęłam lewy bok głowy od drzwi i przysunęłam
do portalu zielone oko.
W klasie nie było nikogo, ławki stały puste, krzesła
przysunięte do ich wysłużonych blatów. Gabinet pani Redhill miał otwarte na
oścież drzwi. Wewnątrz jej komnaty stał Syriusz, zdejmujący pelerynę od szaty i
zacierający ręce. Po chwili rozluźnił krawat i przeczesał długimi palcami
włosy, mówiąc coś z bardzo podejrzanym uśmiechem do towarzyszącej mu w
gabinecie Prudencji Redhill. Ta kręciła się o wiele za blisko niego.
Nieprzyjemny, gorący dreszcz przebiegł od czubka mojej głowy
przez całe plecy. Szarpnęłam ze złością za klamkę, ale drzwi zostały już
wcześniej zamknięte.
Wpatrywałam się
jeszcze chwilę w mosiężny numer sali na linii mojego wzroku. Czułam mieszankę
zasmucającej bezradności i wściekłości. Tłumiąc to w sobie, puściłam chłodny
metal i pobiegłam w kierunku, z którego przybyłam.
Coś na kształt jątrzącej się
rany opanowywało mnie wewnątrz, bólem sięgając ku najgłębszym zakamarkom.
– Meggie!...
To był James. Dopadł mnie lekko
zdyszany, najwyraźniej wcześniej próbując dogonić. Z niepokojem zlustrował moje
zaszklone spojrzenie.
– Czego chcesz? – zapytałam z
rozdrażnieniem, starając się na niego nie patrzeć.
– Ech… Sądzę, że nie powinnaś śledzić
Syriusza.
Zerknęłam niechętnie w jego
duże, orzechowe oczy.
– Próbowałem cię dogonić i powstrzymać…
– powiedział delikatnie. – On ma pewne sprawy do zrobienia z Redhill i nie
byłby zadowolony, gdybyś go śledziła.
– Taa… już zdążyłam tego
pożałować…
– A co widziałaś? – James
ściągnął brwi. Chyba coraz mniej podobała mu się ta sytuacja.
– Nieważne. Już mi wszystko
jedno. Idę do domu.
– Ale… Poczekaj, bo wyczuwam tu
pewne nieporozumienie!
W tej chwili w korytarzu
pojawił się Black, najwyraźniej zmierzając ku łazience. Dalej był dziwnie
rozchełstany pod szyją. Przystanął na nasz widok z niekłamanym zdumieniem.
Posłałam mu załzawione spojrzenie
podszyte bólem. Nieco się skonsternował, ale twardo mierzył mnie tym samym
lodowatym wzrokiem, jaki kierował w moją stronę od sytuacji z Severusem.
Odwróciłam się i bez słowa
odeszłam.
– Meggie! – zawołał za mną
James. – Do cholery jasnej, nie da się z wami wytrzymać, zachowujecie się jak
pięciolatki!
Nawet nie zorientowałam się,
kiedy byłam z powrotem w salonie Gryfonów. Wlepiając bezwiednie załzawione oczy
w stopy, skierowałam kroki po schodach ku dormitorium.
– Cholera by to wzięła! – zawyłam raptownie już w
sypialni, po czym wymierzyłam zdrowego kopa drzwiom. – ARGH!
Kilka łez wreszcie spadło na ziemię. Złapałam się za
włosy przy skroniach i mocno pociągnęłam, czując nagły przypływ nienawiści do
Blacka.
Opadłam na własne łóżko, patrząc na kwietniowe, burzowe
niebo.
– Co jest? – Lily wyszła z łazienki z ręcznikiem na
głowie, nieco wystraszona.
– Nic. Jak zwykle to samo, bez zmian – burknęłam.
Z troską na twarzy opadła obok mnie i położyła dłoń na
moim ramieniu.
– Black i Redhill… – wyrzuciłam z siebie z rozżaleniem.
– Uff, już myślałam, że Voldemort znowu kogoś zabił lub
porwał – odetchnęła.
Wybałuszyłam oczy na Lily z oburzeniem.
– Czy mam to odbierać jako bagatelizowanie moich
problemów? – sarknęłam.
– No co – burknęła, poprawiając turban. – Alicja przyszła
pięć minut temu z informacją, że znaleziono dwójkę martwych dzieci mugolaków
gdzieś w kukurydzy w Dover.
Nieprzyjemny dreszcz przebiegł przez cały mój kręgosłup.
– Avada? – zapytałam po chwili.
Lily przytaknęła wolno.
– Myślałam więc, że znowu ktoś umarł. Ciągle o tym
słychać, chłopcy słuchają na dole radia od rana do nocy. James mówił, że dziś
rano wprowadzono stan specjalny w społeczeństwie. A śmierciożercy spacerują
sobie bezceremonialnie ulicami, zabijając każdego, kto się na nich natknie. Bez
wyjątku.
Przeszły mnie zimne ciarki. Przy tym wszystkim sytuacja
sprzed chwili wydała mi się rzeczywiście nieco trywialna.
– A jeśli chodzi o twoje sprawy… – Lily spuściła wzrok na
swoje porcelanowe dłonie. – Nie pomyślałaś może o tym, że Syriusz i Redhill
robią coś…
– Zdrożnego. Tak właśnie pomyślałam!
– Nie, poczekaj – zniecierpliwiła się Lily. – Może robią
coś, co jest tajemnicą? Coś, co ma związek z obroną przed czarną magią?
– Nie sądzę – odparłam buńczucznie, jednak poczułam coś
na kształt ulgi.
– Może robią coś zakazanego w Hogwarcie. Czy zabronionego
w ogóle. Nie wiem.
– Oj, na pewno! – prychnęłam ironicznie. – O ile się nie
mylę, podrywanie uczniów jest zakazane.
– Meg… – westchnęła cierpliwie. – Może po prostu nie
posądzaj go pochopnie o takie rzeczy? Jest niewinny, dopóki nie masz dowodów
przeciwko niemu. Jestem pewna, że jemu na tobie zależy.
– A mi na nim nie.
– Nie kłam. Przynajmniej przed samą sobą, Meg – rzekła z
politowaniem.
Uniosła się i posłała mi nieco niepewne spojrzenie spod
długich rzęs.
– Myślę sobie, Mary Ann, że powinnaś raczej cieszyć się z
tego, co masz – szepnęła, zezując na swoje białe ręce. Była jakby zasmucona. –
Że w dobie śmiertelnego zagrożenia twoi bliscy jeszcze żyją. I że zakładasz
rodzinę z odważnym i szlachetnym chłopakiem. Może kiedyś to docenisz, zamiast
szukać problemów, gdzie ich nie ma.
Posłałam jej wrogie spojrzenie byka, jednak bez większego
przekonania. Lily westchnęła jedynie i odeszła do łazienki, ściągając turban z
włosów.
Rzuciłam się do tyłu na plecy, zakładając za głowę
ramiona. Popatrzyłam buntowniczo na czerwony baldachim i zasłoniłam kotary.
Cudnie wprost.
Do listy katastrof i ogólnych tragedii życiowych dodajmy
fakt, że najlepsza przyjaciółka mnie nie rozumie i prawi morały.
I jeszcze jutro ten głupi mecz. Ale mi się nie chce…
– A OTO I… ONI!!! DRUŻYNA GRYFFINDORU, W TYM SEZONIE SĄ W
DOSKONAŁEJ FORMIE! TO ZA SPRAWĄ KAPITANA, JAMESA POTTERA!
Na trybunach rozległy się gwizdy, wrzaski, buczenie,
okrzyki i milion innych, bardzo ambitnych oznak zadowolenia, tudzież względnej
pogardy.
Westchnęłam ze znużeniem i wyłoniłam się na prawie majową
trawę w cieniu Lukasa Steinmanna. Zanotowałam, że reakcja kibiców Gryffindoru
była mniej entuzjastyczna niż kiedykolwiek. I to nie z naszej winy. W Hogwarcie
trudno było o śmiech i radość ostatnimi czasy. Wrzask na widok swoistych idoli
był raczej przygaszony.
Uśmiechnęłam się blado, zapatrzona w kwietniowe niebo.
Myślałam nad tym, że już nigdy nie zagram w quidditcha w Hogwarcie. To moje
ostatnie minuty wrzucania kafla przez bramki Krukonów. Nigdy więcej nie powita
mnie tłum kibiców, coś dzisiaj zakończę. Może już w życiu nie wsiądę na miotłę,
kto to wie. Mam ostatnią szansę, by nacieszyć się pędem powietrza
rozwiewającego włosy uwiązane w koński ogon. Ostatnie chwile wolności przed
zamknięciem się małżeńskiej klatki lub zatrzaśnięciem czarnej łapy Voldemorta… Albo
i jednego i drugiego, dla urozmaicenia.
Oczy same mi się kleiły. Tej nocy praktycznie nie spałam,
może poza płytką drzemką. Nieustannie zamartwiałam się, co będzie dalej z
Blackiem i Voldemortem. Owutemy też nie pomagały. Zresztą, nie była to pierwsza
taka noc, bo od dawna wszystkie tak wyglądały. Czułam się jak wrak. W mostku
coś dziwnie się ścisnęło.
Niechętnie popatrzyłam z ukosa na Blacka. Wiosenny wiatr
bałaganił nonszalancko jego czarne włosy, w szarych oczach czaił się bunt, gdy
skierował je na drużynę Krukonów. Smukła dłoń na rączce drogiej miotły
zacisnęła się kurczowo.
Obróciłam twarz w drugą stronę, czując zirytowanie, a po
nim jakiś żal.
„Ilekroć mruczał, Syriusz o tobie myślał”. Popatrzyłam w
rozgoryczeniu z powrotem na Blacka. To, co mówił Peter wydało mi się nagle absurdem.
Zmarszczyłam gniewnie brwi. W tym momencie Black obrócił
głowę i zerknął na mnie z półprofilu, pogardliwa zieleń zmierzyła się z
lodowatą szarością.
„Jesteś diametralnie inna! Dla mnie”.
Wbiłam natychmiast wzrok w trawę. Ogarnął mnie dziki,
nieopisany smutek, jakiego dotąd nie znałam. Co się dzieje?
Zakrztusiłam się, czując dziwny ból w mostku.
– Meg! – Luke szturchnął mnie dyskretnie. – Na miotłę!
Coś nie tak?
– Nie, już wszystko gra.
Czternastu graczy poleciało do góry, by poustawiać się na
pozycjach.
Rozległ się gwizdek, a gra rozpoczęła. Z opóźnionym
startem poleciałam w stronę Syriusza, czując się dziwnie. Zakolebałam się na
miotle niebezpiecznie, ale udało mi się chwycić kafla od Jamesa, więc
pomknęliśmy ku bramkom Krukonów.
– A OTO ŚCIGAJĄCY GRYFFINDORU, POTTER I LUPIN, PĘDZĄ JUŻ
KU BRAMKOM PO PIERWSZE PUNKTY! LUPIN SZYKUJE SIĘ… I, OCH, UPUŚCIŁA KAFLA… TO
JAKAŚ TAJNA STRATEGIA KAPITANA POTTERA?
Tłum Ślizgonów zaryczał na uwagę komentującego. Prawdą
było jednak, że przez chwilę niejako straciłam równowagę, toteż faktycznie
kafel wypadł mi z rąk. James zapikował po piłkę, Lukas nieopodal posłał mi
podejrzliwe spojrzenie. Nie zareagowałam, wpatrując się tępo w tył miotły
Jamesa. Coś bardzo kłuło mnie w mostku.
Z trudem uniknęłam tłuczka celującego prosto w twarz, w
ostatnim momencie robiąc gwałtowny zwrot. Rozejrzałam się po boisku jakby w
otępieniu.
Syriusz i James, lawirując między Krukonami, przecinali
powietrze widowiskowo, pozostawiając po sobie jedynie czerwono-żółte smugi. Za
nimi lecieli przeciwnicy.
Obserwowałam Blacka. Z jakiegoś powodu trudno było mi
oderwać od niego wzrok.
Uśmiechnęłam się do siebie ze smutkiem i rozpaczą. Łzy
zaszczypały mnie w oczy i poczułam, że robi mi się gorąco. Nie miało to nic
wspólnego z temperaturą i bladym słońcem. Duszność zaatakowała z całą mocą.
Jakby przez mgłę usłyszałam wrzask oburzonego Jamesa:
– Meg, graj! Co się z tobą dzieje!? Skup się!
Zawisł na miotle kilka łokci ode mnie, patrząc w moją
stronę z przerażeniem.
Jak na komendę ponagliłam miotłę, by wykonała błyskawiczne
przyspieszenie, i poprułam przed siebie.
Kafel przeszedł w posiadanie Krukonów, którzy natychmiast
spróbowali wykorzystać szansę, więc wkrótce cała chmara przelała się na naszą
część boiska niczym nieznośne muchy.
Ja, Black i James śmigaliśmy ramię w ramię za ścigającymi
w niebieskich szatach, próbując ich dogonić. Było to dość trudne na szkolnych
gratach, przynajmniej dla mnie, więc wkrótce zostałam w tyle. Czujnym, napiętym
spojrzeniem obserwowałam przeciwników, mrużąc oczy od pędu powietrza i
gorączkowo pochylając się do przodu, by miotła leciała szybciej.
– AUU! – syknęłam, gwałtownie stając, skutkiem czego
wierzgnęłam niezamierzenie wprzód.
Mostek mocno kłuł. Praktycznie nie mogłam wziąć oddechu.
Ścisnęłam pięścią szatę na piersiach, garbiąc się, by ból przeszedł.
Zaszumiało mi w głowie. Zrobiło się ciemno.
– GOOOL DLA KRUKONÓW!!!
Zachłysnęłam się ze złości, po czym potoczyłam błędnym
spojrzeniem po stadionie. James leciał ku mnie, marszcząc brwi. Chwilę potem głowa
zaciążyła mi niebezpiecznie na szyi…
Czułam tępy, pulsujący ból w piersiach. Zmarszczyłam brwi
leciutko i otworzyłam ostrożnie oczy.
No tak, skrzydło szpitalne. Już trzeci raz w tym roku.
Nade mną stała młoda Pomfrey z naręczem jakichś
kolorowych flaszek i bardzo kwaśną miną.
– Co ty znowu odwalasz, Lupin?! – zaskrzeczała z
zatroskaną miną.
– Co ci się stało?
To był stojący nieopodal James. Wciąż w szacie do quidditcha,
dzierżąc miotłę w dłoni. Obok niego dostrzegłam Remusa, Petera i Lily. Blacka
nie było. Zdusiłam w sobie coś pomiędzy rozczarowaniem a gorzką satysfakcją.
– Dlaczego spadłaś z miotły? – zapytał Remus z troską w
głosie.
– Dla rozrywki – burknęłam niechętnie.
– Pytam poważnie.
– Nie wiem. Zabolało mnie w mostku i zrobiło mi się słabo
– odparłam bez zainteresowania.
– Serce! – rzuciła gorączkowo pielęgniarka.
– To wszystko? – zdziwił się Peter.
– Wszystko, Pettigrew?! – zgrzytnęła Pomfrey tonem, jakby
Peter ją obraził. – To serce! Wiesz w ogóle, co ty mówisz?! Zdajesz sobie
sprawę?!
– Proszę od niego zbyt wiele nie wymagać, panno Pomfrey! –
James pogłaskał Glizdogona po jasnych włosach z czułością. – Już i tak go
wielce skrzywdzili, każąc mu się nauczyć alfabetu na pamięć…
– Dzięki. I nie dotykaj moich włosów swymi brudnymi
łapami! – miauknął Glizdek, odganiając się od przyjaciela.
– Są czyste! – oburzył się Rogaś. – Myłem je wczoraj rano!
– Uważaj, Lupin – burknęła Pomfrey, ignorując Glizdogona
i Rogacza, którzy za jej plecami podwijali rękawy na znak nadchodzącej bijatyki
i rzucali sobie błyskawice z oczu. – Serce jest bardzo istotne. Musisz się zbytnio
przejmować, skoro tak się stało. Za dużo stresu. Ach, ta atmosfera owutemów i
innych…
– Oj, tak… – mruknęłam. Ciekawe, jak tu się nie
stresować, gdy za rogiem czają się najważniejsze egzaminy, zwyrodnialec z armią
popleczników i jeden czarnowłosy idiota…
– Natychmiast się odpręż, Lupin! – fuknęła na mnie
Pomfrey ze zdenerwowaniem, aż podskoczyłam. – Jak nabawisz się choroby serca,
to dopiero będzie!
– Wedle możliwości – burknęłam, a ona odeszła,
automatycznie obdarzając Jamesa i Petera podejrzliwym spojrzeniem.
– Chłopcy, zbierajcie się stąd! Nie chcę, żebyście znów
próbowali wpychać kaczkę szpitalną do ust jakiemuś nieprzytomnemu Ślizgonowi! –
rzuciła w ich stronę.
– To nie my, tylko Syriusz! – zawołał James.
– I dlaczego Lily może zostać, a my nie?
– To jawna dyskryminacja, jak stąd do Rzymu!
– Do Londynu, James, będzie dalej – mruknął Peter.
James osłupiał i po chwili zapytał z zaniepokojeniem:
– Remus, co jest pierwsze, jadąc w dół? Rzym czy Londyn?
Luniak posłał mu mocno drwiące spojrzenie i spytał:
– Widziałeś kiedyś globus?
– W zasadzie tak… Ale nie przyglądałem się zbytnio,
bardziej mnie zainteresował jego okrągły kształt, możliwość wyjęcia ze
stojaczka i wybite okno w wystawie sklepowej…
Pomfrey westchnęła i odeszła, a Lily oznajmiła spokojnym
tonem:
– Przecież Londyn jest w Anglii. Logiczne, że będzie
bliżej, Glizdek.
Tym razem to Peter osłupiał.
– To Rzym nie jest w Szkocji? – zdziwił się nie na żarty.
Zasępiłam się, puszczając mimo uszu drwiny z imponującej
niewiedzy Glizdogona.
Dlaczego Black nie przyszedł z nimi? Oczywiście. Interesuję
go tyle, co parapet w chatce Hagrida…
Nie należało wystawiać się na ciosy i zranienie poprzez
akceptację sytuacji z Blackiem. Powinnam od samego początku pozostać zimna, nie
dopuszczać do siebie jakiegokolwiek uczucia. Wtedy sytuacja z Prudencją Redhill
może nie byłaby tak bolesna. Nie zostałabym odtrącona. Gdybym tylko nie
dopuściła do siebie tej nikłej sympatii do Blacka… Co mi strzeliło do głowy?
Jednak serce z kamienia jest w stanie zaoszczędzić wiele bólu.
Pozostało mi zatracać się w niechęci do przyszłego męża i
pielęgnować w sobie wrogość względem niego. Przeczekać te lata. Może za kilka
dekad, po śmierci Syriusza Blacka, będzie mi dane kogoś pokochać.
***
Maj w tym roku był niezmiernie gorący, co niezbyt
pomagało uczącym się do owutemów. Upał i zbliżające się wakacje były jakby
zasłoną dla uczniów hermetycznej, bezpiecznej szkoły. Nic nam tu nie groziło,
życie toczyło się dalej, słońce grzało wesoło. Jedynie gazety i radio
nieustannie przypominały, że na świecie nigdy nie było jeszcze tak
niebezpiecznie, jak tej upalnej wiosny…
Czasem zastanawiałam się, czy Hogwart nie jest jakimś
snem, idyllą, iluzją. Na myśl o opuszczeniu tej bezpiecznej niszy przechodziły
mnie ciarki.
Korytarze praktycznie opustoszały. Patrolowały je resztki
aurorów, którzy nie wyruszyli na walkę, lecz dbali o bezpieczeństwo szkoły. Śmierciożercy
gromadzili się co jakiś czas na którymś odcinku granicy szkoły ze światem
zewnętrznym. Nie wykonywali co prawda żadnych ataków. Byli jak sępy krążące nad
potencjalną ofiarą.
Znów ogarnęło mnie przygnębienie, ściśle związane z
żelaznymi zasadami bezpieczeństwa, owutemami, wojną, Blackiem, opuszczeniem
szkoły, gdzieniegdzie żalem z powodu odejścia Rabastana i widma utraty Severusa.
Ten praktycznie w ogóle się nie odzywał. Było to bolesne
na wskroś. Strata najlepszego przyjaciela wprawiła mnie w zasadzie w rodzaj
żałoby.
W końcu pojawił się stan otępienia, odrętwienia i w
zasadzie było mi już wszystko jedno.
– OOOOOOOOOOOWUUUUUUUUUUUUTEEEEEEEEEEEEEEEEMYYYYYYYYYYY!
Cały pokój wspólny wypełnił wrzask zdesperowanego Remusa.
Luniaczek stanął na środku, ugiął kolana, odrzucił paszczę do tyłu i właśnie
wydzierał się na cały regulator.
Zaległa cisza, a trzej Huncwoci siedzący przy okrągłym
stoliku niedaleko czerwonej ściany zrobili zgodnie miny trzech wybitnie
grzecznych trusi.
– Wynocha! – zakrzyknął mój brat dramatycznie do
wszystkich nieowutemiaków przesiadujących w salonie. – Marnujcie swój czas
gdzie indziej, sio! Won mi stąd!
– A dlaczego? – zaskrzeczała jakaś piątoklasistka, patrząc
bykiem na Remusa. – Twój problem, że jutro masz owutemy! Mamy prawo tu
posiedzieć!
– Posiedzisz sobie zaraz za portretem Grubej Damy ze
śladem mojego buta na zadku! A, z tobą mogę się specjalnie policzyć, za głośno
oddychasz! – fuknął Remus, zmrużył zielone oczy i wskazał szczupłym palcem na
jakąś wylęknioną pierwszoklasistkę, która dostała w tym momencie nerwowego tiku
policzka.
Towarzystwo, klnąc siarczyście na prefekta naczelnego i
jego egzystencjalne problemy, opuściło salon i rozeszło się po sypialniach z
kwaśnymi minami. Pozostali jedynie Huncwoci, Lily i Alicja.
Ze zrezygnowaniem wpatrzyłam się w wygasające palenisko,
podkuliłam na sofie nogi pod siebie, zmięłam bezwiednie notatki z zaklęć, po czym
znów obróciłam głowę na Remusa. Wciąż stał na środku, zieleniejąc z sekundy na
sekundę. Nagle przyszło mi do głowy, że dzielnie zniósł utratę pierwszej
miłości. Wiedziałam jednak, iż była to maska. Remus został dogłębnie, trwale
okaleczony.
Przy stoliku Peter zawinął w geście rozpaczy notatki od
zaklęć na głowie tak, że wyglądał jak przekupka w chustce na targu. Black
odgiął się niedbale na dwóch tylnych nogach do tyłu, międląc w ustach koniec
pióra. James wciąż patrzył z niemym przerażeniem na lekko szarzejącego Remusa.
– Luniek, nigdy bym nie przypuszczał, że masz taką moc w
tych swoich nędznych płuckach… – wymamrotał wreszcie Rogacz.
– A ja już na własnej skórze jej doświadczyłem – burknął
Black. – Szkoda, że nie słyszałeś tego wycia, które raczył wyprodukować z
miesiąc temu, gdy zorientował się, że mu przestawiłem eliksir cal dalej…
– Lord Prefekt rozsiewa swój terror w Wieży Gryffindoru –
orzekł z powagą James.
– Niczego nie rozsiewam! – zachrypiał piskliwie Remus, po
czym miauknął – jutro mamy owutema z zaklęć! Jestem rozdrażniony!
– Jestem rozdrażniony! – idealnie powielił go James,
piszcząc wysoko. – I mam huśtawki nastrojów jak Lily, gdy… no, coś tam,
nieważne. Potrzebuję relaksu, moja cenna osoba prefekta zmęczyła się
wprowadzaniem reżimu! Syriuszu, zrób mi intensywny masaż!
– Że co, proszę?! – wykrztusił Black, patrząc na Jamesa
jakby w trosce o zawartość jego głowy.
– Och, wybacz, Łapuś! – rzucił James i zmrużył złośliwie
błyszczące oczy. – Zapomniałem, że twe czcigodne, czyste dosłownie i
metaforycznie dłonie są zarezerwowane dla…
– James, daruj sobie – prychnęłam głośno z pogardą. – Wszystkich
naokoło wkurzasz, plotąc jakieś odleciane pierdoły. Zająłbyś się nauką. Mnie
nie bawią twoje sugestywne aluzje.
– Nie muszą. Grunt, żeby mnie bawiły. Zresztą, próbuję
cię przyzwyczaić do nowej sytuacji! – zawołał
i zatarł chytrze ręce. – Już w erze Rabastana próbowałem, mogłabyś wreszcie
zacząć okazywać, że dociera.
Na wspomnienie o Rabastanie broda sama ułożyła mi się w
podkówkę. Na szczęście nikt nie widział, bo twarz zwróciłam ponownie w stronę
kominka.
– Czyżbyś wciąż tęskniła za tym brzydalem? – zagadnął
mnie z niedowierzaniem James.
– On nie był brzydalem.
– Dobrze więc, czyżbyś wciąż tęskniła za tym zjawiskowo
pięknym okazem męskiej urody? – spytał dobitnie i z sarkazmem w głosie.
– On był przystojny, James – mruknęłam bezemocjonalnie
pod nosem.
– Rabastan był przystojny? – stęknął z niedowierzaniem. –
Ciekawe, z której strony, bo chyba nie od frontu?
– Bardzo śmieszne.
– Daj spokój, Meggie. Sprawiał wrażenie, jakby cierpiał
na rząd deficytów. Począwszy od mózgu, na beta karotenie kończąc. A tu? Popatrz
na tego młodzieniaszka o śniadej cerze, szarych, przenikliwych oczach i grzywie
czarnych jak smoła włosów… Nie ma co kręcić noskiem! Nie jest blady, nie
wygląda jak obity orangutan… Jego jedynym deficytem może być czasem fakt
niezmieniania skarpetek przez siedem dni z rzędu, ale co tam… Jest na tyle
domyślny, że zmieni je, gdy już dostrzega Remusa dyskretnie wspinającego się na
baldachim i gorliwie wdychającego czyste powietrze przy stropie.
Za mną rozległ się odgłos mogący jedynie oznaczać
rzucenie w kogoś piórnikiem i parsknięcie Petera.
– Glizdogon! – zagrzmiał Black. – Zasmarkałeś mi całą
kartkę!
Obróciłam głowę. Black pieczołowicie wycierał rękawem
pergamin, po czym chwycił różdżkę, by zrobić z nim porządek. Powoli nabierał
barw charakterystycznych dla mordercy w afekcie.
– No i co, leszczu!? – szczeknął do kumpla. – Nic tu nie
widzę! Co tu jest napisane?!
Zbliżył twarz do powierzchni pergaminu, mrużąc oczy, po
chwili warknął:
– Amotio nutus, czy jakoś tak… cholera wie…
– Amotio nutus? Nie znam tego… – zdziwił się James, po
czym, nim ktokolwiek zdążył zareagować, chwycił własną różdżkę i zawołał – Amotio
nutus!
Stało się coś bardzo dziwnego. Poczułam jakby niemoc i brak
grawitacji.
– Co się dzieje?! – pisnęła Alicja, która siedziały na
drugim końcu pokoju z Lily. Ich notatki fruwały w powietrzu. Zresztą, w
podobnym położeniu znajdowały się wszystkie rzeczy w salonie Gryfonów, nie
wyłączając zebranych.
Ze zdziwieniem obróciłam się powoli w nieważkości ku
Jamesowi. Czułam, jakbym unosiła się kilkadziesiąt cali nad morskim dnem.
Przypominało to delikatnie lewitowanie wampira, ale było bardziej bezwładne,
jakby wolniejsze.
Odepchnęłam unoszącą się powoli sofę na bok i rzuciłam
zaciekawionym wzrokiem na Remusa, z trudem próbującego pod sufitem zmienić
pozycję. Zastygł do góry nogami i wymachiwał rękoma rozpaczliwie, niczym ptak
próbujący odfrunąć. Mimo paskudnego humoru rozbawiło mnie to nieco.
– Dlaczego pływamy w powietrzu?! – pisnęła Lily z
przerażeniem.
– Bo Potter łaskawie raczył pozbawić cały salon
grawitacji! – zawarczał Black, powoli obracając się ukośnie, nogami ku górze.
Zaplótł cierpliwie ręce na ciemnozielonym swetrze, który nosił. Zrobił
buńczuczną minę nabzdyczonego dziecka.
– Ja raczyłem?! – zachrypiał wysoko James, siłujący się
właśnie z samym sobą. Koniecznie chciał pozostać w dość godnej pozycji do
rozmowy z nami.
– A kto? Jedynie ty jesteś zdolny do rzucenia czaru bez
zastanowienia się przedtem, czy nie wysadzisz przy okazji półkuli północnej! – prychnął
Black.
– Czekaj no, kozaku…
James zaczął wykonywać szereg niezidentyfikowanych ruchów
w kierunku Blacka, celem dania mu w zezłoszczoną twarz piąchą. Przypominał
galopującego psa skrzyżowanego z płynącym pingwinem i wiatrakiem, ale pozostał
w miejscu, nie posuwając się ani o cal do przodu.
Mimo fatalnej sytuacji część z nas parsknęła śmiechem.
– ZARAZ MNIE TRAFI SZLAG NAJJAŚNIEJSZY!!! – ryknął Rogacz,
czerwieniejąc ze złości. – OSZALEJĘ, NO!!!
Jego jęki frustracji połączone z szybkim galopowaniem
wszystkimi odnóżami w miejscu nie pozwoliły mi zachować powagi, którą tak
chciałam utrzymać. Spod stropu usłyszeliśmy wycie Remusa o treści mocno
nieprzyzwoitej, bo trwale zawisł do góry nogami i wciąż wymachiwał rękoma na
wszystkie strony.
– Nie miotaj się tak, to może ci się uda coś w życiu
osiągnąć – oznajmił chłodno Black do Rogasia.
James posłuchał. Jego młócenie rękoma jak wiosłami nie
przyniosło rezultatów, toteż odepchnął się nogą od lewitującego nieopodal
fotela i przybliżył się z wolna do Blacka, wyciągając powoli zaciśniętą dłoń.
– A masz, stary…
Wolno, jak na filmie ze zwolnionym tempem, przyłożył mu
pięścią w bok głowy. Black nie przejął się tym specjalnie, za to popchnięty popłynął
ku mnie ze zblazowaną miną, byśmy zaliczyli powolne zderzenie czaszkami.
– Różdżka! – zapiał Peter, trzymając się kurczowo fruwającego
stołu. – Lily, przy twoim uchu!!!
– Odsuń się, Black! – wycedziłam, odpychając go. Posłał
mi wściekły wzrok i złapał mocno za moje nadgarstki, by nie odfrunąć. – Puszczaj!
– Musisz grać obrażoną akurat w takiej chwili? – rzucił
ze złością. – Nie zauważyłaś, że mamy teraz inne problemy? I jakbyś kiedyś może
jeszcze wysłuchała, co mam ci do powiedzenia…
– Daj mi spokój.
– To nieporozumienie, zrozum to wreszcie! – przybliżył
się nieco, lewitując bezwładnie. – Robisz problem tam, gdzie on nie istnieje,
dziewczyno!
– Finite! – to roztrzęsiony głos Lily przekrzyczał
wrzeszczącego coś nieskładnie Remusa i BACH! wszystko opadło ciężko na ziemię,
na czele z prującym się Luniaczkiem, który gruchnął o drewno głową w dół.
Uniosłam się szybko z Blacka, na którym wylądowałam, i
wyrwałam z jego uścisku nadgarstki. Popatrzył na mnie znacząco, wciąż leżąc na
wznak.
Salon wyglądał jak pobojowisko. Po podłodze walały się
nasze notatki, a meble leżały bezładnie.
– Uff… – westchnęła Alicja z drugiego końca pokoju.
Remus wstał, otrzepał się, dotknął ostrożnie głowy,
zabluzgał, podszedł do Jamesa i potrząsnął nim potężnie, chwytając go za fraki.
– Co ci strzeliło do głowy, by wypowiadać nieznane
formułki?! – wrzasnął.
– Uspokój się, Remusie! – zawołał do niego z
zaniepokojeniem James.
– JESTEM SPOKOJNY!!!
– Wszyscy wiemy, że cierpisz na Zespół Napięcia
Przedowutemowego! – rzucił Rogaś. – Ale przystopuj trochę. Patrz, wynaleźliśmy
nowe zaklęcie, dzięki mojej finezji i spontaniczności!
Wywalił do niego cały garnitur zębów w uśmiechu z rodzaju
tych na ból brzucha. Black obok mnie westchnął głęboko.
– Czasem mam wrażenie, że ta finezja i spontaniczność przybrały
monstrualne rozmiary… – burknął Peter, zbierając stół i depcząc notatki Remusa
(natychmiastową reakcją właściciela był imponujący grymas zwiastujący
morderstwo i niezidentyfikowane miotnięcie ramionami w cały świat).
– Nie, no co ty! – parsknął James. – Jeszcze przecież nie
zaplanowałem, że na jutrzejszy owutem wybiorę się przez okno w dormitorium,
zaliczę trasę przez wszystkie dachy zamku i wpełznę na egzamin przez dziurkę od
klucza, taszcząc za sobą Hagrida na smyczy.
***
„Droga Mary Ann!
Mam nadzieję, że
OWTM idą Tobie i Remusowi dobrze. Znając Was, nie muszę się martwić.
Piszę w sprawie
Twego zamążpójścia. Ja i państwo Black czynimy już ostateczne przygotowania.
Ustalamy wiele bardzo ważnych spraw, obecnie omawiamy Wasz przyszły dom. Blackowie
twierdzą, że posiadają odpowiednie miejsce na własność. Ponoć to bardzo stary,
wiktoriański dwór o niezwykle dużej powierzchni. Pozostał po jakimś odłamie
Blacków i od kilku dziesięcioleci stoi opuszczony na odludnym wrzosowisku.
Podobno jest wart ponad pół miliona galeonów. Mama na pewno byłaby szczęśliwa,
gdyby wiedziała, w jakich luksusach będziesz żyła.
Chciałbym też
powiadomić Cię o dacie ślubu. Jesteśmy z Orionem i Walburgą świadomi, że
powracacie do domów 11 czerwca, w niedzielę. Ustaliliśmy ślub i wesele na 15-go,
czyli czwartek. Już prawie wszystko gotowe, nie będziemy zwlekać. Przygotuj się
psychicznie, aczkolwiek myślę, że już to robiłaś przez ostatnie kilka miesięcy.
Ta sytuacja nie powinna więc być dla Ciebie aż tak obciążająca. Nawet nie
wiesz, jak się cieszę, że wkrótce zostaniesz żoną jednego z najbogatszych
młodzieńców w naszym świecie. Bardzo mi zależy na Twoim dobru i bezpieczeństwu,
a życie u boku Syriusza Blacka będzie niewątpliwie i dobre, i bezpieczne. Trzeba
czasem przyjąć rzeczy, które są dla nas najlepsze.
Tata”
Z bólem i rozpaczą zlustrowałam leżące przede mną notatki
z jutrzejszego owutema z transmutacji, przy których czytałam list od ojca. Zrobiło
mi się słabo i brzuch skręcił się w obrzydzeniu. Zostały niecałe cztery
tygodnie do związania mnie z Blackiem, a ja nic nie mogę na to poradzić.
Dormitorium, w którym przebywałam, wydało mi się pomimo
oświetlających go promieni zachodu bardzo szare i zamazane. Przełknęłam ślinę,
obserwując tępo drewnianą podłogę.
W głowie kłębiły się myśli, a emocje jeszcze pogłębiały
ich chaotyczność. Po chwili jednak wyłoniła się z tego bałaganu pewna gorycz.
Czy to nie jest trochę tak, że zostałam sprzedana przez własnego ojca?
Poczułam niebezpieczne kłucie w mostku. Podobne do tego
sprzed miesiąca, gdy przegapiłam połowę wygranego przez Gryffindor meczu z
powodu bolącego serca. Prawie instynktownie sięgnęłam do przyłóżkowej komódki i
wyciągnęłam resztki pergaminu, by naskrobać bezmyślnie chłodny liścik.
„Drogi tato,
Z owutemami jest ok.
Data jest odpowiednia.
Mary Ann”
Dzierżąc w roztrzęsionej dłoni świstek, pobiegłam do
sowiarni.
Za niecały miesiąc będę już zamknięta sam na sam z
Blackiem na opustoszałym wrzosowisku. Jak się zachowa w tej sytuacji? Będzie
mnie zmuszał do różnych rzeczy? Użyje siły? A co, jeżeli tak naprawdę jest
sadystą?
Dziwnie zapiekły mnie oczy, jakby ze zdenerwowania. Chyba
po raz pierwszy ucieszyłam się, że jestem nieśmiertelna i moje życie u boku
tego człowieka ma swoje granice. Kiedy tylko umrze, będę znów wolna…
Dotarłam z trudem do sowiarni, czując niesympatyczne
kłucie serca i chaotyczny huk w głowie. Nie mogłam opanować niechęci do ojca i wszechogarniającego
obrzydzenia do Blacka. Odkąd go znałam, być może i pojawiały się momenty,
kiedy… no właśnie, co? Zaczynałam delikatnie coś do niego czuć, prawda? Albo
czasem coś więcej niż „delikatnie”. Jednakże na samą myśl o tym, że w niedługim
czasie mogę zostać zmuszona do spędzenia z nim jakichś intymnych chwil wbrew
mojej woli… Nie. To jest obrzydliwe.
Trzęsącymi się z przerażenia i rozpaczy rękoma
przywiązałam do nóżki Paproszka liścik i wyrzuciłam sówkę za okno. Chwilę potem
z trudem spróbowałam zatrzymać pędzące emocje i myśli, by nieco odpocząć.
Oparłam dłonie na ścianach okien bez szyb i obserwowałam samotnego ptaszka z
moim listem, oddalającego się na południe. Był teraz jedynie czarną kropką,
majaczącą na tle modrego nieba muśniętego smugami złotoróżowych chmur,
oświetlanych zachodzącym słońcem.
Westchnęłam i usiadłam na parapecie, patrząc tępo w sowę
niosącą memu ojcu suche informacje, których potrzebował. Czy czuł jakiekolwiek
wyrzuty sumienia? Przecież doskonale wiedział, że coś jest nie tak. Zdawał
sobie sprawę z mojej niechęci wobec tego zaaranżowanego małżeństwa. Może
chłodno kalkulował: „Dobra, z tego będzie korzyść, warto zainwestować. To przyniesie
dochód. To jest dobre”.
Jego list był taki oderwany od rzeczywistości, jakby z
innej planety. Czyż nie wiedział, że teraz wszystko może się zmienić? Że
pojawiły się inne priorytety i zasady, bo zło opanowuje nasz świat na dobre. Na
co mu wszystkie bogactwa Blacków, jeżeli za parę dni ja lub Black zginiemy?
Albo może zrobi to on.
Westchnęłam głęboko, czując ciężar problemów
nagromadzonych już od sierpnia, z każdym dniem mocniej przygniatających do
ziemi.
Przymknęłam oczy, wsłuchując się w skrzeczenie sów.
Modliłam się o to, by wyparować, zniknąć, po prostu przestać istnieć.
Oddałabym wszystko, żeby pozostać tu, w Hogwarcie. Jak te
sowy naokoło, kulące się na żerdziach bądź w pełnej wolności szybujące nad światem.
To muszą być największe szczęściary pod słońcem, a nawet o tym nie wiedzą.
Albo tak zaszyć się w jednym z zakamarków zamku, w
których czas przestał płynąć. Nigdy nie wychodzić poza mury do tego
nieprzyjaznego, zimnego świata, nigdy nie musieć być żoną Syriusza Blacka…
Zrobiło się późno, czas wmusić w siebie kolację.
Zeskoczyłam z parapetu i z wielką niechęcią udałam się po
schodach na jeden z bardzo wąskich korytarzy. Nikogo już na nim nie było,
pozostawał kompletnie pusty, oświetlony jedynie blaskiem zachodzącego słońca.
Zatrzymałam się. Jednak nie do końca pusty. Jakiś cień
rósł na mych oczach, by zaraz zza zakrętu wyłoniła się osoba, którą miałam
ochotę akurat najmniej spotkać.
Syriusz Black kroczył przed siebie, czymś bardzo
zaaferowany. Przystanął nagle, gdy spostrzegł mnie przed sobą.
Może to przez to, co przeżywałam od kilkudziesięciu
minut. A może przez ostatnie wydarzenia. Jedno było pewne: jego widok podziałał
na mnie jak podpalenie lontu na dynamit. Mierzyliśmy się kilkanaście sekund
wzrokiem, aż wreszcie się obudziłam, posłałam mu nieprzychylne spojrzenie i
wykonałam ruch w bok, by go wyminąć na odpowiednio dużą odległość, co było dość
trudne w wąskim korytarzu.
Jednak w ostatnim momencie zagrodził mi drogę i utkwił we
mnie zagadkowe, zdeterminowane spojrzenie. Ja zdobyłam się jedynie na lód w
oczach.
– Poczekaj, Mary Ann.
Uniosłam brwi z pogardą, patrząc wyzywająco prosto w
twarz.
– Musimy porozmawiać – rzekł, siląc się na spokój.
– Niczego nie muszę, szczególnie z tobą! – warknęłam
wrogo.
– Ale ja…
– Nie gorączkuj się. Szkoda twych drogocennych nerwów. A
teraz lepiej sprzątnij mi się z drogi.
Black zmarszczył się ze złości i frustracji.
– Najpierw mnie wysłuchasz! – szczeknął. – Nie zasługuję
na takie traktowanie! Chciałem tylko porozmawiać!
– Odsuń się, Black! Będziesz tego żałował, jeśli…
– To TY będziesz żałowała, że mnie nie wysłuchałaś!
Słuchaj, ja naprawdę…
Zatknęłam uszy ostentacyjnie. Chwycił za moje nadgarstki,
by odjąć je od małżowiny.
– Czy ty zawsze musisz być taka trudna? – warknął.
– Ho ho, patrzcie państwo, to wcale nie była hipokryzja! –
zaśpiewałam ironicznie.
– Tylko teraz nie zaczynaj mi prawić jakichś górnolotnych
kazań!
– Nie zamierzam! – prychnęłam pogardliwie i wyrwałam ręce
z jego dłoni. – A teraz zjeżdżaj!
Natarłam na niego, by się odsunął. Stał dalej niczym
betonowy blok, wlepiając we mnie rozwścieczone spojrzenie.
– Nie będę tolerował twoich fochów! – szczeknął.
– Nikt ci nie każe! – krzyknęłam ze złością. – Tymczasem
żegnam ozięble.
Odwróciłam się na pięcie, by odejść, skąd przybyłam.
Poczułam jednak, że w desperacji chwycił mnie od tyłu za ramiona, toteż
wykonałam szybki zwrot i bez zastanowienia uderzyłam go pięścią prosto w oko.
Black puścił mnie, wyjąc z bólu. Z jakiegoś powodu
odczułam ulgę i ogólnie pojętą satysfakcję na widok jego cierpienia. Jakbym
wreszcie dała ujście wszystkim negatywnym emocjom skierowanym w jego stronę.
Zostawiłam go w tym stanie i ruszyłam przed siebie.
Miałam nadzieję, że odpuści. Nie doszłam jednak do końca korytarza, gdy
usłyszałam, że szybko się zbliża.
Ponownie się odwróciłam, z zamiarem nadania
symetryczności jego posiniaczonemu, nobliwemu licu kretyna.
Podniosłam prawą rękę, lecz Black złapał mnie za przegub
w locie. Tego się nie spodziewałam. Brew nad podbitym okiem i przeciwległy
kącik ust uniosły się w górę, sygnalizując tryumf.
– I co teraz? – spytał zadziornie, mrużąc podbite oko.
Zamachnęłam się więc drugą ręką. Ją także złapał za
nadgarstek, wciąż się uśmiechając. Niezły refleks.
Szarpnęłam za obie ręce, ale nie puścił, ciągnąc ku
sobie. Silniejszym szarpnięciem udało mu się przyciągnąć mnie bardzo blisko i
przytrzymać, przyciskając moje nadgarstki do swojej piersi.
Coś dziwnego zawisło w powietrzu, jakieś napięcie.
Wlepiłam w Blacka buńczuczne spojrzenie spode łba, jednocześnie czując, że nogi
mam jak z waty. Z niepokojem odnotowałam nasilający się ścisk w przełyku. Jego
błyszczące stalowoszare oczy (jedno wyraźnie pokrzywdzone) intensywnie wwiercały
się w moje z góry. Z pozoru dominował w nich tryumf, ale czaiła się też jakaś
zagadkowa nuta. Przed tym wzrokiem nie szło się ukryć, jakby kompletnie
wypełnił pole widzenia. Z przerażeniem wychwyciłam, że się rumienię jak
cholera. Ciało zastygło w bezruchu, zesztywniałe.
Przełknęłam głośno ślinę, lustrując twarz Blacka
znajdującą się o kilka cali od mojej. Cała buńczuczność i nienawiść uciekły z
podkulonymi ogonami, a zostało coś niezidentyfikowanego, wykwitającego
czerwonymi plamami na policzkach.
Black nieśmiało zmniejszył dystans między nami,
delikatnie opierając bok nosa o mój własny i przybliżając się. Jego oczy
błyszczały, na buzię zawitał niewinny rumieniec. Lekko drżał.
Sekundy zdawały się płynąć nieskończenie wolno. Serce waliło
z całych sił, przez umysł przewalało się coś na kształt ognistego tornada.
Syriusz łagodnie puścił moje przyciskane do torsu nadgarstki i objął mnie w
talii, przyciągając mocniej i jeszcze bardziej zatracając się w pocałunku.
Czułam pod przegubem łomotanie w jego klatce piersiowej.
Czas się zatrzymał.